
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Świtało już, kiedy się ocknął. Uchylił prawe, żółte ślepie. Delikatne promienie słońca przenikały przez dziury w listowiu oświetlając pogrążoną jeszcze w letargu polanę. Wygramolił się spod płaszcza. Owiał go zimny wiatr. Rozbudził się na dobre. Dopiero teraz zauważył, że przy każdym oddechu, z jego ust wydobywają się obłoczki pary.
– Jak na początek kwietnia to cholernie zimno. – Syknął. – Ale może tu tak właśnie bywa. Dodał w myślach. Przykucnął nad dopalającym się ogniskiem. Od żaru biło dostatecznie dużo ciepła, żeby rozgrzać skostniałe dłonie. – Trzeba ruszać w dalszą drogę. – Szepnął. Ostatnio ciągle łapał się na tym ze gada do siebie. Nazywał się Dáirine gro-Dash. Był Orkiem. A w zasadzie renegatem, którego klan został zniszczony. Pochodził z południa. Zza masywu Herunu. Od zimy przedzierał się przez niebezpieczne górskie przełęcze. Nie mógł pozostać po tamtej stronie. Tam czekałaby go pewna śmierć. Jego klan od wieków strzegł pewnego potężnego artefaktu. Był to starożytny manuskrypt, którego nawet najstarsi szamani nie potrafili już odczytać. Ale chronili go przed niepowołanymi oczyma. Ktoś jednak zdradził tajemnicę. Późną jesienią, wspierana przez magów armia zaatakowała Orczą Dolinę. Wykorzystując wojny między klanami napastnicy zbudowali koalicję i pokonali Klan Szalonego Topora. Nie zdobyli jednak zwoju. Gro-Dash jako jeden ze strażników uratował go przed agresorami. Miał nadzieję, że nie będzie ścigany, gdyż powszechnie uznawano, że Masyw Herunu jest nie do pokonania Orkowi jednak się udało. Znalazł przełęcz i przeżył. Zszedł jedną z wielu zalesionych dolin na północnych stokach gór. Kilka tygodni przemierzał nieprzebyty i dziki bór. W swej orczej naturze tęsknił za otwartymi przestrzeniami. Ciągle miał wrażenie ze dusi się w tym lesie. – Nie jestem chędożonym Elfem żeby gzić się z drzewami!- Prychnął pod nosem zasypując żar. Wydawało mu się że niedługo powinien wyjść z puszczy. Wczorajszego wieczora, gdy zbierał drewno, zauważył wiodącą na północ ścieżkę. A to oznaczało, że był blisko jakiejś osady. Poza tym zmieniła się roślinność. Gęsty liściasty las ustąpił wysokim iglakom. Północny skraj puszczy musiał być już blisko. Poprawił buty i rękawice. Naciągnął rzemienie mocujące nagolenniki i karwasze. Z lewej strony przymocował do szerokiego, skórzanego pasa pochwę z mieczem, a z prawej wsunął zań topór. Przez ramię przerzucił torbę ze swoimi „skarbami”. Na wierzch nałożył płaszcz z kapturem. Sam go wykonał. Wiedział ze nie był w tym tak dobry, jak Brutus. Brutus był mistrzem w wyprawianiu skór. Robił także przednie okrycia. Ze cztery klany się u niego zaopatrywały. Ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Brutusa już nie było. Niczego już nie było. Pozostała tylko ciągła wędrówka.
Ruszył ścieżką na północny wschód, wzdłuż sporego strumienia. Liczył, że następnego wieczora będzie podziwiał niebo nieprzesłonięte żądnymi pieprzonymi liśćmi. Już ze dwie godziny później natknął się na grupę kilkunastu drwali zmierzających w przeciwnym kierunku. Ubrani byli w mocne lniane spodnie, na kolanach podszyte skórą, oraz takąż bluzę. Było zimno, więc na wierzch mieli zarzucone płaszcze. Za pasami, tkwiły im topory, a na plecach mięli piły.
– Witajcie! – Powiedział pokazując jednocześnie otwarte dłonie na znak przyjaznych zamiarów. Ludzie zbili się w gromadkę. Co odważniejsi podnieśli topory. Usłyszał jakieś szepty w języku, którego nie rozumiał. Zastanowił się chwilę. Był przecież na północy. Przeszedł na dialekt valmerski, który w zasadzie pełnił rolę wspólnego języka całego kontynentu. W końcu republika Valmei podbijała, jeżeli nie militarnie, to na pewno politycznie i gospodarczo, cały znany świat. Jednak i tym razem odpowiedzieli milczeniem. Pomyślał, że go nie zrozumieli, i mogą zaatakować. Nie stanowili dla niego poważniejszego zagrożenia. Ork nie czuł jednak potrzeby niepotrzebnego rozlewania krwi. Zwłaszcza nie Elfiej krwi. Nagle drwale się poruszyli. Odchylił połę płaszcza tak, żeby widzieli broń. Z tłumu wyszedł jednakże postawny mężczyzna, słusznie już oprószony siwizną. Pod nosem nosił potężne wąsy.
– Witajcie Orku. – Odpowiedział łamanym valmerskim. – Czego u nas szukasz? – Spytał hardo. Bał się. Nie tak jak pozostali, ale jednak się bał.
– Nie twój zakichany interes. – Odpowiedział dumnie Dáirine. – Podróżuje na północ. Byłbym wdzięczny za wskazanie drogi do najbliższej mieściny.
– Podążajcie wzdłuż strumienia, aż do rzeki. – Zaczął starzec, wyraźnie urażony. – Później w lewo i dalej z rzeczką, a do południa powinniście dojść do Lichtung. To gród warowny z mnóstwem strażników, więc nie sprawiajcie kłopotów. – Dodał hardo.
– Uważaj starcze! – Ork warknął patrząc oczy człowiekowi. Starzec opuścił wzrok. – Nie jestem przyzwyczajony do tego, że byle kmieć tak się do mnie zwraca! – Ryknął wojownik. Drwale zbili się w gromadkę. Ruszył raźnym krokiem przed siebie, a tak hardzi przed chwilą ludzie mało w las nie wleźli, ustępując mu miejsca. Po godzinie dotarł do miejsca, gdzie strumień wpadał do sporej rzeczki. Z powodzeniem można nią było spławiać dość duże pnie. Ruszył z jej biegiem. Las tu z każdą stają robił się coraz rzadszy aż wreszcie całkowicie znikł. Silny, chłodny wiatr smagał wojownikowi twarz i tarmosił poły płaszcza. Przed nim rozciągała się ogromna przestrzeń, dobre kilkanaście mil równiny. Niemal po sam horyzont. W oddali majaczyły jeno cienie wzgórz. Gród, o którym mówił drwal oddalony był o jakąś godzinę drogi. Leżał w widłach dwóch rzek – tej, wzdłuż której podróżował Ork, oraz drugiej, o wiele większej, której źródła skrywał las gdzieś na zachodzie. W szerokich, płytkich dolinach, łagodnie przechodzących w stepy, chłopi orali czarną jak noc ziemię. Pługi mozolnie ciągnięte przez woły poruszały wielkie grudy podłoża. Rozsypane po okolicy obejścia nie były podobne do żadnych innych, jakie Dáirine miał szczęście, lub nieszczęście, oglądać. Chałupa i gumna stanowiły jeden ogromny budynek o stożkowatym kształcie. Na wysokości bodaj trzech metrów, wzdłuż całego obwodu budowli ziały czernią wąskie, wysokie okna. Tuż nad nimi zaczynał się słomiany dach zwieńczony na szczycie kominem. Wyglądały jak małe twierdze! Postanowił nieco nadłożyć drogi żeby z bliska obejrzeć te dziwaczne gospodarstwa. W kilka minut dotarł do najbliższego. Bawiąca się przed wejściem może dwunastoletnia dziewczynka o jasnych niczym słoma włosach, pierzchła na jego widok do środka. Ork, nie zwracając na to uwagi jął bacznie oglądać obejście. Nie dane mu jednak było kontynuowanie oględzin. Przerwał mu dobiegający ze wschodu przeciągły dźwięk surmy. Orzący chłopi jak na komendę rzucili robotę i każdy biegiem do swojej zagrody, jakby ich, jakie zbłąkane dusze goniły. Żaden się nawet na pozostawione woły nie obejrzał. Co oni, pogłupieli?! Pomyślał wojownik. Już za chwilę miał się przekonać, że kmiecie zachowali się cholernie racjonalnie. Dmący zaciekle w surmę jeździec wpadł galopem w dolinę. Gnał do grodu jakby się paliło. Nie ujechał jednak daleko. Tuż za nim krawędź doliny przekroczyło kilkudziesięciu jeźdźców. Jedna celna strzała wystarczyła. Surma zamilkła.
– Najazd! – Krzyknął Dáirine. Jednak mieszkańcy już się uwijali z wnoszeniem dobytku w obręb zagrody. Ośmiu napastników ruszyło za biegnącym boso w stronę wojownika wysokim, starszym mężczyzną ubranym w chłopski kaftan, takież spodnie i kamizelę. Chciał widać schronić się z rodziną, ale gołym okiem było widać, że jeźdźcy dopadną go jakieś dziesięć metrów od zbawczej bramy. I to tylko, jeśli będą chcieli oszczędzić strzał. Ork rozpoznał w napastnikach mroczne elfy. Tylko bogowie wiedzieli jak wojownik nienawidził tej rasy. Zresztą, z wzajemnością.
– Pieprzone Elfy! – Warknął. Krwistoczerwone oczy napastników wyraźnie rysowały się na ciemnoszarej skórze. A malował się w nich szał. Goniły ofiarę niczym wilki. Dwóch wyraźnie wysunęło się do przodu. W zagrodzie, rodzina chłopa darła się w niebo głosy. Jeszcze chwila a go zetną. Ork sięgnął za plecy do pasa. Wyjął nóż do rzucania, jeden z czterech. Młody elf z zawadiacką bródką podjechał do uciekającego. Dáirine wziął zamach. Skupił całą uwagę na celu. Elf stanął w strzemionach i pochyliwszy się uniósł szablę.
Nie zdążył. Widać było zaskoczenie w jego oczach, kiedy sztylet wbijał mu się w gardło. Drugi z najeźdźców rzucił się od razu na Orka. Ten wysunął miecz z pochwy. Napastnik galopując, podjechał od prawej. Zamachnął się. Wykonując obrót, wojownik przeskoczył tuż przed koniem Elfa. Końcem ostrza ciął wroga w lewe kolano. Rozłupał je uszkadzając przy okazji tętnice. Jeździec zwalił się kilka metrów dalej. Darł się w niebogłosy. Oboje wiedzieli, że wykrwawi się w kilka minut. Chłop dopadł właśnie bramy.
– Właź Orku, bo cię ubiją! – Wrzasnął dość płynnym wspólnym. Dáirine wbiegł w obejście odprowadzany świstem strzał.
– Barykaduj! – Krzyknął gospodarz. Przybyszowi nie trzeba było tego powtarzać. Otrzymaną belką zabezpieczył bramę.
– Dzięki za uratowanie życia. – Wysapał czerwony z wysiłku chłop. Na tle niemal purpurowej twarzy, jego rzadki, siwy zarost wyglądał, co najmniej dziwnie. – Zwę się Mortis. Mortis Bakier. – Dodał ledwo łapiąc oddech.
– Nie czas mości Mortis na głupoty. – Odparł wojownik. – Dwudziestu chłopa, nie posiadając nawet żadnego cięższego sprzętu, zdobędzie to małą twierdzę w góra godzinę. – Dodał. Wokół kręciła się już duża większa liczba elfów.
– Musim wytrzymać jeno pół godziny. – Powiedział kmieć. – Wtedy nadejdzie odsiecz z grodu.
-Nadejdzie, albo i nie. – Odparł Ork. – A teraz trzeba bronić życia. – Rozejrzał się szybko. Byli na najniższym poziomie przeznaczonym dla inwentarza. Wyżej były komory mieszkalne z oknami.
– Jędrek – krzyknął Mortis. I właściwie tylko tyle Dáirine zrozumiał, bo reszta była w tym dziwacznym ludzkim języku. W każdym razie Jędrek, młody chłopak o skołtunionych, jasnych włosach ubrany w prosty chłopski kaftan, przywlókł beczkę wypełnioną strzałami oraz kilka cisowych, długich łuków.
– Na górę mości Orku! – Powiedział chłop. Wojownik zrzucił płaszcz i wdrapał się po drabinie. Baker wskoczył w ślad. Strzecha nad nimi zapaliła się od płonących strzał Elfów. Rodzina kmiecia zaczęła gasić pożar. Mortis miał już spore doświadczenie w łucznictwie. Niemal każdy wypuszczony przezeń pocisk dosięgał któregoś Elfa. Okna świetnie sprawdzały się w roli punktów strzeleckich. Dáirine nie mając wielkiej wprawy w obchodzeniu się łukiem, ustrzelił może z jednego. A i tego nie był pewien. W chwilę później straciło to jednak znaczenie, gdyż jeźdźcy, gęstymi salwami, przycisnęli obu obrońców do podłogi. Elfy, z wyciągniętych z juków części jęli montować coś na kształt taranu.
– Mamy problem! – Krzyknął Ork zeskakując na parter. Jednak huk uderzenia we wrota wyjaśnił wszystko. Baker zbladł, uświadomiwszy sobie, że odsiecz z grodu może nie zdążyć. Zawiasy zaczęły się wysuwać ze ścian.
– Mortis! – Wrzasnął wojownik. – Rodzinę na górę, a ty z Jędrkiem stamtąd – wskazał właz. – Będziecie mnie osłaniać.– Tłumaczył przekrzykując uderzenia tarana. – Tylko mnie kurwa nie ustrzelić! – Ryknął. Zawiasy już prawie puściły. Ork stanął na środku. W lewej ręce trzymał trzy pozostałe sztylety do rzucania. W chwilę później wierzeje rozwarły się z hukiem. Masa Elfów wepchnęła się do środka. Trzy szybkie rzuty i troje poległych napastników. Obrońca obnażył miecz. Ulf, bo tak nazywał się oręż, pragnął skosztować Elfiej krwi. Dáirine chciał go nią nakarmić. Idealna sytuacja, kiedy nienawiść i potęga zarówno wojownika, jak i jego oręża skierowana była w tym samym kierunku.
