- Opowiadanie: dePalama - Mózg Boga

Mózg Boga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mózg Boga

Miałem nadzieję, że ten tekst doczeka się czegoś większego, ale w końcu przyznałem sobie, że nic takiego nigdy się nie stanie i z pełną odpowiedzialnością palę go tu, na tym portalu bez przyszłości. W tekście może być parę błędów, ale nie bierzcie ich do siebie, nie zrobiłem ich ani specjalnie, ani żeby uprzykrzyć wam życie.

 

 

Mózg Boga

 

1.

 

Nie doszło do żadnego końca świata i to jest największa katastrofa.

 

Ludzie mawiają, że koniec świata już dawno im się należy. Że to byłoby zbawienie.

 

Adam Aureliusz wyjrzał przez wielki bulaj i utkwił spojrzenie w zawieszonym w nicości pomarańczowo-błękitnym gigancie, który przytłaczał go swym ogromem. Ich statek był większy niż niejedna gwiazda, ale z jego powierzchni mogli ujrzeć jedynie maleńki skrawek tego, do czego się zbliżali – do wiązania międzygalaktycznego.

 

Do jego uszu dochodziły dźwięki głębokich oddechów, stojącego za nim Oktawiana Borysa.

 

– Oni chcą żebyś stanął przed komisją. Staniesz przed prokuratorem, Adam.

 

– A ty będziesz mnie dalej pilnował jak pies?

 

– Och tak, Adam, przecież wiesz.

 

Borys uśmiechnął się jadowicie. Dłonią z czarnego metalu strzepał kurz z okładki książki leżącej na wierzchu stosiku i rzucił okiem na tytuł: Poza dobrem i złem

 

– To takie śmieszne, że oni wszyscy się mylili.

 

Adam, skrobiący paznokciem zaschniętą plamę od kawy na swoim pogniecionym podkoszulku, odwrócił się przez ramię i rzucił okiem na wysokiego mężczyznę grzebiącego w jego rzeczach.

 

– A, oni, taak.

 

Zmierzwił popielatą czuprynę swojego synka, który akurat zgramolił się z fotela przy biurku i podszedł do niego wtulając się w nogę. Mały wyglądał jak ideał hitlerowskiego wizerunku – blond włosy, błękitne oczy, aryjskie rysy. Cel nazizmu.

 

– Odmawiam – rzucił przed siebie – nie chcę.

 

Wychylił do dna dobry rocznik ze szklanki, którą trzymał w drugiej ręce. Pomarańczowy kombinezon wisiał na nim luźno, utrzymując się jedynie dzięki kolorowym szelkom. Nieco dłuższe, przetłuszczone, ciemne włosy, lepiły mu się do czoła. Stał nieco zgarbiony, zmęczony. Jego starannie ogolona twarz była zapadnięta tak bardzo, że doły pod oczami wydawały się kraterami, a znad nich świeciły dziwne ślepia, jedno spokojne, drugie wilcze. Jego zwierzęce, lewe, oko było jakby bardziej wypukłe, wiecznie zaczerwienione i nienaturalnie szeroko otwarte, dzikie. Kiedy się na nie patrzyło, miało się wrażenie, że jego właściciel zaraz się na ciebie rzuci, by poderżnąć ci gardło, by wydłubać oczy. Miał to ślepie od urodzenia i to się niektórym nie podobało.

 

Borys niechcący przewrócił jakiś stalowy stojak, który rąbnął o podłogę z charakterystycznym brzękiem. Odchrząknął.

 

– Hahahaha, Adam.

 

Aureliusz milczał.

 

– O Boże, Boże, ty i te twoje wariactwa.

 

Adam zamknął lewe oko i odwrócił się. Utkwił spokojne spojrzenie w Borysie i rzucił:

 

– Wyjdź.

 

– O Boże, Boże, Adam, nie wygłupiaj się.

 

– Wyjdź.

 

– Jestem twoim pieprzonym klawiszem, mnie się nie wyprasza.

 

Adam otworzył drugie oko i przeszył Oktawiana szalonym spojrzeniem

 

– WYPIERDALAJ! – wrzasnął i upuściwszy na podłogę pustą szklankę, runął z impetem rękami na biurko, które oddzielało ich od siebie. Dym papierosowy, który sączył się z niedopałków dogorywających w popielniczce leżącej na blacie, tańczył przed twarzą Aureliusza, lekko piekąc w oczy.

 

– POSŁUCHAJ TY PIEPRZONY DOKTORKU – Borys walnął pięściami w biurko po drugiej stronie, a potem chwycił krańce blatu wyginając marmur swymi żelaznymi, czarnymi dłońmi – JESTEŚ WIĘŹNIEM POLITYCZNYM, NIE MASZ PRAW!

 

Oktawian Borys był postawnym, białym facetem z ramionami wymienionymi na biomechaniczne implanty. Jego zaszroniona kilkudniowym zarostem twarz biła rysami ostrymi jak brzytwa i kośćmi policzkowymi, tak wyraźnymi, jakby chciały uciec z czaszki. Rozczochrane ciemne włosy tkwiły w absolutnym nieładzie i chaosie, a blado błękitne oczka rzucały ogromny kontrast na całą ostrość jego wizerunku, nadając mu egzotyczności. Odziany w czerń wyglądał jak urodzony model, jak wyrzeźbiony przez artystę, jak coś nienaturalnego.

 

Mierzyli się wzrokiem, a pomiędzy ich twarzami tańczył dym.

 

– Tam byłem tylko cholernym zwykłym więźniem – Adam warczał – NIE MÓWILI MI NIC.

 

– Och, myślę, że Babilon wyciągnie z ciebie wszystko to CZEGO-NIE-WIESZ.

 

– Sugerujesz, że próbuję coś zataić, że mam z nimi coś wspólnego? Jestem tu główną osobą, która pracuje przeciw nim.

 

Mały blondasek, ten ideał wizerunku Hitlera odsunął się pod ścianę i wtulił w kąt.

 

– Ależ oczywiście, Adamie, taką mamy cichą nadzieję, że jesteś z nami i właśnie dlatego będziesz śpiewał.

 

– Won.

 

– Och, Adamie, trochę kultury, ty i te twoje…

 

– WON! – Aureliusz zawył, aż echo rozeszło się po kajucie.

 

Ten mały chłopiec, ten Bogu ducha winny dzieciak, poczuł w ustach słony posmak swoich pierwszych łez wyciśniętych strachem.

 

Borys ociekał cynizmem, ale nie sposób było nie zauważyć, że wargi latają mu w złości.

 

– Do zobaczenia jutro, kochasiu – syknął.

 

– WYPIERDALAJ!

 

Oktawian Borys trzasnął drzwiami, a ten mały chłopiec w kącie, ten niebieskooki skubaniec ryczał ze strachu, łkał i krztusił się z przerażenia. To był dobry dzieciak.

 

 

 

2.

 

Dopiero wtedy zauważył.

 

Dostrzegł tego pięciolatka tulącego się do ściany, łykającego własne łzy i serce podeszło mu do gardła.

 

Klęczał z opuszczonymi ramionami, dysząc ciężko, między szczątkami rzeczy, które chwilę wcześniej, w ataku furii, roztrzaskiwał o ściany. Jakiś podziurawiony globus, jakieś odłamki komputera, rozwalony na kawałki fotel, porwany obraz, cokolwiek i ta pusta już prawie butelka burbona u jego stóp, która musiała przeleżeć w ziemi nie mniej niż sześć lat zanim pomogła mu dokonać tego aktu agresji.

 

Patrzył na tego małego chłopca drapiącego paznokciami ścianę i zjadał własne zęby.

 

Wyłoił burbon do końca i rzucił butelkę gdzieś na bok.

 

– Paweł… – Adam powiedział niepewnie, nawet nie spodziewając się reakcji.

 

– Paweł, chodź do mnie – powtórzył już głośniej, głosem zmienionym od alkoholu, głosem niskim, zachrypniętym.

 

Chłopiec nie ruszył się z miejsca. Wbijał w ojca spojrzenie tych swoich delikatnych niebieskich oczek i ani myślał drgnąć.

 

Szklana popielniczka zsunęła się z wykrzywionego, marmurowego stolika i spadła na puchaty dywan odbijając się z głuchym dźwiękiem i strzelając niedopałkami petów we wszystkich kierunkach, po czym bezszelestnie już zatopiła się, do góry dnem, w długich frędzlach dywanu. Wszystko śmierdziało alkoholem, intensywnie waliło czterdziesto-siedmio procentowym burbonem, destylowaną kukurydzą połączoną z innymi zbożami i tonęło jednocześnie w bladym, pomarańczowo-błękitnym świetle wlewającym się do kajuty przez wielki bulaj. To światło padające na rzeczy wyglądało jakby przesiąknięte przez żaluzje.

 

– Synu, chodź do mnie.

 

Ten smarkacz, ten mały ideał hitlerowskiego wizerunku czuł jak serce rozsadza mu pierś, ale nie ruszył się z miejsca.

 

– CHODŹ TU DO MNIE, POWIEDZIAŁEM – Aureliusz ryknął dziko na syna, ale zaraz się opamiętał – przepraszam, synku, przepraszam, po prostu podejdź do mnie, proszę.

 

Chłopiec niepewnym krokiem ruszył w kierunku Aureliusza, co chwila prychając nosem jak pies, nie mogąc już wdychać odoru alkoholu, który nasilał się tym bardziej, im bliżej ojca się znajdował. Zatrzymał się przed Adamem i spuścił wzrok na włochaty dywan. Teraz, kiedy jego ojciec klęczał, byli ze sobą prawie równi, ale chudziutkie ciało chłopca zwyczajnie utonęłoby w mięśniach Aureliusza. Wyglądali jak swoje przeciwieństwa.

 

– Jesteś synem tego blond skurwysyna, z którym puściła się moja żona, ale pokochałem cię jak własnego. Kiedy ta suka zdechła przy porodzie, obiecałem sobie, że wychowam cię na mężczyznę, więc nie rycz już. Mówiłem, facet musi trzymać głowę wysoko, no, broda do góry – chwycił w masywną dłoń podbródek chłopca i uniósł go lekko w górę. Kciukami otarł łzy z policzków syna, po czym mocno przygarnął go do siebie otulając wielkimi ramionami.

 

– Przepraszam, że musiałeś oglądać to wszystko, mały. Że musiałeś patrzeć.

 

Chłopiec nic nie mówił.

 

– Tata przeżywa ciężkie chwile, musisz to zrozumieć.

 

Ten mały szkrab, on nawet się nie odezwał.

 

– Wynagrodzę ci to wszystko, wynagrodzę, obiecuję. Gwiazdy i księżyce tylko dla ciebie.

 

Ścisnął chłopca jeszcze mocniej.

 

– Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

 

Paweł wydostał się z objęć ojca i spojrzał mu w twarz.

 

– Nie jesteś już zły? – spytał ze strachem w oczach.

 

– Nie, synu, nie.

 

– Nie jesteś zły na mnie?

 

– Na ciebie? Oczywiście, że nie.

 

Chociaż, no nie wiem…

 

Mały otarł rękawem zaczerwienione oczy i zacisnął wargi.

 

Adam wstał nagle i spojrzał na syna z góry.

 

– Chodź, chodźmy stąd, coś ci pokarzę, mały.

 

Chwycił go za rękę i lekko pociągnął za sobą.

 

– Co? Co mi pokarzesz?

 

– Zobaczysz, blondasie.

