
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Martha wytężyła wzrok, oparła łokcie na kościstych kolanach i jeszcze raz pośliniła końcówkę nici. Podjęła kolejną, trzecią z rzędu próbę, ale na niewiele to się zdało. Rzuciła w diabły robótkę i splotła ręce na klatce.
– I co? Ciężko trafić do dziurki? – roześmiał się Albert, opluwając kaszą stół.
– Nie łatwo – uśmiechnęła się. Martha była kobietą, dla której porażki nie były powodem do długotrwałego smutku. Wiedziała, że nie ma co rozmyślać nad niepowodzeniami, skoro zawsze otrzymywała spodziewane ukojenie. Być może dlatego jej starania w samorozwoju skończyły się na nauce czytania i pisania (ale trzeba przyznać, że wychodziło jej to całkiem nieźle). Oczywiście umiała także gotować i cerować (poniekąd), ale było to spowodowane tylko wyższą koniecznością.
Albert podszedł do siedzącej na łóżku kobiety. Nadpróchniałe deski jęczały z każdym jego krokiem, świeczka niknęła w olbrzymiej dłoni. Martha z prawdziwym podziwem patrzyła na ruchy potężnego ciała.
Po krótkich poszukiwaniach odnalazł na podłodze igłę. Leżała w zagłębieniu między dwoma deskami, gdzie jego grube palce nie miały dostępu. Pomyślał, podrapał się po głowie. Wymyślił.
W małym zachowku za piecem, gdzie składowali drzazgi na rozpałkę, odnalazł małe drewienko o ostro zakończonym końcu. Za jego pomocą, po wielu manewrach i przekleństwach, wydobył na powierzchnię igłę. Była cała i zdrowa.
Albert usiadł na samym brzegu łóżka. Jego ręce, które bardziej nadawał się do trzymania topora, zacisnęły się na nitce i igle. Właściwie sam nie wiedział, jakim sposobem przewlókł nitkę przez mikroskopijne oczko. Aż musiał cmoknąć z podziwu dla samego siebie. A później Martha też go cmoknęła. W policzek.
– Nie złość sie – powiedział, wiedząc jak bardzo urósł w jej oczach. – Nie ma na co.
Nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się szeroko i przejęła od mężczyzny igłę z nitką. Po chwili razem zatańczyły na dziurawym parkiecie Albertowych spodni.
Uśmiechnął się. Zawsze się uśmiechał, widząc rozradowaną Marthę. Chociaż żył otoczony potężnymi lasami, rozległymi polanami, sięgającymi nieba górami, to żadne z tych rzeczy nie cieszyło jego oczu tak bardzo, jak ledwo dostrzegalny uśmieszek Marthy. Nie było w tym nic dziwnego, oczywiście.
Albert czuł, że ta noc, podczas której jesień spotyka się z zimą na lubieżne schadzki, a mróz niczym upiór łapie za wystające spod kołdry pięty, będzie najcieplejszą od dawna nocą.
Miał rację.
***
Obudzili się tuż przed świtem. Oboje zmęczeni po wyczerpującej nocy, a mimo to rześcy, jak niemal nigdy wcześniej. Dziwna to była mieszanka, która zamiast pomóc gładko wejść w dzień, zatrzymywała człowieka w jego przedsionku.
Martha przeciągnęła się pod grubą warstwą skór. Grzały całkiem dobrze, ale mimo to przylgnęła bardziej do ciała Alberta.
– Trzeba owce przegnać – powiedział, po czym wyswobodził się z jej objęcia i wyszedł z posłania.
– Jeszcze chwile. – Kompletnie nie rozumiała, dlaczego zamiast zostać w ciepłym łóżku razem z nią, woli gonić za owcami i baranami. Dopiero za jakiś czas uświadomiła sobie prostą prawdę: bo trzeba.
Niechętnie bo niechętnie, ale wstała. Ubierała się, a on w tym czasie pośpiesznie zjadał zaschnięte paski mięsa.
– Przyjdź szybko – powiedział, opuszczając chatę.
Nim ubrała się i ruszyła jego śladem już zdążył wypędzić owce z chlewa. Nie było ich dużo, bo nie potrzebowali wielkiego stada. Te dziesięć sztuk w zupełności wystarczało na ubrania, a od czasu do czasu, gdy sprytny zając zdołał uniknąć sideł zastawionych przez Alberta, zabijali sztukę czy dwie. Smak owczego mięsa już dawni stracił dla nich znamiona wykwintności, ale była to miła odmiana od dziczyzny. Żyjące w lesie zające i dziki także były zadowolone.
