
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Witam, chciałem pochwalić się tutaj swoimi wypocinami, gdyż na mojego bloga nie trafiło zbyt dużo osób. Wrzucam pierwszą część opowiadania, proszę o kreatywną krytykę, jeśli sięspodoba, będę dokładał następne części.
Edit: dziękuję za te kilka komentarzy, dodaję pozostałe 2 części, może nie będą takie nudne jak pierwsza :)
I
Nadchodził zmierzch. Słońce powoli i nieubłaganie znikało za horyzontem, tonąc w krwawym blasku promieni na tle ciemniejącego nieba, jak hiszpańska dumna karawela idąca na dno bezkresnych głębi oceanu ciemności. Jak latarnie okrętu, wysyłające ostatnie, rozpaczliwe błyski, chwilę przed zalaniem ich przez mrok nocy. Ogród spowity został cieniem, kwiat pąsowej róży patrzył bezsilnie i łapał ostatnie snopy światła dziennego władcy. On zniknął, lecz róża wiedziała, że powróci. Cisza zaległa w ciemnych alejkach, nie zmącona jak co noc. Ale ta noc miała być wyjątkowa, ona to czuła. Księżyc powoli wstąpił na niebo, rozwiewając mroki. Przystanął na chwilę, aby przejrzeć się w krystalicznie czystym lustrze sadzawki nieopodal krzaku róży. Labirynt idealnie przystrzyżonych żywopłotów prowadził gościa ogrodu.
Ona często tu przychodziła, ale nigdy w nocy. Róża nigdy nie widywała innych ludzi poza ogrodnikiem i nią. Ona była piękna. Przychodziła nad sadzawkę zadumana, często czytała. Róża patrzyła jak jej wielkie, zielone oczy śledzą wijące się linijki znaków, widziała iskry fantazji i cienie żalu, gdy przewracała ostatnią stronę książki. Wtedy kładła się na kamiennej ławeczce, zamykała oczy i lekko uśmiechała się do siebie. Jej bujne kruczoczarne włosy skrywały piękną pierś, pochłaniając każdy promyczek światła jaki na nie padł. Lekko podginała smukłe nogi, a jej piękna dłoń zwieszała się nad ziemią. Czasem patrzyła na posąg anioła postawiony nieopodal. Spędzała tak niekiedy całe dnie. Nikomu nie pokazała tego miejsca, zawsze była sama.
Szła powoli ciemną alejką, ubrana w czarną pelerynę, obszytą złotą nicią, z narzuconym kapturem na twarz. Spod niego widać było tylko jej cudowne usta. Przed sobą, w prawej dłoni niosła żelazną lampę w kształcie głowy gryfa. Światło świeczki wydobywało się przez rozwartą paszczę potwora, odganiając cienie i prowadząc swą panią. Na zaciśniętej dłoni miała pierścień z wizerunkiem orła walczącego z lwem, a nad nimi skrzyżowane topory. Dzieło niespotykanego mistrza jubilerstwa.
Dotarła do zakątka z posągiem. Postawiła lampę obok kunsztownie żłobionej nogi kamiennej ławki. Stała w milczeniu i przyglądała się sadzawce. Wiatr zaszeleścił liśćmi, nerwowo się obejrzała. Anioł spokojnie patrzył się na nią swym niezmiennym, kamiennym wzrokiem. Znów zwróciła twarz ku sadzawce. Podeszła do brzegu i klęknęła. Złożyła ręce na kolanach i lekko się zgarbiła. Księżyc oglądał jej odbicie w sadzawce, róża patrzyła na nią w milczeniu. Usłyszała ciche łkanie. Kryształowa łza spłynęła po jej policzku. Zatrzymała się na brodzie, by niepewnie zawisnąć i spaść do mrocznej, czystej wody i złączyć się z nią. Maleńki okrąg rozszedł się po tafli wody. Jeszcze woda się nie uspokoiła, a już kolejne kółeczka zmąciły ją. Łkanie przerodziło się w szloch, który wypełnił cały zaułek. Róża nie wiedziała co jej życie przygotowało. Czy jest w żałobie? Czy jej kochanek wybrał inną? Czy inna istota skrzywdziła ją?
