
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dobry wszystkim. :)
Pomyślałem, że mogę wrzucić jeszcze jakiś ze swoich godnych pożałowania tekstów. Najważniejsze to się nie poddawać. Tutaj przynajmniej mogę liczyć na sensowną opinię i krytykę. Tak sądzę.
W każdym razie, ów tekst umieszczony jest w tym samym uniwersum co "Przykazanie Nienawiści", aczkolwiek w przeciwieństwie do tego ostatniego nie ma on określonych ram czasowych i traktuje o greckim bogu śmierci, Thanatosie, i jego przemyśleniach związanych z tym i tamtym. W pewnym momencie zmienia się w romans, ale wierzę, że wciąż będzie czytelne. Prosiłbym wszystkich zainteresowanych o wypunktowywanie wszelkich błędów, cobym mógł poprawić całość i dopieścić ją tyle, ile się da. Przyjemnej lektury. :)
Niektórzy narzekają na swój wybór pracy. Twierdzą, że praca za ladą w ciuchlandzie nie spełnia ich oczekiwań. Oczywiście. Studenci po dziennikarstwie, ekonomii, socjologii, wszyscy kończą w tym samym miejscu: Nie tam, gdzie chcieli.
Ja nigdy nie miałem większego wyboru, ale w przeciwieństwie do śmiertelnych, lubię swoją robotę.
Nazywam się Thanatos. Niegdyś byłem bogiem śmierci dla starożytnych Greków, współpracownikiem Hadesa i robiłem, co do mnie należało. Zapewne znacie ten mit: Zlatywanie z niebios, żeby odciąć jakimś majchrem pukiel włosów. Robiłem to w sumie jedynie z przyzwyczajenia, gdyż koniec końców wszyscy trafiali tam, gdzie trzeba. Dopóki szefostwo nie zainicjowało planu poznania Boga przez śmiertelnych, funkcjonowaliśmy jako jego przedstawiciele, cały nasz Olimp. Urządziliśmy się tam całkiem ładnie, aczkolwiek mi i Hadesowi przypadła kwatera w Niebie Niższym, Tartar. Ponieważ nie mieliśmy najmniejszego zamiaru wypuszczać tuzinów dusz śmiertelnych na dół, w objęcia Lucyfera, trzeba było nieco zmienić wystrój. Teraz zostało to zarzucone, ale przez dłuższy czas sprawiało problemy… Wiecie, jeżeli śmiertelny, nie daj Boże, zawędruje nie tam, gdzie powinien(bo, dajmy na to, spóźnię się w wyniku wypadku losowego), gotów jeszcze zobaczyć tą część Nieba, którą była jeszcze dla nich niedostępna. Gotów byłby zobaczyć metropolię Królestwa Niebieskiego, ze wszystkimi jej darami i dobrodziejstwami. Gotów byłby do zakwestionowania w tego, co wierzył, a na takie chwile słabości tylko czekali przedstawiciele Lucyfera.
Jestem Żniwiarzem, jednym z wielu. Naszym zadaniem jest transportowanie dusz zmarłych śmiertelnych do miejsca, na które zasłużyli. To dość niewygodny system, ale został on podpisany między Lordem Samaelem a Lucyferem szmat czasu temu, kiedy antyk jeszcze nawet nie istniał. Ci, którzy nie nagrzeszyli za wiele, trafiają do Nieba lub Nieba Niższego. To ostatnie posiada niewielkie więzienie, dość łagodne. Taki drobny rzezimieszek – kradzieże, obrazy, może pobicia – trafia do celi na kilkanaście lat i odbywa pokutę, by w końcu znaleźć się w Niebie, gdzie przydzielane jest mu miejsce zamieszkania. Jeżeli nabroił więcej, trafia do naszej części Czyśćca, gdzie także odbywa pokutę, ale dużo dłuższą i bez żadnego cackania się. Tutaj można już siedzieć kilkadziesiąt, nawet kilkaset lat. Więzienie tu rozstawione podzielone zostało na osiem sekcji, w których kolejno rezydują coraz to więksi zbrodniarze. Ostatnia strefa, Omega, stanowi wyjątek od zapisanych dawien dawno postanowień między Lucyferem a Lordem Samaelem. Tutaj gniją wszelkiej maści zbrodniarze wojenni, tyrani, masowi mordercy, a także co niektóre bóstwa zła, znane nam także jako upadłe anioły. Stworzenia, które odwróciły się od Boga i jego bożej chwały zazwyczaj kończą martwe, ale zdarza się, że takie bóstwo lub insza istota jest zbyt potężne, by można było je zabić „konwencjonalnymi” metodami. W takiej sytuacji, jedyną opcją jest zamknięcie takiego delikwenta w celi, prawdopodobnie na wieki.
Wreszcie, ci, którzy są poza jakąkolwiek skalą, trafiają do piekielnej części Czyśćca lub – co jest paradoksalnie lepszą opcją, gdyż skazuje cię „jedynie” na wieczne męki miast zrobić z ciebie kolejnego siepacza Piekielnych – do Piekła. Błądzą bez celu, dopóki nie przydybią ich wolno biegające demony i nie rozszarpią na sztuki. Ponieważ ciało takiego śmiertelnego się nie odnawia, jego dusza zostaje wtłoczona do ciała demona, martwego lub żywego, na wieki wieków. Tam powoli dziczeje i zamienia się w kolejną, pół-rozumną bestię. Oczywiście, istnieją pewne wyjątki – niektóre plemiona Goetów są tego przykładem – ale jest ich za mało, by mogły one zdefiniować całość.
Zresztą, jakie ma to znaczenie? Moja robota nie ma z nimi w sumie nic wspólnego.
Jako Żniwiarze, jesteśmy istotami… neutralnymi. Choć formalnie pozostajemy pod komendą Lorda Samaela i sami mieszkamy na terenach Królestwa, równie często wspieramy Czyściec. Sądy nad duszą śmiertelnego są wyznaczane i dyktowane przez Nas. W zasadzie, zarówno Niebo, jak i Czyściec mogłyby Nam jedynie pogrozić palcem. Przyznam jednak, że osobiście identyfikuję się z mieszkańcami Królestwa Niebieskiego. Jesteśmy w przyjacielskich relacjach, a ja czasami odwiedzam „Krzyżaka”, jeżeli odczuwam potrzebę napicia się dobrej kawy. Pomimo tego, wciąż nie mogę pozbyć się tej peleryny złożonej z przerażonych spojrzeń, kiedy to Żniwiarz znikąd pojawia się wśród zwyczajnych aniołów i burzy ich doczesne, spokojne życie swą prezencją.
Przywykłem. Bycie bogiem śmierci dość często skutkuje posiadaniem niewielkiej liczby przyjaciół. Wydawać by się mogło, że nasza żniwiarska społeczność będzie świetnie ze sobą zintegrowana, ale nie: Większość z Nas traktuje się jak dobrych kolegów z pracy i nic więcej. Nawykłem już do takiej izolacji. Jestem wszakże bogiem śmierci.
Bogiem. Duże słowo. W rzeczywistości jestem jedynie aniołem z chóru Potęg, skromnym przedstawicielem czwartego chóru od końca. Obdarzony zostałem mocami, które miały mi pomagać w kontynuowaniu tego teatrzyku, ale poza tym jestem jedynie jednym z wielu skrzydlatych. Przypominają mi o tym moje czarne, orle skrzydła. Każdy anioł posiada parę, ale różnią się one wielkością, kolorem i rodzajem pierza. Nie ma dwóch takich samych par. Nie ukrywam, że jestem dumny ze swoich skrzydeł. Lubię się nimi popisywać, kiedy mam wolną chwilę. Zazwyczaj jednak latam wte i wewte bez ich użycia. Teleportacja jest szybsza i wygodniejsza niż fruwanie ze świadomością, że wszyscy wiedzą, gdzie się znajdujesz.
A racja, wypadałoby wytłumaczyć, co mam na myśli. Widzicie, każdy anioł posiada parę skrzydeł(chociaż potężniejsi przedstawiciele skrzydlatych mogą mieć dwie lub nawet trzy pary. Podobno Lord Samael posiadał tyle przed Pierwszym Anielskim Buntem), które – poza sposobem szybkiego przemieszczania się – służą także za swoisty „radar”, który pozwala na szybką lokalizację właściciela skrzydeł. Fajna sprawa, jeżeli zgubisz się w metropolii czy lesie, ale o twoim miejscu pobytu informowani są wszyscy inni skrzydlaci. Wszyscy inni. Zresztą, Alastor – następca Lucyfera – opracował system, który pozwala mu na wykrywanie aniołów i skrupulatnie go używa. Nic dziwnego, że ostatnimi czasy rozwija się u Nas piechota.
Wśród Żniwiarzy są zarówno anieli, demony, jak i istoty, których istnienia nie da się normalnie wytłumaczyć. Pierwszy Żniwiarz, którego ze względu na jego usposobienie nazywamy Burakiem, przypomina na ten przykład zwyczajną kostuchę: Czarna poszarpana szata z kapturem, szkielet bez płonących węgielków w oczodołach, zbrojny w kosę; Deidre jest jedyną kobietą w naszym gronie, nota bene przypominającą banshee; a Junior wygląda na trupa dziesięciolatka. Ba, nosi nawet bluzę z kapturem i jeździ na desce! Przyznam się, jestem jednym z tych normalniej wyglądających Żniwiarzy. Blisko mi do obrazów przedstawiających Aniołów Śmierci(którzy są czymś jeszcze innym): Młody, przystojny, umięśniony, aczkolwiek nie napakowany, czarne krótkie włosy i czarne jak noc skrzydła. Pomyślałbym, że ktoś namalował mój portret.