Martha z pomocą kija ubezpieczała prawą stronę stada. Ryzyko może nie było zbyt wielkie, ale nie chcieli, aby jedna z biednych owieczek zaginęła w mrocznej gęstwinie lasu, która stanowiła preludium do położonych na wzgórzach pastwisk. Wysoko położone polany z lotu ptaka wyglądały, jak głowa łysiejącego mężczyzny. Albo, po prostu, jak głowa Alberta.
W każdym razie Martha uwielbiała obydwa te widoki.
Tak więc zapędzili owce do zagrody. Nie wyglądały na zadowolone z tego powodu. Smutne też nie. Miały stać, to stały.
– Trzeba będzie już nożyce ostrzyć – powiedział, zamykając bramkę. Martha spojrzała na owce.
– Tak, mocno obrosły. – Zamyśliła się przez chwilę, po czym dodała: – Z twojej brody też byłby ładny sweterek. I taki czarniutki, trochę odmiany by było.
– O nie, nie, nie. Chłód już idzie. Dopiero po zimie się golę. Cieplej mi będzie.
– Ale w nocy mnie koliłeś tym brodziskiem. Jak tak ma być, to ja dziękuję za te rzeczy. Ja przez zimę wytrzymam.
I tu miał Albert nielichy problem.
***
Zwycięstwo Marthy nie było dla Alberta zaskoczeniem. W obliczu zbrodniczego ultimatum, sam postanowił wypełnić stawiane mu żądania. Nie czuł złości z powodu przegranej, szczególnie gdy koiła go szeroka perspektywa korzyści.
Chciał zrealizować te żądania. Ale nie zdążył.
Wszystko przedstawiało się w ten oto sposób.
Po tym, jak wspólnie zagonili owce na pastwisko, Martha wróciła do domu, by zająć się obiadem. On w tym czasie wybrał się do sadu.
Miał tam trochę roboty: jesienne liście do zgrabienia, krzaki róż do podwiązania. Wszystkie zadania wypełnił dokładnie i sumiennie, ale nie konicznie w tej kolejności.
Zeszło mu się trochę, bo i (wbrew pozorom) roboty miał dużo. Same zgrabienie liści zabrało pół dnia. Zawsze powtarzał Marthcie, że trzeba by wyciąć z kilka drzew, ponieważ spora część jabłek i tak stanowiła pożywienie wiecznie głodnej ziemi lub zachłannych szpaków. Martha jednak nie pozwoliła mu na to.
– Były tu odkąd się urodziłam – mówiła z uśmiechem, gdy poruszał ten temat. A zwykł robić to niemal każdego roku, tuż po spaleniu liści. – To już część mnie – powiedziała, wyciągając ku niemu rączkę. W jego odczuciu bardzo ładną rączkę. – Chyba nie chcesz wyciąć części mnie? – Skuliła palec serdeczny, tworząc iluzję kikuta.
Tak, więc drzewa stały, a Albert do późnego wieczora bawił się z wiatrem-złodziejem, jakby podkradane liście były drogocennymi klejnotami.
Po wykonaniu swych zadań, wrócił do domu, ale gdy tylko wszedł do przedsionka, Martha krzyknęła, aby stał, gdzie stoi.
– Świeżo zmywana podłoga.
Ale po co zmywać drewnianą podłogę – pomyślał. Dla własnego dobra nie okazał swych wątpliwości.
– Owce – powiedział zamiast tego.
– No, akurat podłoga przeschnie.
Poszli. Na dworze było jeszcze jasno, ale gdy tylko weszli do lasu, gałęzie przemocą wyrwały im największy ochłap światła. Albert wiedział, jak bardzo Martha nie lubiła tych nocnych wędrówek. Jednak tamtego dnia uśmiechała się. Próbowała to ukryć, odkręcać się od Alberta, ale nawet cienie nie ukryły jej radości.
– O co chodzi? – zapytał, mimowolnie się uśmiechając.
– Oj nic, nic. Ja tak tylko, taka głupawka.
– Hmmm…
I szli, a ona szczerzyła się po głupiemu. Nawet nic nie gadała, jak to miała w zwyczaju (Albert zawsze dziwił się, skąd bierze się jej powstała na przeżyciach związanych z garnkami, miotłą i karmieniem kur gadka). Przez chwilę rozważał, czy faktycznie nie dostała jakiegoś pomieszania rozumu. No to się spytał.
– Szaleju się najadała?
– Ha, ha, ha!
Albert pomyślał: ??? I nic więcej nie powiedział.
A później przygnali owce, po czym wrócili do domu. Sceneria zmieniała się raz za razem, raz ładniejsza, raz brzydsza, tylko uśmiech Marthy był niezmienny. Ale w przeciwieństwie do materialnych spraw, emocje mogą być odbierane czysto subiektywnie, dlatego Albert zapytał:
– Ty się chyba nie śmiejesz ze mnie?