 

Poprowadził go przez drzwi, które same przed nimi ustąpiły, chowając się w ścianie z cichym piskiem, a potem przez długi, ciemny korytarz zdobiony dziesiątkami rur, grubych, cienkich, prostych, krętych, pordzewiałych i wypolerowanych. Z tych rur na podłogę z kraty ciurkiem spadały kropelki wody, smaru, coś tam, coś tam, czarne, żółte, bordowe, wydając przy tym charakterystyczny, cichy dźwięk pluskania, który jednak w tym wąskim przesmyku rozchodził się echem. Dotarli do małej platformy, której ściana była całkowicie przeszklona brudnym plastykiem. Z tej szyby ściekały stróżki wody i innych cieczy mieniących się odbitym światłem atakującego z zewnątrz niewyobrażalnie wielkiego olbrzyma, który górował nad wszystkim.

 

Aureliusz klęknął przy synu i objął go ramieniem. Czuł jak skóra jego chłopca drży jeszcze ze strachu, czuł, że ten dzieciak wcale się jeszcze nie uspokoił, że po prostu słucha się go, bo się boi.

 

– Przyprowadziłem cię tu, bo jesteś już wystarczająco duży, żeby poznać prawdę.

 

Smutne niebieskie oczka chłopca zalśniły zainteresowaniem. Ten szkrab przygryzł dolną wargę i walczył ze sobą, zastanawiał się czy bardziej mieć się na baczności wobec pijanego ojca czy może już popuścić wodze wyobraźni i dziecinności. Adam zauważył to bez problemu i wiedział, że to jego szansa, by choć trochę naprawić swój błąd, swój nie pierwszy błąd. Wiedział, że mały nie zrozumie jego słów, ale wiedział też, że związana z tymi słowami tajemnica pomoże mu udobruchać syna. Taki był jego plan, po to tu przyszli.

 

– Co widzisz, synu?

 

– Wiązanie międzygalaktyczne, tato, tak mówiłeś – powiedział to bez przekonania, próbując wzrokiem ogarnąć ten maleńki skrawek kolosa, który mogli podziwiać przez bulaj.

 

– Widzisz gazy synu, wiązań międzygalaktycznych nie widać, taka jest prawda.

 

Mały spojrzał na niego błyszczącymi ślepiami.

 

– Posłuchaj, nie dostrzeżesz tego, ale w rzeczywistości te wiązania międzygalaktyczne, czyli łańcuchy grawitacyjne łączące poszczególne galaktyki w gromadach, będące czystą, niewidzialną siłą, akurat tutaj, wyjątkowo, zaznaczoną, nakreśloną dzięki unoszącym się i przybierającym takie, a nie inne kolory gazom, przypominają neurony. Wiesz, co to neurony, chłopcze?

 

– Nie, nie, tato.

 

– To takie nerwy, które tworzą nasz mózg, to, co mamy tutaj – Adam popukał się w czoło.

 

Mały chłopiec, ten cel nazizmu, pokiwał głową. Nic nie rozumiał.

 

– Więc prawda jest taka, mój szkrabie, że te wiązania międzygalaktyczne, to naprawdę są neurony. Neurony Boga.

 

– Nie rozumiem.

 

– Prawda jest taka, mój synu, że te wszystkie wiązania międzygalaktyczne, że te wszystkie neurony tworzą mózg Boga, w którym my żyjemy.

 

– Czyli jesteśmy częścią Pana Boga?

 

– Pana czy nie pana, niektórzy tak mówią. Tak mówią panteiści.

 

– A jak mówią inni, tato?

 

Aureliusz zawahał się chwilę. Spojrzał na przybranego syna, którego kosmyki blond włosów opadały na te błękitne oczka, spojrzał na ten hitlerowski ideał wizerunku, a potem za niego, na tego kolosa o rozmiarach, których nie da się sobie wyobrazić, na cel jego przybycia, na przedmiot jego pracy i uśmiechnął się.

 

– Reszta chrzani głupoty, blondasie – powiedział zaczepnie i sprzedał synowi lekkiego kuksańca w ramię.

 

Chłopak zmieszał się, już nieco udobruchany, ale wciąż niepewny czy może całkowicie zaufać ojcu. Złapał się za rękę i spuścił głowę.

 

– Jest jeszcze jedna prawda, którą chcę, abyś znał.

 

– Jaka?

 

Adam chwycił głowę syna w duże dłonie.

 

– Chcę żebyś wiedział, że cię kocham. Chcę, żebyś wiedział, że jesteś dla mnie najważniejszy i cokolwiek się stanie, zawsze będę przy tobie i zawszę będę cię bronić. Czasami popełniam błędy, jak każdy człowiek, ale na niczym nie zależy mi tak bardzo jak na synu, rozumiesz?

 

Mały milczał chwilę.

 

– Pytam czy rozumiesz?

 

– Tak, tato – mały odpowiedział i zacisnął wargi.

 

Tkwili tak chwilę we wzajemnym połączeniu, Adam klęcząc i trzymając w dłoniach głowę syna, a Paweł stojąc na złączonych nogach i przypatrując się wyniszczonej twarzy ojca. Zalewała ich fala bladego światła rzucana przez giganta z zewnątrz, który faktycznie zamiast światła, rzucał na ich życie cień. W ich uszach dzwoniły rury, pluskały krople wpadające w kałuże cieczy. Ciepła para otulała ich nogi wylatując spod podłogi z kraty, a ciasnota i stęchłe powietrze przytłaczały lekko. W pewnej chwili chłopiec podniósł rękę i włożył ją w dłoń swego ojca ściskając z całej siły.

 

 

 

3.

 

Ladies and gentlemen, this is entertainment.

 

– Adam Maria Aureliusz, oskarżony o kolaborację z nieprzyjacielem.

 

Prokurator rzucił akta na stół. Wyglądał na przerośniętego patyczaka z trądzikiem. Był chudy do szpiku kości, o cerze barwy piasku i oczach osadzonych w czaszce tak głęboko, że można by przy nich prowadzić prace archeologiczne. Miał nastroszone, może ustylizowane bibułą włosy i zadziorny nosek. W garniturze przypominał nastolatka, który nieumiejętnie próbuje uczynić się starszym. Przesadnie wyprostowany z podbródkiem w górze. Cały ten jego niepozorny wygląd nikł jednak, kiedy otworzył usta, wydając z siebie głębokie, niskie dźwięki, jak napakowani mordercy w filmach z prehistorycznego Hollywood.

 

– Oskarżony o kolaborację? To jakieś kpiny?

 

– Och, tak tylko żartowałem, panie Aureliusz. Czy wszystkie przesłuchania muszą być nudne jak flaki z olejem, czy krowie gówno?

 

Adam nie odpowiedział.

 

Siedział na krześle na środku pokoju i popalał fajkę z cisowego drewna. Ściany, tak idealnie gładkie i proste, że wydawały się nienaturalne, były tak naprawdę wielkimi ekranami dotykowych monitorów, teraz wyłączonych, uśpionych i przez to głęboko granatowych, połyskujących odbitym światłem rzucanym przez okrągły i płaski żyrandol wmontowany w sufit. Po podłodze i w małych, prawie niedostrzegalnych, szczelinach między monitorami snuły się ciemnosiwe, rdzawe i czarne kable, plącząc się i wijąc. Sama podłoga wyłożona była jakby niebiesko-bladymi kafelkami łazienkowymi, startymi do granic możliwości obcasami depczących je wysokich urzędników Sądu Wojskowego.

 

– Czy przysięga pan mówić prawdę i tylko prawdę?

 

Aureliusz rzucił okiem na stojących przy ścianach żołnierzy w uniformach szytych na wzór czarnych mundurów SS-manów. Ich poniszczone twarze, usiane zmarszczkami tak licznymi i głębokimi jak pęknięcia ziemi na pustyniach, były podobne do masek rzeźbionych na indiańskich totemach. Wszystkie kolorowe z gorąca z oczami wybałuszonymi z orbit. Jedni palili papierosy, z domieszką THC, inni brudnymi paznokciami próbowali zdrapać maleńkie niedoskonałości z obudowy swoich przewieszonych przez zgarbione ramiona karabinów plazmowych, kaliber 9mm. Oktawian Borys był jednym z nich.

 

– Na księżyce i słońca, prokuratorze.

 

Patyczak kiwnął głową.

 

– Miesiąc temu, ku zdziwieniu wszystkich, kapsułą ratunkową udało się panu uciec ze statku należącego do Deterministów, gdzie był pan przetrzymywany ponad pół roku, z tego samego statku, z którego pokładu wystrzelono bombę grawitacyjną w kierunku największego wiązania międzygalaktycznego w tej gromadzie galaktyk, do tego, bez którego inne popękają same i do tego, obok którego właśnie stacjonujemy. Jako Panteista rozumie pan, iż oczekujemy od pana pełnej i szczegółowej relacji z pobytu w tym, nazwijmy to, bo przecież jak by inaczej, więzieniu. Każda informacja może okazać się użyteczna i przybliżyć nas do odnalezienia i powstrzymania tej terrorystycznej organizacji.

 

– Więc tak ich się teraz nazywa, terrorystami?

 

Patyczak zmarszczył brwi.

 

– Czy to pana dziwi, panie Aureliusz?

 

– Nie wiedziałem po prostu, że terrorystami nazywa się ludzi myślących inaczej niż ogół.

 

– Terrorystami nazywa się ludzi, którzy podkładają bomby, panie Aureliusz. Zresztą pozwoli pan, że panu przypomnę. Kim pan jest?

 

– Jestem dowódcą brygady hospitalnej neoneurochirurgów mających za zadanie załatanie rozerwanego neuronu Boga w tej części naszej gromady galaktyk.

 

– Pan idzie złym tropem, panie Aureliusz. Pan jest obrońcą życia.

 

Adam wypuścił z ust fajkowy dym ułożony w kółka.

 

– W miarę trwającego milenia rozciągania się wszechświata i wzrostu entropii wiązania międzygalaktyczne zaczęły się rozrywać, życie zostało zagrożone i swoją pracą pan je chroni, czy się mylę?

 

– Ani trochę, prokuratorze – Adam rzucił zimno.

 

– Robiąc to, chcąc nie chcąc – Patyczak pokiwał głową z ironią – staje się pan Panteistą. Grawitacyjne wiązania międzygalaktyczne to neurony Boga, oznacza to, że żyjemy w jego mózgu, wierzymy, że całe istniejące życie to są myśli Boga krążące po jego neuronach. Zerwij neuron, zerwij życie.

 

– Nikt nigdy nie udowodnił, że życie to Boskie myśli, prokuratorze. To tylko teoria, a jak widzę, według was niedawanie wiary w czyjąś teorię, to terroryzm.

 

– Terroryzmem jest działać przeciw życiu, panie Aureliusz! – Patyczak krzyknął pochylając się nad Adamem.

 

– Nikt nie działa przeciw życiu.

 

– Przeciw życiu występuje determinizm, czyż nie?

 

Aureliusz nie odpowiedział.

 

– Proszę odpowiedzieć!

 

Milczenie.

 

– Co mówią Determiniści?

 

Milczenie.

 

– Proszę odpowiadać, panie Aureliusz, co mówią Determiniści?

 

– Że jesteśmy bakteriami w mózgu Boga.

 

– Nie to, panie Aureliusz, co mówią o życiu?

 

– Mówią, że skoro jesteśmy bakteriami, trzeba żyć jak bakterie.

 

– Co?

 

– Nie występują przeciw życiu, a prowadzą je według „swojej” natury.