Być może powinienem w tym miejscu napomknąć, że każdy Żniwiarz odpowiada za nieco innych ludzi. Cóż, gdyby jeden Burak miał biegać tam i z powrotem, w końcu opadłby z sił, uprzednio ciskając mięsem we wszystkich wokół. I tak, Hades zajmuje się kłamcami. Deidre sądzi zazdrośników. Junior odpowiada za nieletnich(w sumie ma niewiele roboty, bo większość takich młodzików idzie od razu w górę, aczkolwiek raz na jakiś czas trafia się taki patologiczny wyjątek). Sam Burak bierze morderców i samobójców. Ja z kolei… odpowiadam za polityków.
Nie jest to bynajmniej przyjemna robota. Pojawia się taki grubas w garniturze i zaczyna zadawać pytania. Co to jest, czy to opozycja, że ma immunitet i że wcale nie jest pijany. Bełkot bez sensu, bełkot osoby, której wydaje się, że ma jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją. Tacy to jeszcze pół biedy. Są męczący, wkurzający, ale dość szybko przystosowują się do sytuacji oraz szybko przyswajają informację, że już nie obalą kolejki z kolegami z partii.
Problem pojawia się przy tych inteligentnych, którzy wiedzą, czego chcą. Takich, którzy nie byli jedynie płotkami, a liderami. Zadają rzeczowe pytania i rzucają bystre spojrzenia. Mogą sprawiać wrażenie nierozgarniętych, przygłupich czy nawet zachowywać się jak skończeni idioci, ale za wszystkim tym kryje się drugie wnętrze. By być politykiem, wystarczy nieco dobrych chęci i garnitur. By być dobrym politykiem, trzeba być inteligentnym, charyzmatycznym i sprytnym, a także cechować się dużą dozą pragmatyzmu. Miłosierdzie lepiej zostawić na parkingu budynku Parlamentu, a ze sobą wziąć zimną krew i kalkulujący umysł. Mimo to, nawet z takimi można sobie poradzić dość łatwo, o ile nie da się wciągnąć w ich grę. Zresztą, wielu takich liderów to mili w obyciu goście, nawet jeżeli kontrowersyjni. Z ludźmi takimi jak Otton III, Olivier Cromwell czy Ludwik XVI rozmawiało mi się całkiem przyjemnie.
Są jednak tacy, których nienawidzi się z całego serca. Wciąż pamiętam swoje spotkanie z Leninem. Był cholernie zaskoczony i w sumie, nie dziwię mu się: W tamtych czasach Niebianie pokazywali się nader rzadko, kwestia Kryształowej Ustawy. Szybko jednak zamaskował zdziwienie i zaczął domagać się informacji. W oczekiwaniu na wyrok urządziliśmy sobie pogawędkę. Niesamowite, ale ten człowiek, po rozmowie ze Żniwiarzem(nota bene aniołem) dalej zaprzeczał istnieniu Boga i Nieba. Wysunął nawet tezę, jakobym miał być demonem w przebraniu, który – dla czystej przyjemności własnej – miałby go nawrócić na „kapitalistyczne bzdety”. Koniec końców, eskortowałem go wyrokiem sądu do Ósmego Kręgu Piekła, gdzie miał on odbyć swoją wieczną pokutę. Przyjął wyrok ze stoickim spokojem, ale czułem, że wręcz kipi ze wściekłości na cały świat, głównie na mnie.
Zresztą, Lenin i tak był niczym w porównaniu z Hitlerem czy Stalinem. Pierwszy był przywódca Trzeciej Rzeszy. Aż do czasów Końca Świata zostanie mu paskudna blizna po samobójczym strzale: Pocisk przeszedł mu na wylot przez usta. Zresztą, należało się bydlakowi.
Hitler po przybyciu do Nieba Niższego zmierzył mnie uważnym wzrokiem. W oczach osoby odpowiedzialnej za rozpętanie drugiej wojny światowej zobaczyłem diabelską inteligencję i charyzmę. Zupełnie jakby jakiś upadły anioł czuwał nad jego zniszczoną duszą. Mógł być marnym dowódcą wojskowym, ale porywał tłumy i wiedział, co robi. Jak właściwie? Wciąż zastanawia mnie, jakim cudem ktoś taki wylansował „modę” na muskularnych nordyków o jasnych włosach i błękitnych oczach, samemu wyglądając jak antyteza głoszonych przez siebie opinii? Cóż, to nie takie trudne i odnosi się do każdego dyktatora albo nawet każdego radykalnego polityka. Cel pierwszy: Wskaż problem. W tym wypadku problemem było chociażby bezrobocie spowodowane wielkim kryzysem. Cel drugi: Wskaż przyczynę problemu. W tym wypadku Hitler poszedł o krok dalej i zamiast jednego celu, wskazał ich kilkanaście: Żydzi. Komuniści. Socjaldemokraci. Masoni. Chadecy. I tak dalej, i tak dalej, i tym podobne.
Było wiadome, że Piekło będzie dla niego zbyt łagodną karą, a oddawanie go w łapy Lucyfera – który wtedy jeszcze był u władzy – było proszeniem się o kłopoty. W takiej sytuacji wyłaził ze mnie zapobiegawczy Niebianin. Niemniej jednak, pogawędziłem z nim, tak samo jak z Leninem. Muszę przyznać, nie było porównania: Nazizm wyglądał przy komunizmie jak doberman przy ratlerku. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że Hitler ani razu się nie zająknął czy przejęzyczył: Wszystko, co wyszło z jego ust, było przemyślane i chłodno kalkulowane. Sam człowiek nie żałował niczego. Nie wyraził żadnej skruchy poza jedną, za jego owczarkiem i drugą, za jego żoną. Co oczywiste, trafił do Omegi, gdzie trzymali go pod wzmocnioną strażą. Wyrok: Dożywocie.
Potem pojawił się Stalin. W przeciwieństwie do swojego przeciwnika, Koba był rubaszny i wesół. Objął mnie nawet po przyjacielsku. Taka fasada nie zdołała jednak zamaskować odoru śmierci, który unosił się wokół niego niczym chmura mgły. Także z nim urządziłem sobie pogawędkę, licząc na poglądy dość podobne do tych Lenina. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie, są one dość odmienne. Oparte o te same podstawy wysnute jeszcze przez Marksa, ale poza tym całkowicie różne. W zasadzie… Cały ten stalinizm, cała ta czystka… To wszystko nie posłużyło żadnemu celowi poza umocnieniem pozycji Stalina u władzy. O ile Hitler dążył do niemieckiej dominacji na świecie, tak Pierwszy Sekretarz i następca Lenina po prostu chciał więcej mocy dla siebie i tylko siebie. Państwo było sposobem, w jaki zdobywał on tę władzę, nie dając mu jednak nic w zamian. I on powędrował do Omegi, ale – podobno był to przejaw przewrotnego poczucia humoru Lorda Samaela – zamiast skończyć w osobnej, powędrował do tej samej celi co Hitler. Podobno po dziś dzień żrą się ze sobą jak dwa wściekłe psy.
Kiedy nie pracuję, staram się jakoś zabić czas na grze w szachy. Jestem w nie całkiem niezły. Nie jest to poziom arcymistrza szachowego, ale potrafię ograć niejednego doświadczonego zawodnika. Lata spędzone na szlifowaniu umiejętności i przewidywaniu ruchów przeciwnika odpłacają się teraz z nawiązką. Nauczyłem się kontrować popularne otwarcia, zdobywając w ten sposób przewagę w przeciągu pierwszych ośmiu do dziesięciu ruchów. Stamtąd jest już równia pochyła, no chyba że mój adwersarz jest na tyle błyskotliwy, by przewidzieć nadchodzącą porażkę i podjąć odpowiednie kroki, by przedłużyć grę i spróbować odzyskać kontrolę nad rozgrywką.
Kłopoty pojawiają się, gdy rywalizujący ze mną szachista nie zaczyna standardowo ani w przewidywalny sposób. Klasyczne otwarcie D2-D4? A co, jeżeli przemieści on pionka tylko o jedno pole? Co knuje? Co się za tym kryje? Jak mogę z tym walczyć? Takie gdybanie zazwyczaj zajmuje mnie na tyle, że dość szybko dostaję, nie przymierzając, potężne wciry.
Jeżeli nie szachy, to czasem lubię zejść na Ziemię. Przebywanie wśród ludzi uświadamia mi, jak wiele potrafi się zmienić w przeciągu ledwie kilku tygodni czy dni. Poza tym, to ciekawsze niż ponowne ogrywanie Buraka w szachy. Ileż razy można zaczynać grę krańcowym pionkiem?
