- Opowiadanie: Fergard Stratoavis - Gladiator - Cz. 1

Gladiator - Cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gladiator - Cz. 1

Dobry wieczór.

 

Wobec niepowodzeń moich dwóch poprzednich tekstów, pomyślałem, że może warto zmienić realia. A nuż widelec pomoże to coś niecoś. W każdym razie, opowiadanie będzie podzielone na trzy, może cztery części. Z doświadczenia wiem, że ludzie nie przepadają za dłuższymi tekstami czytanymi z ekranu, także, well, będzie krótszy. Mam nadzieję, że przypadnie czytelnikom do gustu. :)

 

 

Krople krwi ściekały z ostrza wyszczerbionego topora, użyźniając skalistą ziemię w Smoczych Graniach.

Jautis Kraujo parsknął wzgardliwie, zadając jeszcze jeden cios stygnącemu ciału swojego przeciwnika. Wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, czując słony smak krwi swojego przeciwnika w ustach, która to chlusnęła na niego po przecięciu aorty. Uwielbiał ten żelazisty posmak. Przypominał mu, kim był: Najlepszym z gladiatorów wśród plemion minotaurów, najpotężniejszym i najzwinniejszym ze wszystkich… W Smoczych Graniach nie było siły, która byłaby w stanie pobić go w pojedynku.

Wyszczerzył zęby, słysząc owacje tłumu, ale wewnątrz był niezadowolony. Od dawna nie miał okazji stoczyć prawdziwej walki. Łupieżcze wyprawy na skraj Cesarstwa Kami przynosiły kiepskie pod tym względem łupy. Większość jeńców nie potrafiła lub nie chciała walczyć. Po prawdzie, Jautis był skłonny powiedzieć, że oto jest katem i egzekutorem, a nie wojownikiem. Zabijał słabych, chorowitych… To nie były jego oczekiwania.

Wrzasnął donośnie, a trybuny odpowiedziały mu podobnie wściekłym okrzykiem.

 

– Ładnie żeś oporządził tego węża, Jautisie – ozwał się potężny głos. Młody minotaur obrócił się, by dostrzec swojego współplemieńca, gigantycznego bykoczłeka o siwej już sierści. Ubrany prosto, acz w zauważalnie lepszym ubraniu niż jego współplemieńcy, spoglądał na gladiatora serdecznym, acz ostrym i przenikliwym wzrokiem.

– To nic takiego – odparł Jautis, machnąwszy ręką od niechcenia. – Dostał dwa ciosy i złożył się wpół. Kiedyś węże nie były chyba aż takie miękkie, prawda? – Karys Garbe, dawny mistrz areny w wiosce, zarechotał donośnie.

– Wybrał kiepski moment na zrzucanie skóry – odpowiedział, zanosząc się śmiechem. Kraujo także się uśmiechnął, aczkolwiek w jego przypadku był to uśmiech wymuszony. Karys spoważniał niemal natychmiast. – Co się dzieje, chłopcze? Nie wydajesz się zadowolony.

– Ech… To nie to samo, co kiedyś, Karysie – mruknął Jautis, wzdychając. – Nie ma w tym zabawy, żadnego wyzwania.

– Tak… Zauważyłem to – Garbe pokiwał głową. – To przez tych przeklętych magnatów. Tych, którzy zabierają najdorodniejszy towar jako swoją służbę. Dla nas nie zostaje za wiele.

– Jak dla mnie, takiej fortuny nie można uzbierać, siedząc na zadzie – młody gladiator splunął – Parszywi kolaboranci. Jak nic zadają się z wężami!

– To mocne słowa… – stary minotaur zaśmiał się cicho. – Typowe dla ciebie, chłopcze. Niemniej jednak, muszę poddać je w wątpliwość.

– To znaczy?

– Zauważyłeś zapewne, że większość tych bogaczy żyje bliżej Półwyspu?

– No i? To wcale nie unicestwia mojej teorii o kolaboranctwie.

– Nie o to mi chodzi. Nasza wioska znajduje się już za Skorpionem, Jautisie. Brakuje nam odpowiednich celów do grabieży. Poza Półwyspem nie ma wielu miast czy nawet wsi, które byłyby warte splądrowania.

– To czemu nie wyprawić się dalej?

– Jeżeli chcesz potem szukać drogi powrotnej, proszę bardzo – Karys zaśmiał się nieszczerze. – Musimy sobie radzić z tym, co mamy, chłopcze.

– Wioska jest w kiepskim stanie, Karysie – odparł Kraujo, kręcąc głową. – Jeżeli następna wyprawa nie przyniesie jakichś owoców, może być krucho.

– …Tak, zdaję sobie z tego sprawę – Garbe westchnął. – Ale czy masz jakiś plan alternatywny? Ta część Smoczych Grani jest szczególnie nieprzyjazna dla rolników, więc próba uprawiania tu czegokolwiek poza niewielkimi ilościami zbóż nie powiedzie się.

– Myślałem właśnie nad taką dużą wyprawą. Gdzieś dalej, być może aż za Skorpion.

– Nie puszczą cię. Jesteś gladiatorem, nie grabieżcą.

– Przyda im się dodatkowa para rąk. Zresztą, znudziło mnie szlachtowanie starych i niedołężnych, Karysie. Nie o to chodzi w byciu gladiatorem.

– Możesz spróbować pomówić z Kvailasem, ale wątpię, żeby wyraził zgodę – Jautis stłumił przekleństwo. Tak, mógł próbować rozmawiać z wodzem wioski. W najlepszym wypadku wyszedłby po uprzednim potraktowaniu jak ostatnią szmatę. Kvailas Lyderis nigdy nie lubił rodu Kraujo. Miały tym powodować stare urazy, kiedy to Jautisa jeszcze nie było na świecie, a jego już nieżyjący dziad Atsargumas dopiero zaczynał się starzeć. Gladiator nigdy nie dociekał, o co chodziło, pozostając przy absolutnym nienawidzeniu Lyderisa. Przyrzekł sobie, że ani on ani jego dzieci, jeżeli będzie miał jakieś, nigdy nie zwrócą się do Kvailasa z prośbą o pomoc, niezależnie od sytuacji.