W oddali dzwon kościoła wybijał północ. Płakała. Płacz wypełniał ogród. Wiatr niósł go szerokimi alejkami, wkradał się w każdą szczelinkę, jak natrętny owad, jak włócznia przeszywająca wrogów, tak i on przeszywał wszelkie istnienie. I przeszył również jego. Przyglądał jej się z cienia. Bezszelestnie ruszył ku niej. Towarzyszył mu niemal niesłyszalny świst skrzydeł. Lekko podniosła głowę i ujrzała zniekształcone odbicie w lustrze wody. Rzucał cień zasłaniający odbicie księżyca. Przerażona odwróciła się, a kaptur zsunął się z jej głowy odsłaniając zielone oczy. On stał z rozpostartymi śnieżnobiałymi skrzydłami i patrzył na nią, ubrany w tunikę. Jego bursztynowe oczy przeszywały ją. Nic nie powiedział. Wysunął nogę aby zrobić krok. Przerażona wyprostowała swoją nogę i podparła się ręką, lecz za nią nie było już gruntu. Dłoń wpadła do lodowatej wody, a ona szybko ją cofnęła jak oparzona. Przyłożyła morką dłoń do piersi, lodowate powietrze zaczęło ją obejmować pozbawiając czucia. Dygotała. On klękną przed nią i wysunął powoli rękę ku jej twarzy. Chciała się odsunąć, uciec, zapaść się pod ziemię, lecz nie miała jak. Wsunął rękę pod jej włosy, dotknął policzka i kciukiem starł łzę która zatrzymała się w połowie. Patrzyła w jego głębokie oczy ale widziała w nich tylko spokój. Drugą ręką ujął jej mokrą i zimną dłoń. Była taka ciepła. Oplótł ją palcami i lekko pociągnął. Dźwignął ją bez wysiłku i pomógł wstać. Stanęli naprzeciw siebie, wpatrzeni jedno w drugiego. Lekko przysłonił ją skrzydłami i przyciągnął do siebie. Poczuła się bezpieczna. Objęła go i położyła głowę na piersi. Wsłuchała się w bicie jego serca. Ciepło bijące od niego rozeszło się bo jej policzku, osuszając ślady po stróżkach łez. Stali jak posąg. Jednak on odsunął się i dał jej znak żeby go puściła. Żal i niezrozumienie wymalowały się na jej pięknej twarzy. Zielone oczy spowiła tęsknota ja jego ciepłem i delikatnością. On podszedł do krzewu róży i ujął kielich kwiatu między palce dłoni. Lekkim ruchem zerwał go i wrócił do niej. Objął ją w tali jedną ręką, Ona się znów do niego wtuliła. Ich usta spotkały się. W drugiej ręce trzymał zerwaną różę. Chwilę później odgarnął jej czarne jak noc włosy i nachylił się nad jej uchem. Szeptał coś. Róża tego nie słyszała. Po chwili podał jej kwiat i ociągając oddalił się by zniknąć w alejce z żywopłotów. Ona ujęła kwiat obiema rękoma i przycisnęła lekko do piersi. Delikatnie głaskała jego płatki, patrząc jak anioł znika. Znów została sama. Uczucie samotności jeszcze bardziej jej doskwierało, jednak uśmiechnęła się nieznacznie. Odeszła z zaułka pieszcząc delikatnie różę, zostawiając za sobą księżyc w sadzawce i pusty piedestał.