Oczywiście, chowam wtedy skrzydła. Co prawda nawet ateiści uznają dziś egzystencję Niebios, ale na wszelki wypadek wolę uniknąć kontrowersji. Nie daj Boże, żeby miała się na mnie rzucić jakaś świątobliwa staruszka prosząca o uleczenie jej reumatyzmu albo uleczenia reumatyzmu jej psa lub coś w ten deseń. Czasem nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że starsi śmiertelnicy posiadają jakiś dziwaczny, niewytłumaczalny talent do wyszukiwania istot duchowych, niezależnie od tego, czy są to anieli czy demony. Dość często mylą się w swoich osądach, ale tylko nieliczne demony pojawiają się na Ziemi pod ludzką postacią, tak więc zwykły rachunek prawdopodobieństwa jest nam nieprzyjazny. Wobec czegoś takiego, odwiedzam miejsca, gdzie starszych pań raczej się nie widuje i to też o takich porach, kiedy większość z nich śpi już w swoich łóżkach, głównie nocne kluby i ulice po zmroku. To przyjemne uczucie, móc wdychać to tak bardzo zanieczyszczone i skażone, a jednocześnie niesamowicie ludzkie powietrze. To tutaj tętni prawdziwe życie, nawet jeżeli jest ono dalekie od standardów wyznaczonych przez Święte Księgi.
Święte Księgi to trzy teksty traktujące o trzech największych religiach monoteistycznych świata: Judaizmie, chrześcijaństwie i islamie. Choć ich wyznawcy często biorą się za łby(przypominają się czasy krucjat chociażby… Tyle było roboty), to wszystko to w rzeczywistości jest jedną wielką rodziną. Niestety, zapewne aż do Końca Świata będą skłóceni w konflikcie. Próba zjednoczenia ich wszystkich spotkałaby się z agresywną odpowiedzią Czyśćca, co mogłoby przyśpieszyć Ragnarok, jak nazywali go wikingowie, szczególnie biorąc pod uwagę treść Kryształowej Ustawy. Opracowana podczas kongresu wiedeńskiego, Kryształowa Ustawa głosiła, co następuje: Ani Królestwo Niebieskie ani Czyściec nie włączą się do konfliktów śmiertelników na wieki wieków. W przypadku naruszenia tego punktu, druga strona miałaby pełne prawo do interwencji. To właśnie Kryształowa Ustawa sprawiła, że obie wojny światowe przyniosły tak ogromne żniwo. Lucyfer używał dokumentu z najwyższą bezwzględnością, reagując chociażby na grupki uzdrowicieli z korpusu Rafaela. Jedyną rzeczą, jaką mogło zrobić Królestwo było obserwowanie. No, ale oddalam się od tematu.
Mogę nie lubić świata, jaki pokazuje mi miasto nocą, ale nie mogę zaprzeczyć, że to jest właśnie miejsce, gdzie ludzie żyją najbardziej. Zapach ich emocji i energii osiąga tu apogeum. Nawet jeżeli ta energia jest skażona samolubnością, chciwością i żądzą, wciąż jest lepsza niż jej brak. Największe jej skupiska są we wszelkiej maści klubach nocnych. Skąpo ubrane kobiety, alkohole, narkotyki, gwałciciele i prostytutki… Męt społeczny i jego zabawki. Mimo to, zachodzę tam czasem, kiedy potrzebuję odżyć na nowo. Rzecz jasna, staram się ograniczać kontakty ze śmiertelnymi do minimum. Najczęściej po prostu zamawiam drinka czy dwa, siadam przy ladzie i obserwuję, jak młode, lubieżne ciała wyginają się w rytmach techno czy innego house. Nigdy nie byłem dobry w rozróżnianiu tych wszystkich gatunków i podgatunków. Dla mnie, wszystko to to jedynie decybelowy łomot, który ma za zadanie funkcjonować tak jak wstawka do alkoholu, pomagać w upiciu się jak świnia. Nie ma w tym rytmu, nie ma prawdziwego tekstu czy choćby odpowiedniej długości. Zresztą, jestem dość wybredny w kwestiach muzycznych. Osobiście, nic nie pobije ostrego brzmienia aulosu.
Co jakiś czas podejdzie do mnie ktoś. Najczęściej jest to młoda kobieta, na oko między osiemnastką a dwudziestką dwójką. Jedna z takich, które dopiero smakują życie, buntują się i wyzwalają spod wpływu rodziców, szukając jedynie zabawy i szybkich numerków z przystojniakami. No tak, bycie aniołem ma swoje zalety. Zazwyczaj cały proces przebiega tak: Siada na miejscu obok, pożerając mnie wzrokiem. Ja, z przyzwoitości, kupuję jej drinka. Czasem dziękują słownie, czasem po prostu puszczają do mnie oko. Chwilę rozmawiamy. Najczęściej o bzdetach, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że panienka do najbystrzejszych się nie zalicza. Czasami jednak trafiają się inne. To trochę jak z przykładem o politykach, który podałem jakiś czas temu: Tak jak trafiają się zwykłe laleczki z pustogłowiem, tak czasem zdarzają się inteligentne okazy. Zabójczo piękne, niemalże o posągowych rysach twarzy i ciele sukkuba, a jednocześnie mądre i obeznane w temacie. Zazwyczaj noszą się nieco skromniej niż ich pustogłowe koleżanki, aczkolwiek „nieco” jest stosunkowo niewielkie i ledwo zauważalne.
Po rozmowie i przedstawieniu się sobie nawzajem, proponuję jeden taniec. Najczęściej kończy się na trzech, aczkolwiek co bardziej wytrwałe mogą mnie przytrzymać nawet aż do ośmiu. Staram się, by taka panienka nie wstawiła się za bardzo. Trzeźwą kontrolować jest dużo łatwiej niż pijaną, a pijani śmiertelni dość często łamią wszelkie konwenanse i bariery moralne. Mimo tego nawet te trzeźwe prowokują i kuszą. Podczas tańca wyginają się lubieżnie, uśmiechają swymi pełnymi ustami, czasem nawet bawią się z górą swojego stroju, zsuwając ramiączko podkoszulka i wciąż łypiąc na mnie wzrokiem głodnego wilka. No cóż, ale bycie aniołem to nie tylko posągowe kształty i ładna buźka, ale także wewnętrzny spokój.
Zanim stałem się bogiem śmierci antycznych Greków, a stamtąd Żniwiarzem, byłem, jak już wcześniej wspomniałem, Potęgą. Ten chór modelowany jest na wojskowych. Cechuje nas opanowanie, wzorowy chód oraz rzeczowy, chłodny obiektywizm. Potęgi stanowią przeważającą większość oddziałów wojskowych Królestwa Niebieskiego, są także funkcjonariuszami służb porządkowych i ratunkowych. Motto naszego chóru to „Semper Fidelis”, to samo, które należy do amerykańskich Marines. Tłumaczenie tego na angielski to „zawsze wierni”.
Koniec końców, nie ulegam pokusom tak łatwo ani nie uważam tego za stosowne. Zazwyczaj kończy się na tym, że lekko wstawioną dziewczynę odprowadzam do domu jej rodziców i oddalam się, uprzednio upewniając się, że taka imprezowiczka jest już w bezpiecznym miejscu. Wydaje mi się, że mogę policzyć na palcach jednej ręki, kiedy przez ostatnie kilkadziesiąt lat dałem namówić się na… bliższą znajomość. Zresztą, i tak wszystkie były pijane i miały trudności z rozpoznaniem mnie po obudzeniu się z gigantycznym kacem… Ja zaś do żadnej niczego nie czułem.
Był jeden, jedyny wyjątek.
Poznałem ją w klubie w Dallas. Rodowita Teksanka o mocnym, dającym o sobie znać akcencie. Blondynka o zielonych oczach, głębokich niczym studnie. Piegi na wysokości nosa i w jego okolicach. Włosy zaplatała w gruby kucyk, przy czole miała zaś niewielką grzywkę. Nie piła ani nie tańczyła… Kompletnie nie pasowała do tego dziwnego miejsca.
– Po prawdzie, to szukam swojej młodszej siostry – Wyjaśniła w pewnym momencie. – Niezłe z niej ziółko, tydzień temu skończyła siedemnaście lat. Wydaje jej się, że zjadła wszystkie rozumy. Pognała w Bóg wie czym do centrum i rozbija się po jednym z takich klubów. Przecież ona nawet nie jest pełnoletnia… Liczyłam na to, że ją tu znajdę, ale…
– Pomóc może Pani w jej szukaniu…? – Zaofiarowałem się do pomocy. To i tak było lepsze niż bezsensowne siedzenie w kolejnym klubie. Blondynka otaksowała mnie wzrokiem i od razu poznałem, że w kwestii oceniania ludzi jest niezła.
– To trochę dziwne, że nieznajomy gość pomaga tak bez powodu – Stwierdziła, kręcąc głową.
– Nie lubię, kiedy kobieta wpada w tarapaty – Odparłem beznamiętnie. Blondynka uśmiechnęła się szeroko.
– Wyglądasz na uczciwego faceta. Tylko trzymaj łapy przy sobie – Przestrzegła na poły żartobliwie. – A tak generalnie, Alice. Alice Johnson – Wyciągnęła ku mnie rękę.
– Th… Theodore Fitzgerald – Nazwisko i imię wymyśliłem na poczekaniu. Mało brakowało, a przedstawiłbym się per „Thanatos”. Nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że mnie rozpracowała po zaledwie paru godzinach znajomości. Coś było w jej spojrzeniu, co zdejmowało mnie przerażeniem, coś… niespotykanego. Była to szczerość. Szczerość aż do bólu. Szczerość, która nie była jednak naiwnością, a raczej swego rodzaju mocą, której nie potrafiłem w żaden sposób określić i sprecyzować. No nic, nie ma co gdybać na filozoficzne tematy.