 

– Podkładają bomby grawitacyjne pod wiązania międzygalaktyczne, by przyspieszyć rozrywanie Boskich neuronów i doprowadzić do upadku życia.

 

– Wierzą, że życie to pasożyt Boga, że go wyniszcza, więc dążą do niszczenia nosiciela, prokuratorze Babilon.

 

 

 

4.

 

Cały ten osprzęt do grzebaniu w mózgu Boga wyglądał bardziej na panel sterowania koparki niż na zestaw delikatnych narzędzi chirurgicznych. Duże dźwignie, wajchy, jakieś pokrętła i wskaźniki, niewtajemniczona osoba prędzej by się o to zabiła niż zdołała ruszyć. Nie każdy zdecydowałby się nawet wsiąść do ogromnego robota przypominającego połączenie kałamarnicy ze skorpionem. Dwie z macek wyrastających w pyska głowonoga były znacznie dłuższe i grubsze od reszty, zakończone wielkimi szczypcami, kleszczami, czy jak to nazwać, nie bardzo jak u skorpiona, bardziej jak chwytak dźwigu czy koparki. Natomiast czubek łba tego monstra zdobił dorodny, wygięty w łuk, ku przodowi ogon zakończony wielkim szpikulcem, na którym wysychały resztki jakiegoś żółtawego smaru. Wszystko było z czarnego, matowego metalu, nakładanego na siebie warstwami, co bardziej upodobniało go do pancerza niż skóry. Żadnych śladów oczu na pysku, za to gruba, przyciemniana szyba zastępująca wierzchnią część łba głowonoga. Gdzieniegdzie ostre, ciemnozielone neony świeciły spod skorupy między szczelinami płatów, a dudniący jak cholera silnik zagłuszał nawet myśli. Tę kupę żelastwa zwykło nazywać się Skalpelami. Słodki stworek, którego zadaniem było łatać Boskie neurony.

 

Pośród pomarańczowo-błękitnych gazów biegnących wzdłuż niewidzialnego, gigantycznego wiązania między galaktycznego latało kilkanaście Skalpeli chwytając w swoje szczypce nitki Boskich neuronów i sklejając je żółtym smarem, jakby w jakiejś przedszkolnej wyklejance. Wszystkie pracowały nad jedną nicią unosząc się w nieskończonej, ciemnej przestrzeni, mając wokół siebie odległe o setki, miliony lat świetlnych gwiazdy.

 

– Więcej smaru, John – Adam zawył w mikrofon, smakując językiem słony pot, który spłynął mu do ust.

 

– Roger that – zatrzeszczało w słuchawce przesterowanym głosem robota, jedynego robota w drużynie, wolnego SI, uznanego przez Komitet Ochrony Praw Człowieka, za całkowicie suwerenną jednostkę.

 

– Chwyć to gówno, Damian – Aureliusz wrzasnął ponownie, przez zęby, próbując utrzymać lewe oko zamknięte.

 

– Trudno chwytać coś, czego się nie widzi, Sir.

 

– Nie masz tego widzieć, tylko przyciągnąć magnesem grawitacyjnym, nie denerwuj mnie.

 

– Takie żarciki zawodowe, Sir.

 

– Zabawne, Chinaski, zabawne.

 

Wnętrze maszyny to była wypełniona monitorami, rurami i tymi dźwigniami, wajchami klitka, w której śmierdziało potem i stęchlizną. Tlen dostawał się tutaj tylko przez kratki pod stopami pasażerów, a źródłami oświetlenia były gorejące, błękitno-pomarańczowe gazy z zewnątrz, kolorowe, migoczące diody kontrolek i bijące bladym światłem ekrany monitorów. Normalna żarówka przepaliła się już dawno.

 

Adam tkwił w skórzanym fotelu pilota, z poprzyczepianymi do pomarańczowego kombinezonu, zwisającymi z góry kablami i rurkami, a obok niego, na miejscu pasażera, siedział jego mały synek, ten blondas, ideał hitlerowskiego wizerunku, mający zakaz odzywania się do ojca dopóki ten nie skończy pracy i przez to wpatrzony usilnie w ekranik swojej przenośnej, ręcznej konsoli do gier, na której nawalał w jakąś mało skomplikowaną przygodówkę. Wpuszczenie tu tego dzieciaka było całkowicie nielegalne, ale to Aureliusz był dowódcą, więc nikt nie mógł mu zabronić, a on sam za bardzo bał się o syna, żeby go gdzieś zostawić, naprawdę miał na tym punkcie cholernego bzika.

 

– Dobra robota, dziewczynki, kończymy na dzisiaj, macie ode mnie darmową kolejkę w barze.

 

– Roger that, Sir.

 

– Macie być jutro trzeźwi, nie będziemy ryzykować życia po pijaku

 

W słuchawkach nic nie zatrzeszczało.

 

– Gdzie jest wasze: roger that?

 

– Roger that, Sir, wiemy, że pan o nas dba.

 

– Teraz spadajcie, jesteście wolni.

 

Dwanaście Skalpeli obróciło się w przestrzeni i z ogłuszającym rykiem silników poleciało w kierunku wystającej ze Świato-statku rapy lotniskowca. Osiadały na niej po kolei, miękko i stabilnie, używając grubych macek i ogona jako nóg, do których zaraz po zetknięciu się statków z podłożem podkulgiwały się małe robociki, przypominające metalowe piłki i zamieniając się w stalowe kleszcze krępowały pseudo-odnóża, chroniąc pojazdy przed kradzieżą. Rampa lotniskowca wsunęła się w Świato-statek, pożerając Skalpele.

 

Kiedy Adam otworzył właz maszyny, żeby móc odetchnąć świeżym powietrzem i zaczął odrywać przymocowane do kombinezonu kable, poczuł małą rączkę ciągnącą go za rękaw.

 

– Tato, kiedyś mówiłeś, że te neurony i tak się rozerwą, to po co je ciągle naprawiacie?

 

Aureliusz odwrócił się do syna i spojrzał na niego jednym okiem, drugie wciąż utrzymując zamknięte i uśmiechnął się.

 

– Kiedy twoja ulubiona zabawka się zepsuje, to też próbujesz ją naprawić. Mój brat zapytał mnie kiedyś: po co żyjemy, skoro i tak umrzemy – Adam podniósł się i wyskoczył ze Skalpela – wiesz, co odpowiedziałem?

 

Mały pokręcił głową, w tym samym czasie pozwalając żeby ojciec chwycił go w ramiona i wyciągnął z kokpitu. Gdy stopy chłopca, tego blondasa, dotknęły podłoża, Aureliusz nachylił się i szepnął mu do ucha:

 

– Nie wiem.

 

Paweł obruszył się nagle i uderzył parę razy piąstkami w uda ojca.

 

– Jak to, jak to nie wiesz?

 

– Po prostu nie wiem – Adam uśmiechnął się do syna.

 

Stali w ogromnym hangarze, tak wysokim i szerokim, że nie było widać ani sklepienia, ani przeciwległych ścian. Z góry biły tylko wielkie, blado-żółtawe światła reflektorów dając znać, że jednak hala musi się tam gdzieś kończyć i oświetlając setki różnego rodzaju statków i pojazdów. Skuterów powietrznych, dużych promów, towarowych i osobowych, pięknie wylakierowanych czy pomalowanych sprejami, niektóre ładne inne ohydne, w najróżniejszych kolorach. Przyjemne, świeże powietrze było chłodne od pracy wielkich wiatraków gdzieniegdzie poumieszczanych w dziurach w podłożu, zasłoniętych jedynie kratą i dudniących hałaśliwie. Wszędzie walały się kable, jakieś skrzynie i beczki, kartony i ładunki. Tysiące pilotów i odzianych w niebieskie szlafroki przedstawicieli personelu wykonywało swoją pracę, niektórzy sumiennie, inni na odwal. Wszystko przypominało ogromny rynek, gdzie statki zastępowały stragany i gdzie nic nie można było kupić ani sprzedać – przynajmniej legalnie.

 

– Czy pan Zbawca Świata czuje się dobrze? – Oktawian Borys stał oparty o maskę śmigacza cabrio i palił papierosa. Tym razem nie włożył czarnego munduru, ani długiego płaszcza, tylko zwykły podkoszulek z logiem uśmiechniętej buźki i wyraźnie widać było jego metalowe ramiona z mięśniami i ścięgnami ulepionymi z biotkani – czarne jak smoła.

 

Adam łypnął na niego wzrokiem, momentalnie, nawet nieświadomie otwierając wiecznie zaczerwienione, zwierzęce oko i odsunął rękami syna, chowając go za sobą.

 

– Muszę poprosić by zmienili mi ochronę.

 

– Prosiłeś już dwa razy, doktorku, wiesz, że się nie zgodzą.

 

– Mogliby chociaż przydzielić mi prawdziwego człowieka.

 

– Hoho, ktoś tu jest rasistą.

 

– Hoho, ktoś tu zaprzedał człowieczeństwo dla metalowych rączek.

 

Oktawian wyjął papierosa z ust i strzepał popiół na ziemię. Uśmiechnął się, prawie tak szeroko jak buźka na jego koszulce.

 

– Gdyby coś urżnęło ci ręce, też chciałbyś mieć takie cacko.

 

– Wolałbym zdechnąć.

 

– I nawet nie wiesz jak laski to sobie cenią, jakie możesz strzelać palcówki.

 

– Po prostu zawieź nas do domu.

 

– Och, więc już nauczyłeś się nazywać to domem, jak słodko.

 

– Nie denerwuj mnie, blaszaku! – Adam wypalił trochę głośniej i poczuł jak syn za jego plecami zatrząsł się ze strachu.

 

– Dobra, dobra, doktorku, niech ci będzie.

 

Aureliusz zacisnął zęby.

 

– Ładujcie tyłki do mojego Ferrari – Borys rzucił fajka na ziemie i zgniótł go stopą, po czym nie otwierając drzwi wskoczył do kabrioletu.

 

Adam wziął syna na ręce i ruszył do pojazdu, gdy usłyszał za sobą głos:

 

– Sir, niech pan zaczeka. Sir!

 

Aureliusz odwrócił się i zobaczył biegnącego w ich stronę Damiana. Damian był cholernie wysoki i rozpakowany, opinający jego mięśnie pomarańczowy kombinezon wyglądał jakby miał się zaraz popruć. Pomimo postury mordercy miał spokojną, inteligentną twarz, gładkie rysy, piwne oczy i kwadratowe okulary z grubymi, czarnymi oprawkami. Miał rządek równych, beżowo-białych zębów i nieco odstające uszy. Musiał nie golić się z miesiąc, bo jego broda wyglądała jak dżungla po przejściu tornada. Żyły wychodziły mu na dłoniach, którymi mógłby łamać kości, a jego brwi przypominały krzaki. Najmłodszy członek zespołu neoneurochirurgów z krótkim stażem i małym doświadczeniem, ale potrafiący błyskawicznie się uczyć, a do tego obdarzony niezwykłym poczuciem humoru – głównie czarnego.

 

– Sir, Sir.

 

– Co jest, Damian, co się stało?

 

– Dziś padło na mnie, żeby po robocie obejrzeć Skalpele. No i znalazłem małe pęknięcia na maszynach, nie wiem czy to poważne, ale zobaczyłem, że pan jeszcze nie odleciał, dlatego przyszedłem powiadomić.

 

– Pęknięcia w pancerzu?

 

– Tak, na dwóch Skalpelach, bardzo niewielkie.

