
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Karp czyli leszcz
„i czas przemija lecz nie zmienia”
Zbigniew Herbert, Mój ojciec
Warszawa, 17.12.1988
„Gdyby człowiek nie nosił brzemienia, stałby się szczęśliwą krową stojącą na gruzach własnej cywilizacji i żującą jej resztki. (…) Sztuka rodzi się w bólu. W nieszczęśliwej miłości, we frustracji, niewoli, a nawet chorobie psychicznej, która i Wam, Towarzyszu, nie jest obca. To on pcha twórcę na skraj samozagłady, ale też to on zmusza do przelania smutków w dźwięki, w płótno, w słowa. Cierpienie tak doskwierające, z perspektywy jednostki często śmiertelne, z perspektywy społeczeństwa jest czymś dobrym i ożywczym. Inteligencja, wrażliwość jest jedynie dodatkiem do bólu duszy, bądź ciała, i to wcale nie niezbędnym.
My, Rosjanie, wiele o tym wiemy.
(…)
Dlatego, drogi towarzyszu Zbigniewie, Twój Nobel posłuży mi jako pretekst do tego, aby Was osadzić w ośrodku odosobnienia. Oczywiście, że nie Syberia, ale może Mołdawia? Będziecie cierpieć na tęsknotę do kraju i cierpieć wraz ze swymi rodakami upokorzenie niewoli. Będziecie cierpieć, więc być może stworzycie swe najwspanialsze dzieła. Kiedy spojrzycie na to w ten sposób, jawię się jako Wasz mecenas, nieprawdaż?
(…)
Wiem, że moje zaproszenie nie jest czymś radośnie oczekiwanym przez Was. Choć ja cieszę się niezmiernie, że Was poznam i będę miał zaszczyt przeprowadzić krótką konwersację”
Małe mieszkanko na Wodnej. Wąski, długi korytarz, w drzwiach kuchni stoi zgarbiony mężczyzna. Nie jest stary, raczej przytłoczony. Przy mikroskopijnym stole siedzi stara kobieta.
– Zrobiłam też kapustę z grzybami. Masz ją. Bierz.
– Ciociu. Jak ja ją wezmę? W aktówkę? A jak mnie zatrzymają: „co macie w tej teczce”? Co powiem?
– Adaś, ale nie zawracaj mi głowy! Powiesz, że to bigos. Gówno się ruskie zorientują.
Cioci nie było sensu się sprzeciwiać tym bardziej, że miała rację. To ryba była zagrożeniem. Więc, nie protestując więcej, włożył słoik do teczki.
– Danuta powinna tu tą rybę robić – gderała staruszka. – Ja jestem za stara żeby przy garach wystać. Ale ona mogłaby spokojnie tu robić, a w razie czego byłoby na mnie. Ale ty i ona jesteście tak uparci. Jak się uprzecie to nic was nie przekona. Na tych Winogradach macie lepszy gaz?
– Nie chcemy cioci narażać.
– Przestań pierdolić, bratanku. Jak przyjdą, to przyjdą. I co z tego? Mąż nie żyje, syn też, a ja powoli dogorywam sama. Na co mam czekać? Mi naprawdę nie chce się już żyć. Tak sobie mówię, żeby tak umrzeć już… najlepiej jak mój Witek, od strzału w głowę. Żeby się nie męczyć.
– Ciociu, niech ciocia tak nie mówi – żachnął się jakoś tak nieszczerze mężczyzna.
– A dlaczego? Wiesz jak to być samej, kiedy wszyscy umarli? Nie bądź świętszy od papieży. Wszyscy umrzemy. – Starowinka jakby sobie o czymś przypomniała. – No dobrze. Zdrowych, wesołych świąt Bożego Narodzenia. Zdrowia i czego tam chcecie. Tylko dzieci nie miejcie. Szkoda na ten padół wydawać żeby cierpiały… Złóż też Danucie, ale nie zapomnij! Zresztą zadzwonię, może się uda. Uciekaj już i pomódlcie się za Witka.
Adam Zygmuntowicz Konieczny wyszedł na ciemną ulicę. Postawił kołnierz płaszcza, ale na szczęście wiatr nie był intensywny. Jedynie rosyjski mróz gryzł policzki. Niepewnym krokiem ruszył nieodśnieżonym i śliskim chodnikiem na przystanek autobusowy na Garbarach.