II
Nie widziała go już od tak dawna, a może to było zaledwie wczoraj? Nie była przekonana. Ale była pewna, że dziś też przyjdzie. Dochodziła północ. Nie mogła usiąść, nie była w stanie. Chodziła po pokoju, ubrana w czerwoną, jedwabną suknię. Co chwilę spoglądała na zegar stojący w kącie. Wskazówki sekundnika mozolnie przesuwały się, miała wrażenie że to trwa wieczność. Drzwi do pokoju były lekko uchylone, w całym domu panowała grobowa cisza. Za zamkniętym oknem rozciągał się wielki ogród. Krzaki róż posadzone wzdłuż jednej z alejek, skąpane w srebrzystym blasku księżyca w pełni. Srebrna wstęga światła kładła się na pąsowych płatkach kwiatów, tańcząc i tuląc się do nich.
Ciszę rozdarł ledwo słyszalny dzwonek zegara. Północ. Przystanęła na chwilę, wsłuchała się w dzwonienie. Powiew wiatru wzburzył suknię i delikatnie przeczesał jej kruczoczarne włosy. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Obróciła się w kierunku okna. Stał. Tam, przed otwartym oknem. Firanki lekko falowały. Księżyc utworzył poświatę wokół jego skrzydeł. Biała tunika, lekka, niemal przejrzysta, ułożyła się na nim odsłaniając nieskazitelne ciało. Patrzył na nią, a serce chciało wyrwać się z jej piersi. Nie była w stanie się ruszyć. Postawił krok. Krok pewny i jednocześnie ostrożny i delikatny. Bezszelestny, niczym kot skradający się do swej ofiary. Widziała jak się zbliża. Nie mogła nic powiedzieć, nawet drgnąć. Sunął z niesłyszalnym świstem skrzydeł. Ujął jej dłoń. Była ciepła, taka delikatna, taka…. pewna. Jej jedwabną skórę przeszyły delikatne dreszcze. Ujął jej drugie ramię, przysunął lekko do siebie. Ona objęła go i wtuliła się w niego. Był silny. Delikatny. Stanowczy. Patrzyli sobie w oczy. W jego głębokich, bursztynowych źrenicach ujrzała zielonkawą poświatę jej oczu. Powolutku zbliżył swoją twarz do jej twarzy, swoje usta do jej ust. Widziała te bezdenne oczy pełne pasji i pożądania. Fala gorąca oblała jej ciało, gdy w końcu ich wargi się spotkały. Całował powoli, namiętnie, niczym pierwsze kochanie, jak wysłannik z woli Boga. Zsunął ramiączka jej sukni a ta lekko zleciała odsłaniając jej nagie ciało. Poczuła chłód nocy, on jednak nie pozwolił mu wedrzeć się w jej rozpalone ciało. Nachylił swe śnieżnobiałe skrzydła i otulił ją. Pióra lekko muskały jej plecy, barki, pośladki. Czuła się tak błogo, tak bezpieczna, niczym królowa siedząca na łożu w warownej fortecy. Czuła że traci grunt pod stopami. Czy jej zmysły zostały aż tak przytępione? Czy faktycznie płynęli w powietrzu? Lekko opadła na łoże, On zaraz za nią. Nachylił się nad nią i rozłożył swe skrzydła. Był nagi, choć już nie pamiętała czy w ogóle miał ubranie. Patrzyła na niego, nie mogła uwierzyć że on istnieje. Wsparty na prawej ręce ,powolutku zaczął całować jej podbródek, schodząc coraz niżej, na szyję, na barki, na mostek. Lewą rękę wplótł w jej włosy, delikatnie okręcając sobie czarne jak otchłań kosmyki wokół palca. Zszedł głową na pierś. Delikatnie musnął nosem jej sutka i ucałował go. Zszedł jeszcze niżej. Zatrzymał się na brzuchu. Całował go, pieścił nosem. Rozkoszowała się tym i chciała by ta chwila trwała w nieskończoność. Znów zobaczyła jego twarz przed swoją. Poczuła ciepło koło łona. Czekała na ten moment. Znów zanurzył swoje usta w jej ustach, a fala gorąca zalała jej ciało. Po chwili kolejna fala rozeszła się, tym razem od dołu. Przyśpieszyła oddech, jej serce waliło jak młot. Ciało przesuwało się w rytm niesłyszalnej muzyki, która otaczała oboje kochanków. W uszach grało jej imię, kojąc ją, tuląc… Wygięła się w łuk a niebiańska fala przyjemności przeszyła ją jak strzała. Leżała na białej pościeli z zamkniętymi oczami. Ciężko dyszała nie mogąc opanować oddechu. W końcu poczuła ciepłego całusa na policzku. Otworzyła oczy, ale jego już tam nie było. Była bez siły, ale udało jej się lekko unieść na rękach. Srebrzysty blask wpadał do pokoju przez zamknięte okno. Przez uchylone drzwi wśliznął się kot, który bezszelestnie wskoczył na jej łóżko i otarł się o jej nagą pierś, przerywając ciszę głębokim mruczeniem. Czy to wszystko było snem? Nie wiedziała. Ale wiedziała że pióro leżące na parapecie zamkniętego okna nie należało do ptaka, a zegar cichutko wybił północ.