– Aghrrr!!! – Warknął Ork, po czym natarł na wrogów. Bakerowie skutecznie razili z dystansu. Przez pierwszy szereg zaskoczonych Elfów Dáirine przeszedł jak przez masło, siejąc śmierć wokoło. Nie spodziewali się tak zażartej walki. Dopiero po chwili opór stężał. Pieśń przecinającego powietrze ostrza powoli wprowadzała wojownika w Szał Bitewny. Wszystko straciło znaczenie prócz jednego – zabijania. Obrońca pracował jak krasnoludzka machina. Bez strachu, bez litości. Ciosy napastników parował lub przyjmował na karwasze. Kilka razy jednak nie zdążył. Z kilku, szczęściem niezbyt głębokich ran, zaczęła sączyć się krew. Niemalże wypchnął wrogów poza bramę. Nie zwrócił uwagi na to, że porusza się w błocie nasiąkniętym już purpurową, elfią krwią. Nie obchodziło go, że spływał posoką i potem. Lewą ręką chwycił jednego z napastników i głuchy na jego wrzaski osłaniał się nim niczym tarczą. Mimo całego poświęcenia wiedział, że nie zdzierży takiej nawale wojowników. Ale niewiele go to obchodziło. Głównym celem stało się pociągnięcie ze sobą na tamten świat jak największej liczby wrogów. Nie wiedział ile czasu spędził w takim stanie. Z amoku wyrwał go dopiero dźwięk trąb. Elfowie na koniach jak na komendę puścili się w galop, dopadając czym prędzej krawędzi doliny. Piesi w panice wskakiwali na swoje wierzchowce. Wielu nie zdążyło. Jazda z grodu runęła dosłownie ścierając ich w pył. Ork w porę zdążył cofnąć się w bramę. Rycerze puścili się w pogoń na równiny. Nagle zrobiło się strasznie cicho. Słychać było jeno oddalający się tętent i ciche jęki konających. Wojownik wytarł ostrze i schował oręż. Zaczął rozglądać się między trupami. Musiał znaleźć swoje noże i płaszcz nim mijający już Szał Bitewny całkowicie go osłabi. Taka była właśnie cena tej zdolności. Dzięki niej, w walce trudno było pokonać wojownika, jednak po wszystkim Ork stawał się, przynajmniej na kilka godzin, całkowicie bezbronny. Musiał odespać wysiłek. Zregenerować energię zużytą na niesamowite przyśpieszenie funkcji i reakcji ciała. Z pochwy w prawym bucie wyciągnął sztylet. Honor kazał walczyć z odwagą i bez litości, ale pokonanemu, konającemu wrogowi należało ją okazać, skracając jego cierpienia. Tak nakazywali przodkowie, a to właśnie na nich trzeba się wzorować. Dáirine kolejno podchodził do kłębiących się przy wyważonych wrotach ciał. Dobił kilku jeszcze dychających. Teraz dopiero zwrócił uwagę na ich dość nietypowe stroje – szerokie spodnie, długie jeździeckie buty. Każdy miał również prostą kolczugę pod bogato haftowanym, lnianym przykryciem. Na ich oręż składała się szeroka, mocno zakrzywiona szabla, oraz łuk. Wojownik odnalazł swoją własność, oraz pościągał z ciał, co cenniejsze ozdoby. W końcu to on ich zgładził i jemu się one należały. Jeden, chyba ktoś ważniejszy miał nawet trochę złotych monet, oraz pięknie zdobiony, kompozytowy łuk i komplet strzał w równie kunsztownie wykonanym kołczanie. Był młody i przystojny. Szpeciła go tylko głęboka rana biegnąca od czoła przez prawe oko, aż do szyi. Na obu jego policzkach widniały symetryczne tatuaże, motywy roślinne przechodzące nad uszami w stylizowane runy. Ork nie potrafił ich odczytać. Napisy zbiegały się na wygolonej potylicy i przechodząc w różnokształtne liście i pnącza, znikały na karku. Zerwał mu z szyi złoty medalion. Zawinął skarby w płaszcz i wrócił do zagrody Bakerów. Mortis podbiegł i uśmiechnięty zaczął coś do niego mówić. Wojownik nie słyszał jednak jego słów. Pociemniało mu w oczach i osunął się w mrok. Zapadł w głęboki sen.
Nie spał spokojnie. Śniła mu się mała, może dwunastoletnia dziewczynka o jasnych włosach i brązowych oczach. Mógłby przysiądz, że już ją kiedyś widział. Uciekała przed uzbrojonym w długi sztylet napastnikiem. Oprawca ubrany był w wilczą skórę z łbem bestii. Wokoło były ciemne postaci intonujące coś na kształt modlitwy.
– Pomocy! – Krzyknęła dziewczynka. Nikt się nie poruszył. Postać w wilczej skórze chwyciła dziecko.
– Zostawcie mnie! Błagam!!! – Ciągle krzyczała. Jej drobne ciało prężyło się przywiązane do jakiegoś ołtarza.
– Niech ktoś jej pomoże! – Warknął Ork na śpiewający tłum. Nikt nie zareagował. Owa ubrana w wilczą skórę postać stanęła nad ołtarzem. Mamrocząc coś pod nosem uniosła w obu dłoniach długi sztylet. Za nią, w mroku coś się poruszyło. Dziewczynka z przerażeniem patrzyła na ostrze.
– Zostaw ją! – Krzyknął wojownik. – Spróbuj się ze mną! – Warknął uderzając pięścią w pierś i ruszył do przodu. Ciemne postaci otoczyły go. Przepychał się najszybciej jak potrafił, jednak tłum go powstrzymywał. Dziewczynka płakała. Sięgnął po miecz gotowy wyrąbać sobie drogę. Ręka trafiła w pustkę. Nie miał broni. Pięściami wybił sobie przejście przez następnych kilka rzędów. Tłum nie ustąpił. Poczuł się nagle tak bardzo bezradny. Dziewczynka spojrzała mu w oczy. Osunął się na kolana. Sztylet gwałtownie opadł.
– Nieee!!! – Krzyknął zrywając się z posłania. Próbował się uspokoić, jednak serce waliło mu jak młotem. Obrzydliwe uczucie w dołku, które zawsze towarzyszy po wzbudzeniu z sennego koszmaru nie pozwalało mu zebrać myśli. Ciężko oddychając rozejrzał się dookoła. Leżał na sianie w stodole Bakerów, już umyty i z opatrzonymi ranami. Było ciemno.
– Ciekawe ile czasu spałem. – Pomyślał. Nie rozmyślał jednak nad tym zbyt długo. Po chwili ponownie zapadł w sen. Tym razem spał spokojnie. Obudziły go dopiero kroki. Było już jasno. Do stodoły wszedł Mortis.
– Lepiej Ci, mości Orku? – Spytał.
– Tak. O wiele.
– Przyniosłem trochę strawy. Teraz mamy pod dostatkiem końskiego mięsa. – Zaśmiał się. – Jednak to dzięki tobie Orku możemy je jeść. Dzięki za uratowanie mnie i mojej rodziny. – Dodał z wdzięcznością.
– Niema, o czym mówić. – Odparł wojownik zabierając się za przyniesione przez gospodarza pieczyste. – Tu szło także o moje życie.
– Co nie zmienia faktu że nas ocaliłeś. Nie wiem nawet jak masz na imię Orku.
– Jestem Dáirine gro – Dash.
– To napijmy się mości Dáirine! – Odrzekł wesoło Baker wyciągając zza pazuchy duży bukłak z mocnym, owocowym winem. Gospodarz musiał być już porządnie podchmielony. Wojownik pijał w swoim życiu lepsze wina, niż ten własnej roboty sikacz, ale nie narzekał. Od bodaj dwóch miesięcy nie miał alkoholu w ustach.
– Kto mnie tak porządnie opatrzył?
– A moja żona Ewa. Przez te kilka lat na równinach nauczyła się opatrywać rany jak niezgorszy znachor. – Odpowiedział dumnie. – Skąd pochodzisz? – Spytał po chwili.
– A skąd pochodzą wszyscy niemalże Orkowie? – Prychnął Dash. – Z południa, z Orczej Doliny
– To przeszedłeś przez… – tu zawahał się – Przez Przełęcze!? – Spytał ze strachem.
– Ta. – Odpowiedział beznamiętni wojownik.
– Ale…
– Mortis! – Przerwał mu. – Nie chcę tego wspominać, więc lepiej zmieńmy temat. – Dodał. – Więc mówiłeś, że jesteście tu kilka lat? – Spytał licząc, że nie będzie drążył tematu podróży.
– Ta. – Odparł wyraźnie niezadowolony. – Pochodzimy ze wschodu, z rejonu Cesarstwa znanego jako Klify. – Dodał. – Już będzie z piętnaście lat jak przybyliśmy tutaj za chlebem. – Zamyślił się. – Tak, Tak, bo moja najmłodsza córka, Uhnn, ma tera dwanaście, a rodziła się już tu. – Po jakiejś godzince, kiedy Dáirine dopiero poczuł, że coś wypił, Baker latał już jak Viwerna.
– Która może być godzina Mortis?
– Koło południa już będzie! – Niemal krzyknął. – Jużem byli rano z rodziną w Lichtung sprzedać konie, co się po tych elfach, psia ich mać, ostały! – Tu go zachwiało. Ludzie jednak mają słabiutkie głowy do picia. Pomyślał Ork. – Ja żem wrócił dać Ci trochę strawy i napitku. – Język się mu plątał. – Żona jeszcze zakupy robi. Jędrek jest już prawie dorosły to przypilnuje, żeby jej nie okradli jakie bandziory
– Idziemy do miasta Mortis. – Dáirine przerwał mu wstając.
– Ale jak to? – Spytał. – Nie zostaniecie u nas?
– Nie lubię siedzieć na dupie. – Odparł. – Dziękuje za opiekę, ale nie widzi mi się żreć na cudzy rachunek.
– Toż cała moja rodzina życie ci zawdzięcza. – Nie dawał za wygraną Baker.
– Mości Mortis. – Zaczął Ork. – Walczyłem bo szło i o moje życie. Miecz podnoszę tylko we własnej obronie lub za złoto, no i jeśli ktoś mi działa na nerwy. Wyjątkiem są Elfy. Tych nienawidzę i tępię bez żadnych ograniczeń. – Wyjaśnił niedomówienia. – Teraz idziemy do miasta. – Wyraźnie niezadowolony Mortis podniósł się i mocno chwiejnym krokiem wyszedł przed zagrodę. Wojownik wstał również i schowawszy w ściółkę zdobyczny łuk i strzały, jął się odziewać. Z zadowoleniem stwierdził, że jego nagolenniki i karwasze są wyczyszczone i wypolerowane. Nie było ani krzty rdzy, a stal nie błyszczała tak od… Za gardło chwycił go żal. – Od zagłady mojego Rodu. – Wyszeptał smutno, a oczy mu zwilgotniały. – Nie czas na głupoty! – Warknął do siebie, rozpędzając smutne wspomnienia. – Przyjdzie i czas na zemstę. Nie teraz, ale jeszcze wszystko przede mną. – Z zadumy wyrwał go hałas dobiegający sprzed bramy. Wybiegł zarzucając na grzbiet płaszcz. Mortis nerwowo gestykulując rozmawiał z synem. Był już niemal całkiem trzeźwy. Musiało stać się coś strasznego, skoro tak go to poruszyło.
– O co chodzi Mortis? – Spytał bezpardonowo Ork. Starzec spojrzał na niego mokrymi od łez oczami.
– Uhnn zniknęła! – Niemal krzyknął. – O bogowie! Jeśli porwali ją ci chorzy kultyści to skończy jak inne dzieci! – Wrzasnął, i padłszy na kolana jął szlochać. Dáirine złapał go za ramiona i uniósł.
– Poszukamy jej. – Powiedział patrząc mu w oczy. – I znajdziemy. – Dodał poważnie. Ruszyli do miasta. Stepowy, chłodny wiatr wywiał z głów resztki alkoholu, więc kiedy koło drugiej przekroczyli bramy grodu, byli już całkiem trzeźwi. Ork zsunął z głowy kaptur płaszcza. Miasto wyglądało na spore. Dopiero teraz zauważył, że w znacznym stopniu zostało wzniesione na gigantycznym głazie, który niczym grzbiet jakiego monstra, delikatnie wystawał ponad płaski step. Na północy, w rogu, utworzonym przez dwie, łączące się rzeki stał trójkątny, jeszcze nieukończony, murowany zamek. Podgrodzie otoczone było drewnianą palisadą i ziemnymi nasypami. W jego sercu mieścił się trójkątny rynek. Całą drogę Mortis milczał. Odżył dopiero, gdy usłyszał miejski harmider. Główna ulica prowadząca do rynku była dosłownie wypełniona rozkołysanym tłumem. Każdy coś załatwiał, gdzieś się spieszył. Niziołki, ludzie, Krasnoludy, nawet Elfy, psia ich mać. Wszyscy zgodnie, w jednym miejscu. Przecisnęli się przez czerń. Jędrek śmiało przepchał się przez ulicę i poprowadził ich do budynku straży, stojącego w zachodnim rogu rynku. Wojownikowi nie podobało się te miasto. Czuł się tu jak w puszczy. Było zbyt ciasno i duszno, a ciągły hałas powodował okropny ból głowy. Gdy wchodzili do budynku, odziani w ćwiekowane kaftany i uzbrojeni w pałki strażnicy przyglądali Orkowi się spode łba. Gdyby nie mięli ważniejszych spraw na głowie, to już by za takie spojrzenie oberwali. Weszli w drugie drzwi po prawej. W niedużym, ciemnym pokoiku siedziała już Ewa Baker. Kobieta nerwowo odpowiadała na pytania krępego, łysawego skryby siedzącego za biurkiem i spisującego zapamiętale zeznania. Urzędnik obrzucił przybyszy szybkim spojrzeniem i wrócił do swojego zajęcia. Dáirine domyślał się, że szybko się ta szopka nie skończy.
– Mortis. – Szepnął do Bakera, jednocześnie chwytając go za ramię. – Ja tu na nic wam potrzebny. Wyjdę do gospody zasięgnąć języka. Karczmarze są z reguły bardziej poinformowani niż straże. – Mortis lekko przytaknął. Nadal był w szoku. – Orkowi zrobiło się szkoda tego człowieka. _ Mam cholernie miękkie serce – Pomyślał. Był pewien, ze kiedyś to go zabije. Miał jednak cichą nadzieję, że jeszcze nie tym razem.
Wyszedł na gwarny rynek. Miał chęć rozładować się na owych dwóch, przygłupawych strażnikach, ale brak czasu jak zwykle ma na to nie pozwolił. Może to i lepiej. Chciał w końcu pomóc Bakerowi, a zamknięty w jamie u grododzierżcy nic by nie zdziałał. Wypatrzył nikczemnego wyglądu budynek, stojący niemal dokładnie naprzeciw strażnicy. Nad drzwiami tego przybytku krzywo wisiała decha z marnie wyrytym napisem „Pod Pękniętym Garnkiem”. Dáirine stwierdził, ze nie było sensu przebijać się przez środek rynku, poszedł więc naokoło, jego obrzeżami. Przechodząc przy kaplicy Trójcy, swoją drogą bardzo rozbudowanej, do jego uszu dotarło żywiołowe przemówienie wygłaszane przez siwego starca odzianego w podarty, szary płaszcz.
– Nieludzie… – Dotarło przez tłum. – To wszystko ich wina! – Darł się staruch.