Nogi zupełnie mu przemarzły, nim wreszcie dał za wygraną. Dziś żaden autobus tu nie przyjedzie. Nie powinno go to zbytnio dziwić, co lepsze autobusy oddelegowano do Wrocławia. Stare, wysłużone maszyny przy najmniejszych mrozach odmawiały posłuszeństwa i praktycznie cały Poznań chodził na piechotę. Samochodów jeździło niewiele, benzyny nie brakowało jedynie Rosjanom i działaczom partyjnym.
Rotacyjnie wyłączano linie autobusowe z obsługi – można było jechać na Głogowską, żeby na tablicy ogłoszeń dowiedzieć się, jakie trasy nie będą obsługiwane.
Tramwaje nie jeździły odkąd lotnictwo Paktu zbombardowało obszar od dworca do ulicy Dąbrowskiego. Połączenie kolejowe szybko przywrócono, jednak szyny tramwajowe, malowniczo powyginane, tworzyły dziwne przestrzenne struktury à la sztuka nowoczesna.
Nie pozostawało mu nic innego, jak iść na piechotę. Po krótkim namyśle wybrał dłuższą drogę, nie Garbarami w dół, tylko przez Stary Rynek i potem Żydowską. Był to mały fyrtel Poznania, gdzie pojawiali się goście z zagranicy. Dlatego bezpieka rzadziej legitymowała, ograniczając swoją obecność do niechętnej obserwacji. Takiej jak teraz – kiedy mija koksownik przy pręgierzu. Trzech mundurowych niechętnym wzrokiem patrzy jak człapie, starając się nie poślizgnąć. Jak się powinien zachować? Tak, jak zwykle. A jak zwykle się zachowuje? Przez trzy lata inwigilacji przyzwyczaił się do ich obecności. Niemalże nie zwracał uwagi, teraz jednak niósł RYBĘ.
Kiedy był mały, rodzice wchodzili do pokoju, by sprawdzić, czy śpi. Zawsze wiedzieli, kiedy udaje. Zastanawiał się, jaka to nieziemska umiejętność rodzicielska, profetyczna moc, pozwala im tak bezbłędnie w i e d z i e ć. W jego dziecięcym umyśle narastało przekonanie bezcelowości symulowania. Oni zaglądają prosto do jego głowy… i wiedzą.
Teraz czuł się podobnie. Ciężki wzrok żołnierzy zawisł na jego postaci i czuł, jak go prześwietlają, odkrywają przestępstwo…
Koło pływalni zorientował się, że św. Wojciechem nie przejdzie. Ulica była zamknięta, w poprzek stał transporter opancerzony, kilku żołnierzy pod bronią stało obok. Gapiów też było niewielu, chwilę stali i odchodzili… Społeczeństwo miało przetrącony kręgosłup…
– Pani, podobno ze św. Wojciecha księży wywożą.
– Nie, tamten sołdak powiedział mi, że ze św. Józefa. Ja z nim porozmawiałam, spirytusu mu trochę przyniosłam. On mi się pyta, po co wam Polakom dwa kościoły naprzeciw siebie. I że będzie tam teraz magazyn. A księży wywiozą, spiszą i wypuszczą, chyba, że będą czynny opór brać. I żebym dalej nie wchodziła, bo ci dalej mają pozwolenie na strzelanie bez ostrzeżenia.
– Boże, tam był święty obraz Józefa. Teraz go zniszczą…
– Ciiiicho. Ten z boku nas podsłuchuje. – Spojrzały na niego jak na komendę. – Ma wypchany płaszcz. Ja słyszałam że teraz noszą magnotofony i nagrywają…
– Cicho. Chodźmy, nic tu po nas.
– Konfident – wypluła babinka niczym najgorszą obelgę.
Wystraszyły go te baby nie na żarty. W jego teczce, zawinięty w gazety, spoczywał słodkowodny artefakt. Nie będzie ryzykował dla kapusty z grzybami powodzenia całej Wyprawy. Odstawił słój przy kamienicznej ścianie. Skoro było widać, że coś niesie pod płaszczem, równie dobrze mógłby tę rybę trzymać w ręce…
Powie cioci… nie, nic jej nie powie…
Koło rzeźni dostał w twarz smugą halogenowego światła. Oślepiony i zdezorientowany stanął. W piersiach wybuchł, rozlał się do lędźwi, unieruchomił nogi, ryzykownie poluzował zwieracze. Strach.
– No chodźcie tu… chodźcie – konspiracyjnie przywołał go strażnik zza płotu zakładów mięsnych. Kałasznikow spokojnie zwisał na ramieniu, ale to nie problem chwycić i wycelować…
– Towarzyszu, śmielej. Podejdźcie. – Więc Adam posłusznie się zbliżył. – Spokojnie. Zapałki chcę. Całą noc będę tu stał. U nas dziś same ruskie. Wolę z nimi nie łazić. Mają akcję na wzgórzu.