III
Sen ogarnął ją na kilka godzin. Kiedy wróciła z objęć Morfeusza za oknem jeszcze było ciemno. Leżała naga, owinięta białą pościelą, jej czarne rozwichrzone włosy ułożyły się na kształt aureoli, u jej boku wylegiwał się kot. Myślała o wydarzeniach ostatnich nocy. Czy to nie był tylko sen? Za każdym razem kiedy w głowie zadawała sobie to pytanie, przykładała białe pióro do policzka. Zamykała oczy i w myślach odpowiadała sobie na pytanie. Pióro było większe niż ptaków w okolicy. Śnieżnobiałe, mięciutkie, wywoływało przyjemne mrowienie przy dotyku skóry. Kot przewrócił się na drugi bok.
Odrzuciła prześcieradło i wstała. Delikatnie stąpając po dywanie podeszła do komody, na której leżała lekko już podsuszona róża. Kwiat pociemniał, i zaczął gubić suche płatki, gdy go podniosła. Jej zielone oczy wpatrywały się w kwiat jak w najwspanialszą relikwię tego świata.
Z największą ostrożnością odłożyła kwiat na miejsce, razem z białym piórem. Odsunęła się od mebla i podniosła swoją czerwoną, pomiętą suknię. Oburącz przycisnęła ją do swojej twarzy. Miała Jego zapach. Delektowała się tą wonią, czas i wspomnienia powoli przepływały obok niej.
W końcu wróciła do rzeczywistości. Odłożyła suknię na niepościelone łoże. Usiadła przy rzeźbionej toaletce. Spojrzała w lustro. Po omacku znalazła szczotkę. Delikatnie ujmując swoje włosy, powolutku zaczęła rozczesywać splątane kosmyki. Nie spieszyło się jej. Myślała ciągle o Nim. Jej oczy były wpatrzone w odbicie komody, na której leżała róża. Uśmiechnęła się do siebie.
W końcu wstała. Za oknem już zaczynało świtać, ptaki rozpoczęły swój koncert. Podeszła do okna, odsunęła firanki i otworzyła okno. Świeże, chłodne powietrze poranka wlało się do pokoju. Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Rozległy ogród powoli wypełniał się światłem słonecznym. Promienie padały na kwiaty, zmysłowo budząc je ze snu. Na parapecie przysiadła malutka sikorka. Ona otworzyła oczy i patrzyła na nią. Ptaszek o żółtym brzuszku i zabawnej niebieskiej czapeczce zdawał się uważnie ją obserwować, lekko przekręcając główkę to w jedną, to w drugą stronę. Powolutku wyciągnęła do niego rękę. Ten jednak przestraszył się i odleciał. Powiew chłodnego powietrza otulił jej ciało. Zdała sobie sprawę, że ciągle jest naga. Odwróciła się i spojrzała na łóżko. Kot już nie spał. Usiadł na skraju łoża i wpatrywał się to w nią, to w miejsce gdzie przed chwilą była sikorka. Oblizał się i zaskoczył na podłogę. Podbiegł do swojej pani i otarł się o jej nogę.