 

– Skasować.

 

– Słucham!? – zza pleców Adama dobiegł głos Borysa, który wychodził ze śmigacza.

 

– Nie zwracaj na niego uwagi, to tylko ochroniarz – Aureliusz zaspokoił ciekawość Damiana.

 

– Jestem przedstawicielem Sądu Wojskowego – Oktawian wypalił beznamiętnie w kierunku młodzika rzucając mu przelotne spojrzenie, które od razu przeniósł na zapadniętą mordę Aureliusza – Co to ma znaczyć, doktorku, czyżby komuś coś się w głowie…popierdoliło?

 

Tonący w żółtym świetle reflektorów Adam pochylił się nad swoim synkiem, zmierzwił mu jasną czuprynę i powiedział:

 

– Uciekaj do samochodu, blondasie.

 

Mały posłuchał bez marudzenia i zaraz pobiegł do kabrioletu.

 

Adam uniósł się, by spojrzeć Borysowi w twarz i otworzył lewe oko. Wyłupiasta gałka wyglądała jakby miała zaraz wypaść, była zaczerwieniona jak cholera i brzydka jak diabli. Wyglądała jak przeszczepiona od zwierzęcia, jakiegoś nieznającego ludzkich odruchów drapieżnika, pragnącego krwi, wygłodniałego agresora. To dziwne ślepie praktycznie nie mrugało.

 

– Powinieneś nosić ten, jak piraci…jakąś opaskę, doktorku, bo wyglądasz jak wariat – Borys splunął i sięgną do tylnej kieszeni spodni po paczkę fajek – więc jak, popierdoliło cię, dobrze słyszałem?

 

– Nie, Borysku – Oktawian wyszczerzył zęby i wysunął lekko język – dobrze słyszałeś. Kazałem swojemu człowiekowi rozjebać wasze stateczki.

 

– W tej niewoli musieli ci wyprać mózg – Borys syknął, jednak huk przelatującego obok wielkiego transportowca praktycznie całkowicie zagłuszył jego słowa.

 

Jenak Adam usłyszał. Dopadł do swojego ochroniarza, uniósł go za pazuchę w górę i przestąpiwszy parę kroków rąbnął jego plecami o bok jakiejś ciężarówki, aż ten zasyczał z bólu. Damian, ten wielki goryl, ta kupa mięsa, cofną się o krok.

 

– Nigdy więcej nie wspominaj o mojej wycieczce – Adam zaryczał, charcząc Oktawianowi w twarz – Nie będę ryzykował życia moich ludzi, wykwalifikowanych specjalistów, jak to nazwał ich Babilon…Obrońców Życia, dla paru pieprzonych statków, zrozumiałeś? – jego lewe oko jakby pulsowało.

 

Borys nie próbując nawet wyrwać się z uchwytu Adama włożył sobie fajka do ust.

 

– Chcesz skasować dwa statki, bo mają jakieś ryski na blasze?

 

Adam jeszcze raz grzmotnął plecami Borysa o ciężarówkę, tak, że ten aż zacisnął zęby z bólu.

 

– Posłuchaj, cyniczna pizdo. Uszkodzenia pancerza to nie byle co, każda płyta jest ze sobą połączona, oddaj taki statek do naprawy, a w warsztacie zerwą z niego całą blachę i założą nowa, gorszą, żądając ceny wyższej niż za nowy model.

 

– To opóźni prace, to zwiększy prawdopodobieństwo, że…

 

– Jeżeli moi ludzie użyją tych statków i coś im się stanie, to nie będzie żadnego prawdopodobieństwa, przyjąłeś?

 

– Sir, to naprawdę tylko małe ryski – Damian zdobył się wreszcie na odwagę, by wypluć z siebie jakieś słowa.

 

– Zamknij się, Damian – Adam zawył dziko przeszywając go spojrzeniem zwierzęcego oka.

 

– Widzisz, to tylko ryski, doktorku – Borys uśmiechnął się szeroko, odsłaniając szereg równiutkich, białych zębów. Miał wyraźnie zaostrzone kły.

 

Adam puścił ochroniarza i odsunął się lekko.

 

– Pierdol się, nie mam na ciebie siły – rzucił oglądając się na synka skulonego w samochodzie i zamykając lewe oko.

 

– Więc, co mam robić, Sir? – Damian spojrzał z góry na szefa.

 

Aureliusz odwrócił się gwałtownie w jego kierunku.

 

– Powiedziałem ci, rozjeb te Skalpele.

 

– Mam je wysłać do kasacji?

 

– Tak, do kasacji – Adam spojrzał z niechęcią na Borysa, ale ten nic nie powiedział, odwrócił się tyko i odszedł w stronę ferrari.

 

– A co na to nasz pan wojskowo-sądowy, a?

 

– Jak chcesz, doktorku – Oktawian rzucił nie odwracając się – będzie na ciebie.

 

– Co mi zrobią, przeniosą do innej celi? Mogą mi possać.

 

– Mogą ci urwać kutasa, nie zapominaj.

 

Adam nie odpowiedział. Stał chwilę w milczeniu czując na karku ciepłe oddechy wielkiego Damiana, tego goryla.

 

– I co teraz, Sir?

 

– Idziemy zobaczyć te rysy, a potem przerobimy te blaszaki na konserwy i damy je temu chujowi, żeby je zeżarł i zdechł.

 

– Co mam robić, Sir?

 

Aureliusz podniósł głowę i spojrzał Damianowi w oczy.

 

– Zabierz mojego chłopaka ze śmigacza.

 

 

 

5.

 

– Jesteśmy zniesmaczeni pańską postawą, panie Aureliusz – Babilon wyglądał na zmęczonego, gdzieś prysła cała ta jego energia, słowa w niskiej tonacji nie miały tej siły, zniknął błysk z głęboko osadzonych ślepi. Teraz przypominał przerośniętego, wychudzonego nastolatka, tonącego w za dużym, nie wykrochmalonym garniturze. Zawsze ustylizowane włosy wyglądały jakby zapomniały, co to smak szamponu, a ohydny trądzik wykwitł na jego młodzieńczej twarzy ze zdwojoną siłą.

 

Tym razem nie zaprosili go do biura prokuratora. Siedział w pustej, wykonanej w starym, oldschoolowym stylu, sali sądowej, gdzie wszystko pachniało mahoniem i za dużą ilością środków czyszczących. Ku swojemu zdziwieniu posadzili go za ławą oskarżycieli, a nie broniących się, co na dłuższą metę nie miało żadnego znaczenia, ale czuł się nieswojo. Herb Zjednoczonych Galaktyk zdobił ścianę nad pustym stołem sędziowskim, a obcasy uzbrojonych pachołków Sądu Wojskowego rysowały wypolerowaną na błysk podłogę, w której odbijały się ich brzydkie mordy. Brak sprawnej wentylacji sprawiał, że dym z fajków kopconych praktycznie przez wszystkich kłębił się pod sklepieniem, a jego smród osiadał na ubraniach i wdzierał się do nozdrzy. Odgłosy pracy jakiś maszyn robotniczych przedzierały się przez ściany i dudniły w uszach. Wszystko drewniane, mahoniowe, jasno brązowe, oświetlone przez cztery zwisające z sufitu żyrandole w kształcie talerzy ze skrzącymi żarówkami. Niezbyt przyjemnie.

 

Adam wiedział, że przesłuchują go w sali sądowej, bo tu mają prawo nagrywać zeznania.

 

Babilon tańczył przed jego ławą wachlując w powietrzu aktami, a raczej próbował tańczyć, obracać się i stawiać wysublimowane kroki, próbował udawać starego siebie, tego z werwą, z siłą perswazji – z marnym skutkiem. Poruszał się koślawo i opornie, skupiając resztkę sił na tym, by utrzymać w górze zadartą brodę, jego znak rozpoznawczy, raczej rozśmieszał niż budził respekt i raczej wzbudzał żal niż strach, który tak sobie ukochał. Teraz wyglądał jakby sam się bał.

 

– Jesteśmy całkowicie rozczarowani, że nie mówi nam pan wszystkiego, panie Aureliusz.

 

Adam miał na sobie lekko za mały smoking, który uwierał go pod pachami i w pasie. Postanowił go założyć, żeby uniknąć pomówień o braku szacunku wobec wyższej instancji, założył go, żeby dali mu wreszcie spokój. Wyglądał w nim komicznie, jakby owinięty w czarny, zamszowy szlafrok z dużym, białym kołnierzykiem, niewyprasowanym i pogniecionym. Przypominał postać z kreskówki, które tak uwielbiał jego syn. Do tego wszystkiego założył także opaskę na lewe oko, wiedział, że ludzie nie trawią jego spojrzenia, a utrzymywanie go ciągle w zamknięciu sprawiało mu trudność. Tak więc prezentował się wszystkim jako wyjęty z bajki dla dzieci szalony pirat-elegant, który pomylił zaproszenia. Adam wiercił się próbując lepiej ułożyć smoking pod pachami.

 

– Czego wam znowu nie powiedziałem, prokuratorze? – Aureliusz rzucił jakby od niechcenia, nie patrząc nawet na patyczaka, zajęty poprawianiem ubrania.

 

– PORSZĘ PATRZEĆ NA MNIE, GDY… – Babilon wrzasnął zirytowany, całkowicie nie odnajdując się w swojej roli, ale umilkł nagle, kiedy podwójne drzwi sali sądowej otworzyły się z hukiem i do środka wszedł zawadiackim krokiem Oktawian, jak zwykle z petem w ustach, z filtrem ściśniętym zębami.

 

– Och, to ty Borys.

 

– Gwiazdy i Księżyce, prokuratorze – Oktawian schylił głowę nie wyjmując papierosa z ust.

 

– Dobrze, że jesteś, usiądź.

 

Borys rozłożył się na jednym z miejsc za ławą przysięgłych i puścił oczko do Adama. Aureliusz zacisnął pięści i przygryzł dolną wargę, ale zdołał się opanować.

 

– Czy on musi tu być, prokuratorze Babilon? To tylko mój ochroniarz.

 

Patyczak odwrócił się do niego i przeszył spojrzeniem malutkich, głęboko osadzonych w czaszce oczek.

 

– To zaufany człowiek, dlatego właśnie jest pańskim ochroniarzem, panie Aureliusz, proszę o tym nie zapominać i proszę nie kwestionować moich decyzji, zrozumiano?

 

Chociaż Patyczak wyglądał jak dziecko, jak imitacja mężczyzny, Adam wiedział, że musi liczyć się z jego pozycją, prokurator Sądu Wojskowego, to była jedna z największych szych na Świato-statku.

 

– Tylko pytałem, prokuratorze – Aureliusz czuł jak lewe oko pulsuje mu pod opaską.

 

– Ja tu jestem od zadawania pytań, panie Aureliusz – Babilon zakręcił się w kółko, wykonując ten swój sławy piruet, tyle, że znowu ociężale i bez gracji i tylko wywołując efekt przeciwny do zamierzonego.

 

– A skoro już jesteśmy przy pytaniach, panie Aureliusz – Patyczak mówił przed siebie, odwrócony do niego plecami – pomijając to, że przeznaczył pan do kasacji, dwa względnie sprawne statki chirurgiczne, znacznie opóźniając tym samym prace pańskiego zespołu, dlaczego nie powiedział nam pan, o swoim bracie?

 

– Statki stanowiły zagrożenie dla..

 

– NIE O TYM TERAZ ROZMAWIAMY, PANIE AURELIUSZ – Patyczk zawył tak silnie, że aż cały się trząsł, szczęka mu latał.

