Na początku XXII stulecia nasza ukochana Ziemia była podzielona na dwa wrogie obozy. Ogólnie rzecz biorąc, skośnooki wschód i czarne południe trzymały na muszce lekko otyłą i uzbrojoną po zęby północ i zachód. Granica przebiegała od północnego bieguna, przez Ural, bliski wschód, południową Saharę i dalej, wzdłuż zachodnich wybrzeży dzikiej i zielonej Afryki. Kiedyś zielonej od roślinności, a teraz od promieniowania. Bo trzeba Wam wiedzieć, że któregoś wieczoru jakiś idiota siedzący głęboko w bunkrze nie ważne, czy Ligi Azjatyckiej, czy Wolnej Federacji, położył swoje zaplute kanapki na dużym czerwonym przycisku. W minutę potem niebo zaroiło się od rakiet z głowicami nuklearnymi pędzących radośnie w wesołych gromadkach to tu, to tam. A następnego dnia nie było już chyba osoby, która mogła by wyjść przed dom, klęknąć i zapłakać nad losem naszej do niedawna przeludnionej, lecz nadal zatrutej planety. Za to widok grzybów atomowych na tle nocnego nieba musiał być cudowny.
Ale wojna trwała dalej. Poszczególne kolonie rozsiane w Układzie Słonecznym trwały wiernie u boku swoich zasypanych nuklearnym opadem ojczyzn. Praktycznie każdy kawał stali zdolny wznieść się na orbitę został ozdobiony działami, wyrzutniami i emblematami naszych lub skośnookich. I tłuklibyśmy się pewnie w najlepsze do utraty tchu, gdyby nie "indianie". Tak szybko zaczęto nazywać przybyszów, ponieważ ich okręty przypominające wymyślne geometryczne bryły, lśniły czerwono i zostawiały za sobą białą poświatę przypominającą pióropusz. Jak wyglądali sami obcy – nie wiem. Nie przeżył nikt, kto ich mógł zobaczyć. A przynajmniej w wiadomościach nic o tym nie mówili. Owi indianie szybko i sprawnie zaczęli wymiatać ludzkość z obrzeży Układu Słonecznego nie przejmując się rasą, narodowością czy wyznaniem eksterminowanej w koloniach ludności.
I wtedy stał się cud. Najprawdziwszy w mordę kopany cud! Nasi politycy spotkali się z politykami skośnookich, wypili parę kaw, bzyknęli parę luksusowych androidów co to mają po cztery cycki oraz mogą robić lodzika na milion różnych sposobów i podpisali traktat pokojowy. A zaraz potem ogłoszono wielką krucjatę przeciw obcym najeźdźcom. Ojciec, archeolog, opowiadał, że kiedyś był na Ziemi taki kraj – Związek Radziecki…czy jakoś tak. I podczas jakiejś globalnej utarczki oni ogłosili, że toczą wielką wojnę ojczyźnianą przeciw swoim wrogom. No to teraz politycy obu stron zafundowali nam powtórkę z rozrywki.
Na początku szło kiepsko – wzajemna nieufność i stare nawyki utrudniały współpracę. Ale któraś kolejna bitwa okazała się już tylko porażką a nie klęską, następna była nierozstrzygnięta, a jeszcze kolejną wygadani reporterzy wojenni mogli od biedy nazwać sukcesem. Aż w końcu doszło do starcia w pobliżu Ganimedesa – księżyca Jowisza. Bez wątpienia to była najhuczniejsza impreza w dziejach ludzkości. Połączone siły Ligi i Federacji odparły liczniejszego wroga i odsunęły zagrożenie od Europy – innego księżyca, a obecnie nowej ojczyzny ludzkości.
Zaś ja? Na imię mi Fran – skrót od Franciszek albo innego podobnie szumiącego słowa. Nie ma to jak rodzice zakochani w prehistorii i dłubiący w poszukiwaniu korzeni na Ziemi. Wolę jednak byście wołali na mnie Cwaniak. Jestem najemnikiem służącym dawniej w barwach Federacji. Czterdzieści uniwersalnych lat na karku. Cały majątek to mała korweta VI generacji nazwana przeze mnie "Kaczuszką". Tylko to ocaliłem przed prawnikami byłej żony. Ale sprawiedliwość zatriumfowała – kolonia, w której mieszkała była pierwszą zaatakowaną przez indian. Pewnie to ona tak ich wkurzyła, że zaczęli ludzi wyrzynać w ekspresowym tempie he he he. Moja nieco przestarzała "Kaczuszka" brała udział w bitwie o Ganimedesa. Nawet za bardzo nie oberwała. Prawdziwą walkę toczyły większe okręty. Tacy jak ja użerali się jedynie z drobnicą i uważali, by ktoś ich przypadkiem nie zgniótł. Pewnie zastanawiacie się dlaczego opowiadam to wszystko w takim pośpiechu, skrótowo i niedbale? Ano dlatego, że za…równo minutę zginę.