Teraz jednak, Jautis mógł być zmuszony do odrzucenia tego ślubu.

– …Nie ma takiej opcji, Karysie. Jak trzeba, to wyprawię się sam – warknął w odpowiedzi, machnąwszy ręką. Starszy z minotaurów pokręcił głową.

– Nie chodzi mi o to, czy zezwoli na wyprawę, tylko czy nie będzie cię tu chciał zatrzymać, choćby i siłą. Wybacz, że teraz poprę Kvailasa, chłopcze, ale lepiej, byś tu został. Dostarczasz rozrywki mieszkańcom, jesteś chlubą i dumą naszej wioski. Wygrałeś mistrzostwa w zapasach rok temu. Nie możesz tak po prostu wyjść.

– Chcesz się przekonać?

– Dla swojego własnego dobra albo przynajmniej przez wzgląd na ojca, Jautisie, pohamuj się – wzrok Karysa przybrał stalowy pobłysk. – Co innego walczyć na arenie, a co innego walczyć naprawdę.

– W obu przypadkach walczy się do śmierci – odparł Kraujo, wciąż upierający się przy swojej racji.

– Ale w tym pierwszym twój przeciwnik nie dźgnie cię w podbrzusze nożem schowanym w cholewie buta – Garbe pokręcił głową. – Jesteś silny i sprawny, przyznam ci to, ale to nie wystarczy. Węże zaczęły wystawiać silniejsze garnizony przy granicach ze Smoczymi Graniami. Według Juody Balty, pojawili się tam nawet senchineru – Oczy Jautisa zabłysły. Doborowi żołnierze Cesarstwa? To mogło być wyzwanie, którego tak mu brakowało… – Nie słuchasz mnie, prawda? – klepnięcie po głowie wyrwało gladiatora z rozmyślań. – Możesz spróbować pogadać z Kvailasem, ale to wszystko, co ci zaproponuję.

– …Nie mam wyboru, prawda? – Jautis westchnął boleściwie. Starszy minotaur uśmiechnął się przepraszająco.

 

Dom wodza wyróżniał się spośród innych swoją wielkością, okazałością i jakością wykonania. Posiadający kamienną podmurówkę i imponujący komin, stał na niewielkim wzniesieniu, spoglądając na osadę niczym orzeł na swoją nieświadomą ofiarę.

Jautis westchnął ciężko. Cóż, nie miał w sumie lepszych opcji. Jeżeli nie uda mu się zyskać przychylności Kvailasa, albo ucieknie sam i będzie ryzykować wszelkie nieprzyjemności związane z samotnym podróżowaniem po Smoczych Graniach albo zostanie i będzie oglądać upadek swojej wioski. Czy to Lyderis był tak głupi czy to fatum się na nich uwzięło, tego już Kraujo nie wiedział. Wiedział jednak, że jeżeli nie przekona wodza, może być niewesoło. Musiał użyć jakiegoś solidnego argumentu. Czegoś, co Kvailas by zaaprobował… Z drugiej strony, jedyne, o czym mógł pomyśleć Jautis, to on sam, kajający się publicznie za niepopełnione występki. Tak, to chyba jedyne, co mogłoby zadowolić Lyderisa, a co było związane z osobą gladiatora.

Zastukał dwa razy w drzwi. Po drugiej stronie rozległ się odgłos szybkich, rytmicznych kroków i zaledwie chwilę później dom Kvailasa stanął przed Jautisem otworem. Po drugiej stronie stała jednak osoba, której nie spodziewał się zobaczyć w takim miejscu. Po prawdzie, widział ją tu po raz pierwszy.

Była to kobieta, w zasadzie dziewczyna. Połyskujące złotem łuski za uszami i wężowe źrenice. Smokokrwista. Włosy w kolorze słomy, związane w warkocz do bioder. Ubrana w długą koszulę z płótna, aż do kolan i łykowe kapcie, musiała być jedną z nowych służek Lyderisa. Spojrzała na Jautisa z mieszaniną podziwu i przestrachu, zapewne zaskoczona gigantyczną sylwetką na progu.

– J-jak mogę pomóc czcigodnemu wojownikowi? – zapytała lekko drżącym głosem, cofając się o krok.

– Czy wódz jest u siebie? – Odpowiedział bez ogródek minotaur.

– O-owszem, czcigodny wojowniku…

– Jautisie.

– Proszę? – smokokrwista zamrugała, zaskoczona.

– Jautisie. Jautis. Moje imię. Nie ma powodu tytułować mnie w żaden sposób – Kraujo pokręcił głową. – To się powtarza za każdym razem, kiedy jestem tu z wizytą. Nie jesteś tu zbyt długo, prawda?

– T-tydzień… – gladiator kiwnął głową, przymykając na chwilę oczy. – I czcigodny wódz K-Kvailas oczywiście jest u siebie. C-czy mam go prosić?

– Sam się do niego pofatyguję – blondynka, ku zaskoczeniu Jautisa, zagrodziła mu drogę.

– Z-znaczy, czcigodny Kvailas jest z-zajęty…

– Zajęty? – brew minotaura uniosła się nieznacznie.

– O-odbywa rozmowę… z moją st-starszą siostrą… i… – Kraujo wywrócił oczyma. Wszystko jasne. Statystyczny dzień Kvailasa tak właśnie wyglądał: Wstań, zjedz śniadanie, pieprz, zjedz obiad, pieprz, zrób coś ważnego, pieprz, zjedz kolację, pieprz, idź spać.