Podeszła do szafy. Wyciągnęła z niej parę jedwabnych pończoch z koronką. Oparła nogę o krzesło i powolutku przejechała palcami po swojej gładkiej nodze. Zamyśliła się, jednak po chwili zaczęła się ubierać. Naciągnęła pończochę na palce stopy i wolno przesuwała się w górę. Minęła kostkę, materiał delikatnie kładł się na jej łydce. Robiła to z niespotykaną gracją. Poprawiła koronkę na udzie i zabrała się za drugą nogę. Wyciągnęła z szafy czarny gorset z koronką. Zaczęła go wiązać, patrząc za siebie w lustro toaletki. Dobrała sobie czarną spódnicę z rozcięciem na całej długości i zamknęła szafę.
Wyszła z pokoju. Korytarz wyłożony był długim niebieskim dywanem. Rozchodziło się od niego wiele drzwi do różnych części domu. Co kawałek na ścianach wisiały obrazy członków jej rodziny lub dzieła słynnych malarzy.
Boso przeszła do salonu. Było to najpiękniejsze i najlepiej oświetlone miejsce w całym domu. Na wschodniej ścianie znajdowała się ogromna rozeta, przez którą każdego dnia wkradały się promienie poranka. Naprzeciwko stały dwa wysokie fotele obite czerwoną tapicerką. Między nimi stał niewielki, żelazny stoliczek ze szklanym blatem. Stała na nim niewielka, porcelanowa cukiernica i stojaczek na serwetki w kształcie królika. Na prawo od rozety wmurowany był kominek. Po jego bokach widniały figury: z prawej orła, z lewej lwa. Te dumne zwierzęta od lat były symbolem jej rodziny. Nad kominkiem wisiały skrzyżowane topory.
Podeszła po dębowym parkiecie do jednego z foteli. Lekko usiadła w nim i zamknęła oczy, czując ciepłe promienie słońca na twarzy. Kot wskoczył jej na kolana i cichutko ułożył się na nich. Nic nie mogło zmącić tego spokoju.
Szczęk kluczy w zamku przerwał ciszę. Kot podniósł łeb i spojrzał w kierunku hałasu. Otworzyła oczy. On wrócił. Wstała i ruszyła do drzwi. Ręce jej drżały. Zeszła po schodach na parter. W holu stał mężczyzna, schludnie ubrany, o rozpalonym, gniewnym spojrzeniu. Krzyknął na nią. Przestraszona stanęła w miejscu. Szybko zbliżył się do niej. Cuchnęło od niego alkoholem. Wrzeszczał na nią, wyzywał ją. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Minął ją na schodach i wkroczył do salonu. Oprzytomniała na tyle by podążyć za nim. Zanim dotarła do pokoju usłyszała przeraźliwy trzask metalu i pękającego szkła. Przyśpieszyła kroku. Mężczyzna rzucał się po salonie dewastując meble. Źródłem trzasku był stolik ze szklanym blatem który wylądował w kominku. Po drodze musiał uderzyć w figurę orła gdyż kawałki jego dzioba leżały dookoła. Obrócił się niej. Groził jej. Odwróciła się i zaczęła uciekać do swojej sypialni. Gonił ją. Wbiegła na korytarz, w pędzie wpadła na ścianę i strąciła obraz wiszący na niej. Odepchnęła się i popędziła do drzwi sypialni na końcu korytarza. Wpadła do środka i naparła na drzwi. Nie zdążyła. Mężczyzna zdołał włożyć stopę między drzwi i nie mogła ich domknąć. Jeszcze raz naparła na drzwi z całej siły. Mężczyzna zawył z bólu co go jeszcze bardziej rozjuszyło. Odepchnął drzwi wywracając ją. Uderzyła głową o toaletkę i zamroczyło ją. Mężczyzna powoli się do niej zbliżał. Udało jej się wstać. Ból pulsował w jej czaszce, chciała do niego przemówić. Gdy wymówiła kilka słów dopadł ją, chwycił za gorset i zdzielił w twarz z taką siłą, że obróciła się i oparła na blat toaletki naprzeciwko lustra. Roztargał jej spódnicę. Była bezsilna. Ból rozdarł jej ciało. Czuła smród potu i alkoholu, przygryzła wargę. Zobaczyła odbicie swoich własnych łez w lustrze.