 

Adam poprawił smoking.

 

– Wszyscy wiedzą, że mój brat jest deterministą.

 

– Tak, to wiedzą wszyscy, panie Aureliusz, czemu nie powiedział nam pan więcej?

 

– Powiedziałem wszystko, co wiedziałem. Przetrzymywano mnie w celi, do której przychodziła tylko jedna osoba, mój brat.

 

– Tak, to nam pan powiedział. Dlaczego nie powiedział nam pan jednak, że pański brat jest przywódca deterministów!?

 

Adam zadrżał. Wszyscy to zauważyli, gdyż zadrżał naturalnie, odruchowo.

 

– DLACZEO NIE POWIEDZIAŁ NAM PAN, ŻE PAŃSKI BRAT JEST PIERDOLONYM LIDEREM TERRORYSTÓW!?

 

Babilon łykał powietrze.

 

– DLACZEGO NAM NIE POWIEDZIAŁEŚ, ŻE TEN SKURWIEL PODKŁADA BOMBY, KTÓRE ZABIORĄ SZANSE ŻYCIA NASZYM DZIECIOM?!

 

Aureliusz nie odpowiedział. Czuł jak spływa po nim zimny pot i jak ta informacja krąży w jego głowie nie mogąc znaleźć swojego miejsca. Był jak odurzony, otumaniony, przytłoczony tą wiadomością.

 

– Wyprowadzić go – Patyczak rzucił od niechcenia.

 

Dwóch goryli podleciało do Adama i uniosło go w powietrze, chwytając pod pachami i rozrywając smoking. Aureliusz nie bronił się, kiedy nieśli go do wyjścia. Gdy mijał próg obejrzał się jeszcze za siebie i zobaczył jak Babilon pochyla się nad Borysem odzianym w czarny uniform szyty na krój mundurów SS-manów i mówi do niego:

 

– Dostałem dziś telefon, że szpiegiem w naszych szeregach nie jest Adam Aureliusz. Znajdź mi skurwysyna, albo każe strzelać do wszystkich po kolei, tu chodzi o życie przyszłych pokoleń, zrozumiałeś? Muszę wiedzieć, co się tu dzieje.

 

 

 

6.

 

Adam wypowiedział numer i wsłuchiwał się w piski holotelekomunikatora, który miał go połączyć na linii międzyświatowej.

 

Siedział za marmurowym biurkiem w swoim gabinecie, który po ostatniej rozwałce udało mu się nie całkiem, ale jako tako ogarnąć. Nie włączył światła i zasłonił bulaj żaluzją, więc wszystko zalewała ciemność, przebijana tylko gdzieniegdzie pomarańczowo-błękitnymi strzępkami światła bijącego od gazów otulających Świato-statek i przebijających się między szczelinami w żaluzjach. Nieuprzątnięte graty walały się jeszcze po podłodze, a odór alkoholowy zdołał już prawie całkowicie wyparować mimo wadliwej wentylacji. Adam siedział w swoim porwanym smokingu z opaską na oku, bajkowy pirat-elegant i zniecierpliwiony bębnił palcami po marmurowym blacie biurka. Łup łup łup, łup łup łup. Wreszcie wyciągnął spod lady swój ukochany burbon i nie bawiąc się w szukanie szklanki, która najwidoczniej musiała jeszcze gdzieś tam leżeć na puchatym dywanie między innymi rupieciami, wychylił porządny łyk z butelki. Przerywany sygnał holotele piszczał w uszach.

 

– Miałeś używać tej linii tylko w sytuacji kryzysowej, mamy minutę zanim nas namierzą.

 

Z holotelekomunikatora wystrzelił kolorowy obraz pomniejszonej postaci. Dobrze zbudowany facet w średnim wieku, z nienaturalnymi jak na jego lata całkowicie siwymi włosami i brodą, krótką, przystrzyżoną. Siedział na prostym krześle w kole monitorów i ekranów, od których odchodziły kable poprzypinane do jego nagiego, owłosionego torsu. Na klacie jego włoski miały czarny kolor. Siedział z zamkniętymi oczami i Adam bez problemu rozpoznał, że to robot, do tego kiepsko wykonany, bo gdy bliżej przyjrzeć się jego skórze widać było pęknięcia i rysy, spod których wystawały kable i kawałki pordzewiałej blachy. To musiał być jakiś niesamodzielny SI podłączony do systemu komunikacji, taka półżywa, automatyczna sekretarka.

 

Adam wkurwił się momentalnie. W sytuacji kryzysowej kazali łączyć mu się z robotem.

 

– O co chodzi? – ponaglił przesterowany, jakby przepuszczony przez syntezatory głos sekretarki.

 

– To wszystko posunęło się za daleko, oni uważają, że mój brat jest przywódcą deterministów.

 

Robot zwlekał z odpowiedzią parę długich sekund.

 

– Wszystko idzie zgodnie z planem, panie Aureliusz. Niech pan robi, co do pana należy, albo przyjdą konsekwencje.

 

Adam jak poparzony zerwał się na nogi i cisnął butelką w hologram. Burbon przeleciał przez niego gładko i rozbił się z hukiem o przeciwległa ścianę. Szkło rozbiło się na setki kawałków spadając na podłogę, a trunek osiadł na ścianie w postaci brązowej plamy o zapachu sfermentowanej kukurydzy.

 

– Chuj wam w dupę – wrzasnął opadając na stół i przywierając twarzą tak blisko hologramu jak tylko mógł.

 

– Tak każe przywódca – sekretarka wypluła z siebie ostatnie słowa i holotele nagle się wyłączył zakańczając pięćdziesięcio-dwu sekundową rozmowę.

 

Aureliusz opadł na fotel i oddychał ciężko.

 

Zostało tylko jedno.

 

 

 

7.

 

– Tato, dlaczego leczenie Boga jest takie ważne?

 

Adam spojrzał na syna, na ten ideał hitlerowskiego wizerunku ubranego w piżamę, z gilami lecącymi z nosa i uśmiechnął się.

 

– Złączenie zerwanego neuronu daje kilkanaście, czasem nawet kilkadziesiąt lat dla następnych pokoleń, w nadziei, że może uda im się znaleźć sposób na zatrzymanie entropii, jesteś jeszcze za mały żeby to zrozumieć.

 

– Nie jestem za mały – Paweł uderzył piąstką w udo ojca, pomarańczowy materiał kombinezonu zaszeleścił.

 

– Jesteś – Aureliusz powiedział zaczepnym głosem.

 

– Nie, nie, nie.

 

– Zbyt wiele wiązań międzygalaktycznych rozrywa się naraz i potrzeba nowych sposobów na ratowanie Boga i życia, mamy za mało czasu.

 

– Nie rozumiem.

 

– Mówiłem, że jesteś za mały, blondasie – Adam zmierzwił chłopcu czuprynę.

 

Mały spuścił głowę.

 

– Często zdarza się, że neurony Boga rozrywają się przez nasze działanie. Przez eksperymentowanie z grawitacją, przez wojny, w których używa się bomb tak silnych, że są w stanie zmienić położenie planet. Przez niszczenie planet, przez wyjałowienie ich i zmuszenie do wymarcia, przez…

 

Paweł podniósł głowę wpatrując się w ojca zupełnie niezrozumiałym spojrzeniem.

 

– Ale nie martw się mały, łatam to wszystko, żebyś miał czas zrozumieć, kiedyś na pewno zrozumiesz.

 

– Naprawdę?

 

– Jasne, ty byś nie zrozumiał? – Adam szturchnął syna w ramię.

 

Chłopiec uśmiechnął się i przytulił do ojca.

 

Walenie do drzwi zaburzyło spokój.

 

Siedzieli na podłodze w pokoju dla gości w ich mieszkaniu ofiarowanym im tymczasowo przez jakiś tam wydział Sądu Wojskowego, które Adam zwykł nazywać celą, i grali w holograficzną grę planszową rozłożoną na podłodze. To był spory kawałek podłogi, jakieś dwadzieścia czy dwadzieścia dwa metry kwadratowe rozłożone na bazie ośmiościanu. Pokój nie miał okien, a światło padające z wmontowanej w krawędź sufitu lampy imitowało słoneczne promienie. Kanapa i fotel obciągnięte jasną, brązowa skórą ustawione wokół holotelewizora w kształcie kuli, teraz wyłączonego i przez to przypominającego przezroczystą bańkę mydlaną, przez które przenikało i, w którym załamywało się to sztuczne światło. Meble były wmontowane w ściany koloru chlorowanego papieru, tylko gdzieniegdzie wysunięte były z muru śnieżnobiałe półki czy podstawki. Ojciec i syn siedzieli schowani za kanapą, tonąc w świetle sztucznego słońca. Pukanie dochodziło od frontowych drzwi, czyli dwa pokoje dalej.

 

– Wejść – Adam zawołał delikatnie podnosząc głos i jednocześnie przesuwając swój pionek na holograficznej planszy.

 

Obcasy gościa stukały ciężko o podłogę z każdym jego krokiem.

 

Adam momentalnie zerwał się z podłogi i ruszył w kierunku drzwi, gdy w progu pojawił się Borys i oparł się ramieniem o framugę. Miał na sobie koszulę hawajską w pomarańczowo-żółte kwiaty i kubek zrobiony z kokosa, z którego wystawała słomka i palemka. Jego włosy były w większym nieładzie niż zawsze, ale twarz wykrzywiał ten sam ironiczny uśmiech.

 

– Właśnie bawiłem się w wypoczynek w kręgielni z moją nową przyjaciółką, kiedy…

 

– TY IDIOTO! – Aureliusz ryknął dziko otwierając lewe oko, dopadając do Oktawiana i chwytając go za fraki.

 

– Co? – Borys wyglądał na zdezorientowanego.

 

– JESTEŚ MOIM PIEPRZONYM STRAŻNIKIEM, OTWIERASZ MOJĄ CELĘ, ODWOZISZ MNIE DO PRACY, GDZIEŚ TY DO CHOLERY BYŁ?!

 

– Chcesz wykorzystać moją nieobecność do usprawiedliwienia swojej nieobecności w robocie?

 

Adam tylko wstrząsnął Oktawianem.

 

– Mogłeś sam otworzyć drzwi, masz klucze, mogłeś wsiąść w autobus przestrzenny, nie pierdol mi, że bałeś się beze mnie wyjść, nie chrzań, pieprzony doktorku, że nie ucieszyłeś się, że choć raz się nie zjawiłem!

 

– ZGUBIŁEM PIERDOLONE KLUCZE!

 

Ten mały blondynek, tan estetyczny cel nazistów, bał się wychylić zza kanapy.

 

– Mogłeś wyważyć drzwi!

 

– Oskarżyliby mnie o ucieczkę!

 

– Za to, że wyszedłeś z mieszkania, z którego wolno ci wychodzić, co ty chrzanisz?

 

– Za to, że wyrwałem drzwi od celi, za to, że pojawiam się gdzieś bez ciebie!

 

– Nie pierdol, że przełożyłeś swój status więźnia nad leczenie Boga? Tobie akurat nie przeszkadza, że ja się nie zjawię, natomiast innym chyba wyraźnie nie spodoba się, że ty nie zjawiasz się w robocie, od której zależy ich życie.

 

Adam nie odpowiedział.

 

– Nie mogłeś zadzwonić? Nie masz holotele? No jasne, po co dzwonić, skoro na własne życzenie, kasując dwa statki, załatwiłem sobie parę tygodni opóźnienia w najważniejszej pracy na świecie, mam jeszcze sporo czasu, nie?! W co ty grasz?