– No co ty… – odpowiedziała, odwracając od niego twarz. I zatopiła się w pościeli, bo późno już było, a sen uwielbiała prawie tak mocno, jak swojego mężczyznę. Albert w tym czasie dokończył kolację, której smak musiał mu owej nocy zastąpić Marthę. Niczym bóbr okorował biedną kość kurczęcia.
Pełen żołądek był dobrą namiastką pełni szczęścia, ale jednak tylko namiastką, dlatego Albert z pewną urazą położył się obok Marthy.
– Na pewno? – zapytał z nadzieją.
Nie usłyszał nic oprócz miarowego oddechu. A co widział na jej twarzy? Uśmiech, cóż by innego. Więc sam, nie mając nic lepszego do roboty, zatopił się w skóry i usnął, mając nadzieję, że będzie mu dane przemierzać krainy, których piękno natchnie go szczęściem.
Nie spał dobrze tej nocy, jakby kobieta desygnowała koszmar na władcę jego umysłu, a Albert nieuchronnie stracił suwerenność. Przekręcał się z boku na bok, plótł coś dziwacznego, a jego sny przybrały kształt tamy, jaką rozstawiła między nimi Martha. Albert dziwnie, onirycznie, zadawał sobie pytanie czy powinien ją zburzyć.
Jaka była odpowiedz? Spokojnie, zaraz ją poznacie.
***
Obudziło go słońce. Słońce moje, jak zwykł nazywać Marthę, rozpalało w piecu i gwizdało, niczym rozradowany skowronek. Albert uświadomił sobie, że mały kawałek nieba, jaki znajdował się między jej nogami, wcale nie przesłonił jasno świecącej gwiazdy. W dalszym ciągu była piękna. Po prostu od razu chciało mu się żyć.
Okazałby tę radość, gdyby nie duma, która nieuchronnie wiążę się z oburzeniem. Wstał, ubrał się i zjadł śniadanie – wszystko to bez słowa czy pomruku. Było tylko wydawane przy jedzeniu mlaskanie.
A później poszedł opłukać twarz wodą z stojącej w kącie miski. Ale gdy spojrzał w naczynie, nie zobaczył tam znanego sobie Alberta. Był to ktoś inny, co prawda podobny do niego, a jednocześnie kompletnie obcy.
Pochylił się mocniej, prawie dotknął nosem tafli wody.
To ta broda – zrozumiał nagle i roześmiał się w głos.
Porastająca go sierść była cała niebieska.
***
– Dobrze, że mi chociaż włosy oszczędziłaś. – Wyciągnął z szafki zakurzoną brzytwę, po czym przeciągnął ją parę razy po skórzanym pasku.
– Może lepiej przynieść nożyce? Te do strzyżenia owiec? – uśmiechnęła się.
Wzrok Alberta uleciał pod sufit, po czym opadł na lustro wody.
– Czyli mówisz, że to kwiaty? – zapytał.
Martha pokiwała głową.
– Takie niebieskie. Rosną na polu. Pół dnia je wczoraj zbierałam. Stłukłam młotkiem, wrzuciłam do miski i zalałam wodą. Nie ma szans, żebyś to zmył. No, zawsze możesz chodzić z ufarbowaną brodą.
Albert westchnął, ale w głębi duszy był wdzięczny Marthcie, za to, że podjęła za niego decyzję. Dziwił się tylko, jak to możliwe, że nie obudziła go w trakcie farbowania.
Nie rozwodził się nad tym, tylko przystąpił szybko do golenia. A z pośpiechu i nieuwagi stał się ojcem ran pokrywających jego policzki. Ale nie było to liczne rodzeństwo.
A później Albert po raz pierwszy od dawna zobaczył swoją szyję. Jednak jej widok nie wprawił go w taka konsternację, jak chichot losu, który nagle rozbrzmiał w pokoju.
Zabolało go gardło. Może to przypadek, ale nastąpiło to dokładnie w momencie, gdy odłożył brzytwę. Bardzo zabawne – pomyślał.
– Zobaczysz, będziesz miała mnie na sumieniu.
Martha patrzyła na niego, nie rozumiejąc, co też ma na myśli, dlatego jednym, sprawnym ruchem pozbył się z nosa potężnego smarka. Padło to, żółtawo-zielone, na podłogę.
***
I w taki oto sposób toczyło się ich życie. Raz lepiej, a raz gorzej, ale w gruncie rzeczy szczęśliwie, chociaż samotnie. Źródło ich szczęścia wypływało z nich samych, łączyło się w jedną, potężną rzekę.