– Kolejny pierdolony rasista. – Pomyślał, i miał już iść dalej, kiedy usłyszał…
– I spójrzcie na niego. – Staruch wskazał sękatym palcem Orka. – Czyż tego potwora nie mógł stworzyć tylko pomiot Złego!? – Zwrócił się do tłumu. Wojownik spojrzał w jego przepite oczy. Wzrok kapłana był mętny, otumaniony jakimiś ziołami. Nie wytrzymał. Ruszył na niego przez tłum. Ludzie w panice się odsuwali. Ci, co nie zdążyli, obijali się o tors potężnego nieludzia i przewracali. Jakiś wyrostek udając twardego, zastąpił mu drogę. Dostał z bara i wylądował zadkiem w końskim gównie. Dáirine podszedł do mówcy i chwyciwszy starucha za poły płaszcza, uniósł na wysokość swojej twarzy. Śmierdziało od niego jak z gorzelni..
– I co teraz starcze? – Spytał przez zaciśnięte kły. – Zanim przybiegnie straż, zdążę ci wyrwać kończyny. – Dodał spokojnie. Pomarszczona zwarz kapłana wykrzywiła się w grymasie przerażenia.
– Błagam nie rób mi krzywdy! – Zapiszczał. Smród z jego przegniłych zębów mało nie powalił wojownika.
– Puść go Orku. – Odezwał się spokojnym głosem ktoś z tłumu. Nieludź spojrzał w tamtym kierunku. Z czerni gapiów wynurzył się potężny Krasnolud o równiutko ułożonych, sumiastych wąsach, których końce znikały w bujnej brązowej brodzie starannie splecionej w trzy warkocze. Odziany był w bogato zdobiony, kupiecki kaftan oraz ciemne spodnie wpuszczone w wysokie buty. Gładko przyczesane włosy związane miał w koński ogon sięgający połowy pleców. – Nie warto robić sobie kłopotów przez tego nawiedzonego człowieka, – Dodał. Ork spojrzał na trzęsącego się starca.
– Zabicie takiego nędznego szczura jak ty, to dyshonor dla wojownika. – Powiedział i puścił go. Dziad z hukiem upadł na ziemię.
– Mądra decyzja Orku. – Uśmiechnął się Krasnolud. – Nazywam się…
– Gówno mnie obchodzi jak się nazywasz! – Przerwał mu obcesowo Dáirine . – Nie interesuje mnie też żadna szemrana robota.
– Wiem. – Nie ustępował. Ork nie zważając na nic, raźnie ruszył w stronę upatrzonej wcześniej karczmy. Krasnolud dziarsko dotrzymywał mu kroku.
– Masz już swoje zadanie. – Zaczął. – Od Bakerów, nieprawdaż? – Wojownik zatrzymał się wpół kroku
– Jeśli nawet, to co? – Spytał nie pokazując przejęcia, choć miał niepokojące przeczucie, że to nic nie da.
– To, że mamy wspólny cel. – Odparł.
– Nie rozumiem, co może cię obchodzić życie jakiejś wiejskiej dziewuchy. – Zagadnął Ork.
– Proponuje wstąpić do karczmy na coś mocniejszego. – Powiedział wesoło. – To, co mam Ci, mości Orku, do powiedzenia może zająć kilka dobrych chwil. – Uśmiechnął się.
– Niech Będzie. – Zgodził się wojownik. Weszli do karczmy. „Pod Pękniętym Garnkiem” na pierwszy rzut oka wydawała się być gospodą klasy średniej: wino średnio chrzczone, żarcie średnio zjadliwe a gospodarz średnio rozmowny. Niewielka, zadymiona izba, oświetlona jedynie nikłym światłem wpadającym brudnymi oknami, wypełniona była podchmielonym tałatajstwem. Wchodząc do tego przybytku brudu i chamstwa Ork zauważył owego siwego drwala, na którego trafił w lesie wczorajszego poranka. Ten widać poznał go, bo mina mu spochmurniała. Nieludzie usiedli w jedynym wolnym kącie sali, naprzeciw wejścia. Po prawej mięli szynkwas, za którym uwijał się oberżysta, a po lewej zerkającą na nich grupkę ludzi z owym drwalem na czele. Pomiędzy stołami uwijała się starsza gruba baba, pewnie żona gospodarza, oraz młodziutka Halfdriada o zielonych włosach i błękitnej cerze, najpewniej niewolnica. Wyglądała na jakieś szesnaście lat. Podpici chłopi nachalnie przystawiali się do młódki obmacując ją przy każdej, nadarzającej się okazji. I jak tu się kurwa dziwić, że ten ludzki pomiot jest wszędzie, skoro toto ino o chędożeniu myśli!? Pomyślał filozoficznie wojownik.
– Ej, ty tam. – Krasnolud zawołał do niewolnicy we wspólnym. – Podejdź no tu dziewczę. – Wyraźnie się przestraszyła widoku Orka, ale zbliżyła się. Ubrana była w znoszoną, niegdyś zapewne białą koszulę, oraz szeroka spódnicę w kwiaty. Na nadgarstku miała niewolniczy karwasz. – Daj mnie tu dzban mało chrzczonego piwa i dwa w miarę czyste kufle.
– Zaraz przyniosę. – Płynnie odpowiedziała i pobiegła na zaplecze.
– Mów Waść, bo czasu mam niewiele. – Odezwał się zniecierpliwiony Ork.
– No tak. – Uśmiechnął się grubas. – Nazywam się Barcola Zinis. Jak widać jestem kupcem. Specjalizuje się w handlu drewnem z puszczy. Mam w tej mieścinie filię.
– Co to ma wspólnego ze mną? – Przerwał mu Dáirine. Krasnolud nachylił się w stronę rozmówcy.
– Otóż od kilku miesięcy w obrębie miasta giną młode dziewczyny. – Zaczął przyciszonym głosem. – Zawsze tuż przed pełnią. Kilka dni później znajdowane są ich zwłoki. – Skrzywił się. – Bardzo zmasakrowane zwłoki. – Dodał szeptem. – Prawdopodobnie powstała tu jakaś sekta, a dziewczyny są składane w ofierze jakimś okrutnym bogom. – Przerwał, bo niewolnica przyniosła piwo. Polał złoty płyn z wielkiego dzbana i rzucił dziewce monetę. Ta spojrzawszy na zapłatę uśmiechnęła się szeroko i kłaniając się wpół odeszła. – Twoje zdrowie Orku. – Powiedział Zinis unosząc kufel. Wypili po solidnym łyku. Wojownik skrzywił się. Trunek wyglądał o wiele lepiej niż smakował. Krasnolud nawet okiem nie mrugnął, co mogło nieco dziwić.
– Nie spytałeś się nawet jak mam na imię. – Zauważył wojownik.
– Bo i tak byś mi nie powiedział. – Odparł Barcola. Jego bystrość umysłu budziła podziw.
– Mości Orku w zupełności wystarczy. – Powiedział Dáirine przechylając kufel. – Teraz mości Zinis, proszę dokończyć opowieść.
– Tak. – Chrząknął Krasnolud. – Otóż przez te zabójstwa ludzie wpadają w panikę. – Zaczął. – Robotnicy masowo opuszczają miasto. – Rozejrzał się. – Ci, którzy zostają żądają wyższych płac. Jeśli taka sytuacja się utrzyma, handel drewnem stanie się nieopłacalny, a mnie przyjdzie iść na żebry. – Ściszył głos do szeptu. – Bardzo mi zależy na zlikwidowaniu tej sekty. Jestem gotów zapłacić, i to solidnie.
– Ile? – Spytał bezceremonialnie wojownik.
– Dwieście smoków. – Szybko odparł kupiec..
– Czterysta. I to tylko dlatego, że to także sprawa osobista.
– Niech cię szlag, Orku! – Warknął Krasnolud. – Nie ma mowy. – Dodał już nieco ciszej. – Trzysta i ani smoka więcej.
– Nie mamy, o czym rozmawiać. – Powiedział wojownik wstając.
– Siadaj! – Syknął. – Tak nie można. – Obruszył się. Myślał chwilę – Niech zostanie na twoim. – Powiedział i solidnie splunąwszy w dłoń, wyciągnął ją w stronę Dáirine’a.
– Więc zgoda. – Rzucił wesoło Ork i powtórzywszy krasnoludki gest, uścisnął jego prawicę. Kupiec położył na stół sakiewkę. – Dwieście. Reszta po wykonaniu zlecenia. Tylko się pośpiesz. Pełnia już pojutrze.
– Targowanie jest istotą handlu. – Powiedział wojownik polewając. Wypili do dna, a Krasnolud miał ochotę wstawać.
– Jeszcze jedno mości Zinis. – Zatrzymał go Dáirine. – Ilu wynająłeś przede mną? – Spytał patrząc mu w oczy..
– Nie rozumiem? – Zmieszał się.
– Barcola. – Zaczął Ork. – Wywaliłeś czterysta smoków. – Powiedział. – To nie jest taka prosta sprawa jak się wydaje, co nie? – Spytał. – Wolę wiedzieć, na czym stoję, więc mów wszystko, co wiesz o tej sekcie.
– Dwóch. – Odparł po chwili milczenia. – Obaj, miesiąc temu zeszli do tuneli pod miastem. – Spojrzał wojownikowi w oczy. – Znaleziono jeno zmasakrowane zwłoki jednego z nich poza murami.
– Co z drugim? – Spytał wojownik. Nieco się zaniepokoił, choć naturalnie nie dał tego po sobie poznać. Zwykli kultyści to najwyżej mogli dziewczynkę porwać. Ale stawienie czoła zbrojnemu mężczyźnie to zupełnie inna bajka.
– Nie wiadomo. – Odparł cicho.
– A potężni chociaż byli to wojownicy? – Zainteresował się Ork.
– Obchodzić się z bronią to umieli niezgorzej. Ale czy potężni? Trudno mi powiedzieć. – Przerwał na chwilę. – W straży trochę służyli, ale złota im brakło to u mnie się najęli. – Spojrzał na Dáirine. – Jest jeszcze coś, co może cię zaniepokoić. – Podrapał się za uchem. – Kilka dni temu zszedł tam mój kuzyn, Hemdal Łysy. Jeszcze nie powrócił, a jest to potężny wojownik z ogromnym doświadczeniem. – Dokończył. Opróżnili dzban do dna, po czym kupiec opuścił gospodę. Ork uznał, ze niewesoło się ta impreza zapowiadała. Należało zasięgnąć języka o tych podziemiach. No i o Hemdalu Łysym.
– Podejdź no tu! – Kiwnął na krzątającą się opodal Halfdriadę. Jakiś podpity jegomość z czarnymi zębami i kilkudniowym zarostem miał właśnie chęć zbadać jej krągłości. Z ulgą się od niego odsunęła, ale spostrzegłszy, że woła ją Ork, zbladła.
– Nie bój się. Nie jadam dziewczynek. – Spojrzał jej w oczy. – Wolę dziczyznę. – Puścił oko. Podeszła, nadal jednak przestraszona. – A już na pewno bardziej powinnaś obawiać się tego szczerbatego. – Dodał ze śmiechem. – Zawołaj mnie tu właściciela. – Powiedział już poważnie. – Muszę z nim porozmawiać. – Rzucił jej miedziaka.
– Już biegnę! – Niemal krzyknęła chowając pieniądz. Chwilę później dała zgrabnego susa za szynkwas. Po kilku minutach z zaplecza wtoczył się gruby, niski facet, o co najmniej trzech podbródkach. Ubrany był w wytarte spodnie, wygniecioną koszulę i utytłany fartuch. Spojrzał na wojownika swoimi rybimi oczami i zmarszczywszy czoło, nad którym zakola niemal stykały się z łysinką na czubku głowy. Podszedł.
– Czym mogę służyć? – Rzekł kłaniając się w pół. Miał nieco zachrypnięty głos. – Jeżeli niewolnica w czymś uchybiła, zaraz każę ją batogiem wyćwiczyć.
– Potrzebuje informacji. – Powiedział bez ogródek wojownik. – Siadaj. – Rozkazał. Gospodarz posłuchał. Dáirine podsunął mu jeden ze zdobytych wcześniej pierścieni. Oberżyście aż się oczy zaświeciły.
– Jakich informacji ci potrzeba Orku? – Spytał szybko.
– Wpierw powiedz, co wiesz o Hemdalu Łysym. – Powiedział gość rozsiadłszy się wygodniej.
– Był u nas kilka tygodni. – Podjął oberżysta. – Wiele razy wyprawiał się na Równiny z naszymi żołdakami. – Uśmiechnął się. – Przepijał u mnie większość zdobytych na Elfach kosztowności. Słyszałem nawet. – Tu ściszył głos. – Że sam jeden rozbił w pył Elfi podjazd.
– Potężny więc musiał być. – Stwierdził Ork.
– Ano kawał Krasnoluda.
– Jeszcze jedno. – Dodał Dáirine. – Słyszałem o waszych kłopotach z … porwaniami. – Spojrzał mu w oczy. Karczmarz zbladł.
– Ja tam nic nie wiem. – Opowiedział zająknąwszy się.
– Oboje wiemy, że wiesz. – Wycedził powoli. – A ja chcę się tylko dowiedzieć jak dostać się do dych osławionych podziemi, co się ponoć pod miastem ciągną. – Spojrzał zachłannie na pierścień.
– Mówienie o nich przynosi pecha mości Orku. – Powiedział cicho.
– Jakiego pecha?! – Dáirine odparł niemal jowialnie. – Przecież dostaniesz za to pierścień wart z pięć smoków. To szczęście, nie pech. – Dodał. Człowiek zastanowił się chwilę.
– Podobno można się do nich dostać przez kanały, lub zamkowe lochy. – Wypalił szybko. – Niektórzy gadają, że ciągną się, te podziemia, aż do Diabelskiego Kotła, kilka staj na wschód od miasta. – Pomyślał chwilę. – Ale ja w to nie wierzę mości Orku. Już bardziej prawdopodobne, że można nimi dojść do samego Królestwa Ciemności. – Wojownik uśmiechnął się mimo woli. Oberżysta, wpatrzony w pierścień, nawet tego nie zauważył.
– Kto mnie tam może zaprowadzić? – Spytał. Gospodarz spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Mam powtórzyć?
– Nie, słyszałem doskonale.– Odparł. – Tylko nie wiem, kto mógłby się na to zgodzić. – Zamyślił się, – Nieliczni tam byli. A i oni nie chcą wracać.
– Kto?! – Spytał ostro Dáirine.
– No chociażby mój stajenny chadzał tam z kolegami, jeszcze przed. – Głośno przełknął ślinę. – Porwaniami.
– No! – Wojownik się uśmiechnął. – To prowadź, porozmawiam z nim.
– To nie będzie takie proste. – Powiedział smutno oberżysta.
– Czemu?
– Pewnego razu powrócił sam. Z całej szajki tylko on. – Podjął gospodarz. – Od tego czasu jest inny. Nigdy nie był bystry, ale teraz wcale się nie odzywa. Ledwie rozumie, co się do niego mówi. – Zawiesił głos. – Coś tam na dole pomieszało mu zmysły.