Alice opisała swoją siostrę jako niewysoką i szczupłą, o wściekle czerwonych włosach i podobnie rozmieszczonych piegach w okolicy nosa. Miała być skąpo ubrana, ale biorąc pod uwagę otoczenie, w jakim się znajdowaliśmy, równie dobrze mogłaby mieć obie nogi i obie ręce. Wzięliśmy się za przeszukiwanie każdego klubu w okolicy. Wszędzie, gdzie pytaliśmy o rudowłosą małolatę, zbywano nas pogardliwym uśmieszkiem albo nieprzystojną uwagą. Problemem był fakt, że po klubach biegała cała masa nieletnich panienek, każda starająca się wyglądać na dużo starszą niż w rzeczywistości. Pytanie o jakąś losową rudą było bezcelowe. Trzeba ją było wypatrzeć z tłumu, a to zapowiadało się na jeszcze trudniejsze… Ale być może uśmiechnęło się do nas szczęście. Po godzinie poszukiwań, Alice wskazała bezgłośnie palcem na kogoś w alejce. Dziewczyna, która tam była, nie mogła być faktycznie starsza niż kilkanaście lat. Co gorsza, towarzyszył jej jakiś mężczyzna, na oko co najmniej kilkanaście lat starszy. Wiedział, z kim ma do czynienia…? A może był pijany i nie wiedział, w co się pakuje…?
– Jeżeli ten drań dotknie mojej siostry, skopię mu cztery litery – Zasyczała Alice nienawistnie, ja zaś tylko pokiwałem głową potakująco. Nasza dwójka skradała się tuż za rozanieloną dwójką, aczkolwiek zarówno on, jak i ona wyglądali na lekko podchmielonych. Przeszli przez ciemną alejkę, po czym skręcili do jakiegoś budynku. Najprawdopodobniej tam mieszkał mężczyzna. Szczęśliwie, nie zamknął drzwi na klucz. Odczekaliśmy minutkę przed wejściem dalej. Po klatce schodowej roznosił się śmiech dwójki spitych jak świnie osób. Podążaliśmy w ciszy za siostrą Alice i jej adoratorem, aż do jego mieszkania.
– Teraz pojawia się problem… – Zamruczałem tuż nad jej uchem. – Jeżeli wpakujemy się do jego mieszkania, będzie mógł nas zaskarżyć o nie wiadomo co…
– A my jego o seks z nieletnią – Odparowała blondynka, piorunując mnie spojrzeniem.
– Znaczy… Sam stosunek musi mieć miejsce. Jeżeli nie… nie zaczną… – Zawahałem się na chwilę. – Wtedy wina będzie nasza.
– To się w sądzie wyjaśni – Szybko zbyła moje wahania. Impulsywna była, ja zaś miałem niemały kłopot. Żniwiarze powinni być neutralni, ja zaś właśnie wplątywałem się w sprawy śmiertelnych inne niż ich dusze. Co prawda nie byłem pod jurysdykcją Kryształowej Ustawy jako Żniwiarz, ale może to doprowadzić do nieprzyjemności dla mojej osoby…
Spodziewałam się wielu rzeczy, ale nie tego, że Alice wykopie drzwi z zawiasów. Jak ona to nawet…? Wiele anielic nie posiada takiej siły, by je wyważyć „z bara”, a co dopiero w ten sposób!
Cóż, oczywistym było, że takie zaskakujące wejście przestraszyło zarówno siostrę Alice, jak i mężczyznę, z którym była. Wyglądało na to, że przybyliśmy już na chwilę przed przedstawieniem: Mężczyzna nie wyglądał na więcej niż czterdzieści lat. Krótko ostrzyżony, o czarnych włosach, szczupła figura. Gdyby nie fakt, że wpatrywał się w nas wzrokiem człowieka mocno zawianego i że był już bez marynarki i koszuli, mógłby z powodzeniem uchodzić za biznesmena.
Siostra Alice w porównaniu z nią wyglądała na porcelanową figurkę. O wściekle czerwonych włosach – z daleka było widać, że to farba drugiej kategorii – i pokryta piegami, zdawała się być nieco mniej wstawiona niż jej towarzysz, albowiem na jej twarzy pojawiło się prawdziwe przerażenie. Ostentacyjnie poprawiła ramiączko stanika.
– Będziesz się gęsto tłumaczyć, młoda damo – Oznajmiła Alice z pozornym spokojem w głosie, ale jej oczy mówiły zupełnie coś innego. Szykowała się straszna awantura.
– J-ja moggę się wyttłumaczycz… – Wymamrotał mężczyzna, chwiejnym krokiem zbliżając się do Alice. Blondynka rzuciła mu tylko pełne pogardy spojrzenie i odepchnęła mocno na bok. Dość niefortunnie: Gość potknął się i walnął tyłem głowy o kant ściany, po czym upadł na podłogę z rozwaloną potylicą i kością ciemieniową. Trysnęła krew. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w ten dość groteskowy, a jednocześnie z każdą chwilą coraz prawdziwszy obraz, dopóki to Alice nie osunęła się na kolana, nie dowierzając temu, co właśnie się stało. Sprawdziłem puls. Martwy.
Niesamowite, jak taka prosta sprawa tak szybko się skomplikowała… Chwilę zajęło mi uspokojenie blondynki, a drugą chwilę – jej siostry. Mieliśmy tu coś, co wyglądało na morderstwo. Na szczęście dla Alice, miała wtedy na rękach rękawiczki… Ale to nie zatrzyma policji na długo.
Jedyne, co można było zrobić, to zatuszować sprawę. Żeby tego dokonać… Musiałem uciec się do czarnej roboty. Co rozumiem przez „czarną robotę”? Zacznijmy od tego, że jestem formalnie odpowiedzialny za każdego polityka, niezależnie od tego, co zrobił. Ten tutaj nie był wyjątkiem. Niemniej jednak, nikt nie skanował mojej pracy. Zazwyczaj dusze trafiają na miejsce, ale czasami wskutek nieporozumienia, niedopatrzenia i tym podobnych, zostają w Niebie Niższym na zawsze. Nie jest to długi okres, gdyż po tym obszarze grasują Hieny Cmentarne, odrażające istoty z Otchłani. Nikt nie jest pewien, jak przedostały się ze swojego więzienia tutaj, ale nikt nie chce mieć z nimi nic do czynienia. Polują tu na nieostrożne dusze, zostawione w taki oto sposób. Jeżeli je dorwą, kaplica. Zniszczona przez Otchłań dusza idzie do samych jej czeluści i nigdy już nie wraca. Tam także trafiają demony kropnięte poświęcaną bronią i anioły sprzątnięte splugawioną, co zapobiega odrodzeniu ich dusz w nowych ciałach. Podobno powrócą one podczas Ragnarok, ale na chwilę obecną były tam zamknięte, powoli umierając w samotności.
Zdarzało mi się już zostawiać pojedyncze dusze w Niebie Niższym. Zazwyczaj wynikało to z pomyłki, niedopatrzenia albo braku czasu w chwili kryzysu. Czasami jednak zastanawiałem się, dlaczego nie zostawiamy wszystkich tych zbrodniarzy, bóstw zła i chaosu właśnie w Niebie Niższym, aby Hieny Cmentarne dobrały się do nich i usunęły na wieki? Tu jednak w grę wchodził rachunek prawdopodobieństwa: Zbyt duża była szansa, że przedostaną się do Czyśćca albo, o zgrozo, do Nieba. Pierwszy przypadek byłby jednak dużo, dużo gorszy: Wtedy demony nie miałyby żadnego problemu z przechwyceniem ich na swoje potrzeby.
Cóż, wątpię, by ktokolwiek potrzebował duszy jednego przeciętnego śmiertelnika. W najgorszym razie, Alastor zyska kolejnego siepacza.
Teraz, kiedy zabrakło samej ofiary, trzeba było zatrzeć ślady. Jako Żniwiarz jestem co prawda osobą dość znaną, ale tylko w środowiskach duchowych. Śmiertelnicy mogą czuć, że jestem istotą duchową, prawda, ale nie wykryją, kim konkretnie. Zazwyczaj sama prezencja anioła lub demona wystarczy, by przekonać tych słabszych duchem do swoich racji, ale funkcjonariusze prawa to często twarde sztuki, których nie zastraszy się byle obecnością. Niemniej jednak, wciąż pozostają oni łasi na pieniądze. Oczywiście, to tylko reguła. Istnieją żelazne okazy, których nie da się przekupić, zastraszyć ani zniechęcić. Szczęśliwie dla mnie i Alice, gość odpowiedzialny za sprawę „tajemniczego morderstwa młodego polityka” nie był skory do kolejnej papierkowej roboty i szybko umorzył postępowanie jako nieszczęśliwy wypadek po otrzymaniu kilkuset tysięcy ekstra. Jeżeli przyłapią go na łapówkarstwie, i tak nie będzie w stanie określić kto konkretnie dał mu pieniądze, tak więc mój własny interes jest zabezpieczony wraz z interesem rodziny Alice.
Musiałem teraz jednak wyjaśnić blondynce całą sprawę. To oznaczałoby przyznanie się do mojej tożsamości, bo mówienie, że jestem gangsterem z mafii mogłoby się źle skończyć. Zresztą, zielonooka dziewczyna zdawała się rozpoznawać każde kłamstwo i wahanie w mgnieniu oka.