***
Albert siedział odwrócony plecami do okna. Niczym domorosły filozof dłonią podpierał podbródek, by co chwila pomacać fantomową brodę. No i patrzył.
Martha leżała w wielkiej drewnianej balii, otulona wodą i światłem wydobywających się z kominka płomieni. Myła się szybko i agresywnie, tocząc kolejną w życiu bitwę z brudem. Jak dotąd nie znalazła sposobu, aby spacyfikować wroga raz a dobrze.
– Wszędzie ten brud – powiedziała, trąc swą małą stopę. – Między palcami, i pod piętą, i za uszami. Jak on tam włazi?
Albert potrząsnął głową.
– Co?
Martha westchnęła głęboko. Jej piersi otaksowały Alberta przeciągłym, jakby zeźlonym wzrokiem.
– Też byś mógł się umyć. Już czas.
– Brudnym? – prychnął. – Brud jest wszędzie. I tak zaraz mnie dorwie.
– Znowu zaczynasz – krzyknęła. – Mam cię teraz świńskimi sikami oblać żebyś się umył?
Albert otworzył szeroko usta. Pojęcia nie miał, kiedy ktoś ostatnio na niego krzyknął. Takimi słowami! W jego własnym domu!
– Racja – dodała. – Świni brud nie przeszkadza.
Poczerwieniał na całej gębie, ale nic nie odrzekł. Odwrócił się do okna, w którym zobaczył odbicie własnej twarzy i wychodzącą z wody Marthę. W świetle paleniska tak bardzo przypominała własną matkę – nie tylko z wyglądu, ale reszty z pozostałych, w tym momencie negatywnych, cech.
Wytarła się i wskoczyła do łóżka.
– Myj się, albo możesz spać u swoich chrumkających koleżków.
– Świnia jest rodzaju żeńskiego – powiedział, po czym wyszedł, trzaskając za sobą drzwiami.
Kurwa – pomyślał, nie tyle o Marthcie, co o całej sytuacji. Jeszcze niedawno sam ją myłem, a teraz takie rzeczy odczynia. Suka. Przecież jest zimno na dworze. Chce żebym się przeziębił? Suka zajebana. Kopnąłby w śnieg, ale od wody, obojętnie w jakiej postaci, robiło mu się niedobrze.
Najpierw postanowił pójść spać z owcami, ale rozmyślił się. Skierował kroki do zagrody świń. Zobaczymy co powie jak wrócę. Uśmiechnął się do księżyca, a ten odpowiedział mu swym zniewalającym, wręcz nieziemskim grymasem.
Wszedł do małego, pokiereszowanego czasem chlewika. Maciora chrumknęła coś niewyraźnie przez sen, ale nie obudziła się na dobre. Albert zaciągnął się swojskim zapachem.
– Idealnie – mruknął, moszcząc sobie posłanie z siana obok maciory. Mimo całego zimna i niewygody zasnął z szerokim uśmiechem na twarzy.
Cóż, przeczytałem i muszę przyznać, że czytało się miło i komfortowo. Piszesz lekko i ładnie, z wprawą fechtując środkami stylistycznymi. Fajnie, naprawdę fajnie. Problem polega na tym, że tekst ten nie zmierza w żadnym konkretnym kierunku. Ot, jest scena z życia dwójki bohaterów, która nagle się kończy czymś, czego nawet nie można uznać za puentę. A szkoda.
Całkiem przyjemnie napisane. Mam jednak podobne zastrzeżenia jak vyzart --- nie ma żadnej konkretnej akcji, tylko wypędzanie owiec na pastwisko, spędzanie ich z powrotem i golenie niebieskiej brody.
"Chociaż żył otoczony potężnymi lasami, rozległymi polanami, sięgającymi nieba górami, to żadne z tych rzeczy nie cieszyło jego oczu tak bardzo, jak ledwo dostrzegalny uśmieszek Marthy. "
Alurat nie są to rzeczy... Gdyby jeszcze polikwidować wyraz "który", natrętnie brzęcxący w prawie co trzecim zdaniu i czasownik "być', opowiadanie stałoby sie o wiele lepsze.
Pozdrówko.
Tak w ogóle, opowiadanie nie zostało zakończone. Brak finału. spinającego calość. I w ten sposób powstał tylko obrazek. A mogło być ciekawie.
Tak w ogóle to nie wiem, co myśleć o tekście. Prawdopodobnie dlatego, że niczym nie poruszył mnie.
Z początku opowieść wciąga, potem --- jak już powiedziano --- okazuje się, że donikąd nie prowadzi. Szkoda. Poza tym te zwroty do czytelnika nie najlepiej wypadły i lepiej byłoby się ich pozbyć.
pozdrawiam
I po co to było?