– A co stało się z pozostałymi?
– Nigdy ich nie odnaleźliśmy. Kilka tygodni później zaczęły się nasze kłopoty z … porwaniami. Nie miałem sumienia wywalać chłopaka. Jest mało pomocny, ale na miskę strawy zarobi.
– Mimo wszystko prowadź do chłopca. – Powiedział Ork wstając. Gospodarz wyczuł, że lepiej mu się nie sprzeciwiać. Bez słowa poprowadził gościa przez kuchnię na tyły oberży, gdzie mieściła się niewielka stajnia.
– O, tam jest. – Wskazał chudego chłopca o rudych, zmierzwionych włosach, pilnie szczotkującego gniadą klacz.
– Rolf, chłopcze! – Zawołał gospodarz. – Ten przybysz chciał z tobą porozmawiać. – Żadnej reakcji.
– Trza podejść. – Szepnął do mnie. – Ja już muszę iść.
– Czekaj!. – Zatrzymał go wojownik. – Czy on rozumie valmejski?
– Teraz on niewiele rozumie. – Odparł oberżysta. – Ale kiedyś znał.
– Jesteś już wolny. – Powiedział Dáirine i podszedł do stajennego. Przysiadł na słomie opodal. – Więc nazywasz się Rolf? – Spytał. Chłopiec nawet nie przerwał szczotkowania. – Słyszałem, ze jakiś czas temu stała ci się krzywda. – Zaczął. – Tobie i twoim kolegom. – Chłopiec przerwał szczotkować. – Cokolwiek się stało na dole. – Kontynuował Ork. Rolf wzdrygnął się. – Można to naprawić. – Dłonie mu zadrżały. – Chcę tam zejść i pomścić wszystkich, którzy tam zginęli. Muszę też wyciągnąć stamtąd jedną małą dziewczynkę. – Przerwał. Chłopiec wpatrywał się w podłogę. – Ale potrzebuję Twojej pomocy. – Zaczął. – Musisz wskazać mi drogę.
– Nie!!! – Krzyknął stajenny i skulił się w kącie. Zaczął drżeć jak w febrze. Wojownik złapał go za ramię.
– Wysłuchaj mnie. – Podjął spokojnym głosem. Chłopiec spojrzał mu w oczy. Były zalane łzami. Wojownik był Orkiem, wielkim brunatno-zielonym stworzeniem o dużych kłach i żółtych ślepiach. Raczej nie budził zaufania u ludzkich szczeniąt, a tego chłopca musiał do siebie przekonać. – Proszę cię jedynie o to abyś wskazał mi wejście. – Kontynuował. – O nic więcej. – Zaczął już tracić nadzieję. – Nie musisz ze mną schodzić na dół. – Dodał. – Powiedz gdzie zejść i w którą stronę iść. – Coś w młodym stajennym pękło. Lekko przytaknął ocierając łzy. – No to idziemy. – Oznajmił wojownik. Wziął chłopca za ramię i poprowadził do budynku. Stajenny wpatrywał się w ziemię. Weszli do gospody. Ork od razu wyczuł kłopoty. Jego znajomy, wąsaty drwal z kumplami uzbrojonymi w topory stał na środku izby.
– Wczoraj mnie obraziłeś Orku! – Wrzasnął. Wypita gorzałka wyraźnie dodała wszystkim odwagi. Wojownik pchnął chłopca za szynkwas.
– Lepiej się schowajcie. – Powiedział do wystraszonego karczmarza. Rozwiązał rzemień na szyi. Płaszcz opadł na klepisko. Dáirine mimowolnie pogłaskał rękojeść miecza. – Zrobiłem to wczoraj i powtórzę to teraz. – Wycedził. – Ostatnio mało w gacie nie narobiłeś ze strachu. – Wypiął pierś wziąwszy się pod boki. – Czyżby wódka wyleczyła cię z tej przykrej dolegliwości? – Spytał szyderczo. Drwal poczerwieniał z wściekłości.
– Na niego! – Warknął i rzucił się do przodu. Za nim ruszyła reszta. Wojownik chwycił krzesło i przypieprzył nim w głowę drwala. Rozsypało się, a siła uderzenia cisnęła bezwładnym już ciałem o ścianę. Następny zamachnął się toporem. Ork zatrzymał broń lewą ręką, a z prawej uderzył napastnika w pierś. Ten zatoczył się plując krwią. Dáirine umknął przed trzecim wykonując pełen obrót. Napastnik stracił równowagę i poleciał do przodu. Nim upadł, dostał na odlew w potylice. Czwarty dostał lewego sierpowego w szczękę zanim zdążył unieść broń. Dopiero teraz wojownik sięgnął po miecz. Reszta się wycofała.
– Mądra decyzja. – Powiedział z uśmiechem. Tupnął w nogą, a drwale spieprzyli na ulicę. Podniósł płaszcz i podszedł do odzyskującego już przytomność siwego drwala, tego który zaczął rozróbę. Z głowy sączyła mu się krew. Podniósł go za ubranie.
– I co, warto było? – Spytał sarkastycznie i puścił poły kaftana. Starzec spadł na podłogę.
– Podejdź Rolf. – Ork zwrócił się do chłopca schowanego za oberżystą. Młody stajenny z opuszczaną głową leniwie powłóczył w jego stronę. Widać było, ze chciał pomóc, ale bał się. Strasznie się bał. Wyszli na rynek.
Chłopiec prowadził wąskimi uliczkami na południowy zachód. Po kilku minutach kluczenia uliczkami miasta dotarli na niewielki placyk wciśnięty między zniszczone kamieniczki. W powietrzu unosił się dość charakterystyczny zapach. Niezależnie od tego, czy jest się w Ilyn, Marsa, czy małym Lichtung, slumsy śmierdzą zawsze tak samo. Obserwowało ich kilka postaci schowanych w ciemnościach wewnątrz jednego z budynków. Rolf poprowadził na sam środek placyku. Tam ziała dziura w ziemi, będąca niegdyś zapewne studnią. Albo publiczną toaletą, co w tej części miasta było jednak mało prawdopodobne.
– W którą stronę mam iść, jak już będę na dole. – Spytał Dáirine. Wyraźnie przestraszony Rolf, gestykulując wskazywał w kierunku północnym. – Możesz już iść. – Rzekł nie odrywając wzroku od dziury. Rolf, gdy tylko to usłyszał pognał w kierunku centrum. Chwilę później wojownik stał na placyku zupełnie sam. Obszedł naokoło dziurę szukając łagodnego zejścia. Nic z tego. Wrzucił kamień. Było płytko, mógł tam wskoczyć bez większego ryzyka. Musiał się jedynie przygotować. Zdjął torbę i usiadłszy, zaczął wyciągać z niej szpargały. Po chwili znalazłem to, czego potrzebował, niewielki moździerz i zawiniątko z ziołami. Odciął pół listka ususzonego Cebiru. Owoce tej rośliny były powszechnie używane jako przyprawa o właściwościach delikatnie pobudzających. Liście działy natomiast o wiele skuteczniej, wyostrzając nieprawdopodobnie wszystkie zmysły. Były jednak śmiertelnie trujące, jeśli spożyło by się je w nieodpowiedni sposób. Pół ususzonego, małego listka mogło zabić nawet Orka. Ale Dáirine wiedział jak w miarę bezpiecznie skorzystać z dobrodziejstw tego zioła. W moździerzu rozbił je na proszek. Dodał kawalątek wysuszonego Wilczego Kła – niepozornego grzyba o wręcz legendarnych właściwościach leczniczych. Powinien on wypalić truciznę z Cebiru. Rozbił wszystko. Do proszku dodał nieco spirytusu. Aż się zagotowało. Zioła żarły się między sobą i z trunkiem. Po kilku minutach mętna ciecz się wyklarowała. Szybko łyknął. Żołądek zaprotestował gwałtownie. Sam spirytus wchodził doń bez specjalnych oporów, ale z tą miksturą, to zupełnie inna historia. Po krótkiej, na szczęście wygranej walce z trzewiami wojownik poczuł działanie ziół. Wpierw na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Wiedział, co się zaraz stanie. Złapały go skurcze. Upadł na kolana. Przez dobre pół minuty nie mógł złapać oddechu. Łzy popłynęły mu z oczu. Gdyby spanikował i próbował walczyć z tym, zginąłby z całą pewnością. A nie była by to szybka i bezbolesna śmierć. Zachował jednak spokój. Po kilku minutach i trzech atakach duszności, przeszło. Organizm przyjął zioła. Ork spazmatycznie łapał oddech. Jego wzrok stał się ostrzejszy, a słuch czulszy.
– Ale spójrz jaki on kasiasty Flosi. – Usłyszał w ruinach za sobą.
– Pojebało cię Bersi?! Przecież to Ork! – Ryknął ów Flosi.
– Co ty sobie kurwo wyobrażasz! – Krzyczał męski głos z innej rudery. Dáirine słyszał coraz więcej. Krzyk małej dziewczynki. Płacz dziecka. Odgłosy pijackiej burdy i spółkowania.
– Z łuku… – wyłowił z szumu miasta głos Flosiego.
– W plecy… – odpowiedział Bersi. Pieśń spuszczanej cięciwy. Ork odwrócił się wyciągając jednocześnie miecz. Odbił klingą pocisk. Spojrzał na dwie postacie stojące w załomie jednej ze ścian. Normalnie kryłby ich cień, ale Dáirine ich widział. Baaardzo wyraźnie. A oni zadawali sobie z tego sprawę.
– Spierdalamy! – Krzyknął jeden. Uciekli za róg. Jeszcze przez chwilę wojownik słyszał ich kroki. Potem odwrócił się i spojrzał w dół. Wyraźnie widział dno dziury i słyszał odgłosy kanałów – spadające krople wody i piski szczurów. Czuł też świdrujący nozdrza smród stęchlizny, odchodów i rozkładających się zwłok. Wsunął miecz do pochwy. Spakował torbę i zdjąwszy płaszcz, złożył go, zwinął w rulon i przymocował do torby. Całość przerzucił przez ramię tak, aby pakunek znalazł się z tyłu, tam gdzie nie będzie zawadzał. Ork wstał. Skupił się na dźwiękach wydobywających się z dziury. Starał sie wyłapać coś podejrzanego. Szuranie, szept czy kichnięcie. Coś, co mogłoby zdradzić pozycję ewentualnego strażnika. Nic takiego nie usłyszał. Obnażył ponownie miecz i wskoczył do środka. Plusk wody odbił się nienaturalnie głośnym echem. Wzrok momentalnie przywykł do mroku. Stał po kolana w ściekach, w miejscu krzyżowania się kilku tuneli. Ze wszystkich, poza zachodnim woda napływała. Kręciła się leniwie oddając swój odór i odpływała, aby wpaść do rzeki gdzieś na zachodzie. Słyszał to wyraźnie. Skierował się na północ. Wyszukując w miarę płytsze miejsca szedł pod prąd nasłuchując i wypatrując jakiś zagrożeń. Szczęściem na próżno. Minął kilka skrzyżowań z innymi tunelami, za każdym rogiem oczekując napastnika. Nieswojo poczuł sie dopiero po dobrej godzinie drogi. Coś się zmieniło w otoczeniu. W pierwszej chwili, nie wiedział co, ale zdawał sobie sprawę, że nie jest to normalne. Przystanął na kilka minut przysłuchując się odgłosom w ciemnościach. – Szczury! – Szepnął. Nie było słychać szczurów. Powinno być ich pełno, a tu… cisza. Nie wróżyło to niczego dobrego. Poza tym zmienił się również zapach. Obok standardowego „bukietu” pojawiło się coś jeszcze. Budzący niepokój zapach śmierci. Ewidentnie zbliżał się do celu. Jeszcze ostrożniej, choć wydawało się to już niemożliwe, ruszył dalej. Serce łomotało mu z podniecenia. Był tak skupiony na wychwytywaniu dźwięków i zapachów, że niemal nie poczuł delikatnego drgania jednego ze dyndających na jego szyi wisiorków. Sięgnął po nie. Macając każdy po kolei znalazł winowajcę zamieszania. Szarpnięciem urwał rzemień, na którym wisiał medalion. Przyjrzał się mu w słabiutkim świetle sączącym się z jakiejś szczeliny w suficie. To był ten sam amulet, który zerwał z szyi Elfa o wytatuowanej twarzy. Ork podejrzewał, że medalik był magiczny, ale dlaczego akurat zaczął się dziwnie zachowywać właśnie tu? Stał się dziwnie ciężki. Zaczął jakby ciągnąć rękę wojownika w stronę ściany. Dáirine otworzył pięść. Amulet miast spaść, zachowywał się, jakby to ściana była klepiskiem korytarza. Cichutki szelest zza muru, do którego ciągnął medalion, wyrwał Orka z zadumy. Mocniej zacisnął prawą dłoń na rękojeści miecza. Nagle ze skał wyłonił się z krzykiem zbrojny. Z miejsca natarł z furią rzadko spotykaną wśród ludzi. Wojownik odskoczył. Sparował kilka pierwszych ciosów. Cofnął się żeby nie tracić równowagi. Napastnik operował mieczem z nie najwyższą gracją, ale nadrabiał to szybkością. Dáirine nie mógł przedrzeć się przez jego obronę. Co więcej, sam musiał się napocić, żeby nie ulec. Najbliższy atak skontrował, zmuszając napastnika do cofnięcia się. Nie natarł jednak, jak należałoby się tego spodziewać. Dał dwa kroki w tył zachęcając do szarży. Agresor uderzył w biegu. Ork sprowadził jego ostrze po głowni swojego miecza aż do jelca. Siła bezwładności idealnie ustawiła sztych broni na szyje napastnika. Ten nie mogąc wyhamować nabił się na ostrze całym ciężarem. Szaleniec padł na ziemię. Wojownik przydeptał mu plecy i odebrał ze spazmatycznie drgającej ręki miecz. Ciało jeszcze dobre pół minuty wierzgało wylewając z rozciętej lewej tętnicy szyjnej czarną jak smoła krew. Wreszcie zacharczał. Życie, jeśli można było to tak nazwać, z niego uleciało. Ork przewrócił zwłoki na plecy. Dolna część twarzy usmarowana była posoką. Za to jego oczy… w tym, co zostało z jego oczu tkwiły, ruszające się jeszcze robale! Pijawki, czy inne tałatajstwo. Napastnik miał na sobie zbroje straży miejskiej. Znalazł wiec zaginionego, który pracował dla Zinisa. Ork pomyślał, że jeśli to samo stało się z tym łysym krasnoludem to ciężko będzie opuścić to miejsce w jednym kawałku. Nie chcąc ryzykować, że toto, jeszcze się podniesie, zza pasa wyciągnął toporek i mocnym uderzeniem oddzielił głowę od tułowia. Cisnął ją w dół tunelu. Znalazł upuszczony medalion i namierzył z jego pomocą ową niezwykłą ścianę. Gdy chciał jej dotknąć, jego dłoń przeszła na drugą stronę. – Iluzja! – Warknął do siebie. Przeszedł przez tą magiczna barierę. Znalazł się w krótkim tunelu zakończonym owalnymi, misternie zdobionymi, wrotami. Zdobienia były znajome. Ten elf, którego zabił przed sadybą Bakerów miał ten sam wzór wytatuowany na mordzie. I to samo było na medalionie. Ork aż zmrużył oczy z wściekłości. -Niech ja tylko otworze te pieprzone wrota! – Syknął. – A poleje się Elfia posoka !- Jednak wpierw musiał otworzyć wejście. Podszedł wypatrując czegokolwiek, co mogłoby przypominać zamek. Zmarnował bodaj godzinę na te bezowocne poszukiwania. Zmacał każdy centymetr wierzei. Komar by ptaszka nie wcisnął w żadną ze szczelin. – Mistrzowska robota. Chyba Krasnoludzka. – Pomyślał. – Ale to nie miałoby sensu. Elfy i Krasnoludy w jednym miejscu? – Spytał się w duchu. Powszechnie było wiadomym, ze te dwie rasy ledwie się tolerowały nawet w miastach. Zrezygnowany uwalił się pod ścianą. Postanowił zaczekać, aż ktoś będzie wychodził. Ta strategia nie bardzo mu pasowała. Po pierwsze chciał mieć przewagę zaskoczenia. Po wtóre, moc przyjętych ziół, też nie będzie działać wiecznie. Wojownik chciał wejść tam teraz, poznać teren i dopiero potem zaatakować znienacka. A tak, musiał siedzieć i nasłuchiwać. Z nudów począł bawić się magicznym medalionem. Zauważył, że miał on owalny kształt, dokładnie taki, jak owe tajemnicze wrota. Spojrzał na przeszkodę i pacnął się w czoło. W samym środku wierzei było wgłębienie w które medali wpasowywał się idealnie. Ork poderwał się na równe nogi i dopadł do wrót. Wetknął medalion w odpowiednie miejsce. Amulet wszedł z cichym trzaskiem. Pod stopami zadudniło, a kamienne wrona poczęły się otwierać. Dáirine obnażył broń i wbiegł do środka. Było pusto. Tunel oświetlały pochodnie biegnące rzędami wzdłuż obydwu jego ścian. Wojownik nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę. Echo niosło po korytarzach jedynie dalekie kroki, niezmierzające bynajmniej w jego kierunku. Zapieczętował starannie wrota i ruszył na spotkanie przeznaczenia. Tunel wkrótce się rozwidlał na kilka mniejszych. Chowając się w zacienionych załomach wojownik minął dwa, swoją drogą niezbyt przykładające się do swego zadania patrole kultystów. Nie spodziewali się widać problemów, zbyt ufając w potęgę opętanego strażnika. Dawało to Orkowi pole do manewru. Przemykając mniej oświetlonymi przejściami, z grubsze biegnącymi na północ, omijał kolejnych spacerujących tu i tam, odzianych w czarne płaszcze z kapturami, kultystów. Mógłby ich zgładzić bez większego wysiłku, bo sami niemal pchali się na miecz. Jednak wiązało się to z pewnym ryzykiem, znalezienie wypatroszonych zwłok kumpli, z pewnością wzmogłoby czujność pozostałych. A tego Dáirine chciał uniknąć. W końcu dotarł do oświetlonej niczym halla podczas uczty jaskini. Zbiegało się w niej kilka innych przejść. Niemal z miejsca usłyszał tupot dochodzący gdzieś z prawej. Bardzo szybko się zbliżał. Ork spojrzał na ciemne tunele. Musiał szybko zdecydować w którym z nich się ukryć. Zły wybór Oznaczałby dekonspirację i konfrontację. Chciał już dać susa w tunel naprzeciw, kiedy usłyszał szelest za plecami. Nim zdążył się obejrzeć, coś chwyciło go za pas i bez żadnego wysiłku wrzuciło na skalną półkę.