– No wiem. Kościół przejmują. – Adam ugryzł się w język. Po co tyle gada? Ale strażnik nie zwrócił uwagi.
-Tia. Komuchy jebane. Dajcie mi ten ogień. Proszę. Nie bójcie się, płot nie jest pod napięciem. To nie prawda to, co mówią. Co chwilę byśmy mieli akcje, panie. Tu szczury złażą się setkami i koty, i bezpańskie psy. Byśmy nic nie robili, tylko truchła odciągali. – Strażnik zaciągnął się dymem.
– Dziś ruski na zakładzie szaleją. Przyjechali kilka godzin temu. A z nimi nic nie wiadomo, więc wolę tu, wiecie, że tak powiem, pilnować. A oni niech się bawią od strony kościoła. Przepraszam za to światło, ale w razie czego powiem, że legitymuje. nie bójcie się mnie. Ja ich serdecznie nienawidzę. Żonę zgwałcili jak wchodzili do Poznania. Ona się otrząsnęła, ja nie mam pretensji do niej, bo to nie baby wina, że ładna. Ale do nich strzelałbym jak do kaczek…
Rozmowę przerwała seria z półautomatu.
– Oho, zaczynają. Wiedziałem, że będzie jatka. Tacy wściekli przyjechali. I pili, ale tak w milczeniu po cichu. Bez śpiewania, bez zabawy, wiecie, nie tak wesoło, jak oni potrafią. Wolałem wyjść, wiedziałem, że będzie jatka – powtórzył. – Idźcie. To będzie już po osiemnastej. Daleko?
– Na Winogrady. W dwie godziny zdążę. Zostawcie sobie tą zapalniczkę. Jak będę kiedyś przechodził, to odbiorę.
– Nie odbierzecie. To moja ostatnia służba tutaj. Przenoszą do Straży Obywatelskiej.
Było ciemno. Oświetlenie uliczne nie działało, jedynie białość śniegu nieco ułatwiała marsz. Chrupchrupchrup – rytmicznie skrzypiał pod ciężarem jego kroków.
Warszawa 19.12.1998
– Zbigniewie Bolesławowiczu, nie myślcie sobie, że jestem nieczuły na waszą poezję. Doprawdy wielkim poetą jesteście i Nobel był wam należny. „Kto wie gdyby nas lepiej i piękniej kuszono słano kobiety różowe płaskie jak opłatek lub fantastyczne twory z…” – czysto po polsku, choć ze wschodnia zaciągając deklamował Biełow. Gość nie poruszył się. Wyglądał jak woskowa lalka zapadnięta w zbyt miękkim fotelu. Jedynie wodniste oczy wodziły za chodzącym rozmówcą. – To piękne wiersze, piękne. Ale z drugiej strony szańców. Nie nasze. I nie takie wiersze będą teraz pisane.
Będę was kusić. Raz. Teraz. Potem już nie. Nie myślcie, że was nisko cenię. Wiem, że śmierć może i jest wam na rękę. Postarzyliście się, a i zdrowie coraz gorsze. Zaszczyty? Macie Nobla! – nic tego nie przebije. Pieniądze? Bądźmy poważni. Wiecie. Ale być może mam coś, co was, towarzyszu poeto, przekona. Do ustępstw. Za dwa tygodnie wchodzimy na Jasną Górę. Taaak. Zburzymy to orle gniazdo polskiego nacjonalistycznego katolicyzmu. Projekt będzie taki – powstanie na wzgórzu w miejsce bazyliki wielki obelisk z orłem i pięcioramienną gwiazdą. Nowy symbol Polski. Polskiej Republiki Rad – Biełow przekrzykiwał napad kaszlu pobladłego gościa. – Rozumiecie Zbigniewie Bolesławowiczu? Albo! – Tu uniósł wskazujący palec. – Albo oszczędzę sanktuarium. Ale musicie coś zrobić. Napisać artykuły, eseje. Nie, nie wiernopoddańcze. Nikt nie uwierzy w ich szczerość. Raczej o nieuchronności mechanizmów historii. Wiecie antynomia – wolność mrówki, a dobro mrowiska. A zresztą, co ja wam będę tłumaczyć… To wy macie Nobla…
Boże, jak wy kaszlecie, nawet protestować nie możecie. Jak to zwykła astma obdziera z godności. – Rosjanin podszedł do duszącego się poety, oparł dłonie na poręczach i nachylił się nad nim.