 

– Gdybyś się zjawił, do niczego by nie doszło.

 

– Zaraz nici neuronów rozejdą się tak daleko, że niemożliwym będzie ich ponowne złączenie, ale co tam, poczekamy – Borys nie słuchał Adama.

 

– Przestań pieprzyć, tylko wieź mnie na lotniskowiec!

 

Oktawian odepchnął od siebie Aureliusza i splunął mu pod nogi.

 

– Pakuj dupę do ferrari, doktorku.

 

Adam odwrócił głowę.

 

– Paweł? – nikt nie odpowiedział – Paweł!?

 

Mała główka przykryta blond czupryną wychyliła się zza kanapy. Oczy chłopca napływały łzami.

 

– Przebierz się szybko, wyjeżdżamy.

 

– CO? – Oktawian zawył głośno, niepodobnie do siebie – NIE MA CZASU NA PRZEBIERANKI!

 

– Dzieciak jest chory, nie zostawię go.

 

– ZAPIERDALAJ DO SAMOCHODU, ALBO OSKARŻĘ CIĘ O ZDRADĘ, SKURWYSYNU!

 

– Nie zostawię syna same….

 

– RUSZAJ SIĘ!

 

– Posłuchaj…

 

– KAŻĘ PRZYSŁAĆ KOGOŚ BY SIĘ NIM ZAJĄ, A TERAZ, JEŚLI SIĘ NIE RUSZYSZ, TO BĘDZIECIE DO KOŃCA ŻYCIA WIDYWAC SIĘ PRZEZ KRATY!

 

Adam zacisnął pięści tak mocno, że posiniały mu kłykcie, lewe oko pulsowało, jeszcze bardziej czerwone niż kiedykolwiek, zagryzał wargi. Nie zrobił jednak niczego głupiego, odwrócił się tylko do syna i kiwnął mu głową na znak, żeby ten się nie bał.

 

– Trzeba być twardym, pamiętaj blondasie – uśmiechnął się krzywo i ruszył ku wyjściu mijając Borysa.

 

Mały chłopiec usłyszał jak trzaskają drzwi.

 

Otworzyły się godzinę później…

 

 

 

8.

 

MAMY TWOJEGO CHŁOPCA…

 

MAMY TWOJE GO CHŁOPCA…

 

Nagrana na holotele strzępka wiadomości powtarzała się w nieskończoność. Wyświetlony nad marmurowym biurkiem w tonącym w ciemności biurze, kolorowy obraz pomniejszonej postaci, rozmazanej i niewyraźnej, jakby zlewka barw tworzyła sylwetkę mężczyzny, tańczył i falował. Facet, co chwila nachylał się do prehistorycznego mikrofonu i krzyczał, po czym obraz zacinał się i rozpoczynał od nowa i ten gość znów krzyczał:

 

MAMY TWOJEGO CHŁOPCA…

 

I znowu.

 

MAMY TWOJEGO CHŁOPCA…

 

Adam klęczał przed biurkiem wśród tych nieposprzątanych jeszcze, walających się po podłodze rupieci i łykał łzy. Drapał się paznokciami po twarzy i darł się, jakby palili go żywcem. Jakby zrywali z niego pasami skórę, potem posypywali rany solą i dopiero wtedy palili go żywcem. Walił pięściami w podłogę, głową w blat biurka. Czuł jak pęka mu dusza.

 

– Dlaczego go zabrali, zrobiłem wszystko jak należy! – Aureliusz zawył boleśnie

 

Holotelekomunikator zacinał się, gdyż Adam, w złości, rozwalił go pięścią. Teraz, szukając po omacku kabli i połączeń, próbował poskładać urządzenie, uruchomić je ponownie i przerwać w końcu tę niekończącą się, doprowadzającą do szału kanonadę przepuszczonych przez syntezator słów:

 

MAMY TWOJEGO CHŁOPCA…

 

MAMY TWOJEGO CHŁOPCA…

 

Wreszcie znalazł pasujące do siebie kable, wybuch iskier na sekundę rozświetlił pomieszczenie. Choć postać nie nabrała ostrości i wciąż przypominała rozszalały, tańczący wir barw, wreszcie przestała powtarzać kujące duszę słowa. Przez chwilę był tylko obraz, bez dźwięku, facet nachylał się do mikrofonu i paplał coś do niego, ale jakby za cicho, ale jakby udawał. Adam w końcu wetknął wtyczkę audio w odpowiednią dziurę i włączył się dźwięk, najpierw wybuchł głośno, ogłuszająco, niezrozumiale, by po chwili się unormować i zmienić w wyraźne:

 

SALA SĄDOWA…

 

SALA ROZPRAW…

 

Adam zorientował się, że nie udało mu się naprawić holotele, tylko lekko przewinąć taśmę i uruchomić inny strzępek wiadomości, ale wystarczyło mu to w zupełności. Namacał uchwyt szuflady w biurku, wysunął ja i wyciągnął z niej rewolwer impulsowy, z bębenkiem o sześciu komorach, kaliber osiem milimetrów. Zerwał się na nogi i pognał do wyjścia.

 

 

 

9.

 

Silnym kopnięciem otworzył drzwi sali sądowej i wpadł do środka z uniesioną bronią.

 

Światło ze skrzących żarówek zamocowanych w czterech żyrandolach w kształcie talerzy odbijało się w porysowanej, ale wciąż błyszczącej podłodze i w wypolerowanym mahoniu, lekko raziło w oczy. Nieprzyjemny zapach środków do dezynfekcji wdzierał się do nozdrzy, a powietrze, nie odświeżane przez zepsutą wentylację, teraz suche i stęchłe ciężko się wdychało. Po podłodze wiły się długie, grube kable, odchodzące od wielkich monitorów zawieszonych na ścianach, które musieli zamieścić tu niedawno. Ogromne ekrany świeciły jasno, jakby błyszczały, choć nic się na nich nie wyświetlało, Adam wiedział, że to oznacza, iż są ustawione na tryb rejestracji i cokolwiek się tu wydarzy będzie uwiecznione na taśmach. Mordy dwóch pachołków sądu wojskowego, odzianych w te czarne uniformy, szyte na wzór mundurów SS-manów, uśmiechały się szpetnie komponując ze zniszczonymi, poczerniałymi zębami i bliznami. Mierzyli do niego z karabinów plazmowych, kaliber dziewięć milimetrów. Przed stołem sędziowskim, na krześle wysuniętym spod ławy oskarżycieli, na którym ostatnim razem siedział Adam, teraz tkwił jego syn, związany i zakneblowany, z łzami obficie spływającymi po policzkach, nieskutecznie próbujący krzyczeć spod grubego materiału zasłaniającego usta. Nad nim stał Borys, również w czarnym mundurze i płaszczu sięgającym kostek, z którego rękawów wystawały jego metalowe dłonie. Adam poczuł wypełniającą go nienawiść do tego, jak go nazywał, pseudo-człowieka. Była tak silna, że czuł jak cały dygocze, trzęsie się, jak jego lewe oko pulsuje szaleńczo, a pot spływa z czoła. Jednak Aureliusz był zdziwiony, nie dowierzał.

 

Przypominający patyczaka, wysoki młodzik z pyskiem obrośniętym krostami, na prawie każdym centymetrze, wyszedł zza stołu sędziowskiego. Jego włosy znów postawione na bibułę odzyskały swój wdzięk, jego chód odzyskał grację. Nie próbował już udawać swojej siły, lecz dysponował nią. Co prawda wciąż wyglądał śmiesznie, jak tonący w za dużym garniturze, bawiący się w dorosłego nastolatek, jednak wśród ludzi, którzy wiedzieli, że jest jedną z największych szych na światostatku budził zasłużony respekt.

 

– Prokurator Babilon? – Aureliusz wydał z siebie niepewny dźwięk, przenosząc spojrzenie to na syna, to na patyczka.

 

Babilon spokojnym, powolnym krokiem, zbliżał się do Adama, nie zważając na to, że ten celuje z rewolweru w jego upstrzony wypryskami łeb.

 

– Dziwi to pana, panie Aureliusz?

 

– Współpracujesz z deterministami? – Adam nie wierzył własny słowom.

 

Patyczak, nie zatrzymując się, zaśmiał się szczerze i radośnie.

 

– Niezła próba, panie Aureliusz, naprawdę.

 

– Jaka próba?

 

– To pytanie, oczywiście. Ta próba obrony, próba zwalenia winy na kogoś innego.

 

– O czym ty pieprzysz?

 

– Oh, już nie udawajmy, panie Aureliusz, wszystko jest już jasne.

 

– Dlaczego uprowadziliście mojego syna?

 

– Oh, panie Aureliusz, przecież doskonale pan wie. Żeby tu pana ściągnąć.

 

Adam nie odpowiedział, wciąż skakał tylko wzrokiem od syna do prokuratora. Zupełnie nie tego się spodziewał.

 

– Pański sprzeciw wobec nazywania deterministów terrorystami, pański brak współpracy, pański rozkaz kasacji dwóch sprawnych statków chirurgicznych, opóźnianie prac, niezjawianie się…panie Aureliusz, już dosyć.

 

Adam wciąż milcząc odbezpieczył rewolwer,. Od razu zawtórował szczęk broni pachołków Sądu Wojskowego i wyciągnięcie glocka przez Borysa, stojącego za dzieciakiem.

 

– Nic nie rozumiem – Adam zagryzał wargi, czuł jak szaleńczo pulsuje mu zwierzęce oko.

 

– Czego pan nie rozumie, panie Aureliusz? Naprawdę uważał nas pan za takich idiotów, że nie zorientujemy się, co pan robi?

 

Milczenie.

 

– Proszę powiedzieć, panie Aureliusz, nalegam.

 

– Że robię co? – w głowie Adama szumiały dźwięki, próby wrzasków jego syna.

 

– Że dąży pan do niepowodzenia prac pańskiego oddziału, że chce pan śmierci Boga.

 

Adam nie odpowiedział, łypał teraz spojrzeniem na wszystkich obecnych.

 

– Że jesteś pieprzonym deterministą, panie Aureliusz – patyczak zaśmiał się w głos.

 

Narastająca cisza, przebijana tylko pojękiwaniami chłopca, zaczęła piszczeć w uszach.

 

Nagle jeden z pachołków celujących do Adama odezwał się uniżonym tonem do patyczaka:

 

– Ale prokuratorze Babilon, dostaliśmy konkretną informację, że szpiegiem w naszych szeregach nie jest Adam Aureliusz.

 

– ZAMKNIJ SIĘ!

 

– Ale..

 

– MOWIĘ ZAMKNIJ MORDĘ!

 

Pachołek skulił głowę i cofnął się o krok.

 

– Najwyraźniej ktoś się pomylił – Babilon powiedział sam do siebie, uradowany.

 

Adam czuł jak ekrany wielkich monitorów śledzą każdy ich ruch.

 

– Jednak to, że współpracuje pan z deterministami, panie Aureliusz, to pestka.

 

Adam nie odpowiedział.

 

– Sprawdziliśmy pana w każdym calu, panie Aureliusz i znaleźliśmy coś bardzo interesującego. Pański brat nie żyje od piętnastu lat.

 

Milczenie. Głośne przełknięcie śliny, ruch grdyki.

 

– Pański brat, domniemany przywódca deterministów, nie istnieje. Wymyślił go pan dla zmyłki.