– Żniwiarz? – Nie sądziłem, że przyjmie ona nowinę tak lekko.
– Nie inaczej – Odpowiedziałem zdawkowo, unikając jej spojrzenia.
– Patrz, jak się do ciebie mówi – Warknęła, a ja, odruchowo, przekręciłem głowę z powrotem w jej stronę. – Czyli odpowiadasz za dostarczanie dusz do Nieba albo do Piekła?
– Dusz polityków, konkretniej.
– …Co zrobiłeś z tamtym?
– Zostawiłem go. Zostawiłem go, by zgnił.
– Dlaczego? Podobno jesteś neutralny w tego typu sprawach.
– Zamknęli by cię za morderstwo…
– Poradzilibyśmy sobie i bez twojej interwencji.
– Bynajmniej. Tamten gość i jego ojciec mają adwokatów, pieniądze i władzę. Ja mogę co najwyżej posmarować łapę gliniarzowi.
– …Serio, o co ci chodzi?
– Nie mógłbym patrzeć na niesprawiedliwość. Może i jestem neutralny, ale nie zdzierżę głupoty ludzkiego prawa, które zamyka niewinnych.
– Mimo wszystko… Wciąż go popchnęłam na ten przeklęty kant ściany… – Alice wahała się. – Chyba powinnam się jednak zgłosić i…
– Nie rozumiesz? Zamkną cię, na kilka lat. Nie na miesiąc czy dwa, na kilka lat. Być może nawet na dłużej, z tytułu zwykłej zemsty. Większość ludzi jest taka sama, Alice. To samolubne istoty, które wierzą jedynie w swoje własne cele. Dla nich los innych nie ma znaczenia – No cóż, wyszło ze mnie to obcowanie z politykami dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Kiedyś to wszystko było prostsze. Nawet z tym przeklętym Robespierrem dało się dyskutować, a teraz… – Oczywiście, istnieją wyjątki od tej reguły, a ty jesteś jednym z nich. Naprawdę chcesz dać się zamknąć na taki kawał czasu przez jedną głupią wpadkę?
– To nie brzmi ani trochę neutralnie – Odparła, aczkolwiek widziałem, że jest nerwowa. Teraz to ona uciekała spojrzeniem, zastanawiając się pewnie nad moimi słowami.
– Wiem. Kretyn ze mnie – Wypaliłem, po czym niemal natychmiast ugryzłem się w język. Po co to powiedziałem? – To… To był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek, za który nikt, a szczególnie ty, nie ponosi winy. Rozumiemy się? – Kiwnęła głową. – Cóż… Ja pewnie… Ja pewnie będę się zbierał. Przepraszam za to… wszystko. Cały ten bałagan, to takie nieprofesjonalne z mojej strony. Masz mój numer na wypadek, gdyby coś było nie tak…? – Kiwnęła głową ponownie. – Gdybyś potrzebowała pomocy… Zadzwoń – Ukłoniłem się i już chciałem odchodzić – być może na zawsze – kiedy to Alice zatrzymała mnie jeszcze jednym pytaniem:
– Hej… Jak właściwie masz na imię?
– Thanatos.
Po dwóch tygodniach ciszy w końcu zadzwoniła. Mówiła, że chciała się spotkać. Poleciałem niemal od razu, spodziewając się najgorszego. Okazało się jednak, że Alice jest w dobrym zdrowiu, psychicznym i fizycznym, i że po prostu chciała zaprosić mnie na drinka. Po prawdzie, byłem zaskoczony. Wyglądała tak, jakby zupełnie zapomniała o całej sprawie, ja zaś nie wiedziałem, czy z tego tytułu się cieszyć czy niepokoić. Co, jeżeli przyznała się do wszystkiego? Okazało się jednak, że nie, była cicho. Święte Księgi kazałyby się pewnie przyznać, ale czasami trzeba interpretować treść sercem, a nie umysłem.
– To w sumie dziwna sprawa… Mieć znajomego anioła – Stwierdziła w pewnym momencie, sącząc szklankę applejack – Kiedy AB się dowiedziała, kto mi wtedy towarzyszył, zbladła jak ściana – Zachichotała złośliwie.
– AB?
– No wiesz, moja siostra. Amanda Barkley. Nazwisko wzięło się z tego, że jest dzieckiem naszej matki i mojego ojczyma. Zauważyłeś zapewne, że ani trochę nie wyglądamy podobnie, pomijając może piegi?
– Prawda…
– Żyjemy teraz na farmie razem z moją babcią i moim starszym bratem. Jakoś idzie.
– A… A wasi rodzice?
– Mój ojciec zginął w Nowym Orleanie, kiedy zaatakowała Katrina. Matka i ojczym mieli wypadek samochodowy. Tir – Alice ostentacyjnie opróżniła szklankę do końca. – Nic z nich nie zostało.
– P-przykro mi – Wiedziałem, że mówię to bez potrzeby, dla samego mówienia. Po co?
– Nie twoja wina. Bóg dał, Bóg wziął… – Oczy dziewczyny zaszkliły się. – Niech pierdolone imię Pana będzie błogosławione – Skinęła na barmana, który niemal natychmiast nalał jej kolejną szklankę trunku.
– Alice… Nie powinnaś chyba już więcej…
– Mam mocną głowę, Thanatos. Cholernie mocną. Nigdy nie potrafię się porządnie upić… Nawet wtedy, kiedy chcę.
– …Czy coś się stało?
– Nie… Na szczęście nie – Pociągnęła kolejny solidny łyk. Nawet nie drgnęła. – Ale było blisko. Policja była u nas na farmie. Wypytywali. Amanda była bliska wygadania się. Trzęsła się jak osika…
– Ale wytrzymała?
– Wytrzymała – Alice uśmiechnęła się lekko. – Szczęśliwie, wytrzymała. Dali nam spokój, sprawa umorzona. Ojciec gościa pluł się w telewizji, że poruszy niebo i ziemię, ale jak na razie mamy… mamy ten cholerny spokój – Ponownie uniosła szklankę do ust. Ostentacyjnie zablokowałem jej ruch ramienia. – Co? Że mam nie pić?
– Może to nie wygląda, ale ty naprawdę jesteś już pijana – Stwierdziłem, starając się nie brzmieć zbyt natrętnie. Popatrzyła na mnie, ja zaś spostrzegłem, że jej oczy zdążyły zmętnieć od nadmiernej ilości applejack. Z czego oni robili ten trunek?
– Gdzie tam pijana – Machnęła niedbale ręką. – Doskonale panuję nad sytuacją… – Nieznacznie, ale już zaczął jej plątać się język. Zdecydowanie, acz delikatnie wyciągnąłem szklankę z jej dłoni. Łypnęła na mnie nieprzyjemnie, ale ledwie sekundę później znowu machnęła ręką i dźwignęła się chwiejnie z miejsca. – Niech ci będzie – Powiedziała.
– To dla twojego dobra – Ponownie ugryzłem się w jęzor.
– Tak, tak. Słyszałam to milion razy – Odparła.
Odprowadziłem ją do domu. Na szczęście nie kiwała się za bardzo: Faktycznie musiała mieć mocną głowę. Otworzyła mi Amanda.
– Och… Pan Thanatos – Przywitała mnie, rzucając zaniepokojone spojrzenie w stronę swojej siostry.
– Nic jej nie będzie. Jest trochę podchmielona, prawda, ale szybko z tego wytrzeźwieje – Pokiwałem głową w zamyśleniu. Wtajemniczyliśmy młodszą siostrę Alice w całą sprawę na prośbę blondynki. Ku mojemu zaskoczeniu, przyjęła to ona dużo lepiej niż sama Alice. Być może miało to związek z tym, że nie widywaliśmy się tak często, kto wie? Na tym jednak liczba osób wtajemniczonych się skończyła. – Zadzwoń, gdyby coś się działo – Dodałem, „przekazując” starszą siostrę w ręce młodszej.
Kolejny telefon otrzymałem zaledwie dwa dni później. Była to sobota, na niebie zaś ani jednej chmurki. Było parno: Ani chybi zbliżała się potężna burza.
Alice wyglądała zupełnie inaczej niż przedwczoraj: Uśmiechnięta i wesoła, całkowite przeciwieństwo dziewczyny, która w czwartek topiła swoje smutki mocnym trunkiem. Zaproponowała, że zabierze mnie na przejażdżkę. Naszym środkiem transportu miał być stary, zeżarty przez rdzę pick-up, chyba jeszcze sprzed drugiej wojny. Pomimo dość przerażającego wyglądu, okazał się być na chodzie, jadąc lekko i bez żadnych problemów. Pojechaliśmy autostradą, prosto przed siebie, bez celu czy zadania. Przyznam się, to fajna sprawa. Życie Żniwiarza zazwyczaj nie zostawia czasu na tego typu drobne przyjemnostki. Zresztą, i tak musiałem poprosić znajomego, by popracował nieco za mnie. Co prawda moja prośba kosztowała mnie parę uniesionych brwi, ale odpowiednie argumenty pozwoliły mi na jeszcze jeden dzień w jej towarzystwie. Nie wiem, co konkretnie się stało, ale jej prezencja była dla mnie coraz to przyjemniejszą i przyjemniejszą. Być może naprawdę się zakochiwałem. Czy to możliwe? Do tej pory kontakty ze śmiertelniczkami ograniczały się dla mnie do szybkiego numerka i rozejścia się w swoje strony. Dla siebie byliśmy jedynie przypadkowymi osobami, które miały okazję zakosztować ciała tej drugiej. Teraz jednak wyraźnie czułem to dziwne uczucie… A przecież byliśmy jedynie przyjaciółmi.