– I co, dobry ze mnie Mefisto w leninowskiej kurtce? Albo umiarkowana współpraca, podwaliny filozoficzne dla nas, albo niszczę Jasną Górę, wybuchnie może ruchawka, którą zdławię jak kaszel was dławi. Utopię we krwi tę waszą polskość. Powiedz, poeto, dobra wizja piekła? Macie wybór, obywatelu poeto, współpraca albo krew rodaków i gwiazda w miejsce Maryi.
Adam Zygmuntowicz Konieczny niemalże biegł. Za dwadzieścia minut zaczynała się godzina policyjna, a on był jeszcze na sąsiednim osiedlu. Bał się, że spotka jakiś patrol, zrobią mu rewizję, a wtedy zostanie zatrzymany. W najlepszym wypadku wypuszczą go po miesiącu, bez kary, jak i bez oficjalnych reperkusji. Widział takich ludzi. Nie mówili co ich spotkało i nie trzeba było wiele pytać, starczyło na nich spojrzeć, w ich oczy i na drżące ręce.
Ominął szerokim łukiem Cytadelę. Poszedł brzegiem Warty, tam nikt się nie kręcił. Szedł w ciemności niemalże, po omacku, jedynie białość śniegu sprawiała, że cokolwiek widział. Dlatego tyle czasu zamarudził. A teraz jest na osiedlu Bohaterów Związku Radzieckiego dawne Kosmonautów. Idzie – to zbyt dostojne słowo – podbieguje, truchta, kilka kroków znów szybko idzie, znów podbiega. Nie chce by go dwudziesta zastała na dworze. Cezura godziny policyjnej – potem już tylko ruskie i szpicle chodzą. Jak mają zły humor, biorą na dołek i przesłuchują. Pod byle pozorem, pewnie nie chcą marznąć na dworze. Wypuszczą rano, ale w papierach zostaje, że zatrzymany… No i on miał RYBĘ. (Ta ryba urastała w jego umyśle do jakiegoś mitycznego stwora, a on do Jazona czy Odyseusza. Heros niesie RYBĘ, niczym Prometeusz OGIEŃ. No, ale czym jest OGIEŃ, ON NIESIE RYBĘ).
Wieczór był zimny i śnieżny. Gdyby nie okoliczności, być może Adam zauważyłby piękno dzisiejszego zmierzchu. Było mroźno, a mimo tego z nieba leniwie, obficie spadały płatki, śniegu wirując do nieistniejącej muzyki. W ciszy jakby wymarłego osiedla kroki Adama brzmiały przesadnie głośno. Chrupchrupchrup.
Bał się.
Zdążył. Rozejrzał się po raz ostatni, paranoidalnie sprawdzając, czy nikt za nim nie idzie. Dopiero teraz poczuł, że, pomimo zimna, jest cały spocony.
Adam wszedł prosto do kuchni i włożył leszcza do zamrażarki. Danuta krytycznie spojrzała na rybę, ale nic nie powiedziała.
– Ciocia nie miała karpi. Jerzy przywiózł leszcze – mruknął przepraszając.
– Oj, nie wygłupiaj się. I tak jesteś bardzo dzielny. – Przylgnęła do niego ciepłym ciałem. Adam poczuł się dumny. Tym bardziej, że miała rację. Ryzykował wiele, by przynieść Mitycznego Stwora.
Warszawa, 20.12.1988
– Mam zgodę z Moskwy. Mam zgodę, mówię. Wiecie – musimy się spotkać, konsulu w Poznaniu, żeby poradzić i uradzić. Nie mówcie jak ja do was mówię. Halo? Halo! Tak. Jest zgoda na nową stolicę Wielkopolski i ogólnie ziem zachodnich. Propozycja nazwy padła Nowa Jutrzenka… Nowa Jutrzenka! Świt, kurwa, ranek. Halo! Miasto dla nowego Polaka. Drugie co do ważności miasto po Warszawie. Tam, gdzie Warta wpada do Odry. Poznań będziemy marginalizować, o tym będę z wami radzić – zostawię tylko to co trzeba zostawić – zabytki i takie tam duperele. A może i zbuduje tamę. Tamę, tamę zbuduję, jak koło Torunia, cholera, co z tym telefonem, taką jak na Wiśle, żeby to miasto zatopić. Przecież opowiadałem wam o tym, jak byliście w ambasadzie. Teraz trzeba zacząć realizować, zrobić plan działania. Halo? Słyszycie wy mnie w ogóle? Przyjeżdżam dwudziestego czwartego, szczegóły dam pocztą wojskową. Halo? Halo!