 

Słony pot w ustach, gęsia skórka, suche gardło.

 

– A z tego wynika…ŻE TO PAN JEST PRZYWÓDCĄ DETERMINISTÓW, PANIE AURELIUSZ, CZY SIĘ MYLĘ?

 

Wszyscy z niedowierzaniem spojrzeli na prokuratora, a potem na Adama.

 

– PROSZĘ SIĘ NIE KRĘPOWAĆ, PANIE AURELIUSZ, PROSZĘ SIĘ PRZYZNAĆ!

 

– PRZYZNAJ SIĘ, SKURWYSYNU!

 

 

 

10.

 

Zdjęli mu worek z głowy. Chociaż może to była torba, taka jak w prehistorycznych supermarketach.

 

Dwóch goryli z brutalną łatwością ścięło go z nóg i siłą usadziło na trójnogim taborecie. Ręce ułożone za plecami miał zatrzaśnięte w kajdanki, wyposażone w miniparalizator zdolny do wywołania bolesnych, lecz nieszkodliwych wstrząsów elektrycznych. Miał na sobie jakieś szmaty, jakieś zdarte do granic możliwości ubranie więzienne i śmierdział jak diabli, sam nie mógł sobie poradzić z własnym odorem, więc dziwił się bardzo jak ci kolesie to wytrzymują, on rzygałby pod siebie, ale może to byli jedni z tych ludzi wyspecjalizowanych w przesłuchaniach i torturach, o których zdarzało mu się czytać kiedyś w książkach o drugiej czy trzeciej wojnie światowej – już nie pamiętał. Jego klatka piersiowa ocierała o kant surowego, metalowego stolika, najbardziej kwadratowego na świecie, na którym leżała popielniczka, umieralnia, tlących się jeszcze wątłym dymem petów. Niewysoko nad stołem tkwił zwisający z niewidocznego sufitu lampion, płonący pomarańczowym, wątłym światłem. Było tak nikłe, że nie sięgało nawet żadnej ze ścian, ledwo radziło sobie z podłogą, przez co oczy wariowały nie wiedząc, czy mają skupiać się na świetle, czy już przyzwyczajać do mroku. Pomimo tego, że nie mógł dostrzec tych gości, którzy go tutaj przyprowadzili, a raczej przywlekli, wiedział, że przechadzają się gdzieś w niedaleko, w tym mroku wokół stołu, zresztą czuł ich nawet, palili tak często i dużo, że tytoniowy smród osiadł na nich doszczętnie i przebijał się nawet przez jego własny, ohydny odór. Po drugiej stronie stołu siedziała wysoka kobieta, szalenie ładna, zima, dostojna blondynka, chuda i szczupła, z długimi lśniącymi włosami, wyraźnymi kościami policzkowymi i błękitnymi oczami, prawie wodnistymi, morskimi. Była w dopasowanym mundurze, który jednak nie podkreślał jej kształtów, gdyż ich zwyczajnie nie miała, przynajmniej cycków, bo więcej nie widział. Siedziała przesadnie wyprostowana i jakby pochłaniała kłębiące się wokół niej światło, fascynowała. Wyobrażał sobie jej perfumy. Zapewne naprawdę ich używała, ale przez własny smród nie mógł ich poczuć. Tonął w jej uroku gwiazdy filmowej, modelki, dziewczyny z okładki, choć sercem nienawidził.

 

Otworzyła usta.

 

– Bomba grawitacyjna wystrzelona, wreszcie jesteś wolny, Adam.

 

– Nie mów do mnie po imieniu – Aureliusz syknął zimno.

 

– Jak sobie życzysz – założyła nogę na nogę.

 

Adam zakołysał się na taborecie.

 

– Jednak skąd te nerwy? Po sześciu miesiącach, jesteś wolny.

 

– Nie jestem wolny, pani kapitan.

 

Blondynka uśmiechnęła się delikatnie, skóra wokół jej ust, jakby pozbawiona mimiki, nie drgnęła nawet.

 

– Ale przyczynisz się do wolności.

 

– Wy to tak nazywacie.

 

– Przynajmniej się już nie buntujesz, o wiele przyjemniej rozmawiać kulturalnie, nieprawdaż?

 

Adam zbył pytanie milczeniem.

 

– Zanim cię puścimy Ad…oh, przepraszam. Zanim cię puścimy, musimy upewnić się, że wiesz, co masz robić.

 

– Wiem – Aureliusz rzucił jadowicie.

 

– Pozwól jednak, że to powtórzę. Wiemy, że jako najlepszy w swoim fachu, obrzydliwym swoją drogą, i jako jedyny upoważniony i zdolny do prowadzenia prac przy operacji Boga tak skomplikowanej i mającej największe znaczenie, zostaniesz wyznaczony do prowadzenia grupy neoneurochirurgów, która będzie miała za zadanie zniszczyć dzieło naszej pięknej bomby. Ty jednak, tak jak nam obiecałeś, całym sobą postarasz się, żeby to się nie udało, oczywiście nie w jawny sposób, będziesz opóźniał prace, wykonywał ją źle, inwencję twórczą pozostawiamy tobie i życzę przy tym miłej zabawy oczywiście. Musisz się jednak przygotować, że będziesz pod ścisłą kontrolą Sądu Wojskowego, nie dadzą ci wolnej ręki, to pewne.

 

Adam wciąż milczał.

 

– Jednak jeśli zdradzisz nas, lub nie wykonasz tego, co do ciebie należy…

 

– Wykonam…

 

– Zabijemy twojego chłopca.

 

Aureliusz zacisnął zęby, boleśni wbił paznokcie w dłonie.

 

– Na światostatku mamy ludzi na każdym kroku, nikt o tym nie wie, ale jeśli tylko spróbujesz się wychylić, znajdziesz małego z rozpieprzoną czaszką i będziesz mógł zbierać jego mózg z podłogi.

 

Adam zerwał się z taboretu, przewracając go. Dwóch goryli podskoczyło do niego natychmiast i złapało za fraki, ale Aureliusz szarpał się i wił w ich uchwytach, charczał, pluł i syczał. Nie mogli go opanować.

 

– Podasz prokuratorowi Sądu Wojskowego błędny trop – blond piękność nie zwracała uwagi na rzucającego się więźnia, mówiła spokojnie i zimno – naprowadzisz go na swojego brata, zmarłego oczywiście, prokurator musi uwierzyć, że on wie kto jest naszym liderem, kto jest Matką Roju.

 

– Psy, parszywe psy! – Adam wył.

 

– Pani kapitan – wielki murzyn o oczach baranka pojawił się za długonogą – Matka Roju przesyła pozdrowienia i pyta czy wszystko idzie zgodnie z planem?

 

– W jak najlepszym, w jak najlepszym, Moo – powtórzyła – każ ucałować męża.

 

– Psy, wy psy!

 

– Bakterie, Adam, bakterie.

 

– Co to wam da?! Co wam da śmierć?!

 

– Koniec tej farsy.

 

 

 

11.

 

– PRZYZNAJ SIĘ! – Babilon zaryczał wściekle.

 

Patyczak szybkim krokiem podszedł do Adama i przystawił sobie czoło do lufy jego rewolweru impulsowego. Z bliska jego twarz wyglądała na jeszcze bardziej szpetną, jakby syfy wyrzynające się spod skóry na wierzch tętniły własnym życiem, pulsowały, falowały, nabrzmiałe ropą i czerwienią. To wszystko wyglądało jakby ten różowy krajobraz górski na jego wychudłym pysku właśnie odczuwał jakieś ruchy tektoniczne. Możliwa erupcja wulkanu.

 

– Jesteśmy myślami Boga, biegnącymi po jego neuronach, panie Aureliusz – prokurator syczał przez zęby – czemu nie docenia pan tego piękna? Czemu nie docenia pan tej synergii z Panem?

 

Adam mocniej przycisnął lufę rewolweru do czoła patyczka.

 

– Strzelaj – Babilon uśmiechnął się – strzelaj!

 

Aureliusz napierał lufą jeszcze mocniej, boleśnie.

 

– Nawet gdybyś to zrobił, twój plan jest skończony, ty jesteś skończony.

 

Prokurator odsunął czoło od lufy rewolweru, odwrócił się i odszedł parę kroków.

 

– Gdybyś mnie zabił, Bóg nagrodziłby mnie w raju za moje czyny. Zawsze mnie to ciekawiło, jak wy, determiniści wyobrażacie sobie życie po śmierci? Liczycie na ułaskawienie w dzień sądu, w ogóle o tym myśleliście?

 

– Nie wiem, nie jestem deterministą.

 

– SKOŃCZY Z TYMI GIERKAMI, AURELIUSZ! – Patyczak odwrócił się na pięcie i przeszył Adama spojrzeniem – w tej sytuacji, możesz mi już powiedzieć.

 

– Nie wiem – Adam syknął jadowicie.

 

– Jeżeli nie będzie Boga, nie będzie raju, prokuratorze – niski głos Borysa rozszedł się echem po sali.

 

Babilon obejrzał się na niego, a potem znów na Adama.

 

– A więc to tak. A dlaczego determiniści? Dlaczego tak się nazwaliście?

 

Aureliusz milczał patrząc na cierpiącego syna.

 

– ODPOWIADAJ, GDY PYTAM! – patyczak zawył.

 

Adam zerknął na niego z niechęcią, zrezygnowany i znów wrócił spojrzeniem do syna.

 

– Nie wiem – rzucił.

 

– JESTEŚ SKOŃCZONY, MOŻE TO TWOJE OSTATNIE SŁOWA, WIEĆ UŻYJ SOBIE, MÓW!

 

– Nie wiem, nie jestem deterministą.

 

Patyczak westchnął.

 

– Dobrze więc, panie Aureliusz, dam panu szansę, niech pan nam udowodni, że nie jest pan deterministą, niech pan coś zrobi.

 

Adam opuścił broń.

 

– Nic, och, to tak jak myślałem – Babilon uśmiechnął się szeroko.

 

Coś zapiszczało za plecami patyczka. Zapiszczało kilka razy.

 

– Oktawian, sprawdź, co to za wiadomość, my nie będziemy sobie przerywać z panem Aureliuszem.

 

Borys cofnął się za stół sędziowski i wysunął z jego blatu niewielki, pomarańczowy-przezroczysty ekran, zupełnie płaski, dotknął go w paru miejscach i rzucił:

 

– Wiadomość od dowództwa Sądu Wojskowego, panie prokuratorze.

 

– Przeczytaj i streścisz mi je za chwilę, jeszcze nie skończyłem z panem Aureliuszem.

 

Adam spuścił głowę i intensywnie wpatrywał się w lśniącą podłogę, słyszał stłumione jęki swego syna.

 

– A więc słucham, panie Aureliusz, to ostatnia szansa.

 

Adam czuł jak cały dygocze, jego lewe oko nie pulsowało, wręcz przeciwnie, tym razem mrugało spokojnie. Jednak zimny pot lał się z czoła Aureliusza, spływał mu po plecach. Serce waliło jak młotem, prawie rozrywało pierś. Gardło miał suche jak pustynia, miał problemy z zebraniem śliny. Zamknął oczy, ale poczuł jak spod powiek wypływają mu grube łzy, ściekły po twarzy i pozwoliły wargom i językowi skosztować swojego słonego smaku. Adam trząsł się cały, dygotał, drżał.

 

– Synu, pamiętasz kiedy mówiłem ci, że trzeba być twardym?

 

Odpowiedziały tylko jęki.