– Jak długo ta „rozmowa” jeszcze potrwa? – zapytał, przeciągając zgłoski.

– D-dopiero się zaczęła… – odpowiedziała smokokrwista, spuszczając spojrzenie na swoje stopy. Jautis zamamrotał pod nosem. – p-przepraszam najmocniej.

– Nie twoja wina – Kraujo machnął ręką od niechcenia. – Masz jakieś imię?

– …Plava.

– Hm. Wasze imiona zawsze mają jakieś znaczenie, prawda?

– T-tak. To znaczy „błękit” – Plava ponownie uciekła wzrokiem.

– Hm. Daj znać, kiedy czcigodny wódz będzie w stanie poświęcić mi chwilę swojego jakże cennego czasu – Kraujo kiwnął głową, odwrócił się i odszedł.

Jeżeli był jeszcze jakiś powód, dla którego gladiator nie cierpiał Lyderisa, to pewnie było to jego upodobanie kobiet wszystkich tylko nie tych z jego rasy. Co było nie tak z minotaurzycami? Czy to nie miały one iście heroicznych figur i imponujących ud? Jaki szanujący się byk mógłby chcieć takie chuchro? Oczywiście, Jautis słyszał historie i widział kobiety innych ras o muskułach pokaźniejszych niż te minotaurzyc, a nawet niektórych minotaurów, ale większość z nich pozostawała w mitach i legendach.

Pół biedy, że smokokrwista. Gdyby to była elfka albo goblinka lub, nie daj Sekiro, wąż, to by dopiero była hańba. Inna sprawa, że Kvailas Lyderis od momentu objęcia funkcji wodza w tej wsi zapomniał, czym tak naprawdę jest honor wojownika, którym niegdyś był.

 

W końcu Jautis został łaskawie dopuszczony przed oblicze Kvailasa. Wódz osady, siwiejący już minotaur z kozią bródką, przybrany w brunatną koszulę i wytarte spodnie ze skóry, spoglądał na gladiatora bacznym spojrzeniem swoich lśniących krwistą czerwienią oczu, niewielkich niczym paciorki. Na jego kolanie siedziała inna smokokrwista, zapewne siostra Plavy. Także blondynka o słomianych włosach, ale nieco wyższa, posiadająca dłuższy nos i nieco więcej łusek za uszami. Miała także dwa smocze szpony zamiast palca wskazującego i kciuka prawej ręki. Spoglądała na gościa chłodno, acz uprzejmie, bez większych emocji. To było wyćwiczone spojrzenie, spojrzenie niewolnicy, która przechodziła już z rąk do rąk wiele razy. Być może to kwestia wieku, jej siostra nie wyglądała nawet w połowie na tak niedostępną.

– No proszę, toż to nasz osławiony gladiator – Kvailas wyszczerzył zęby w szczerbatym uśmiechu. Jautis odpowiedział nieznacznym skrzywieniem głowy, ze wszystkich swoich sił utrzymując sztuczny uśmiech na twarzy. – Jak stary Kvailas Lyderis może ci pomóc? – „Mógłbyś zdechnąć”, pomyślał nienawistnie Kraujo, odchrząkując.

– Wodzu. Jest sprawa, którą chciałem poruszyć, a którą osobiście uważam za nader ważną.

– Co masz na myśli?

– Nie będę ukrywał, że być może od tego zależy los naszej wioski – Kvailas zmarszczył brwi.

– Zostaw nas samych – polecił smokokrwistej. Dziewczyna podniosła się z jego kolana, zatrzepotała rzęsami i opuściła pomieszczenie, kręcąc zmysłowo biodrami.

– Nie mówi – Rzucił Lyderis tonem wyjaśnienia, a Jautis ponownie powstrzymał ochotę, by roztrzaskać swemu rozmówcy łeb. – Zimna jak lód, ale zamierzam ją jeszcze do siebie przekonać… – wódz zarechotał, po czym zwrócił spojrzenie na gladiatora. – O co chodzi, Jautisie?

– Ostatnia wyprawa wróciła w zasadzie z niczym. Plony nie zapowiadają się na wielkie w tym roku… Upraszczając, wioska jest na skraju upadku.

– Nie było tak źle. Przywieźli nieco żywności – „Większość wziąłeś ty”, odpowiedział w myślach Kraujo, prowadząc walkę ze swoją podświadomością. Perspektywa złapania go za gardło i skręcenia karku była bardzo kusząca… Kvailas był krzepki, ale nie był w sile wieku, no i po stronie Jautisa wciąż byłby element zaskoczenia… Ale potem musiałby się bardzo gęsto tłumaczyć. Ucierpiałby na tym ojciec.

– To nie wystarczy dla całej społeczności.

– Trzeba będzie w takiej sytuacji zacisnąć pasa… Zmniejszyć liczbę niewolników… – Lyderis zdawał się głośno myśleć, stukając palcem o czoło.

Przez głowę gladiatora przelatywały różne słowa, wliczając w to perełki takie jak „skurwiel”, „matkojebca”, „wężowy pomiot” czy „kurwiszon”. Musiał jednak trzymać nerwy na wodzy… Musiał trzymać nerwy na wodzy.

– Chciałem wnieść o możliwość poprowadzenia kolejnej wyprawy. Dalej, za Skorpion – powiedział, starając się mówić rzeczowym tonem. Brew Kvailasa uniosła się lekko.

– Za Skorpion? To jakieś bzdury – Lyderis machnął ręką od niechcenia. – Samo zaopatrzenie takiej wyprawy zrujnowałoby wioskę, tym bardziej, jeżeli uczestnicy nie wrócą. W Smoczych Graniach jest łatwo się zgubić, Jautisie.