Jechaliśmy już jakiś czas. Od Dallas oddaliliśmy się o dobre dwieście kilometrów jazdy.
– Hej, Thanatos. Skory do obejrzenia czegoś? – Zagaiła do mnie.
– Nie robi się już późno?
– Nie ma pośpiechu, najwyżej będziemy wracać po ciemku.
Po zjeździe z autostrady tłukliśmy się polną drogą dobre pięć minut, by dojechać do ruin jakiegoś rancza. Musiało zostać opuszczone dawno temu, jeżeli rozmiar pajęczyn w wybitych oknach miał być jakąkolwiek wskazówką.
– Szmat czasu minął, kiedy byłam tu po raz ostatni – Powiedziała Alice, wyciągając kluczyki ze stacyjki i wyskakując z pojazdu. – Chyba z dziesięć lat albo i więcej.
– Co to za miejsce? – Zapytałem, przeczuwając odpowiedź.
– Nasze stare ranczo – Odpowiedziała. – Tu wychowali się moi rodzice. Kiedyś to było piękne miejsce…
– To pustkowie?
– Nie tak dawno temu mieszkali tu jeszcze ludzie. Ostatnia działka została wyprzedana siedem lat temu… Było tu miasteczko. Niewielkie, ale dobrze prosperujące. No cóż… Potem powstała ta autostrada obok i przestano je odwiedzać… A utrzymanie takiego miasta duchów mija się z celem. Dlatego też kolejne rodziny wyprzedawały swoje działki i domy, jadąc do miasta w poszukiwaniu szczęścia. Nasza rodzina była jedną z ostatnich, która sprzedała ziemię.
– A dom?
– Nie był w wiele lepszym stanie niż teraz – Zaśmiała się z trudem. – Koszty remontu były dla nas za wysokie, tak więc dom stoi luzem. Nikt go nie wyburzył, bo nie ma tu już miasta, które by się tym zajęło…
– Podchodzisz do tego zaskakująco lekko.
– Ano. Nie żyłam tu zbyt długo, tak więc nie pamiętam za wiele… Zresztą, zastanawia mnie, jak to tam teraz wygląda.
– Cóż, sama stwierdziłaś, że mamy masę czasu.
– Wiem o tym, wiem – Zaśmiała się ponownie. – Wchodzimy?
– Do walącego się budynku?
– Tchórzysz? – Jak słowo daję, zachowywała się czasami jak rozwydrzony gówniarz. Ale nie, nie zamierzałem stchórzyć. Ostatecznie, była to jedynie opuszczona farma, ja zaś byłem rzekomo nieustraszonym aniołem. W sumie… Co tam mogło siedzieć?
Chwilę zajęło nam odgruzowanie tego wszystkiego, ale ewentualnie przecisnęliśmy się do wnętrza rancza. Ku mojemu zaskoczeniu, pomieszczenia w środku zachowały się całkiem nieźle: Choć w większości były puste, ich przestrzeń nie uległa znaczącemu uszkodzeniu. Gdzieniegdzie ostały się pojedyncze meble, gdzieś tam po podłodze biegła mysz. Było tu cicho.
Przedarliśmy się do pokoju na piętrze. Wedle słów Alice, tutaj mieszkała kiedyś z siostrą. Teraz pomieszczenie było zrujnowane, ale wciąż było tu czuć pewną dyskretną, subtelną aurę siostrzanej miłości. Pomyślałem, że w tym teraz zniszczonym miejscu moja znajoma musiała przeżyć swoje najpiękniejsze chwile w życiu. Nigdy nie posiadałem rodziny sensu stricte, tak więc nie potrafiłem za bardzo utożsamić się z jej emocjami i uczuciami. Na Olimp dobrano wtedy przypadkowych aniołów. Często współpracowników, ale nikogo, kogo mógłbym nazwać bratem, siostrą bądź przyjacielem. Ot, byliśmy po prostu grupą Niebian, którzy znali się na tym i owym. Niektórzy odeszli do niebytu Otchłani, inni przeszli na emeryturę, a nieliczni, tacy jak ja, wciąż pracują.
– Kurczaki… – Zaskoczenie w jej głosie wyrwało mnie z zadumy. Obróciłem się w stronę Alice, która pokazywała teraz na… pluszowego misia, leżącego na jednej z półek. Pluszak był dość mocno nadgryziony przez ząb czasu: Był w paru miejscach popruty, okryty pajęczynami, brakowało mu także jednego „oka”. – To pluszak z czasów, kiedy miałam jeszcze kilka lat. Co on tu robi?
– Nie rozumiem.
– Pamiętam, że zapomniałam go wtedy wziąć ze sobą, kiedy się przeprowadzaliśmy. Wtedy to moja siostra była jego właścicielką. Była straszna draka, nie można było już po niego wrócić… Ale jestem przekonana, że zostawiłam go w szafce, a nie tutaj na półce. Zupełnie jakby… No nie wiem, ktoś go przestawił.
– Ale kto chciałby tu mieszkać? To miejsce to przecież ruina… – Zauważyłem dość przytomnie. Pomimo to, w głowie włączyła mi się alarmowa lampka. Niestety, za późno. Nagle poczułem, że coś ciężkiego i metalowego uderza mnie w tył głowy. Napastnik musiał myśleć, że coś takiego mnie znokautuje i miał częściową rację: Nie padłem co prawda bez życia na ziemię, ale uderzenie zamroczyło mnie na tyle, że zobaczyłem gwiazdy, osuwając się na kolana. Do moich uszu dobiegł krzyk Alice, ale brzmiał tak odlegle, że równie dobrze mogła być kilkaset metrów dalej.
Od gościa, który urządził tu sobie mieszkanie waliło narkotykami i tanim, nieoczyszczonym bimbrem na kilometr. Szczerzył się uśmiechem złożonym z poczerniałych zębów, przyodziany w łachmany i trzymający w ręku pordzewiałą gazrurkę. Nie miałem zielonego pojęcia, co robił tak daleko od cywilizacji. Nie było tu nikogo, kogo można byłoby ograbić ani niczego, czym można by było zaspokoić swoje uzależniające pragnienia. Jedyne przypuszczenie, jakie mi się nasuwało to przedawkowanie. Facet odleciał tak bardzo, że zatracił kontakt z rzeczywistością i znalazł się tu wskutek czystego przypadku.
– Wiedziałem, że przyjdziecie… – Zaciągał zgłoski, a jego oczy świeciły niczym w najczystszej malignie. – Nie dam się zabrać na wasze cholerne UFO, o nie! – Zamachnął się gazrurką na Alice. Na szczęście, blondynka była na tyle szybka, by uniknąć ciosu i wymierzyć kontrę. Odgłosu łamanego nosa nie da pomylić się z niczym innym. Oprych poleciał do tyłu i chyba tylko cudem utrzymał się na nogach. W jego oczach błysnęło szaleństwo.
– Nie dam się zabić! – Wrzasnął, rzucając się na nią i obalając na ziemię. Uderzyła głową o kant szafki i upadła na podłogę, zamroczona; akurat wtedy, kiedy zdołałem się już otrząsnąć z ciosu gazrurką. Mężczyzna zamachnął się na nią swoją improwizowaną bronią i mało brakowało, a rozkwasiłby jej głowę. Skoczyłem w jego stronę, wpychając go na ścianę. Uderzył już złamanym nosem o starą tapetę, trysnęła krew. Oprych zakolebał się i potrząsnął głową, po czym obrócił w naszą stronę przekrwione oczy.
– Ja wiem, jak to jest! – Zapluł się wściekle. – To królowa! To jak z mrówkami! Ujebać królową, to wszystkie zdechną!
– Odjechał do Piekła – Stwierdziła Alice kwaśno.
– Ostrożnie. Musimy go unieszkodliwić i odstawić do miasta, na jakąś izbę wytrzeźwień… – Mruknąłem w odpowiedzi. Opętany narkotycznymi wizjami gość zaszarżował na nas, wymachując dziko gazrurką.
Mogłem być aniołem, ale moje umiejętności walki znowu jakieś wysokie nie są. W sumie to wstyd, biorąc pod uwagę, że jestem Potęgą, z których składa się zdecydowana większość służb początkowych i niebiańskiej armii. Jedyne, co potrafię, to wymierzyć jeden cios, a to trochę mało, szczególnie kiedy przeciwnik jest uzbrojony i wzmocniony dragami.