 

– Co pan kombinuje, panie Aureliusz? – Patyczak zapytał ze uśmiechem.

 

Nagle Adam uniósł rewolwer i huk rozdarł powietrze. Mały chłopiec, ten ideał hitlerowskiego wizerunku, odleciał lekko do tyłu razem z krzesłem, do którego był przywiązany i wrzeszcząc przeraźliwie runął na podłogę, barwiąc ją krwią. W tym samym momencie coś trafiło patyczka, rozrywając mu potylicę i ten dumny młodzik grzmotnął twarzą o podłogę i zaczął tonąć w powiększającej się z każdą chwilą kałuży własnej posoki. Zanim jednak Babilon dotknął ziemi kilka razy jakieś grzmoty przeszyły jeszcze bębenki uszne zebranych. Pocisk plazmowy trafił Adama w ramię z miejsca wypalając mięśnie i kości. Aureliusz wył z bólu, kiedy o podłogę uderzały ciała dwóch pachołków Sądu Wojskowego. Jeden dostał w łeb, Adam widział jak kula wchodzi przez skroń i wychodzi drugą stroną razem z krwią i strzępkami mózgu, drugi oberwał w klatkę piersiową, pierwsza kula zwaliła go na kolana, ale nie zabiła, brzydal nie zdążył jednak zareagować, bo drugi pocisk wbił się w jego gardło i to było koniec.

 

Zanim Adam zorientował się, co się stało wielkie ekrany na ścianach, które miały filmować każdy ich ruch zabłysły nagle intensywniej i pojawił się na nich obraz. Rysopis mężczyzny, którego Aureliusz bardzo dobrze znał. Nieco niedopracowany szkic twarzy Oktawiana Borysa z podpisem: Matka Roju. Biało-czarny obraz migał.

 

Adam nie zastanawiał się ani chwili, zaciskając zęby z bólu dopadł do syna i zaczął go cucić. Ten blondas miał bladą twarz, zamknięte oczy i wielką dziurę w udzie, zastygł z ustami wykrzywionymi w grymasie przerażenia pomieszanego ze zdziwieniem i rozczarowaniem.

 

– Jaka szkoda – Borys stał opary o stół sędziowski, na który odłożył swój rozgrzany glock – strzeliliśmy w tym samym momencie, jaka szkoda.

 

Aureliusz milczał wciąż potrząsając synem.

 

– Chciałeś go uwolnić od cierpień, chciałeś ukrócić jego ból, rozumiem. Potem strzeliłbyś w łeb sobie, prawda? Skąd mogłeś wiedzieć.

 

Adam milczał.

 

– Jaka szkoda. Dla niego zgodziłeś się z nami współpracować, wolałeś poświęcić ludzkość, żeby twój syn mógł być częścią ostatniego, może przedostatniego żyjącego pokolenia, kupiłeś mu życie bez przyszłości, za cenę powolnej śmierci Boga, po to, żeby go zabić. Jaka szkoda. Tak swoją drogą, czemu tak ci na nim zależało, przecież to nie jest twój syn, to owoc zdrady twojej żony?

 

Aureliusz płakał wtulony głową w ciało syna.

 

– Miałeś pecha, doktorku. Ty Matką Roju – Borys zaśmiał się krótko – ten dzieciak nieźle to sobie wymyślił, był głupi, zbyt dumny by poświęcić więcej czasu na dokładne zbadanie sprawy, by dojrzeć błędy dowództwa i własne, a teraz ty musisz za nie płacić, niesprawiedliwe. Jednak sam też nie jesteś bez winy, kasowanie sprawnych statków, niezjawianie się w pracy? To nie było zbyt mądre, mogłeś wymyślić coś lepszego, dać sobie i nam więcej czasu, zmusić prokuratora by węszył, a nie podstawiać mu się pod nos. Teraz jest już za późno.

 

Adam wył.

 

– Teraz czas skończyć tę farsę.

 

Aureliusz zerwał się nagle i rzucił na Borysa, jego lewe oko biło dzikością, zezwierzęceniem, pulsowało ohydnie. Zanim Oktawian zdążył chwycić za broń Adam trzepnął go pięścią w mordę, z taką siłą, że tamten obalił się na ziemię. Nie zdarzył się podnieść, bo huk rozerwał powietrze jeszcze raz i kula 9x19mm Parabellum z jego własnej broni wbiła się w jego klatkę piersiową. Oktawian ryknął z bólu i rozłożył się na podłodze barwiąc ją krwią.

 

Adam stał nad nim i dyszał ciężko, oko wciąż pulsowało.

 

– To już koniec, doktorku, koniec tej farsy – Borys wyszeptał plując krwią.

 

– Koniec dla ciebie!

 

– Tak, najwyraźniej tak musiało być, widać Bóg tak chciał.

 

– O czym ty pieprzysz, ty chory gnoju!?

 

– Wszystko jest zdeterminowane, Adam, każdy z nas.

 

– Nie ma determinizmu bez czegoś, co nad nim czuwa, nie ma determinizmu bez Boga.

 

– Masz rację.

 

– Chcecie zabić Boga, wierząc w idee, która jest od niego zależna!

 

– Tak.

 

– Musielibyście wierzyć, że Bóg zdeterminował was byście go zabili.

 

– Prawie, doktorku, prawie doszedłeś.

 

– To jakiś absurd.

 

– Bóg nas zdeterminował byśmy pomogli mu umrzeć.

 

– Co ty pierdolisz, sukinsynu!? Ty chory popaprańcu.

 

– Bóg chce umrzeć, Adam, stworzył nas byśmy mu w tym pomogli, stworzył bakterie w swojej głowie, własnego raka mózgu.

 

– To nonsens!

 

– Powiedział mi to w modlitwie.

 

– Bzdura!

 

– A kiedy ty ostatnio się modliłeś, doktorku?

 

Adam nie odpowiedział.

 

– Modliłeś się kiedyś?

 

– Przestałem wierzyć w Boga.

 

– To już nie ważne, to koniec, dzięki tobie największe wiązanie międzygalaktyczne w tej gromadzie pęknie ostatecznie, bez niego zerwą się pozostałe, a kiedy runie jedna gromada, zaczną upadać inne, a moja żona dopilnuje by nie trwało to zbyt długo i ostatecznie skończy tę farsę, zresztą ona już tu leci, Adam, już leci.. Zaopiekuj się nią, doktorku, proszę, zaopiekuj się moją żoną.

 

Adam nacisnął na spust i kula rozszarpała serce Borysa.

 

Odwrócił się natychmiast i włączył holotelekomunikator wbudowany w stół sędziowski. Sekundy trwały wieczność.

 

– Tu biuro kapitana światostatku, słucham? – pomniejszony obraz atrakcyjnej sekretarki wystrzelił z holotele.

 

– Łącz z kapitanem, natychmiast.

 

– Dobrze widzę, pan jest ranny? Boże, co tam się stało?

 

– Łącz z kapitanem!

 

Obraz znikł momentalnie i za chwilę pojawił się nowy, przedstawiający dobrze zbudowanego murzyna z cybernetyczną przepaską dla niewidomych, zasłaniającą oczy.

 

– Kto pana połączył…Boże, co się dzieje…

 

– Mówi Adam Maria Aureliusz, dowódca oddziału noeneurochirurgów, proszę posłuchać…

 

Złapał oddech.

 

– Na pokładzie światostatku jest mnóstwo ludzi deterministów, w każdej strukturze, proszę nie pytać skąd to wiem, nie ma na to czasu, właśnie zginął prokurator Babilon…

 

– Prokurator Babilon…

 

– Zabili go. Determiniści chcą nie dopuścić do załatania Boskiego neuronu, nad którym pracujemy, ich operacja jest już w zaawansowanym stadium, kierują w naszą stronę swoje statki.

 

– Kurwa mać…

 

– Proszę jak najszybciej przygotować tajną ewakuację małego lotniskowca ze statkami chirurgicznymi na pokładzie, mamy niewiele czasu, wiązanie jest w krytycznym stanie, musimy zdążyć! Proszę przygotować się na wojnę, kapitanie…

 

– Roger that.

 

– Bez odbioru.

 

Adam podszedł do zwłok chłopca.

 

– Zrobię to, żebyś miał swoje życie, żebyś mógł mieszkać w raju, blondasie – wtulił się w ciało syna.

 

 

 

 

 

Ze spokojem, ja.

Koniec

Komentarze

     Zapis dialogów do generalnego remontu. Ale to mało --- przy prawdłowym zapisie dialogów w paru miejscach inaczej należałoby skomponowac,  czyli zapisać,  tekst. Dużo pracy czeka jeszcze Autora przy tym opowiadaniu. 

Chodź, chodźmy stąd, coś ci pokarzę, mały.- pokażę! - i dwie linijki dalej ten sam błąd.

Powtórzenia, szczególnie jeśli chodzi o nazywanie syna Adam, prawie w każdym akapicie blondas, szkrab. 

Pomysł podoba mi się, wykonanie już mniej. 

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie mogłem się doczekać kolejnych wystąpień chłopca -- czytając opisy "tego blondasa", "tego celu nazizmu", myślałem, że spadnę z krzesła :D

Przepraszam, rozumiem, że "Mózg Boga" kosztował Cię wiele wysiłku, ale uwierz, musisz się wiele nauczyć. Nie może być tak, że tylko Ty wiesz, o co chodzi w zdaniu, a czytelnik musi się domyślać. Poza tym przejrzyj inne opowiadania na stronie i zobacz, jakie błędy językowe są wytykane autorom. Potem poszukaj ich u siebie. Zresztą na pewno ktoś uczynnie udzieli Ci paru wskazówek, odnosząc się do Twojego własnego opka. Dużo czytaj, szlifuj styl. Naprawdę, największym problemem tego tekstu nie jest zapis dialogów. Sam pomysł na opowiadanie trochę absurdalny, ale w sumie ciekawy.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Tekst nie najlepiej napisany, sporo błędów. Niektóre zdania byłem zmuszony czytać po dwa razy, żeby zrozumieć, co Autor miał na myśli. Opowiadanie do poprawy.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Do generalnego przeglądu i remontu, jeśli ma to być opowiadaniem jak należy. Monotonne powtarzanie o "ideale nordyckiej rasy", interpunkcja, niepoprawna forma wołacza, zapis dialogów... Czy dobrze kojarzę inspiracje Dickiem? On też pisał o śmierci Boga...  

Sam pomysł karkołomny. Na jaka cholerę, że tak wprost zapytam, miałby Bóg hodować sobie nowotwór czy cos w jego rodzaju? Pstryk! palcami i nie ma mnie...

Zawsze kiedy czytam Twoje opowiadania, zgrzytam zębami nad masą błędów, ale muszę też przyznać, że każde z nich ma coś w sobie, co nie pozwala się oderwać. To nie był najlepszy z Twoich tekstów (bardziej mi się podobał np. "Morderca Legend"), ale ciągle daje się czytać z zainteresowaniem. Co prawda mocno irytuje wrzucanie "tego ideału hitlerowskiego wizerunku" w każdym opisie chłopca, ale sama historia - świetna. To właśnie z powodu wyobraźni ciągle masz u mnie kredyt zaufania i jesteś chyba jedynym z autorów na tym portalu, którego czytałabym, choćby walił ortografy w każdym zdaniu (tak, ja to napisałam :P). Ale pod względem ortografów widać znaczny postęp od czasu "Kołysanek dla nienarodzonych maszyn", więc czekam z niecierpliwością na kolejne teksty ;)

Nowa Fantastyka