– Kończą nam się opcje. Jeżeli nie zaryzykujemy, nie przetrwamy zimy.

– Nie. Wioski, które znajdują się po tej stronie Skorpiona, w zupełności nam wystarczają.

– Słyszysz sam siebie? To dziury zabite dechami, do diabła! – Kraujo zaczął tracić nad sobą panowanie.

– Ale to, co z nich zabieramy, w zupełności nam wystarcza.

– Nie wystarcza, bo wszystko zabierasz ty! – oskarżycielski palec wycelował w pierś Kvailasa. Starszy z minotaurów zmrużył oczy.

– Na twoim miejscu uważałbym z szastaniem oskarżeniami, chłopcze – odpowiedział, cedząc zgłoski. – To, że jesteś popularny, nie znaczy, że jesteś poza prawem.

– A co niby jest prawem?! Ty?! – Jautis roześmiał się nieszczerze. – Jeżeli nie chcesz oddać swoich zapasów potrzebującym, zezwól na wyprawę.

– Nie możemy wysyłać naszych ziomków, bo ty uważasz, że to słuszne – ton Lyderisa był protekcjonalny.

– Jeżeli nie zezwolisz na wyprawę, sam ją zorganizuję – Kvailas zamrugał, popatrzył na swojego rozmówcę i wybuchnął śmiechem.

– Ty? Ty chcesz iść na wyprawę? – w głosie wodza brzmiały nuty autentycznego rozbawienia. – A to ci dopiero! A to ci heca!

– Co, może sądzisz, że sam się do tego lepiej nadasz? – odwarknął Jautis, ucinając śmiech starszego minotaura niczym ostrym nożem. Paciorkowate oczy zalśniły złowrogo.

– Zapomnij o tym, chłopcze – powiedział z wyższością. – Nawet gdyby udało ci się dotrzeć do jakiejś wioski, pierwszy lepszy ashigaru położy cię trupem. To nie są gladiatorzy, to są żołnierze.

– Gówno mnie to obchodzi! Nie pozwolę, by przez twoje tchórzostwo to miejsce zamieniło się w cmentarzysko! Gdzie twój honor wojownika?!

– Honor wojownika… – Kvailas zaśmiał się cichutko, ignorując obelgi. – Honor, powiadasz? A co jest takiego honorowego w szlachtowaniu innych na arenie, co? Co jest takiego honorowego w byciu gladiatorem? – Jautis zamrugał. Nie spodziewał się, że Lyderis będzie zdolny do przejścia do kontrataku.

– Gdybym miał godnych przeciwników… – zaczął.

– Ale nie masz. Dlaczego więc mordujesz tych niegodnych? – Kraujo milczał. – Dokładnie. Nie masz powodu. Możesz narzekać, że nie masz porządnych adwersarzy, ale tak naprawdę chodzi ci jedynie o krew. Tak długo, dopóki możesz ją przelewać, będziesz zadowolony – Lyderis roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał w uszach gladiatora niczym obelga najgorszego sortu. – takimi uczyniła nas Sekira, chłopcze. Jedni są w stanie zatrzymać tą żądzę i przekuć ją w coś innego, coś użytecznego… A tacy jak ty, którzy desperacko usiłują ukryć się za takimi pseudoidealistycznymi sloganami, nie potrafią.

– To bzdury! Bzdury! – wrzasnął wściekle Jautis, zrywając się z miejsca. Pięści, wielkie jak bochny chleba, zwinęły się, gotowe do zaatakowania.

– Oboje wiemy, że to prawda – Kvailas tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. – A co do wyprawy, mówię nie. Wciąż mam wystarczająco duży autorytet, by zamknąć cię w stosownym miejscu, jeżeli mi się sprzeciwisz… Gdybyś w jakimś przypadku wciąż chciał się wyprawić, odbiję to sobie na twoim ojcu.

– Trzymaj swoje brudne, tłuste łapska z dala od mojego ojca! – warknął Kraujo.

– To siedź na dupie, tam, gdzie twoje miejsce, chłopcze – odwarknął Lyderis, piorunując go spojrzeniem krwistoczerwonych oczu. Gladiator zamamrotał pod nosem jakieś siarczyste przekleństwo, obrócił się i trzasnął drzwiami.

Postanowił. Wyjdzie sam, tej nocy.

 

Poinformował ojca o swojej decyzji i solidnie ją uzasadnił. Otrzymał zezwolenie i ojcowskie błogosławieństwo, a to mu w zupełności wystarczało.

Upewnił się, że ma ze sobą wszystko, co niezbędne. Najważniejsze, topór. Jego chluba i duma, broń, która zapewniła mu gladiatorską chwałę. Wyszczerbiony, ale o dużej masie. Prócz tego, nóż myśliwski, przytroczony do pasa. Może się przydać do oprawienia zwierzyny. Tunika do kolan i skórzane nogawice, torba na ramię z niezbędnymi rzeczami. Poskręcana z kilku mniejszych kawałków lina, prowiant, nieco pieniędzy. Kto wie, być może będzie mógł po prostu zakupić coś od swoich rodaków za Skorpionem? Zapewne nie wszyscy byli pozbawionymi kręgosłupa moralnego pomiotami. Z pewnością byłoby mu łatwiej po prostu kupić wóz, załadować na niego jedzenie i przetransportować to z powrotem do swojej wioski.