Oszołomiony wojownik leżał chwilę, ukryty przed nadchodzącymi kultystami jakieś dwa i pół metra nad klepiskiem jaskini. Coś cholernie ciężkiego przygniotło mu plecy. Ręce miał wykręcone, złapane żelaznym chwytem szerokiego łapska. Przeszło mu nawet przez myśl, że zaraz zginie w tak hańbiący sposób, nie spojrzawszy nawet w oczy oprawcy.
– Zły tunel chciałeś wybrać Orku. – Ktoś szepnął mu nad uchem i poluźnił uścisk. Wojownik wyrwał się silnym szarpnięciem tułowia. Wyciągając Ulfa przekręcił się na wznak. Nade nim stał w rozkroku szeroki jak szafa Krasnolud. Zawadiacko opierał się o drzewce swego topora. Sięgającą do pasa, zmierzwioną brodę miał związaną w trzech miejscach rzemieniem. Spod krótkich rękawów burego płaszcza wystawała mu kolczuga. Przez plecy przerzuconą miał kuszę i kołczan z bełtami. Jednak największą uwagę skupiała, błyszcząca w wątłym świetle pochodni, łysina. Krasnoludy ze swej natury bardzo ceniły swoje owłosienie, co z resztą jest tylko jednym z wielu ich dziwnych zwyczajów. Całkowicie, lub częściowo zgolone włosy można było spotkać jedynie u banitów, odszczepieńców wykluczonych ze swych społeczności.
W półmroku wojownik nie był w stanie rozpoznać, czy Krasnolud, tak jak strażnik, ma w oczach robale.
– Hemdal, jak mniemam? – Postanowił się odezwać.
– Może. – Nieco zachrypniętym głosem wymruczał karzeł. Wiwat otwartość Krasnali! Pomyślał Ork. To jedna z ich wielu wad.
– Znając twój przydomek, trudno cię nie rozpoznać. – Zażartował Dáirine. Hemdal pomruczał tylko pod nosem nie zrozumiawszy dowcipu. Druga wada. Dowcip mają ciężki bodaj jak obelisk.
– Wynajął mnie Zinis. – Nie poddawał się wojownik. Krasnolud nieco się ożywił. – Szukam też dla przyjaciół zaginionej córki. Porwano ją. – Dodał Zielonoskóry.
– Widziałem jedno dziewczę. – Wybełkotał Hemdal. – Trzymają ją na jakąś ważną okazję chyba. – Dodał po chwili. Zbliżający się tupot przerwał tę porywającą konwersację. Padli plackiem na półkę. Kilku psycholi przebiegło, nieświadomych przyglądających im się wojownikom. Zniknęli w mroku wschodniego tunelu.
– Trzeba ją uwolnić. – Powiedział cicho, Dáirine.
– Ano należałoby. – Odparł sucho brodacz. – Ale wpierw gadaj, po jaką cholerę ta hiena, mój kuzyn cię przysłał.
– A nie przyszło ci do tego łysego łba, że się o ciebie martwi!? – Wypalił Ork.
– Ten psi syn martwi się jeno o złoto. – Parsknął karzeł
– Chyba nie lubisz braciszka.
– A pies mu mordę lizał! – Odparł nasłuchując, czy nikt nie idzie. Usiedli, oparłszy się o ścianę.
– Jak cię zwą? – Spytał Hemdal podając towarzyszowi niewielki bukłak.
– Dáirine. – Powiedział krótko Ork. Przyjął pojemnik. Zaraz po odkorkowaniu po niszy rozeszła się przemiła woń mocnego, krasnoludzkiego samogonu. Wojownik pociągnął solidny łyk. Paląca ciecz wolno spłynęła przełykiem, zostawiając za sobą gorejącą ścieżkę. W żołądku wybuchła zaś żywym ogniem. – HU! Tego mi było trzeba. – Powiedział chwilę później, kiedy już odzyskał oddech. – Dobre. – Stwierdził. Hemdal aż się napuszył z dumy.
– Sam pędziłem. – Mruknął lekko zmieszany. Jednak widać było, że słowa Orka mile połechtały jego dumę.
– Zinis zapłacił mi czterysta smoków, żebym tu zszedł. – Dáirine wypalił ni stąd ni zowąd. Krasnolud aż prychnął, krztusząc się pitym właśnie alkoholem.
– Ile wyłudziłeś od tego sknery?! – Spytał, gdy wreszcie odzyskał oddech.
– Czterysta.
– A bodaj by was pokręciło. – Warknął. – Pies niewierny, mnie zapłacił jeno dwieście. – Mruczał niewesoły. – Jak stąd wylezę, to go popadnę i pomacam toporkiem!
-Trzeba było się targować. – Powiedział od niechcenia zielonoskóry. Krasnolud pokraśniał ze złości.
-Ty mnie Dáirine nie nerwuj. – Wysapał. – Chciał mi łajdak jeno sto zapłacić. A walczył o to, jakby o życie szło.
– Mi od ręki proponował dwieście. – Powiedział po chwili wojownik. – Ale uparłem się na swoją cenę i musiał ustąpić. – Mrugnął porozumiewawczo ślepiem.
-I nie zszedłeś z niej? – Spytał z niedowierzaniem.
-Ani o smoka. – Odparł. W spojrzeniu Hemdala można było dostrzec cień podziwu. Umiejętność targowania u Krasnoludów liczyła się tak bardzo jak siła, czy sztuka walki. A więc najbardziej.
– Trzeba chyba ruszyć dupska. – Zauważył Hemdal.
– Ano zróbmy z tym tałatajstwem porządek. – Odparł żywo Ork. – Prowadź do dziewczyny. – Dodał. Zeskoczyli z półki. Hemdal, mimo swojej postury i bądź, co bądź krótkich nóg, zrobił to bezszelestnie. Przeszli w mrok małego tunelu. Krasnolud prowadził. Musiał poznać te labirynty w ciągu tych kilku dni, które tu spędził. Napotkane patrole były bardziej czujne. Może już znaleźli martwego strażnika. Po dwóch godzinach podchodów, skradania się oraz chowania w załomach dotarli na sporą skalną półkę zawieszoną przy samym niemal sklepieniu gigantycznej jaskini. Pod nimi rozciągała się ogromna, tonąca w niebieskawej poświacie fluorescencyjnych kryształów przestrzeń. Zwały tego kruszcu zwisały soplami ze sklepienia i ścian, wyrastały również z klepiska. W kilku miejscach zrastały się w kolumny. We wschodniej części hali, a w każdym razie Orkowi wydawało się, że we wschodniej, mieściło się jeziorko zasilane przez malowniczo spływający wodospad.
– Gdzie trzymają dziewczę? – Spytał Dáirine.
– A, o tam.– Krasnolud sękatym paluchem wskazał południowo-zachodni skraj jaskini. Wewnątrz naturalnego okręgu utworzonego ze skał i kryształów, kręciła się niespokojnie drobniutka postać. Naokoło „celi” Przesmradzali się znajomo odziani kultyści. Przy brzegu jeziorka sterczał dumnie wykuty z litej skały ołtarz. Mieścił się w samym centrum sporego pentagramu. Człek przystrojony w wilczą skórę właśnie poprawiał ów znak. Ork zmarszczył czoło. Wydawało mu się, że już go kiedyś widział. Jednak nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
– Jesteśmy kilka poziomów pod miastem. – Krasnolud wyrwał go z zadumy. – Jeśli się nie mylę, to dokładnie pod zamkiem. – Dodał w zamyśleniu. Czego jak czego, ale braku orientacji w tunelach Krasnoludom nie można było zarzucić.
– Jak się domyślam, znasz zejście na dół. – Stwierdził wojownik.– Więc chodźmy tam, wytłuczmy tałatajstwo, zgarnijmy dziewuchę i do domku. – Ork wyłożył swój misterny plan.
– Podoba mi się. – Odparł Krasnolud. – Ale ma jedną potężną wadę. – Dodał po chwili drapiąc się po łysinie.
– Ta, a jaką. – Burknął Dáirine. Orkowie zbytnio nie przepadali za krytyką.
– Ją! – Wskazał paluchem niezwykłej piękności niewiastę spacerującą powolutku pomiędzy świecącymi kryształami. Odziana była w przewiewny, przezroczysty płaszcz. Nawet półki mogli zoczyć, że nie miała nic pod nim. Wojownik już od jakiegoś czasu czuł podejrzane mrowienie kończyn. Dopiero teraz jednak domyślił się, czemu. Nie musiała tu skrywać swej prawdziwej natury. Wyczułby ją każdy śmiertelnik.
– Demon! – Ork syknął przez zęby i splunął siarczyście.
– Ano demon. – Zgodził się Hemdal. – I to nawet demon sexu. – Dodał z miną znawcy demonów.
– Może niezbyt potężny? – Spytał Dáirine, sam w to nie wierząc. Miała przecież kilkudziesięciu, może nawet ponad stu, wyznawców. Poza tym uwalniała silne drgania eteru, czy jak tam czarownicy nazywają tę swoją moc. Nie mogła być tylko pionkiem. – No to, co robimy? – Spytał zniechęcony.
– Najrozsądniej byłoby spieprzyć. – Powiedział poważnie. – Ale nie godzi się to wojownikowi. – Tu się napuszył macając ostrze topora.
– Zgadzam się. – Odparł zielonoskóry. – A już na pewno nie zostawię tu tego dziecka. – Dodał śmiertelnie poważnie.
– No to wyciągamy dziewuchę. – Zaczął tłumaczyć karzeł. – Wracamy na górę, po jakiego maga, czy egzorcystę, który zneutralizuje toto. – Wskazał demona. – A potem wcielamy w życie twój plan. – Wyłożył z zadowoleniem swoją wizję.
– Podoba mi się.
– Tylko musim się do tego dołka jakoś cichaczem podkraść. – Wymruczał w zadumie Krasnolud.
– Może się rozdzielimy. – Zaproponował wojownik. – Nie ma, co ryzykować będąc tak blisko wrogów.
– Racja. – Przyznał Hemdal.
– Ty się snadniej w tunelach poruszasz. Ja mogę zostać i ich obserwować. – Kontynuował Ork. Krasnolud uśmiechnął się pokazując żółte łopaty zębów. – Jak będzie zamieszanie, to ryknę w tunel, echo poniesie daleko.
– Nie głupie.
– No. A w razie kłopotów, będziemy mogli sobie nawzajem pomóc.