Bitwa właściwie dobiegła końca. Indianie albo uciekli, albo zostali wybici. Nasze okręty dostały rozkaz skoku nadprzestrzennego. Ale ja, jak wielu drobnych ciułaczy, zostałem i postanowiłem poszperać w poszukiwaniu wszystkiego, czym można by wypełnić ładownię i za co w bazie dostałbym nowe pociski i jakąś względnie ładną i niezbyt skażoną promieniowaniem panienkę. Wyłączyłem WSI – wojskową sztuczną inteligencję zawiadującą systemami bojowymi statku. Dzięki temu sztabowcy nigdy nie będą w stanie udowodnić, że rozkaz skoku nadprzestrzennego został przeze mnie odebrany. Tyle, że wyłączonej WSI było cholernie trudno ostrzec o nadlatującym z pomiędzy wraków pocisku, który rozerwał burtę "Kaczuszki". W mgnieniu oka panel kontrolny zaczął zasypywać mnie informacjami o kolejnych awariach, uszkodzeniach, utracie ciągłości poszycia. Było tak źle, że gdybym miał pod ręką taśmę klejącą, zacząłbym łatać ściany w akcie desperacji. Ale jakimś cudem okręt przetrwał. Automatyczne grodzie odcięły mostek, dając pozory bezpieczeństwa. Fakt – zwisające wokoło kable i jaskrawo migające w trybie alarmowym lampy urządzeń kontrolnych – te, które jeszcze były w stanie – skutecznie te pozory psuły. Ale żyłem. Okręt nie był zdolny do lotu, jednak była szansa, że uda się choć na moment uruchomić WSI i wysłać sygnał alarmowy. A wtedy tylko kawusia, ciasto i oczekiwanie na automatyczne drony ratownicze.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 6 0 SEKUND!"
Albo indianin, który mnie ostrzelał, był weteranem, albo był tak kiepskim wojakiem, że sam nie wierzył, że jeden jego pocisk załatwi sprawę. Co za różnica, co go do tego skłoniło – fakt był taki, że wystrzelił drugi raz. Jak dla mnie to o dwa za dużo. Pewnie teraz gapi się na ekran w swoim śmiesznym, bryłkowatym stateczku i jest ciekaw czy jego przeciwnik przetrwa drugie trafienie cudownym pociskiem uzbrojonym w głowicę zbliżeniową, która nawet nie musi bezpośrednio trafić w cel, a jedynie przelecieć obok. Otóż zapewniam pana, wodzu Tępa Dzido, że ni cholery nie przetrwam drugiego trafienia!
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 50 SEKUND!"
Szybki skan stanu okrętu. Nie ruszy. Nawet nie drgnie. Nie ma szans! A jeśli poleci, to jedynie w kilku kierunkach na raz. Czyli, mówiąc po ludzku, rozleci się. Grzebanie przy WSI nie ma sensu – na sygnał alarmowy za późno, a mocy i tak za mało, by uruchomić WSI i działko…o ile jakieś w ogóle jeszcze działa.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 40 SEKUND!"
Po jakie licho się kusiłem na ten złom porozrzucany jak okiem sięgnąć. O taaak, Cwaniaku, to faktycznie było cwane. Olać rozkazy, wyłączyć WSI, napchać ładownie jakimś badziewiem a potem tydzień luksusów. I co? I masz, co chciałeś! Ale spokojnie. Koncentracja. Najważniejszy spokój i koncentracja. Może się jeszcze uda. Zawsze się udawało.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 30 SEKUND!"
Bez sensu… to bez sensu… Nie ma nic, czego nie zrobiłem.Przegląd zapasu energii – jest. Przegląd stanu uzbrojenia i środków obrony – jest. Przegląd środków komunikacyjnych – jest. Mocz na nogawkach spodni – jest. I nic. Zero szans, zero ratunku.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 20 SEKUND!"
Za dwadzieścia sekund pocisk uderzy w burtę "Kaczuszki". Eksplozja tego czegoś, co indianie pakują w te swoje rakiety, rozerwie okręt ozdabiając ten fragment kosmosu małym biało-fioletowym obłokiem eksplozji. No chyba, że to był duży indianin i wystrzelił tym razem duży pocisk. Wtedy obłoczek będzie raczej całkiem sporą chmurką, a w promieniu trzech kilometrów nie będzie niczego. Nawet wrak pancernika "Nagasaki", na którego tle "wisi" w przestrzeni mój stateczek, wyparuje. Dzieli je półtora standardowego kilometra a i tak mam wrażenie, że moja korweta jest wielkości jego okien. I pomyśleć, że "Bawaria", "Warszawa", czy "Freedom" były jeszcze większe.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 10 SEKUND!"
A trzeba było sobie ułożyć inaczej życie. Poszukać sobie kogoś. Być szczęśliwym. To jest ważne, a nie jakaś polityka, wojna, łupy i w miarę czyste dziewczynki w bazie.
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA 5 SEKUND!"
To dziwne…nigdy nie zauważyłem tego. W kosmosie jest tyle gwiazd…
"UWAGA! POCISK! DO UDERZENIA -5 SEKUND!"
Minął!!!! Cholerka!!!! Minął mnie! Głowica mu nie zadziałała!!! Będzie dobrze, Cwaniaku! Będzie dobrze!!!!
Lśniący czerwono, poskręcany niczym wymyślna geometryczna bryła okręt ciągnął za sobą biały pióropusz. Oddalał się powoli od widocznej gdzieś daleko biało-fioletowej chmury unoszącej się w miejscu, gdzie dryfował chwilę wcześniej pancernik Ligi Azjatyckiej "Nagasaki" z towarzyszącą mu federacyjną "Kaczuszką".