Problemem pozostawała kwestia wyjścia. Znowu zaczynał się okres godowy mantikor, a te stawały się wtedy wyjątkowo agresywne, jakby ich paskudne usposobienie nie było już wystarczająco paskudne. Szybkie, silne i nieprzewidywalne, te dziwaczne krzyżówki lwa, skorpiona i nietoperza były jednym z głównych niebezpieczeństw, jakie podróżujący po Smoczych Graniach wędrowiec mógł napotkać. Walczyły zaciekle, często do śmierci, atakując kłami, pazurami i swoim ogonem, zakończonym zabójczym żądłem. Jad mantikory był niezwykle groźną trucizną, aczkolwiek dawało się go także wykorzystywać jako dodatek do alkoholu czy lekarstwo, oczywiście po odpowiedniej destylacji i w odpowiednio niewielkich dawkach.

Przez wzgląd na okres godowy mantikor, niemal na pewno przy bramie będzie więcej strażników niż zwykle. Jeden, dwóch… To nie byłby problem. Jednakże, jeżeli trzeba będzie walczyć z czterema minotaurami jego rozmiarów, sprawy mogłyby przybrać nieciekawy obrót.

Ale teraz było już za późno na wycofanie się. Jautis nie miał najmniejszego zamiaru zawieść swojego ojca, swoich ziomków i swojej wioski. Niezależnie od tego, co mówił i planował Kvailas, gladiator nie miał zamiaru się do tego zastosować. Jeżeli trzeba, przyniesie tutaj niezbędne rzeczy sam, choćby miałoby mu to zająć całe życie.

Westchnął. Plan był świetnie rozrysowany, ale jak sprawdzi się w praktyce? Z rozmyślań wyrwał go czyjś krzyk.

– Pali się! Chata wodza się pali! – wrzeszczał jeden ze strażników, biegnąc w kierunku języków ognia z cebrem pełnym wody. Jautis odwrócił wzrok. Istotnie, spoglądająca z góry siedziba Kvailasa płonęła żywym ogniem. W jej pobliże zbiegały się kolejne figury, każda z nich niosąca wiadro albo inny pojemnik na wodę. Kraujo odwrócił wzrok w stronę bramy. Pusto. Ani żywej duszy broniącej wyjścia ku lepszemu życiu jego ziomków.

– Dziękuję, Sekiro – zamruczał zadowolony, zmierzając truchtem w stronę wolności.

 

O istnieniu swojej nowej kompanii zorientował się dopiero dobrych parę kilometrów od wioski.

Trzask pękającej gałązki zaalarmował Jautisa o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Odwinął się do tyłu niczym fryga, zaciskając uchwyt na rączce topora. Zajęło mu dwie sekundy, by zorientować się, że w tym wypadku nie ma żadnego niebezpieczeństwa, tak bardzo był zaskoczony.

Plava i jej starsza siostra spoglądały na minotaura w połowie z przestrachem, w połowie z podziwem. Młodsza ze smokokrwistych trzymała w dłoni zakrwawiony nóż myśliwski, starsza z kolei była niemal cała pokryta warstwą sadzy i popiołu. Jautis szybko dodał dwa i dwa.

– To dość nietypowe spotkanie – mruknął, opuszczając broń. – Aczkolwiek powinienem wam chyba podziękować za odwrócenie uwagi.

– T-to był pomysł Ruzy… – zająknęła się w odpowiedzi Plava, wycierając nóż o kawałek szmaty.

– Świetny pomysł – Kraujo zaśmiał się złośliwie. – Należało się bydlakowi – Ruza, starsza ze smokokrwistych kiwnęła głową, pozwalając sobie na uśmiech. – Czyli co, wygląda na to, że chcecie iść ze mną?

– N-nie mamy wyboru, czcigod-Jautisie… – odparła młodsza, uciekając spojrzeniem. – Z-zabiliby nas…

– To prawda. Nikt nie chce umierać – Minotaur kiwnął głową. – Niech wam będzie. Troszczycie się jednak o własną skórę. Jeżeli któraś z was spadnie w przepaść albo rozjuszy mantikorę, nie zamierzam nawet kiwnąć palcem – Ruza kiwnęła głową, jej oczy zalśniły niczym stal. – Po prawdzie, może po prostu znajdę wam inną wioskę. Niewolnicy się zawsze przydadzą.

– P-po prawdzie… – gladiatora zaczynała irytować maniera mowy Plavy. Mówiła tak normalnie czy wciąż się bała? – Po prawdzie n-nie liczyłyśmy na nic więcej.

– I dobrze. Nawet jeżeli dotrę do jakiejś wioski węży, to wątpię, by chcieli was w zamian za zboże czy mięso – Jautis zakręcił młynka toporem. – Trzymajcie się razem i nie wtykajcie głów w dziuple, a może wyjdziecie stąd w jednym kawałku.

Od czasu tej krótkiej rozmowy minotaur i smokokrwiste nie rozmawiali już dobre kilka dni. Wędrowali cały czas do przodu, na północ. Kraujo nie znał się może za dobrze na geografii, ale wiedział, że pasmo górskie Smoczych Grani zwęża się na północ. Idąc tym tropem dotarłby w końcu do końca. Choć skręt na zachód był kuszący, Jautis wolał nie ryzykować. Mógł orientować się w terenie wśród ostrych, wysokich skał i skarlałej roślinności, ale gdyby miał wyjść na step lub równinę… Ewentualnie dojdzie do jakiejś wioski, wymieni te dwie na zapasy i wróci.

Udało mu się upolować niedźwiedzia, aczkolwiek nie obeszło się bez paru zadrapań. Także wtedy, kiedy razem ze smokokrwistymi posilał się przy ognisku panowała niemal grobowa cisza.