W kilka minut później Hemdal przekradał się już gdzieś w ciemnych tunelach. Ork skupił się na swoim zadaniu. Na dole nie działo się nic ciekawego. Ot kultyści łazili po jaskini. Demon dumnie kroczył, roztaczając swe wdzięki wokoło. Szaman w wilczej skórze skończył pentagram. Nie zachowywał się on jak zwykły czarownik. Brak mu było tej pewności siebie, jaka mają Wiedzący. Co więcej, sprawiał wrażenie, że nie wykonuje swoich czynności z własnej woli. Jakby był sterowany. Zresztą wszyscy kultyści zachowywali się podobnie. Tylko demon wyglądał naturalnie… Nawet nieco zbyt naturalnie. Z zadumy wyrwał Orka szelest. Odwrócił się myśląc, że to Hemdal wrócił. To jednak nie był Krasnolud. Nim wojownik się zorientował, dostał czymś wielkim i twardym w głowę. Ostatnią jego myślą, nim odpłynął, było to, że dał się podejść jak jakiś partacz. Później pochłonęła go ciemność. Ocknął się kilka godzin później. Powoli wypływał z mroków nieświadomości. Wpierw usłyszał głosy. Otworzył oczy. Nieznośnie głośny harmider dobiegał znad wysokich, kryształowych sopli, sterczących dumnie z klepiska. „Cela” małej. Pomyślał Ork. Siedział oparty o wbity w ziemię, drewniany słup. Ręce miał wykręcone do tyłu. Na nadgarstkach zadzwoniły kajdany. Łańcuchy ciągnęły się gdzieś za nim. Dziwnym trafem, stopy miał wolne. Czuł, że zioła powoli przestają działać. Ich moc, przy odrobinie szczęścia mogła się utrzymać może jeszcze jakieś półtorej godziny. Wstał nie bez wysiłku. Dopiero teraz zauważył, że poza opaską na biodrach, nie miał nic na sobie. Obrócił się na tyle, na ile pozwalały mu łańcuchy. Ich końce zakotwiczone były w skale kilka stóp za Orkiem. Szarpnął się. Nieco puściły. Metal był już dość mocno spróchniały. Jednak tarmosząc się zwróciłby na siebie uwagę kultystów. Gdyby miał dobre zaparcie, mógłby uwolnić się jednym, silnym szarpnięciem. Niestety pal o który się opierał uniemożliwiał tego rodzaju manewr. Po chwili zastanowienia Dáirine zaparł się o przeszkodę. Słup drgnął nieznacznie. Za słabo aby go przewrócić. Orkowie nie mieli jednak w swej naturze tendencji do poddawania się. Dáirine zmarszczył czoło w zadumie. Po kilku chwilach przykucnął. Złapał rękoma słup i szarpnął się w górę. Przeszkoda obiecująco drgnęła. Po jakimś kwadransie mozolnego wysuwania pniaka z otworu, wysiłki Orka zostały nagrodzone. pal stał na krawędzi dołu, oparty jedynie o jego plecy. Za wcześnie było jednak na świętowanie. Dalsze prace przerwał odgłos cichutkich kroków bosych stóp. W wejściu do kryształowego lochu stanęła porażająca urodą, półnaga kobieta. Za nią przesmradzało się kilka postaci w habitach. Wojownik przysłonił pietą otwór po słupie. Podeszła śmiało, roztaczając swój wdzięk. Pod przezroczystą narzutą, falowały piersi. Widok był nader uroczy i z pewnością omamił by ludzkiego mężczyznę. Ale żeby uwieść Orka, musiałaby się bardziej postarać. Była demonem sexu i pożądania, na pewno umiała niejedno.
– Nieładnie jest wchodzić bez pukania. – Zaszczebiotała słodkim, cienkim głosikiem.
– Raczej nie zostałbym wpuszczony. – Odparł zimno wojownik. Słup już mu nieco ciążył. Najwyraźniej nie zauważyła przekrętu, co mogło nieco dziwić. Było przecież demonem.
-Nieproszony gość, wcale nie musi być niemile widziany. – Zamruczała wodząc pieszczotliwie palcem wskazującym po torsie Orka. Nagle Dáirine zdał sobie sprawę, że wibrujące w powietrzu wahania magii nie biły od niej. To nie ona była tu potężnym demonem. Ona tylko mu służyła. Była pionkiem, nimfomanką bawiącą się w demona. W tym momencie Ork wyrżnął jej czołem w twarz. Padła zakrwawiona. Cofnął się przewracając pal. Zaparłszy się mocno, pociągnął łańcuchami. Tak jak można było podejrzewać, szybko się poddały. Wojownik wyrwał ze skały kotwiczące łańcuchy pręty.– Ty psi synu. – Warknęła kobieta. – Zginiesz w męczarniach. – Wypaliła i ruszyła biegiem w stroną wyjścia. Ork zamachnął się prawicą. Łańcuch z upiornym świstem przeciął powietrze. Trzykrotnie owinął się wokół szyi pseudo demona. Zacharczała. Dáirine Szarpnął. Poleciała do tyłu. Wojownik przebił jej ciało trzymanym w lewej ręce prętem. Pordzewiałe żelastwo przeszło przez tors, wyłażąc z przodu, tuż nad prawą piersią.
– Nie byłaś w moim typie. – Powiedział odpychając drgające jeszcze zwłoki. Rozejrzał się po „celi”, nigdzie nie było jego rzeczy. Owinąwszy sobie łańcuchy na dłoniach, wyskoczył na zewnątrz. Nie widział ołtarza. – Gdzie mogli trzymać dziewczynę? – Pomyślał – A może już… – Przełknął ślinę. – Nie, przecież nie mogłem stracić przytomności na tak długo. – Uspokoił myśli. Piskliwy wrzask dziecka wyrwał go z zadumy. Wybiegł za róg. Tłum kultystów intonował modlitwę. Tak jak w koszmarze, leżała na ołtarzu. Oprawca stał nad nią ze sztyletem. Wojownika ogarnęła nagle niepohamowana wściekłość.
– Aaaagggh!!! – Ryknął. Kultyści przerwali, odwracając się w jego kierunku. Wpadł w czerń postaci, uderzając na oślep. Łańcuchy okazały się niezgorszą bronią. Większość kultystów się rozpierzchła. Jednak czarownik znów podjął intonację. Przedstawienie trwało nadal. Ci, co pozostali, stanęli murem pomiędzy Orkiem, a ołtarzem. Wojownik nie zwolnił. Rozbił pierwsze rzędy, jednak kultystów było zbyt wielu. Szarpiąc się brnął przez tłum. Zorientował się, że nie zdąży. Szaman podniósł sztylet. Pomamrotał coś pod nosem. Wojownik szarpnął się i zawył z bezsilności. W chwili, gdy ostrze spadało na ofiarę, w powietrzu zaświszczał bełt. Pocisk przebił łeb ustrojony wilczą czaszką, przyszpilając go do jednego ze słupków, stojących za ołtarzem. Sztylet z brzdękiem upadł na kamienne klepisko. Kultyści, drąc się w niebogłosy padli na kolana. Ork nie darował życia żadnemu, który znalazł się w polu rażenia łańcuchów. Hemdal, wyskoczywszy ze swej kryjówki podbiegł do Dáirine’a. Na plecach taszczył tobół rzeczami wojownika.
– Widziałem jak załatwiłeś te dziwkę. – Powiedział z podziwem.
– Nie była demonem. – Odparł. – A w każdym razie nie tym, którego czuliśmy. – Dodał odziewając się.
– Ale ja już nic nie czuję. Żadnych wahań energii. – Krasnolud nie dawał się przekonać.
– Może wyczuł niebezpieczeństwo i się maskuje? – Ork bardziej stwierdził, niż spytał. Podbiegli do ołtarza.
– Ojciec nauczył cię valmejskiego? – Wojownik spytał wystraszoną dziewczynę. Kiwnęła główką. – Mądrze zrobił. A poznajesz mnie?
– Tak panie Orku. – Odparła łamiącym się głosem.
– Tylko mnie tu nie płacz. – Powiedział, ukrywając przejęcie. – Zabiorę cię do rodziców. – Dodał biorąc ją na ręce.
– Dziękuję. – Wyszeptała łkając. Wtuliła się w ramiona wojownika. Orkowie z natury nie są zbyt wylewni, ale Dáirine okazał się być wyjątkiem. Nie bardzo wiedząc, co w takiej sytuacji zrobić, poklepał dziecko po plecach.
– Zabierajmy się stąd, póki mamy na to czas. – Burknął, nieco zakłopotany tą sytuacją, Hemdal. Nagle wszyscy troje poczuli drżenie klepiska i ścian. – Mamy chyba problem. – Stwierdził karzeł wskazując sękatym paluchem wybrzuszającą się taflę jeziorka. Wpierw zauważyli jego rogi. Za nimi wynurzyła się ogromna, najeżona ostrymi zębiskami paszcza. Dziewczyna zapiszczała przenikliwie, jednak po chwili, zagłuszył ją ryk bestii. Demon łypnął na nich ślepiami. Następnie, jakby od niechcenia, wywalił długi jęzor. Na jego końcu otworzyła się wielka przyssawka zaopatrzona w garnitur ostrych ząbków. Stwór szybko, niczym zwinna jaszczurka, zabiegł im drogę. Ork z krzyczącą dziewczyną pod pachą, ruszył biegiem do swego niedawnego więzienia. Krasnolud, ostrzeliwując bestię z kuszy podążał zaraz za nim.
– Chyba nie wyniesiemy całych dup z tej kabały. – Stwierdził Hemdal.
– Obawiam się, że możesz mieć rację. – Odparł chłodno wojownik, sadzając dziewczynkę pod ogromną kolumną, w miejscu najbardziej oddalonym od wejścia.
– Może ci się przydać. – Powiedział wyciągając w jej stronę sztylet. Wiedział, że oszukuje sam siebie. Dziecko nawet ze sztyletem nie miało szans w starciu z demonem. Potwór próbował wcisnąć łeb w wejście. Ściany zaczęły ustępować pod naporem cielska. Hemdal słał w stronę bestii pociski jeden po drugim.
– No i bełty wyszły. – Wypalił beznamiętnie, z dezaprobatą patrząc na swoją broń. Jakby nigdy nic, schował kuszę i wyjął topór. – Giń łajzo!!! – Ryknął, nacierając z wściekłością i pasją tak typową dla Krasnoludów.
– I co teraz będzie? – Spytała załamującym się głosem córka Bakera. Dáirine spojrzał na szarżującego Hemdala.
– Pewnie zginiemy. – Odparł obojętnie i dobywszy Ulfa pognał za kompanem. Bestia wystrzeliła z ogromna prędkością ozór. Krasnolud zgrabnie umknął. Ork ciął z półobrotu. Demon wciągnął skaleczony język do paszczy. Hemdal wlazł pod bestię. Następny wyrzut jęzora, tym razem na Dáirine’a. Ledwie zdążył uskoczyć. Uświadomił sobie, że jedyną szansa na przeżycie jest odrąbanie bestii języka. Chwycił przewalające się po klepisku długie łańcuchy Przy następnym ataku, zanurkował pod łbem bestii. Łańcuch zaświszczał okręcając się na prawym rogu demona. Ten szarpnął się w górę podrywając Orka z ziemi. Przeleciał koło jego ślepia, stanowczo zbyt blisko paszczy. Wykonując piruet, ciężko wylądował mu na karku, tuż za łbem. Ledwo utrzymując równowagę, wojownik strzelił łańcuchami niby batogami. Zaplotły się snadnie na szyi demona. Okręcił sobie pozostałe w rekach końce wokół nadgarstków i szarpnął ciałem w górę. Bestia dusząc się, wywaliła ozór i wybałuszyła ślepia. Wojownik wyprężając się z całych sił, naciskał coraz mocniej na jej szyję. To umożliwiło Hemdalowi atak. Krasnolud wykonał śmiały taniec pod cielskiem bestii. Wielkie, śmierdzące trupem kawały mięcha poszybowały we wszystkie strony jaskini. Demon szarpał się niemiłosiernie. Kilka razy mało nie strząsnął Orka. Ten uchwyciwszy łańcuchy w jedną rękę, dobył Ulfa. Wściekle ciął potwora po łbie. Ostrze wyrąbało słusznej wielkości dziurę w jego czaszce. Gnijące oko dyndało na wysokości żuchwy. Dáirine tak był skupiony na utrzymaniu równowagi i zadawaniu bestii ran, że nie spostrzegł jak do jaskini, dosłownie wysypało się kilkadziesiąt postaci. Zwrócił na nich uwagę, dopiero wtedy, gdy zaczęły zasypywać demona strzałami. Ich czerwone oczy skrzyły się w półmroku. To były Mroczne Elfy! Pięćdziesiąt z okładem cięciw grało w powietrzu. Ork się zadziwił. Wyglądało jakby cały podjazd się tu zwalił. Tylko jakim cudem Elfy przebiły się przez gród. Wojownik nie maił czasu na dalsze rozmyślania. Czuł, że strzały wyraźnie odbierają demonowi siłę. Musiały być naładowane magią. Kilka razy stwór smagnął go po plecach ogonem, raniąc do żywego mięsa. Hemdal zręcznie umknął przed jęzorem potwora. Silnym uderzeniem topora odrąbał mu jedną z kończyn. Około dziesięciu Elfów z wytatuowanymi gębami wysunęło się do przodu. Dwoje, wyglądających na magów posłało w stronę demona świetlisty promień. Bestia szarpnęła się. Przeraźliwie skowycząc, poderwała się na zadnie łapska. Pozostali Elfowie, uzbrojeni w długie dzidy o kryształowych ostrzach otoczyli potwora. W chwile później rzucili się do przodu. Najwyraźniej chcieli wleźć pod bestię i zakłuć ją niczym niedźwiedzia. Nie było to jednak proste. Pierwszy dostał językiem. Przyssawka przyległa do jego piersi. Wrzeszczącym nieszczęśnikiem potwór cisnął w szyjącą z łuków grupę. Pozbawione serca i krwi zwłoki rozproszyły strzelców. Bijąc z ogona, niczym z bata, przeciął wpół trzech innych. Chwilę później zawył boleśnie. Któryś z napastników musiał go zranić. Szarpnął łbem. Ork nie utrzymał się. Rąbnął w kryształową kolumnę. Pociemniało mu w oczach. Gdy się ocknął, leżał na klepisku. Potwór wystrzelił w niego ozór. Ledwo zdążył uskoczyć. Czerwony ze zmęczenia i poraniony Krasnolud wycofał się poza zasięg Bestii. Dáirine chwycił leżącą obok zmasakrowanych zwłok włócznie. Wskoczył pod brzuch demona. Wycelował w serce. Widział je między żebrami, tam, gdzie Hemdal zerwał mu skórę razem z kawałem mięsa. Poszło lekko. Potwór zachwiał się. Wypruł spod cielska jak strzała. Bestia runęła do przodu. W ostatniej chwili chwycił piszczącą dziewczynę. Zaraz za nimi, upadający łeb bestii rozbił wystający z klepiska kryształ na tysiące kawałków. Ork Stracił równowagę i upadł. Otoczyły go Elfy. Kilku miało tatuaże na twarzach.
– Zrobić miejsce! – Usłyszał znajomy, chrapliwy głos. Przez tłumek przebił się Hemdal.
– I gdzie się szlajałeś, kiedy ja ryzykowałem życie? – Dáirine spytał z przekąsem.
– A mógłbyś sczeznąć, to miałbym przynajmniej spokój. – Odburknął.
– I kto by ci wtedy nakopał w rzyć?