Nadszedł wieczór. Mrok zapadł w całym domu. Cisza znowu zaległa w ogrodzie. Siedziała skulona tuląc się do ściany w najczarniejszym koncie swojej sypialni. Jej ubranie zostało bez szacunku stargane. Ochłapy gorsetu i spódnicy zwisały z jej półnagiego ciała. Twarz przykrył roztargany całun czarnych włosów. Po policzkach spływały potoki łez. Ból wciąż przeszywał jej twarz, głowę, łono. Było tak jak tamtej nocy, tylko wtedy jej nie uderzył.Chciała uciec, gdzieś daleko, ale nie wiedziała dokąd. Te ściany domu rodzinnego przygnębiały ją, widziały zbyt wiele.
Zdobyła się na ruch. Opierając się o ścianę udało jej się chwiejnie stanąć na nogach. Drżącym krokiem dotarła do komody. Wzięła zeschniętą różę do ręki. Ból między nogami stał się nie do zniesienia i upadła na kolana. Jęcząc usiadła i oparła się plecami o misternie wygrawerowaną komodę. Ściskała kwiat przy piersi. Odsunęła go na chwilę i przyglądała mu się. Łzy spadły na płatki. Po chwili z każdej kropli spoglądało na nią zrozpaczone oblicze zielonookiej. Zacisnęła kwiat w pięści. Ciepła krew powolutku zaczęła sączyć się między smukłymi palcami. Podniosła wzrok i zobaczyła Go przed sobą. Ale był inny niż tej nocy: twarz miał srogą, przepełnioną gniewem, bursztynowe oczy płonęły a śnieżnobiałe dotąd skrzydła spowiła czerń. W ręku ściskał sztylet. Ruszył ku drzwiom. Ona dźwignęła się i chwiejnie poszła za nim. Wyjrzała na korytarz. On już czekał na nią na samym jego końcu. Popatrzył na nią i ruszył do salonu. Ona za nim.
Salon nie był taki, jakim go zapamiętała tego rana. Poobrywane zasłony, poprzewracane sprzęty, wielka dziura w rozecie, przez którą dostawało się lodowate powietrze nocy. Posąg orła z rozkruszonym dziobem żałośnie spoglądał na ten obraz. Resztki mebli paliły się w kominku.
Mężczyzna drzemał w jedynym ocalałym fotelu. Obudził się, kiedy ona weszła. Ruszył w kierunku niej. Anioł ze sztyletem w prawej dłoni stanął między nimi, lecz on zdawał się tego nie widzieć. Przeszedł przez niego. Ona nie mogła w to uwierzyć, po prostu przez niego przeszedł. Była bezradna, nic nie dzieliło jej już od mężczyzny. Anioł się odwrócił. Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem, był jej ostatnią deską ratunku. Dłonią, która przed chwilą dzierżyła sztylet pchnęła to powietrze. Jej dłoń. Jego dłonią. Wykonała ten sam ruch i sztylet zniknął z dłoni anioła.