Kraujo uśmiechnął się do wspomnień z dzieciństwa. Pierwszego niedźwiedzia zabił w wieku lat piętnastu, kiedy był jeszcze cielakiem. Zgubił się, wędrując za daleko od matki zbierającej zioła niedaleko wioski. Wędrował przez parę godzin, dopóki nie napotkał gigantycznej góry brunatnej sierści, ryczącej na niego wściekle. Wtedy niedźwiedź był dla niego potworem nie z tej ziemi, demonem, manifestacją jakiegoś nienawistnego boga. Nie próbując nawet walczyć z tą bestią, rzucił się do ucieczki. Szybko zyskał przewagę wysokości, chwycił nóż myśliwski i obserwował niedźwiedzia usiłującego się do niego dostać. Miał wtedy jeden rzut. Cisnął nożem, celując między oczy. Chybił, ostrze świsnęło koło niedźwiedziego ucha i zagłębiło się w boku. Zwierzę ryknęło, bardziej poirytowane niż zranione, oglądając ranę. Nie o to chodziło Jautisowi, ale to musiało mu wystarczyć. Chwycił solidny kamień i z wrzaskiem rzucił się na niedźwiedzia, wymierzając potężny cios w łeb bestii. Ogłuszony potwór zsunął się ze skarpy i spadł na ziemię, łamiąc się po drodze niczym szprychy w starym kole. Teraz to młody minotaur był bogiem, a jego przeciwnik – jedynie mięsem, worem pełnym soczystego mięsa. Kraujo zamaszystym ruchem wyrwał ostrze noża z boku niedźwiedzia i zatopił je w jego karku, dobijając swojego przeciwnika.

Jego niedawny adwersarz posłużył mu także za źródło pożywienia i za miejsce do spania. Jautis napocił się przy tej pracy okropnie, ale udało mu się wykroić w niedźwiedziu niewielką jamę dla samego siebie. Wciąż stygnące truchło oferowało sporo ciepła, w sam raz na chłodne noce w Smoczych Graniach.

Przy niedźwiedziu spędził trzy dni, dopiero wtedy odnaleźli go jego dziad i ojciec. Mówiło się potem w wiosce, że młody Jautis Kraujo zamienił się w nowe wcielenie mitycznego czempiona Sekiry, potężnego Tramdytojasa, który także miał rzekomo używać wnętrza martwego niedźwiedzia jako posłania jako cielak. Egzamin dojrzałości został jednak przez młodzika zaliczony.

Teraz, czternaście lat później, siedział niemal w tym samym miejscu wraz z dwoma smokokrwistymi niewolnicami jako samozwańczy wygnaniec i „pseudoidealista”, trawestując słowa tragicznie zmarłego Kvailasa Lyderisa.

Nie miał nic przeciwko. Postanowił, co zamierza zrobić i zamierzał swojej obietnicy dotrzymać.

 

Wędrowali jeszcze następne dwa dni, zanim nie dotarli do jakiejś wioski jego ziomków. W porównaniu z jego domem rodzinnym, to miejsce było w dużo lepszym stanie: Większe, żywsze, ponad połowa domów z kamienną podbudówką… To miejsce dla Jautisa było wręcz… obce. Niedostępne. Dziwaczne. Pomijając ów fakt, Kraujo nie przypominał sobie, by przekraczali Skorpion. Być może owa rzeka była już niedaleko…?

– A cóż to takiego? – usłyszał głos z jednej z drewnianych wież. Zadarł głowę do góry, by ujrzeć swojego pobratymca o rudej sierści i błyszczących wesoło zielonych oczach. Wyglądał na nieco młodszego od niego, choć być może wiązał się z tym fakt bycia przybranym w tak porządny strój i świeżość wskazująca na niedawną kąpiel. – Podróżnik z południa i jego świta? – rzucił, śmiejąc się i schodząc z wieży po drabinie. Jautis zmrużył oczy. W tym minotaurze było coś… dziwnego. Wydawał się jakiś taki bardziej… wygodnicki? Gladiatorowi ciężko było znaleźć inne słowo. Oczywiście, wciąż był pokaźnie zbudowany, ale Kraujo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że gdyby przekłuł skórę rudzielca igłą, te pokaźne mięśnie pękłyby jak balony.

– Można tak powiedzieć – odpowiedział nieco niechętnym tonem. W porównaniu ze swoim pobratymcem wyglądał jak żebrak.

– No to jak możemy pomóc tobie i twoim apetycznym służkom? – rudzielec wyszczerzył zęby w uśmiechu. Plava schowała się za plecy Jautisa, Ruza tylko zmrużyła oczy.

– Zgaduję, że ktoś będzie potrzebował dwóch smokokrwistych? – mruknął Kraujo w odpowiedzi.

– Oczywiście, taki towar jest zawsze cenny. Ach, nie przedstawiłem się – rudzielec pokręcił głową, zapewne karcąc sam siebie. – Gausybes Ragas – wyciągnął rękę na powitanie.

– Jautis Kraujo – gladiator odwzajemnił gest. Gausybes zagwizdał przeciągle.

– Ten Kraujo? Zwycięzca zeszłorocznego turnieju w zapasach?

– Tak, w sumie tak.

– No proszę, rozmawiam z mistrzem – rudzielec wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Wypadłem w ćwierćfinale, Drakonas Riteris. Twardy bydlak.

– Walczyłem z nim chyba w finale. Chudy, pysk cały w szramach, z bielmem na lewym oku?

– Nie inaczej – Ragas ponownie wyszczerzył się w uśmiechu. Jautis zdążył już uznać, że rudzielec jest strasznie irytujący. – No, ale tak tu gadamy po próżnicy, a tymczasem wy marzniecie tutaj. Jak długo wędrujecie?

– Z tydzień… – mruknął Kraujo.

– No to tym bardziej należy was ugościć. Nie martw się, nie martw, dla twojego towaru też znajdzie się miejsce – Gausybes skinął obu smokokrwistym. – Wątpię, by matulka miała jakieś anse przeciwko trzem gościom więcej. I tak zawsze narzeka, że jem za mało – otwartość Ragasa wydawała się Jautisowi dziwna. Cała figura rudego minotaura była generalnie dość nietypowa. Stanowiła dziwaczny kontrast do wszystkiego, co widział do tej pory.