– Milcz sroczy pomiocie. – Warknął Krasnolud. – Nie miałem wysokiego mniemania o Orkach. – Zaczął po chwili, lekko załamującym się głosem. – Ale ty je zmieniłeś, Bracie.– Dokończył.
– No nie!- Krzyknął wojownik kryjąc wzruszenie. – Krasnolud mi się tu rozkleja! – Sypnął. Nie chciał pokazywać słabości.
– A pies cię trącał! – Warknął obruszony.
– Jak na Krasnoluda, to równy z ciebie gość. – Powiedział Ork wyciągając rękę. Hemdal pomógł mu wstać. Przygarnął szlochającą dziewczynkę do piersi. – Dobra patałachu! – Zwrócił się do przywódcy Elfów. – Byłbym wdzięczny, jakbyś mi wyjaśnił, o co tu chodzi.
– Myślę, że należy ci się wyjaśnienie Orku. – Wycedził wolno Elf. Miał wysokie czoło okolone białymi jak śnieg włosami. Przez lewe oko i policzek biegła mu paskudna szrama. Zranione już bardzo dawno temu ślepie nie pełniło swojej funkcji. Brakowało mu też trzech palców lewej dłoni, oraz sporego kawałka nogi. Podpierał się na lasce – To był kiedyś wielki smok-wojownik. – Zaczął beznamiętnie patrząc na martwe cielsko potwora. – Wiele wieków temu opętał go potężny demon. – Kontynuował nieco chrapliwym głosem. – Wykorzystał do swych niecnych celów i porzucił, skazując ciało tak dumnego niegdyś jaszczura na haniebną egzystencję uzależnionego od dziewiczej krwi i serca wąpierza. – Zawiesił na chwilę głos, jakby chciał nadać opowieści tajemniczości. Mógł też po prostu dobierać odpowiednie słowa. – Zobowiązałem się go zgładzić. – Zaczął ponownie. – Można było tego dokonać jedynie przy specyficznym układzie ciał niebieskich. – Przygładził lekko włosy. – Występuje ono raz na tysiąc dwieście sześćdziesiąt trzy lata. Ostatnim razem. – Tu wskazał bliznę. – Zawiodłem. – Zamyślił się. – Udało mi się go jeno uwięzić tutaj. – Zerknął na Hemdala. – Krasnoludy zabezpieczyły grotę.
– Bracia mieli by pracować razem z Elfami!? – Warknął mój towarzysz. – Kłamstwo! – Ryknął.
– Zbyt ważka była to sprawa, by stare zwady mogły ją zniweczyć Krasnalu. – Odparł bez cienia gniewu siwy. Wyraźnie zniesmaczony Hemdal, z kwaśną miną oparł się o drzewce topora. – Myśleliśmy, że nikt go tu nie znajdzie i nie zdoła wykonać rytuałów wybudzających.– podjął opowieść na nowo. – Płonna była jednak nasza nadzieja. Przez wieki, nad Upiorną Grotą wyrosło miasto. Nie mogło nas to powstrzymać.
– Stąd ataki. – Dáirine bardziej stwierdził, niż spytał. Jednooki Elf z wolna przytaknął.
-Dzięki tobie Orku wreszcie się nam udało. – Dodał skłoniwszy głowę z podziwem.
Nim skończył, jaskinia zadrżała. Odpadł pierwszy z wiszących kryształów. Za nim posypały się następne. W kilka sekund klepisko zasypane zostało odłamkami. Córka Bakera wrzasnęła.
– W nogi! – Krzyknął Hemdal. Ork chwycił dziewczynkę i wybiegł za Elfami. Gonił ich gęsty, jasny pył. Musiała zapaść się cała pieczara. W tunelach ledwo widać było drogę. Bakerówna spazmatycznie łkała.
– Ciii. Malutka. – Uspokajał dziecko. – Zabiorę cię do rodziców. – Dodał cicho.
W jakąś godzinę później wszyscy wyszli na powierzchnię w samym centrum bazaru. Była noc. W powietrzu unosił się intensywny zapach spalenizny, posoki i śmierci. Wiele budynków płonęło. Bruk zasłany był ciałami zarówno obrońców i napastników. Niedawno musiała rozegrać się tu potężna bitwa. Siwowłosy Elf, ten sam, który mi opowiedział historię smoka, gwizdnął przeciągle. W mgnieniu oka dowódcy, szarżujących na rycerstwo z grodu oddziałów, zebrali się przy nim. Wydał kilka krótkich komend. W chwilę później atakujący Elfowie zaczęli się cofać.
– Jeżeli jacyś zostaną. – Powiedział kaleki starzec wsiadając na konia. – Możecie ich zgładzić. – Dokończył beznamiętnie i ruszył pododdziałów stronę bram. Co najmniej dziesięć pododdziałów przeszło w galop i podążając za hersztem, uciekło z miasta.
Gród był w opłakanym stanie. Jedna z wierzy zamku runęła, tak samo, jak i kilka innych budynków. Gęsty dym zasłaniał rozgwieżdżone niebo. Szkody były raczej skutkiem tąpnięcia groty, niż najazdu. Jednak jasnym było, że mieszkańcy i tak winę zrzucą na Elfy. Córka Bakera, przerażona widokiem, rozpłakała się
– Cicho. – Szepnął wojownik. – Nic ci nie grozi. – Poddała cię. Zaczęła szlochać. Przytulił drgające ciałko. – Zabiorę cię do rodziców. – Dodał niemal się rozklejając. Usnęła.
– Czego się gapisz!? – Warknął na Krasnoluda. Ten faktycznie obserwował Orka z dziwną miną. W końcu widok niemal roniącego łzy Zielonoskórego, do częstych nie należał. – Chodźmy do Zinisa. – Dáirine zmienił temat.
– Ano chodźmy. – Burknął w końcu zmieszany. – Muszę skopać mu dupsko. – Dodał. – Za taką robotę powinien zapłacić z tysiąc. – Warknął machając toporem.
Kupca zastali przed jego dość okazałym domostwem stojącym tuż obok wschodniego nabrzeża. Dobijał konające Elfy. Dobry tuzin napastników legł pokotem na niewielkim podwórku naprzeciw drzwi. Ani pożar, ani tąpnięcie nie dotknęły tej części Lichtung. Uśmiechnął się szeroko, gdy tylko nas zobaczył.
– I czego się szczerzysz padalcu! – Z miejsca warkną Hemdal. – Widzisz to!? – Pokazał topór. – Dobrze się przyjrzyj, bo zaraz wsadzę ci to w rzyć!- Krzyknął wyrywając się do przodu. Ork powstrzymał go chwyciwszy za ramię.
– Wypłać mi resztę i znikam. – Powiedział spokojnie. Wiedział że za te robotę należało się znacznie więcej. Ale nie wypadało teraz zmieniać warunków umowy.
– Zapraszam do środka. – Odarł z uśmiechem, nie zważając na wybuch Hemdala. –Sprzątnij w końcu te trupy! – Warknął na sługę przesmradzającego się po placyku. Weszli do środka. Legendarne wprost zamiłowanie Krasnoludów do drogich kamieni i kryształów ucieleśniało się w domu Zinisa. Ściany i stropy uginały się pod ciężarem kruszców wydobywanych w całym znanym świecie. Misterne zdobienia ścian ze złota i opalów z osławionej kopalni Ban-Khazad. Diamenty Z gór Granicznych. Szafiry z masywu Khaz-Hamel. Barcola napuszył się dumny, widząc zainteresowanie wojownika. Niesamowita próżność i chciwość, są chyba największymi przywarami tej rasy. Przeszli do salonu. Duże pomieszczenie tonęło w półmroku. Jedyne światło dawał przygasający już płomień w kominku.
– Połóż dziewczynę. – Wskazał kanapę. Wojownik ułożyłem drobne ciałko na pięknym meblu i przykrył dziecko narzutą. Pomyślał, że może to i nie przystoi wojownikowi, ale szczenięta zawsze wzbudzają u niegoe dziwne uczucie. Ludzie nazywają je chyba troską.
We troje zasiedli przy wielkim, dębowym stole. Zapalone świece i podsycony ogień w kominku rozjaśniły komnatę. W kilka chwil pojawiła się strawa i napitek. Zaspokoili pierwszy głód. Ork nie miał nic w ustach od poczęstunku u Bakerów.
– Wiem. – Zaczął gospodarz. – Że musieliście stawić czoła większym niebezpieczeństwom niż wszyscy się spodziewaliśmy.
– Nie pieprz! – Wpadł mu w słowo Hemdal. – Starożytny smoko-wąpierz, to faktycznie nie to, czego się spodziewałem. – Parsknął.
– Z tego miejsca. – Podjął na nowo. – Czuję się w obowiązku dorzucić do zapłaty, nazwijmy to, premię. – Dáirine aż podniósł brwi ze zdumienia. To było niebywałe, że Krasnolud sam, z własnej, nieprzymuszonej woli dorzucał coś do ustalonego wcześniej honorarium
– Ile? – Spytał bezceremonialnie Hemdal.
– Na przykład plus dwieście dla każdego i po małym upominku. – Odparł spokojnie kupiec. Hemdal rozpromienił sie w uśmiechu.
– Więc jednak nie jesteś taką świnią za jaką cię miałem. – Walnął bezceremonialnie. Barcola skwitował to kilkoma brzydkimi określeniami na temat tego, co i gdzie, Hemdal może sobie wsadzić. Ork poczuł się dziwnie swojsko. Szybko wino okazało się zbyt słabym dla trunkiem. Na stole znalazły się gąsiory z samogonem.
Gdy wojownik się ocknął, świtało już. Obaj kuzyni pochrapywali. Hemdal drzemał rozparty na krześle. Barcola pod stołem. Dáirine tylko delikatnie pobolewał głowa. Po dobrym bimbrze, to nawet kaca się nie ma mocnego.
– Wstawaj Krasnalu! – Trącił Hemdala czubkiem buta. Ten z hukiem grzmotnął na podłogę.
– Psia twoja mać! – Burknął wstając. Roztarł stłuczony zadek.
– Budź Zinisa. – Powiedział nie zwracając uwagi na siarczyste przekleństwa kompana. – Niech płaci i się zwijam. Jeszcze dziecko muszę rodzicom oddać. – Dodał zerkając na kanapę. Siedziała zawinięta w narzutę patrząc na nich swoimi wielkimi z przerażenia, czarnymi oczyma. Wojownik zgarnął na talerz nieco mięsa i chleba oraz kilka owoców. Zaniósł do wystraszonego pacholęcia. Skuliła się. Wyciągnął do niej jedzenie. Po krótkiej chwili wahania chwyciła talerz i łapczywie zaczęła jeść.
Dobudzenie Barcoli zajęło Hemdalowi kilka minut. Przywykłego, kupieckim zwyczajem do wina, Krasnoluda zmogło nieco bardziej niż wojowników. Ogarnął się jednak szybko. Niemal z miejsca wyliczył obiecaną sumę i już kwadrans później wszyscy czworo zmierzali do wyjścia. Wspomnianymi upominkami były dwa wierzchowce. Dla Orka wielki kary wałach z rzędem. Dla Hemdala zaś dziwny, świniopodobny, osiodłany stwór o szerokich szablach.
– Ładny stepowy dzik. – powiedział z uznaniem Krasnolud.
– Nie krępujcie się przyjaciele. – Zagadnął Zinis. – Przecież zasłużyliście. – Dodał za tajemniczym uśmiechem. Gdy się odwracał, by wrócić do willi, Ork spostrzegł pomiędzy pasmami jego gęstej brody, złoty medalion. Widniały na nim lew i ryba. Z takim znakiem wojownik spotka się dopiero wiele lat później, kiedy noszące go legiony podbiją ostatnie, buntujące się przeciwko władzy imperium miasto na północy. Był to symbol Republiki Valmei, teraz sporego, nadmorskiego państwa leżącego gdzieś na wschodzie, które jeszcze za życia Dáirine, wyrośnie na gigantyczne imperium.
– Nie zamierzam się z tobą kłócić. – Odparł z uśmiechem wojownik. Niegdyś jeździł na wilkach. Na wałachu powinno być podobnie.
– Przyjmuje prezent! – Niemal krzyknął Hemdal. Kiedy sadowił się na stworzeniu, Ork wskoczył na swojego wierzchowca. Koń położył uszy i zatańczył niespokojnie pod ciężarem jeźdźca.
– Chodź, jedziemy do twoich rodziców. – Powiedział do dziewczynki. Usadził ją przed sobą i ruszył przez Lichtung. Hemdal podążył w ślad. Na niebie straszyły deszczem nisko wiszące, granatowe chmury. Jędrne powietrze i delikatny szron zdradzały, że w nocy musiał chwycić przymrozek. Ulice nosiły nieuprzątnięte dokładnie ślady wczorajszych zajść. Kilka zwęglonych ruin jeszcze się obficie dymiło. Na bruku zalegały ciała zarówno napastników, jak i obrońców. Tych pierwszych było znacznie więcej. Gdy przecinali targ, wojownik zauważył, że znajoma karczma została dość poważnie zniszczona przez ogień. Dach się zapadł lub spłonął ukazując sterczące ponuro niby żebra zgniłego umarlaka, belki. Odrzwia były wyrwane. Na progu zalegał odziany w biały fartuch trup. Kiedy przejeżdżali ruiny, uwagę wojownika zwróciły dobiegające z wewnątrz hałasy szamotaniny. Niewiele myśląc zeskoczył z konia i wparował do środka. Przechodząc obok truchła karczmarza, poczuł delikatne ciepło od niego bijące. Musiał zginąć niedawno, niecałą godzinę temu. A więc już po ataku Elfów. Wewnątrz budynku panował totalny bałagan. Stoły i krzesła kłębiły się po sali. Gdzieniegdzie walały się trupy. Przy szynkwasie, znajomy, wąsaty drwal bronił się swym toporem przed dwoma, uzbrojonymi w długie sztylety dryblasami. Nim zoczyli Orka, jeden przejechał ostrzem po brzuchu starca. Rzemieślnik zwalił się na podłogę. Napastnicy wskoczyli za szynkwas. Jeden z nich zniknął na zapleczu, drugi wywlekł za włosy i wrzucił na blat Halfdriadę, niewolnicę karczmarza. Szybkim ruchem zdarł z niej bluzkę odsłaniając drobne piersi. Młodziutka dziewczyna krzyczała, błagając o litość. W oczach gwałciciela widać było, że jak skończy się zabawiać, to ją zabije. W wojowniku wezbrał niepohamowany gniew. W dwóch susach, przeskakując rozbite meble, znalazł się przy szynkwasie. Z miejsca grzmotnął napastnika lewym sierpowym. Nie miarkując w emocjach siły ciosu, skruszył mu żuchwę i podstawę czaszki. Drgające konwulsyjnie zwłoki zsunęły się na podłogę. Ork wskoczył do ziejącego mrokiem zaplecza. Pozostały przy życiu napastnik zarzynał właśnie grubą żonę karczmarza. Gdy zoczył Dáirine’a, chlasnął go sztyletem wysuwając ciało daleko w przód. Ostrze zazgrzytało na karwaszu. Stracił równowagę. Ork wytrącił mu broń z ręki i wypchnął na salę. Napastnik zatrzymał się z hukiem na szynkwasie. Wojownik capnął go za kark i rąbnął jego twarzą w blat. Deski pękły zbrukawszy się wpierw krwią ze zgruchotanego nosa zbira. Wystraszona niewolnica rozpaczliwie starała się zasłonić skrawkami bluzy nagie piersi. Dáirine złapał drugą ręką łeb agresora i mocnym szarpnięciem, skręcił mu kark. Hemdal stał w drzwiach przyglądając się całemu zajściu. Wojownik pochylił się nad drwalem. Starzec miał głęboką ranę. Był jeszcze przytomny, ale szybko się wykrwawiał. Nie można mu było pomóc. Gestem dłoni nakazał aby Dáirine zbliżył twarz. Posłuchał.