Jej rękę zalało ciepło. Mężczyzna padł przed nią na kolana i patrzył jej na twarz. Patrzyła jak jego wzrok mętnieje i oczy gasną. Ręce miała ubroczone krwią, anioła nigdzie nie było. Bezwładne ciało upadło na dębowy parkiet. Krew lała się z dziury ziejącej z piersi. Ona upuściła sztylet i wybiegła do ogrodu. Biegła boso, potykając się o kamienie, wpadała na krzaki, raniąc jej skórę. Dotarła do swojego zakątka. Rozejrzała się. Posąg anioła stał tam gdzie zawsze. Dopadła go i objęła. Wtuliła się w niego i pocałowała jego kamienne usta. Nie drgnął. Znów zalała się łzami i padła przed nim na kolana, wciąż kurczowo trzymając się jego kamiennej nogi. W domu za ogrodem, w salonie, krew sącząca się z ciała wsiąkała w dębową posadzkę. Ona płakała. Kajdany sumienia oplotły jej serce. Słyszała cichutki szept. Ktoś wołał jej imię:
– Mirdala…
Mysur
Lampa ze świeczką zamontowaną w środku? Szczerze wątpię. Może jakaś lampka oliwna czy coś podobnego?
Masz bogaty styl. Epitety w pełnej krasie! Jak na mój gust jest trochę za mało mięska, za dużo kolorów, ale to też ma swój niepowtarzalny urok. Dbasz o szczegóły. Jakbyś był świadkiem wydarzeń i opowiadał, ludziom którzy mają dużo czasu i chęci, słuchać o owej dziewczynie i aniele. Dla mnie osobiście, to piekielne połączenie, za którym nie przepadam, ale rozumiem, że komuś się może podobać. Złe to na pewno nie jest:)
Ps. Pisz, pisz i pisz.:) Najważniejsze to pisać poprawnie, czuć to co się pisze i z czasem (po wielu potach), znaleźć swój własny styl.
Nie dałem rady doczytać pierwszego akapitu. Napompowany patetyzm i nieudane poetyzowaie zawsze mnie zniechęcają, a czująca i wiedząca róża po prostu mnie zabiła.
Może zacznij pisanie od czegoś... Prostszego? Niewymagającego dziwnych porównań, antropomorfizacji i tak dalej...
Powodzenia w przyszłości,
M.W.
Nie do końca pojmuję potrzebę pisania podobnych tekstów. Nie podobało mi się.
Lubię język poetycki, lecz tutaj było tego za dużo, chociaż w jakiś sposób dzięki temu stworzyłeś klimat tajemniczości, niepewności. Trochę przeszkadzała mi zmiana podmiotu. Na początku poznajemy róże i to z jej perspektywy oglądamy ogród oraz pojawienie się kobiety. A potem nagle opisujesz jak kobieta wkracza ponownie, dowiadujemy się wszystkich szczegółów jej ubioru, i w tym momencie zaczęłam się zastanawiać czy nadal z perspektywy róży to oglądamy? Jeśli tak to jak może dostrzegać takie szczegóły? Jeśli taką ma właściwość warto to zaznaczyć, jeśli nie to uporzątkować tą nagłą zmianę z jedego podmiotu do narratora. Aż do końca nie wiedziałam kto nam pokazuje tą scenę. Skoro jest róża to czemu ona przez cały fragment nie przedstawia nam całej sytuacji? Na początku myślałam, że takie jest założenie, ale z kolejnymi zdaniami się pogubiłam.
Może jestem prostacka lub brak mi fanatazji, ale nie lubię jezyka poetyckiego w prozie. Z doświadczenia wiem, że jedno, krótkie zdanie (a czasem nawet jedno słowo, ale trafnie użyte) potrafi lepiej oddać dramatyzm/poetykę sytuacji, niż cały akapit nadętych, kwiecistych metafor i epitetów.
Nie podobało mi się.
*fantazji
Edycja komentarzy...
osuszając ślady po stróżkach łez.
Klasyka tego portalu. Ileż można? Jeżu kolczasty!
Poetyka swoją drogą --- za bardzo mi nie przeszkodziła, chociaż i nie za bardzo mnie wzruszyła --- ortografia swoją. Przeskakiwanie od podmiotu do podmiotu także zmusza do przecierania oczu.