Jeżeli tak wyglądały wioski tuż obok Skorpiona… Jak wyglądały te za nim?

 

Matka Gausybesa, gigantyczna, nieco beczułkowata minotaurzyca zaśmiała się donośnie, wnosząc do pokoju pachnącą apetycznie pieczeń z dzika. Jautis uśmiechnął się delikatnie. Zwierzęta te były raczej rzadko spotykane w jego rodzinnych okolicach i stanowiły raczej rarytas na święta niż codzienne danie.

– Jedzcie, skarby, niech wam uszy spuchną! – oznajmiła gromko gospodyni, zamaszystym ruchem stawiając pieczeń na stole.

Przyjemna atmosfera sprawiła, że Plava w końcu się odezwała. Na początku nieśmiało, potem nawet włączyła się w dyskusję o trwającej wojnie między Królestwem Smokokrwistych i Państwem Mechanitów.

– Twoi pobratymcy dostają podobno w kość – mruknął Gausybes, żując kawał mięsa. – Puszki to istoty nie z tego świata, wraz z tymi swoimi machinami. Macie za to wsparcie węży.

– M-mam nadzieję, że wygrają – smokokrwista zająknęła się nieco, odkrawając sobie kawałek pieczeni. – Mechanici to złe istoty.

– Zgodzę się – rudzielec pokiwał głową. – Coś, co rusza się, a nie ma serca czy krwi nie jest normalne. Ani tego porąbać na kawałki ani krwi upuścić… – Zapanowała niezręczna cisza.

– A pewnie też nie walczą honorowo – mruknął Jautis, chcąc ratować sytuację. Gausybes kiwnął głową.

– Nikt już nie walczy honorowo, nawet nasi pobratymcy – odparł z niechęcią. – Ale takie są zasady grabieży: Bierz, co możesz – Kraujo poruszył się niespokojnie na swoim krześle. To, co mówił Ragas nie podobało mu się ani trochę. W jego okolicach, honor był wartością wysoce cenioną, niezależnie od tego, czy chodziło o grabież czy o rozwiązywanie problemów wśród mieszkańców wioski. – Być może jestem staroświecki, ale chyba już tylko ja wiem, co to tak naprawdę jest.

– Co masz na myśli? – zapytał Jautis, spoglądając na rudzielca uważnie.

– Kiedy urządzaliśmy rajd na pobliską wioskę, jeden z naszych walczył z dwoma wężami. Szło mu całkiem nieźle, do czasu, w którym ta ofiara nie potknęła się o korzeń. Rzucili się na niego, no to w odpowiedzi zamachnął się toporem i wbił ostrze w to tamto spojenie węża i człowieka. Tam podobno trzymają te swoje wężowe klejnoty – Gausybes roześmiał się nieszczerze, widząc, że Kraujo zadrżał. Co jak co, ale taka wiedza gladiatorowi potrzebna nie była. – Rzecz jasna, wąż złożył się wpół, wykastrowany na wieki. Nasz ziomek niestety nie przeżył, żeby się tym pochwalić, drugi z węży zadźgał go jak prosiaka.

– Jaki głupiec potyka się o korzeń? – zapytał Jautis, mrużąc oczy.

– Największy z możliwych. Zresztą, i tak tego gościa nigdy nie lubiłem – Ragas pokiwał głową, odgryzając kawałek mięsa. – Będziesz mógł rzucić na to okiem za dwa dni. Urządzamy wtedy kolejny rajd na węże. Wystarczająco dużo czasu, by odsprzedać twoje dwie panienki za jakąś sensowną cenę.

– Po prawdzie… – Kraujo zdawał się nad czymś myśleć. – Wydajecie się być całkiem rozsądnymi właścicielami.

– Sprzedałbyś nam obie? – matka Gausybesa uśmiechnęła się promiennie. – Doprawdy, skąd biorą się tacy uczynni chłopcy? – Dodała, śmiejąc się.

– Oczywiście, wolałbym mieć pewność, że trafią w dobre ręce. Nawet niewolnikom należy się szacunek, chociażby za to, co dla nas robią.

– O to się martwić nie trzeba – minotaurzyca pokiwała głową. – Dokarmi się je nieco i będą jak spod igły – Plava uśmiechnęła się nieśmiało, Ruza z kolei przymknęła na chwilę oczy. Wydawała się nad czymś intensywnie myśleć.

– Zresztą, i tak się śpieszę. Odsprzedam je, kupię jakieś zapasy i będę wracał do siebie. Wioska potrzebuje wsparcia, a ponieważ nasz wódz jest zarozumiałym głupcem, odmawia on wystawienia kolejnej drużyny na rajd.

– I to wędrujecie aż tydzień? – Ragas uniósł brew. – To spore poświęcenie.

– Ktoś musi – odparł Jautis, wzruszając ramionami. – Niemniej jednak, perspektywa dalszego wzbogacenia się na grabieży jest interesująca… Będę mógł pomówić o tym z waszym wodzem?

– To się da załatwić – rudzielec uśmiechnął się szeroko.