Z pomocą przyszła mi Alice, atakując z drugiej strony. Nie sądziłem, że ma aż taką siłę uderzenia. Zaprawdę, zadziwiająca z niej była kobieta. W połączeniu z moim unikiem, nasz przeciwnik został całkowicie zdezorientowany. Cios blondynki nie posłał go na deski, ale zarzucił nim na tyle, bym mógł poprawić kolejnym. Oprych nie zamierzał się jednak poddać. Czy to prochy dały mu taką wytrzymałość czy to on sam był taki uparty, ciężko mi było powiedzieć. Tym razem wycelował w moją łydkę. Musiałem przygryźć wargi, by nie zakląć, cios był tak mocny. Wystarczyła jednak chwila skrzywienia się, by oprych przygrzmocił mi w podbródek. Tego uderzenia już nie mogłem tak po prostu przetrzymać: Atak obalił mnie na ziemię, ponownie półprzytomnego. Naszprycowany rzucił się teraz na Alice, unikając ciosu jakimś nadludzkim szczęściem i przygważdżając ją do podłogi, szykując się do zadania serii uderzeń. Zanim byłem w stanie dźwignąć się z ziemi, usłyszałem co najmniej trzy. Poczułem… wściekłość. Choć być może źle to o mnie świadczy, zignorowałem swoje własne zalecenia i rozkazy. Podniosłem się z miejsca niemal natychmiast. Świr atakował Alice z uporem godnym rekina. Wydaje mi się, że cios gazrurką mógł złamać jej rękę. To było dla mnie za dużo. Rzuciłem się na niego, wyrywając stalowy przedmiot z jego ręki i samemu wymierzając cios gazrurką, prosto w potylicę przeciwnika. Padł od razu, po jednym ciosie i przestał się poruszać. Przez chwilę wpatrywałem się w rozbitą głowę mężczyzny, pozwalając swojemu oddechowi na uspokojenie się. Upuściłem zakrwawioną gazrurkę i podałem rękę Alice. Tak jak przypuszczałem, złamana.
– Wszystko w porządku? – Zapytałem. Ku swojemu nieprzyjemnemu zaskoczeniu, usłyszałem strach w swoim głosie.
– Tak… Tak sądzę – Odparła. Jej głos także drżał, aczkolwiek słyszałem w nim zauważalną wdzięczność. – Czy on…? – Wskazała mężczyznę. Dla pewności, sprawdziłem puls. Brak.
– Tak – Przytaknąłem głucho. – P-przepraszam.
– Przepraszasz? Uratowałeś mi właśnie życie – Zaprotestowała gorąco, po czym skrzywiła się. – Bydlak złamał mi rękę…
– Dasz radę wyjść o własnych siłach?
– Spokojnie. To tylko ręka… A co z nim? – Wskazała na trupa z rozbitą głową. – …Zostawimy go tutaj? To się chyba nie godzi…
– Próbował właśnie cię zabić, a ty zastanawiasz się, co zrobimy z jego ciałem? – Pokręciłem głową w niedowierzaniu. Jeszcze przed chwilą to ja czułem się zakłopotany losem tego gościa… Zadziwiające.
– Nie może tu tak gnić… Mógł mieć jakąś rodzinę… Przyjaciół.
– Oczekujesz, że co zrobimy? Wyniesiemy go na ulicę i zapytamy, czy go znają? – Przygryzła wargę. Widziałem, że nie chciała go tu zostawić i po prawdzie rozumiałem, dlaczego. – Twoje zdrowie jest teraz najważniejsze, to wygląda naprawdę paskudnie – Dopiero teraz zauważyłem, że z ramienia Alice wystaje kawałek kości. Nie wiem, jak to się stało, żeby gazrurką zadać taki cios…? – Czekaj, wezmę cię pod ramię.
– Nie ma potrzeby, to tylko zła… – Zachwiała się i poleciała do przodu, blednąc. Udało mi się ją złapać i Bogu dzięki, bo gdyby jeszcze miała wyrżnąć głową o podłogę, to mogłoby być krucho. Zamrugała. Było oczywiste, że nie jest to „tylko” złamanie i że trzeba będzie zabrać ją do szpitala w trybie natychmiastowym.
Założyłem jej opatrunek, chociaż nie powiem, by był on dobry. Ot, tak założony, by nieco wydłużyć jej chwile przytomności. Problem pojawił się, kiedy zaczęliśmy szukać szpitala. Od Dallas oddaleni byliśmy o dwieście kilometrów, a tak duży dystans – nawet po autostradzie – zająłby trochę czasu do przejechania. Bogu dzięki, jakiś gość z rodziną zatrzymał się i wskazał nam drogę do pobliskiej przychodni. Szpital to nie był, ale lepszy rydz niż nic, szczególnie że zdrowie, a być może i życie Alice wisiało na włosku. Widziałem miny jego żony i dwójki dzieci, na oko dwunastolatka i siedmiolatki. Trwali w swoim szczęśliwym, uporządkowanym życiu, pod wielkim szklanym kloszem do czasu, w którym nie pojawiło się tych dwóch brudasów w godnym pożałowania samochodzie i godnym pożałowania stanie.
Lekarz w przychodni spoglądał na Alice z mieszaniną przerażenia i niedowierzania, ewidentnie nie mogąc uwierzyć w zakres obrażeń, a zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy opisałem mu całe zajście. Na szczęście nie wyglądał na kogoś, kto lubi informować policję o tego typu rzeczach i od razu wziął się do roboty. Minęło parę godzin nerwowego oczekiwania z mojej strony, chociaż mogło minąć nawet parę dni. Zatraciłbym poczucie czasu, gdyby nie zegar wystukujący każdą sekundę.
W końcu, lekarz wyszedł do mnie na korytarz.
– Będzie żyć – Stwierdził, kiwnąwszy głową. – A jeżeli nie będzie się nadwerężać za bardzo, to powinna też odzyskać pełną kontrolę nad ramieniem.
– To znaczy? – Zapytałem.
– Dostała dość mocno. Nie będzie mogła go przeciążać przez co najmniej trzy tygodnie, chyba że dąży do amputacji.
Cholera. Przecież Alice zbierała jabłka, a to z pewnością wymagało obu rąk…
– Rozumiem… – Kiwnąłem głową. – Mogę ją zobaczyć?
– Na chwilę obecną śpi i sądzę, że dziś już się raczej nie obudzi. Nasze szczęście, że mamy tu małą salkę na ostry dyżur, bo nie wiem, czy dałaby radę przeżyć przewiezienie do najbliższego szpitala.
– Przeżyć…?
– Nie ukrywam, Panie Theodore, rana była poważna. Bardzo poważna. I tak straciła już sporo krwi, a takie rzeczy regenerują się powoli. Proszę się jednak nie martwić, jest w rękach specjalisty.
– Wierzę na słowo.
Alice prosiła, by dać jej nieco samotności. Od momentu, kiedy mnie o to poprosiła do momentu naszego ponownego spotkania minął tydzień. Przez ten czas wariowałem, wariowałem jak głupi. Spędziłem te siedem dni na kontemplacji i graniu w szachy. Ziemia była męcząca… Stała się dla mnie męcząca. Była nieprzyjemnym przypomnieniem tego, co wtedy się wydarzyło oraz poświadczeniem mojej niekompetencji. Mogłem przecież coś zrobić… Cokolwiek, co tylko mogłoby zapobiec tej ranie.
Kiedy jednak ponownie się zobaczyliśmy, blondynka nie była zła, smutna czy zmartwiona. Przeciwnie, uśmiechała się szeroko.
– Wybacz, że wyciągnęłam cię wtedy na tamto zadupie – Powiedziała po przywitaniu.
– Co? A, to… Nie masz się co o to martwić. Najważniejsze, że jest z tobą w porządku – Odparłem, pozwalając sobie na lekki uśmiech.
– Nie do końca w porządku, ale przynajmniej w jednym kawałku – Poprawiła mnie, szczerząc zęby.
– Tak, to też się liczy – Byliśmy sami w jej pokoju. Był dość skromnie urządzony, powiedziałbym wręcz, że ubogo. Co prawda w rogu stał komputer, ale wyglądał na dość archaiczny, jeszcze z kineskopowym monitorem.
– Nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mnie – Powiedziała, a jej uśmiech nieco się zmniejszył.
– Nie ma sprawy. To naturalny odruch ratowania życia. Co prawda jako Żniwiarz nie jestem do tego jakoś bardzo przyzwyczajony, ale wiesz, jak jest – I po raz kolejny, moje umiejętności formowania rozmowy zaczynały upadać.
– Ano – Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy na jednym łóżku. Być może była to jedynie moja wyobraźnia, ale zaczęło robić się duszniej. Okno było otwarte, co tylko konsternowało mnie bardziej. Chwilę później jednak Alice przysunęła się do mnie, dotykając swoją dłonią mojej dłoni i wszystko stało się jasne.
– Jesteś w porządku gość – Stwierdziła, przysuwając się jeszcze bliżej i opierając głowę o mój bark. – Trochę sztywny, ale w porządku. Naprawdę sporo ci zawdzięczamy.
– To nic – Odparłem cicho, ale nie zmieniło to wiele. – Znaczy, to nic takiego, nie? To naturalne dla mnie, by nieść jakąś pomoc potrzebującym.
– To właśnie ta sztywność, o której mówiłam – Zaśmiała się. – Musisz przestać być taki oficjalny. Pomogłeś mi i tyle, jasne?
– …Jasne – Oficjalny. Cóż, chyba każdy stałby się oficjalny po tak długim istnieniu.
– Tak więc… Muszę się jakoś odwdzięczyć… – Przepraszam bardzo? – Zaskoczyła mnie. Nie sądziłem, że zaproponuje mi coś takiego… – I dlatego pomyślałam, że może moglibyśmy pójść razem do kina. Co Ty na to? – Nieprzyjemne zaskoczenie ustąpiło miejsca ogromnej uldze. A więc jednak nie o to chodziło… Niech szlag trafi mój męski, nieskomplikowany umysł.