– Myliłem się, co do ciebie Orku. – Wysapał. Ciężko było go zrozumieć. – Masz więcej honoru niż niejeden człowiek. – Dodał ściskając mu dłoń. W tym momencie skonał. Kiedy Ork uwolnił prawicę z uścisku trupa, ze zdumieniem stwierdził, że trzyma w niej wisiorek w kształcie kwadratu, z wpisanym doń okręgiem. Był to symbol ochrony. Widać, musiał być porządnym człekiem.
– Tobie się bardziej przyda. – Powiedział Dáirine podając amulet Halfdriadzie. Okrył jej nagie ramiona zerwaną ze ściany szmatą. – Jak masz na imię? – Spytał.
– Addis. – Odpowiedziała łamiącym się głosem.
– Jak sądzę, w mieście nie masz nikogo? – Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Mogę cię zabrać w bezpieczniejsze miejsce. – Powiedział po chwili zastanowienia. Spojrzała na wojownika zdziwiona. – Jeżeli zostaniesz tu sama, prędzej, czy później trafisz na takich typków jak tamci. – Wskazał leżące za szynkwasem trupy. – A wtedy nie będzie ani mnie ani starego drwala, gotowych cię bronić. – Wzdrygnęła się. – To jak będzie? – Zapytał cicho. Przytaknęła.
Strażnicy przyglądali się im podejrzliwie, kiedy opuszczali miasto. Hemdal na przedzie, zajmował rozmową Addis. Halfriada siedziała przed nim na Kiernozie, bo tak nazwał swego wierzchowca. Córka Mortisa drzemała na wałachu, oparłszy się o Orka plecami. Zbudził ją dopiero krzyk ojca. Cała rodzina wybiegła im na spotkanie. Wojownik zsadził wzruszoną do łez dziewczę z wierzchowca, po czym równie stanął na własnych nogach.
– Nie wiem jak ci dziękować. – Wyszlochał Baker padając Dáirine’owi do stóp.
– Wstawaj z kolan! – Warknął zmieszany. Silnym szarpnięciem postawił chłopa na nogi. – Nie rób mi wstydu przy Krasnoludzie. – Udał zdenerwowanego. Hemdal Zarechotał dziko
– Żądaj, czego tylko chcesz – Nie dawał spokoju Mortis. – Oddam ci całe moje złoto. – Kontynuował.
– Nie chcę złota. – Przerwał mu ten meczący wywód. – Potrzebuje jednak od ciebie przysługi. – Dodał.
– Mów! – Krzyknął w uniesieniu.
– Widzisz tę Halfdriadę? – Ork wskazał na zielonowłosą postać. Mortis Przytaknął. – Ma na imię Addis. Była niewolnicą nieżyjącego już karczmarza. – Wyjaśnił. – Jeżeli przygarniesz ją pod swój dach i obiecasz, że będziesz traktował jak córkę, będziemy kwita. – Dokończył. Gospodarz namyślał się chwilę.
– Muszę porozmawiać o tym z rodziną. – Odparł. Żonie chłopa widać to się nie podobało. Kłócili się dobrych kilka minut. Podszedł wreszcie.
– Zgoda. – Odparł. – Honor mi nakazuje spełnić twe życzenie. – Ork wyszczerzył w uśmiechu kły.
– Jeszcze jedno. – Zagadnął po chwili zielonoskóry. – W miejscu gdzie spałem po bitwie, schowałem elficki łuk i strzały. – Spojrzał człowiekowi w oczy. – Chciałbym to odzyskać. – Mortis Przytaknął, po czym wydał instrukcję synowi. W kilka minut później, Dáirine mocował elfią modą łuk i kołczan w uchwycie za siodłem. Wojownik wskoczyłem na wałacha. – Trzymaj się Mortis. – Powiedział i pomachawszy dziewczynkom pomknął przez dolinę. Krasnolud podążył za nim. Omijając miasto, przeprawili się przez rzekę, wzdłuż której Ork przybył wczorajszego dnia.
– To gdzie teraz ruszamy?! – Spytał Hemdal przekrzykując gwizd stepowego wiatru. Wojownik spojrzał na niego spode łba.
– Myślisz, że nie pozabijamy się po drodze? – Spytał.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. – Wyszczerzył żółte zębiska w uśmiechu.
– Jedźmy na północ. – Odparł po chwili zastanowienia. – Przyzwyczaiłem się już do tego kierunku. – Dodał, uśmiechając się do swoich myśli.
Zły zapis dialogów. Popatrz tutaj i popraw, bo bedą się słusznie czepiać: http://www.fantastyka.pl/10,4550.html
Poza tym czy można niemal krzyknąć? :) Jak masz dialog i jeden z dwójki w nim pyta (co mozna wywnioskować po znaku zapytania na końcu), to nie musisz dodawać: "spytał". :)
"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "
"Uchylił prawe, żółte ślepie."
To człowiek, czy zwierzę? I ciekawe też, jak można uchylić ślepie... Podobnie jak rąbka tajemnicy? A zapis dialogów jest tak masakryczny, że nadaje się tylko do jednego --- do linczu.
Przeczytałam kilka pierwszych akapitów i odmawiam dalszego czytania. Tak jak poprzednio: interpunkcja i błędy w zapisie dialogów. Totalna masakra piłą mechaniczną.
Dalej się doczytałem, że bohater to ork. Ale --- to nie zmienia sytuacji. Ork to nie zwierzę.
" Elfy, z wyciągniętych z juków części jęli montować coś na kształt taranu." - Można ściąć drzewo i zrobić z niego taran, można wyrwać którąś z belek ze stodoły, ale taran z kloczków lego? Czy to nie lekka przesada?
A to skurwysyny. Życie im uratował, a oni wyrzucili rannego do stodoły. Pokój gościnny dać, niech się wyleguje w pierzynach.
"Miasto wyglądało na spore. Dopiero teraz zauważył, że w znacznym stopniu zostało wzniesione na gigantycznym głazie, który niczym grzbiet jakiego monstra, delikatnie wystawał ponad płaski step." Tutaj może lepiej byłoby zapytać się speca od budownictwa, ale wydaje mi się, że budowa miasta na głazie jest sto razy trudniejsza niż na stepie (problem z zbudowaniem fundamentów), więc trochę nie ma to sensu.
" Karczmarze są z reguły bardziej poinformowani niż straże." - lepiej poinformowani.
"Specjalizuje się w handlu drewnem z puszczy." - gdyby drewno pochodziło z jeziora, zapewne byłby to powód to określenie miejsca wydobycia, ale po co mówić, że drewno pochodzi z puszczy?
"áirine umknął przed trzecim wykonując pełen obrót." - takie baletowe triki niespecjalnie pasują mi do wizerunku orka, nie wspominając już o tym, że wbrew temu, co usilnie próbują wmówić nam twórcy filmów akcji, nie są specjalnie dobrą metodą na uniknięcie ciosu.
Doczytam później.
PS: Bić elfy, taka ich mać.
PS: Czemu w okienku tekst wyglądał, jakby były zachowane akapity?
"dwa i pół metra nad klepiskiem jaskini." - klepisko nie na darmo nosi takie miano - to wyklepana glina. Jeśli chodzi o jaskinie, to może podłoże?
"Pordzewiałe żelastwo przeszło przez tors, wyłażąc z przodu, tuż nad prawą piersią.
- Nie byłaś w moim typie. – Powiedział odpychając drgające jeszcze zwłoki." - ciekawe, czy w kodeksach wojowników, szpiegów i zabójczów jest spisany obowiązek powiedzenia suchara po każdym instant killu:). Obserwując literaturę, gry i filmy XXI wieku - chyba tak.
"Sztylet z brzdękiem upadł na kamienne klepisko." - to samo co wyżej.
"- No i bełty wyszły. (...) schował kuszę i wyjął topór. - Giń łajzo!!!" - Wiwat krasnoludy! Bić psubratów!
" Zranione już bardzo dawno temu ślepie nie pełniło swojej funkcji." - jeśli chodzi o zwierzęcią mordę orka, słowo ślepie według mnie użyte jest prawidłowo, ale elf?
Z jednej strony jesteś elokwentny, to widać, z drugiej zaś zdarzają ci się parszywe błędy znaczeniowe. Zaglądnij do poradnika Mortycjana dotyczącego dialogów, niektórym to przeszkadza. Opowiadanie może nie jest arcydziełem, ale czyta się całkiem przyjemnie. W dostateczny sposób osadzone w stereotypowym świecie fantasy, by poczuć się swojską, jednak zachowuje równocześnie własny charakter.
BTW, mój drugi komentarz dotyczył pierwszego. I w tym pewnie też cudownie usunie mi akapity. Cóż, powinnem się przyzwyczaić.
Znów te same błędy.
pozdrawiam
I po co to było?
"Świtało już, kiedy się ocknął. Uchylił prawe, żółte ślepie." - to brzmi bardziej jak wiersz, niż jak proza. Krótkie, pourywanie zdania pasują do opisu walki, albo ucieczki, w każdym razie wartkiej akcji. Ale czy pasują do wstawania?
"- Jak na początek kwietnia to cholernie zimno. – Syknął. - Ale może tu tak właśnie bywa. Dodał w myślach." - czyta się to tak, jakby po stwierdzeniu że jest zimno dodał dwa do siedmiu, albo jakiś inny rachunek w myślach wykonał.
I dalej, cały czas krótkie, ledwie odrobinkę złożone zdania, jak terkot serii pocisków karabinowych, z masą błędów, głównie stylistycznych. Nie wiem, pod jaką kategorię błędu to podciągnąć, ale wszyscy drwale byli ubrani w jedną bluzę.
Dobra, przyznam szczerze, nie lubię i nie czytam "typowego" fantasy, więc mogę czegoś nie rozumieć. Ale czy zwracanie się do postaci "Witajcie Orku", nie zasługuje na rąbnięcie w łeb szablą? (Topory uznaję za broń krasnoludow). Przecież to tak, jakby witać ciemnoskórego "Witajcie Murzynie". Poza tym boja się go jak bestii, a zwracają jak do szlachcica. No albo jedno, albo drugie. Albo "Witajcie" , albo "Orku" ;)
Szczerze mówiąc, dalej doczytam później, bo ciężko mi to idzie.
"Leżał w widłach dwóch rzek" - lepiej - "w rozwidleniu dwóch rzek."
"Tuż nad nimi zaczynał się słomiany dach zwieńczony na szczycie kominem" - dach pokryty słomą, bo gdyby był słomiany, to by się zapadł. A "na szczycie" zbędne, bo skoro jest zwieńczony...
"Dainine wbiegł w obejście... - do obejscia.
Ogólnie opowiadanie trochę siermiężnie napisane, zdołałem na razie początek przeczytać. Ale fantasy tez przestało mnie już bawic ze względu na schematyczność pomysłów. Tak jak w tym tekście.
Pod nosem nosił potężne wąsy.
Doczytałem do tego miejsca i załamałem się. Co kwestia dialogowa, to błąd. Zdania w połowie przypadków wymagające deszyfracji, co też autor chciał przez to powiedzieć. No, może nie w połowie, jedynie w jednej trzeciej...
Co do cytatu: czy autor zna przypadek, aby wąsy znajdowały się w innym od opisanego miejscu?
Wesołych Świąt.
>> Chałupa i gumna stanowiły jeden ogromny budynek o stożkowatym kształcie. Na wysokości bodaj trzech metrów, wzdłuż całego obwodu budowli ziały czernią wąskie, wysokie okna. Tuż nad nimi zaczynał się słomiany dach zwieńczony na szczycie kominem. Wyglądały jak małe twierdze! Postanowił nieco nadłożyć drogi żeby z bliska obejrzeć te dziwaczne gospodarstwa. << ---- faktycznie dziwna i tajemnicza konstrukcja architektoniczna. Na Ziemii raczej by się zawaliła, zaś na innej planecie lub w innym wymiarze, może by się zachowała. Może?
>> Ruszył ścieżką na północny wschód, wzdłuż sporego strumienia. Liczył, że następnego wieczora będzie podziwiał niebo nieprzesłonięte żądnymi pieprzonymi liśćmi. Już ze dwie godziny później natknął się na grupę kilkunastu drwali zmierzających w przeciwnym kierunku. Ubrani byli w mocne lniane spodnie, na kolanach podszyte skórą, oraz takąż bluzę. Było zimno, więc na wierzch mieli zarzucone płaszcze. Za pasami, tkwiły im topory, a na plecach mięli piły. << --- bardzo ciekawe opisy. Człowiek się musi mocno zastanowić, o co w tym chodzi. W ogóle masz w tekście tyle pułapek logicznych, że kiedy człowiek to próbuje rozkminić z całym ogromnym zestawem słowników, encyklopedii i Internetowej wiedzy, zapomina o najwazniejszym - o czym jest ten tekst.
Próbowałem zgłębić Twój tekst, podobnie jak Voyager 1 i 2 próbuje zgłębić tajniki bezkresu oceanu Wszechświata, z tą różnicą, że Twój tekst to istny chaos, bagno i kilometry sześcienne mułu i iłu, a dna nadal nie widać.
Próbuj dalej. Może z innym tekstem lub po napisaniu wielu takich prób literackich powinno udać Ci się napisać dobry i zrozumiały tekst.
Wesołych Świąt !!!
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
I wychodzi, że jestem w mniejszości. Ale ja chyba po prostu lubię krasnoludy. I orków.
Ale o czym ja to... aha, Mkmorgoth, jak zmusiłeś edytor to kooperacji? Podwójny enter?
Sam sobie odpowiedziałem:).
@Lassar:
Dokładnie tak zrobiłem, tak jak piszesz :)
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
No ale co z tym manuskryptem?
Brak konsekwencji np: „Nie twój zakichany interes” a za chwilę „Byłbym wdzięczny za wskazanie drogi do najbliższej mieściny.” albo jest oschły i odpychający, albo miły i grzeczny.
I zgadzam się z tym co już napisano powyżej, z zastrzeżeniem, że masz ciekawy pomysł, ale brakuje Ci techniki.