Dziwny tekst, choć przyznaję, że momentami mnie wciągnął. Ale drugi raz nie przeczytałbym tego opowiadania.
Pozdrawiam
Mastiff
Ona dźwignęła się i chwiejnie poszła za nim. Wyjrzała na korytarz. On już czekał na nią na samym jego końcu. Popatrzył na nią i ruszył do salonu. Ona za nim.
Ja już pomijam napuszony aż do śmieszności styl, ale nad zaimkami trochę trzeba panować (rozpoetyzowane metafory nie są błędem językowym, natomiast powtórzenia już tak). Sugeruję lekturę "Galerii złamanych piór" Feliksa W. Kresa, tam jest cały rozdział na ten temat.
O, zjadło mi kursywą i podkreślenia. :-(
Moje pierwsze opowiadanie (opublikowane na tymże portalu) też zaczynało się od zachodu słońca. I nie jesteśmy wyjątkami. Ciekawość, skąd to się bierze.
"Jak latarnie okrętu, wysyłające ostatnie, rozpaczliwe błyski, chwilę przed zalaniem ich przez mrok nocy." - A jaki sens jest w świeceniu za dnia? To zdanie cechuje brak logiki. Krótko mówiąc zagalopowałeś się w opisie.
"Ale ta noc miała być wyjątkowa, ona to czuła." - W tym zdaniu mam wątpliwości czy chodzi o różę czy o bohaterkę?
"Róża patrzyła jak jej wielkie, zielone oczy śledzą wijące się linijki znaków, widziała iskry fantazji i cienie żalu, gdy przewracała ostatnią stronę książki. Wtedy kładła się na kamiennej ławeczce, zamykała oczy i lekko uśmiechała się do siebie." - Tak samo tutaj, drugie zdanie wygląda jak opis róży. Niepotrzebnie tak ukrywasz personalia bohaterki. Wystarczyłoby użycie określenia typu "dziewczyna", "kobieta" i już po kłopocie.
Dotarła do zakątka z posągiem. Postawiła lampę obok kunsztownie żłobionej nogi kamiennej ławki. Stała w milczeniu i przyglądała się sadzawce. Wiatr zaszeleścił liśćmi, nerwowo się obejrzała. Anioł spokojnie patrzył się na nią swym niezmiennym, kamiennym wzrokiem. - Powtórzenie.
"Wysunął nogę aby zrobić krok. Przerażona wyprostowała swoją nogę i podparła się ręką, lecz za nią nie było już gruntu. Dłoń wpadła do lodowatej wody, a ona szybko ją cofnęła jak oparzona. Przyłożyła morką dłoń do piersi, lodowate powietrze zaczęło ją obejmować pozbawiając czucia. Dygotała." - Dookreślenie, że wyprostowała "swoją" nogę jest bardzo niepotrzebne. Powtórzenia, jak widzisz, atakują ze zdwojoną siłą.
Nadużywasz w tekście zaimków i to bardzo poważnie. „Jej", „jej", wszystko „jej"! Popracuj nad tym.
Raz jesteś nadzwyczaj poetycki w opisach, a innym razem do bólu dosłowny.
"Dotarła do zakątka z posągiem. Postawiła lampę obok kunsztownie żłobionej nogi kamiennej ławki. Stała w milczeniu i przyglądała się sadzawce. Wiatr zaszeleścił liśćmi, nerwowo się obejrzała. Anioł spokojnie patrzył się na nią swym niezmiennym, kamiennym wzrokiem. Znów zwróciła twarz ku sadzawce. Podeszła do brzegu i klęknęła. Złożyła ręce na kolanach i lekko się zgarbiła." - Te kilka zdań dla przykładu są zbyt dosłowne. Mam wrażenie, że czytam dramat.
To się nazywa brak odpowiednich proporcji, popadasz w skrajności.
Przyłączam się do Achiki i jej propozycji. W „Galerii złamanych piór" jest mnóstwo przydatnych wskazówek.
Pozdrawiam i życzę dalszych tekstów