– Och tak. Z chęcią – Odparłem niemal automatycznie. Alice uśmiechnęła się ciepło, po czym, zaskakując mnie już po raz trzeci, przysunęła się do mnie i delikatnie musnęła swoimi wargami moje w krótkim pocałunku. Świat zawirował mi przed oczyma zupełnie jak po oberwaniu tamtą gazrurką. Tym razem jednak, uczucie było więcej niż przyjemne.
– Jesteś uroczy jak na Żniwiarza – Stwierdziła z figlarną nutką w głosie, odsuwając się.
– D-dziękuję… – Odmamrotałem w odpowiedzi, niepewny tego, co się właśnie tu wydarzyło. Alice podniosła się z łózka i podała mi rękę. Po krótkiej chwili odwzajemniłem gest i poczułem, że jej mocny chwyt ciągnie mnie do niej, podnosząc.
– Oczekuję zobaczyć cię jutro o dwunastej przed moim domem – Stwierdziła, uśmiechając się.
– Masz już wejściówki? – Zapytałem zaskoczony.
– Ano. Planowałam to wyjście już jakiś czas – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, ja zaś stwierdziłem, że to najpiękniejszy uśmiech, jaki widziałem.
Jesteśmy parą już parę ładnych lat. Oczywiście, nic nie jest oficjalne, żeby uniknąć nieprzyjemności po obu stronach. Romanse człowieka i anioła zdarzają się stosunkowo rzadko i często kończą się fatalnie w skutkach. Chyba każdy zna historię Areusa Harbingera, który w wyniku swojego szaleńczego uczucia musiał zostać poddany Mene Tekel Fares, która to nie zalicza się do najprzyjemniejszych i najłagodniejszych z kar. Demonom takie bratanie przychodzi zdecydowanie łatwiej, być może dlatego, że są bardziej ludzkie od nas, targane potężniejszymi uczuciami i emocjami. Czasami jednak… Czasami jednak zdarzają się wyjątki.
Alice to wyrozumiała kobieta. Uczucie czy nie, wciąż pozostają mi obowiązki do wypełniania, a ona wie, że choćbym chciał, nie jestem w stanie być u jej boku tak często, jakbyśmy obydwoje tego chcieli. Zresztą, ona także jest zajęta dość często. Widujemy się stosunkowo rzadko, raz na tydzień, czasami dwa. Za każdym razem jednak są to spotkania pełne najszczerszej radości i prawdziwej pasji. Pozwalają mi na oddychanie pełną piersią i zarzucenie półśrodków. Przestałem włóczyć się po nocnych klubach, zamiast tego oddając się wędrówkom po lasach i łąkach. Teraz, kiedy już znalazłem tą część ludzkiej natury, która mnie do siebie przyciągała, mogłem sobie pozwolić na odstresowanie i chwilę relaksu pośród tych najpierwotniejszych tworów Boga.
Anioły i demony w większości przypadków są przez zwierzęta ignorowane, chyba że same chcą zwrócić na siebie ich uwagę. Większość demonów, ze względu na otaczającą je aurę śmierci i ognia, unika kontaktu ze zwierzętami, nie chcąc prowokować walki, choć są takie, które nie mają żadnego kłopotu ze zjednywaniem sobie natury na swoje potrzeby. Anieli z kolei, będąc w większości spokojniejszymi, nie wadzą większości zwierząt. Jako niegdysiejsze bóstwo śmierci, wciąż roztaczam wokół siebie aurę nienaturalnego spokoju, którą pierwotne umysły z łatwością wyczuwają i często do niej legną, by zaznać chwili ciszy.
Moim ulubionym stworzeniem jest wrona. To mądry ptak, a do tego bardzo ładny, o czarnych jak noc piórach i bystrym, przenikliwym spojrzeniu. Podczas każdej z moich podróży po dziczy trafiam przynajmniej na jedną. Sam nie wiem, dlaczego akurat wrona. Ludzka symbolika często utożsamia kolor czarny ze śmiercią i ciemnością, a to są – w mniejszym lub większym stopniu – moje domeny. Czarne zwierzaki często miały pod górkę wśród ludzi. Ileż to było rytualnych wręcz spaleń czarnych kotów, które rzekomo miały być czarownicami albo stworzeniami Szatana albo nie wiadomo jeszcze, czym innym… Teraz ludzie zmądrzeli, ale kosztem postępującego sceptycyzmu i ateizmu. Cóż, nie da się zaprzeczyć obecności demonów i aniołów w tym świecie, niemniej jednak coraz większa liczba ludzi zaczyna wysnuwać teorie spiskowe, jakobyśmy mieli być nie istotami duchowymi, a raczej kosmitami bądź mutantami. Nie wspomnę już o tym, że coraz większa ich liczba neguje istnienie samego Boga… Cóż poradzić.
Na chwilę obecną świat jest spokojny, ja zaś raduję się. Kiedy zaczyna cię już trafiać szlag po tak długim okresie rutyny, szczere uczucie miłości jest dokładnie tym, czego ci trzeba. Jesteśmy parą i, jak już wspominałem, to wspaniałe uczucie. Moi współpracownicy mogą się pewnie czegoś domyślać, zważywszy na moje częstsze absencje z pracy i lżejsze do niej podejście, ale zanim się w pełni zorientują, minie sporo czasu. Do tej chwili, chcę być razem z Alice, z tą jedyną dziewczyną, której powierzyłem swój anielski żywot.
Pomyślałbym, że ktoś namalował mój autoportret. ---> Jeżeli autoportret, to nie malował go "ktoś". Jeśli malował "ktoś", to nie był to autoportret.
Jezykowo bardzo słabo. Kolokwializmy, niezręczne zdania... Długa i kręta droga przed Autorem, jeśli chce do czegoś dojść...
Błąd w kwestii portretu poprawiony.
Nie rozumiem jednak, jak kolokwializmy mają być odbierane jako złe. Jakieś szersze wytłumaczenie? Nie pogardziłbym także pokazaniem paru tych "niezręcznych" zdań oraz wspomnienie coś na temat fabuły i postaci przedstawionych.
Masz masę błędó w zapisie dialogów. Chociażby:
"- Wybacz, że wyciągnęłam cię wtedy na tamto zadupie – Powiedziała po przywitaniu."
Powinno być:
- Wybacz, że wyciągnęłam cię wtedy na tamto zadupie – powiedziała po przywitaniu.
Na temat całości się nie wypowiadam, bo na razie nie mam czasu go przeczytać.
...O Boże. Tyle poprawiania będzie. D: Zawsze mi się wydawało, że można tak zapisywać bez żadnych problemów... Cóż, dziękuję za spostrzeżenie.
Z kolokwializmami, Szanowny Fergardzie, jest tak, że wplecione w kwestie dialogowe oddają język danej postaci, służą lepszemu scharakteryzowaniu tejże. Natomiast używane w narracji sugerują, silnie sugerują, że autor nie zna polszczyzny poprawnej, literackiej... To zjawisko występuje bardzo często, niestety. Potwierdza starą, prawie zapomnianą prawdę: literat powinien znać dwa języki, polski "czysty" i polski potoczny.
Hm. To ma sens, tak sądzę. Ale z drugiej strony, mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową, a więc taką, która jest prowadzona z punktu widzenia danej postaci ergo daje ona pewien wgląd na jej osobowość i nieco ją charakteryzuje, jak wspomniane to przez Szanownego Recenzenta zostało.
Niemniej jednak, dziękuję za zwrócenie na to uwagi.
Jeśli o pierwszoosobową chodzi, to uważam, że w zupełności wystarczą jakieś dwa, trzy charakterystyczne zwroty albo wyrażenia {ale czytelne dla wszystkich, więc nic ze slangów młodzieżowych (za szybko się zmieniają) ani wybitnie środowiskowych}, i też spełnią swoje zadanie względem postaci. Lekko doszczegółowiając napisane: bardzo znaczną rolę gra rodzaj opowieści. Dość nielogicznym wydaje się snucie długiej i skomplikowanej historii przez jakiegoś, daruj określenie, palanta spod śmietnika --- narrator, który bierze się do opowiedzenia złożonej historii, analfabetą być nie powinien, bo zmęczy każdego czytelnika monotonią nazbyt prostego języka.
Tym bardziej u Ciebie, gdy opowieść snuje półbóg czy inny półdemon.
Zbyt długie jak na ilość akcji. Początek, a w zasadzie połowa, (opis działalności i zależności nieba - czyśćca - piekła) zawiera dosyć ciekawe teorie, ale przedstawione niestety rozwlekle. Mnie to bardzo zniechęciło do dalszego czytania Sorry ale resztę przejrzałem tylko pobieżnie. Jakby tak skrócić o 40-60% to tekst tylko by zyskał.
@AdamKB: Ponownie, ma to sens. Dziękuję za zwrócenie na to uwagi.
@Homar: Dziękuję za zwrócenie uwagi i na to. Wezmę to sobie do serca, choć przyznam się, że, osobiście, nie uważam tego za swój najlepszy tekst. Większość rzeczy przeze mnie pisanych to eksperymenty, sprawdzają, czy mogę jakoś sensownie pisać o najprzeróżniejszych tematach i zagadnieniach.
Niemniej jednak, dziękuję za krytykę. Zawsze to jakaś lekcja, którą trzeba wziąć sobie do serca.