 

Angis Kardas, minotaur zaskakująco młody jak na wodza o bystrym spojrzeniu szarych oczu spoglądał na przybysza podejrzliwie. Prawda, został on przedstawiony przez Gausybesa jako niemal wzór do naśladowania, ale rudy strażnik nigdy nie zaliczał się do ulubieńców wodza. Niemal bez przerwy ględził coś o honorowym byciu, walkach według zasad i tak dalej, i tym podobne. Jeżeli znalazł kolejnego takiego oszołoma…

– A więc mówisz, że przybywasz z południa? – zapytał, spoglądając bacznie na byka przed sobą. Figura wędrowca o imieniu Jautis Kraujo była duża i muskularna, spokojnie przerastając większość tutejszych. Mimo to jednak, Angis był przekonany, że to uosobienie Sekiry w męskiej postaci było zdolne do bardzo szybkich i zwinnych ruchów. Liczne blizny na ramionach i ciężkie spojrzenie nieco przekrwionych błękitnych oczu dopełniało wizerunek.

– Tak jest – Jautis kiwnął głową.

– To nietypowe spotkanie. Zazwyczaj odwiedzają nas głównie pobratymcy z północy. Wśród społeczności północnych panuje przekonanie, że na południu znajdują się jedynie dzikusy skażone wpływami Katastrofy – Kardas roześmiał się nieszczerze, widząc minę swojego rozmówcy. – Ale nie masz się co martwić, kolego. To tylko przesądy bogaczy.

– Mam taką nadzieję. Nie słyszałem wiele o północnych, ale nie były to przyjemne rzeczy –odpowiedział Kraujo z pewną nutą wyższości w głosie.

– Cóż, mają trochę powodów do dumy. To przecież z Talavary wywodzi się Drakonas Riteris.

– Naprawdę? Walczyłem z nim w zeszłym roku w turnieju zapasów.

– …A racja. Istotnie, rok temu był jakiś Kraujo, który wygrał ku zaskoczeniu opinii publicznej. Riteris wygrywał te zawody już dobre cztery lata.

– Był szybki. Zwinny. Prezentował zupełnie inny styl niż cała reszta – odparł Jautis, po części zadowolony, że przeszedł na temat, który nie wywołuje u niego posmaku żółci.

– O ile dobrze pamiętam to, co mówił Gausybes, nie różniłeś się za wiele od pozostałych zawodników.

– Jestem wyćwiczony w walce z szybkimi przeciwnikami. Wilków jest co niemiara w naszych okolicach – Angis kiwnął głową.

– A więc mówisz, że chcesz dołączyć do rajdu?

– Tak. Pierwotnie planowałem tylko sprzedać obie smokokrwiste tutaj, choćby i Gausybesowi, wziąć zapasy i wrócić… – Jautis przymknął na chwilę oczy. – ale z drugiej strony, tak można się nieco bardziej wzbogacić… A to może jeszcze bardziej wesprzeć naszą wioskę.

– Patriota, co? – Kardas roześmiał się. – Lubię takich. Jak zapewne wiesz, rajd będzie za dwa dni.

– Tak, zostałem już poinformowany przez Gausybesa.

– Jakie są twoje doświadczenia z rajdami, Jautisie? – przez chwilę panowała cisza.

– Niewielkie. Jestem gladiatorem w swojej wiosce, walczę według pewnych ustalonych zasad.

– Rozumiem. Co prawda rajdy nijak mają się do walk na arenie, ale doświadczenie i siła fizyczna zawsze się przydają – Angis uśmiechnął się nieznacznie.

– Jaki byłby nasz cel?

– Jest jedna wioska dwa kilometry drogi stąd, już za Skorpionem. Była grabiona dość dawno, jakieś dwa miesiące temu. Opór jest stosunkowo niewielki.

– Jaka jest szansa, że wzmocnili straże?

– Wątpię, by się do tego uciekali – Kardas roześmiał się złośliwie. – Obrzeża Cesarstwa Kami są dość często zostawiane samym sobie. Zresztą, o ile dobrze słyszałem, mają oni jakieś problemy z Bagnami Fidelisa. Jedynym wyjątkiem od tej reguły jest stolica węży i jej najbliższe okolice, ale to chyba zrozumiałe. Za Skorpionem ręka Cesarzowej przestaje być boska.

– Rozumiem. Wyjście byłoby za dwa dni, tak?

– Nie inaczej.

– Świetnie. To więcej niż wystarczająca ilość czasu do przygotowań.

Koniec

Komentarze

Kojarzy mi się to z Xanthem Piersa Anthony'ego.  

 To jedynie luźna uwaga. 

Czekam na ciąg dalszy.

Tekst przydałoby się odchudzić o jakieś 10% słów --- niektóre po prostu są zbędne. Nie do końca rozumiem świat --- tj. postaci wydają mi się trochę zbyt kulturalne w obyciu, natomiast zabicie starszego wioski spotkałoby się chyba z czymś więcej niż nieprzyjemnościami dla ojca.

Jeżeli chodzi o strukturę tekstu, nacisk na bohatera, proporcje między przemyśleniami, wydarzeniami i tak dalej --- to wydaje mi się, że jest całkiem nieźle. Gorzej jest z wykonaniem --- przydałoby się opowieść zdynamizować i dołożyć więcej emocji.

pozdrawiam

I po co to było?

Żywo napisane, ale są pewne usterki językowe.

 

Krople krwi ściekały z ostrza wyszczerbionego topora, użyźniając skalistą ziemię w Smoczych Graniach.
Jautis Kraujo parsknął wzgardliwie, zadając jeszcze jeden cios stygnącemu ciału swojego przeciwnika. Wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, czując słony smak krwi swojego przeciwnika w ustach, która to chlusnęła na niego po przecięciu aorty.

--> powtórzenie "krwi" i "przeciwnika", a ostatnie zdanie to w ogóle masakra stylistyczna, tak się po polsku nie pisze.

Ubrany prosto, acz w zauważalnie lepszym ubraniu niż jego współplemieńcy, spoglądał na gladiatora serdecznym, acz ostrym i przenikliwym wzrokiem.

--> dwa razy "ubranie" i "acz".

I tak dalej.

Nowa Fantastyka