Nazajutrz była lekka odwilż. Adam wracał po pracy w zupełnie przemoczonych butach. Komunikacja miejska znów działała.
Ale nie szkodzi. Chciał dziś zrobić Danusi niespodziankę i przynieść kilka gałązek świerku. Poszedł do małego zagajniczka na Cytadeli i, po uprzednim upewnieniu się, czy nikt go nie widzi, zerwał kilka zamarzniętych gałęzi. Przyczepił je sobie za pazuchę długiego płaszcza i śpiesznym krokiem ruszył do domu.
Niedobrze jest tu łazić. Kiedyś było to miejsce spacerów rodzinnych i pikników, dziś zupełnie opustoszało. Kiedy czołgi wjechały do Poznania tutaj dokonano egzekucji. Pragmatyczni mieszkańcy, nauczeni doświadczeniem spacyfikowanej Łodzi, nie stawiali oporu najeźdźcom z bratnych armii. Jednak ci i tak przywieźli kilkudziesięciu mieszkańców na Cytadelę i po prostu rozstrzelali. Ciała zakopano. Wszyscy wiedzieli gdzie, jednak za kwiaty złożone na miejscu ich hekatomby można było wyjechać do łagrów. Bezpiecznie odwiedzać można było jedynie cmentarz żołnierzy radzieckich, położony w innym krańcu Cytadeli.
Pech. Wychodząc z zaniedbanego parku natknął się na patrol. Dwóch polskich milicjantów i rosyjski wojskowy.
– No, co wy tutaj towarzyszu robicie?
– Drogę skracam. Z pracy idę. – Adam starał się by jego głos zabrzmiał dziarsko.
– Tędy? To teczkę pokażcie i dokumenciki też.
Milicjanci bez zainteresowania zaglądnęli do teczki, kilka dokumentów z urzędu mieszkaniowego, niezjedzona klapsztula w tytce.
– Wy, Adamie Zygmuntowiczu, niepotrzebnie tędy chodzicie – powiedział jeden, oglądając bez zainteresowania podany dowód osobisty. – Pokażcie ino jeszcze co macie pod płaszczem. Aa? – ponaglił widząc nagłe zdenerwowanie zatrzymanego. Ręce Adamowi zaczęły nieznośnie drżeć, nie mógł odpiąć guzików. W doszytych przez żonę wewnętrznych kieszonkach smętnie tkwiły gałązki. Wpadł – w taki głupi sposób – za parę gałązek świerku.
Wybuchł, rozlał się, unieruchomił. Strach. Boi się, że teraz go skopią, zakrwawionego wezmą do suki. A potem w areszcie będą torturować. Nie po to, by się czegoś dowiedzieć, ani nawet nie po to, by coś podpisał, bo i tak jego strach wszystko podpisze. Po prostu dlatego, że tak ma wyglądać ich dzień pracy.
Ma zaciśnięte powieki. Spodziewa się uderzenia.
– Nu nie bujties. Ja dumał czto u was kakowe wywrotowe gaziety, albo swieczy na waszych miertwych reakcjyi gieroi. – Rosjanin roześmiał się serdecznie. – A wy jołki, świerku damoj bierzecie. Dla riebiat. A nie, nie macie. Miejcie towarzyszu! Eta wasza abjazanost, obowiazek. Ja was puszczę. Mnie nrawitsia te waszu polskije tradycje. I wy sie pomodlicie za starowo, ryskowo komuniste. – Rosjanin się świetnie bawił. – Przecież za gałązki was nie zatrzymam. Kogo wy tu macie – zapyta mi się Felutowicz, moj, ponimajecie, naczialnik – a towarzysza Zygmunta – i szto on zdiełał, a gałązki pozrywał – odegrał teatrzyk Rosjanin
– No iditie już, iditie. Migiem.
Adam dosłownie kłaniał się w pas wojskowemu. A jaką wdzięczność czuł! Byłby gotów te dobre rosyjskie ręce całować.
Jak łatwo zgnoić człowieka.
Warszawa, 21.12.1998
Towarzysze!
Prosicie o łaskę dla generała. Mówicie, że to postać tragiczna. Że robił, co mógł, ale był osamotniony, bez pomocy Związku Radzieckiego. Co to, jakaś nowa polska tradycja? Że komuniści na Boże Narodzenie komuś darują życie? Nowy Barabasz? Co, do kurwy nędzy, się w tej Polsce dzieje?
Wyhodowaliśmy na swym łonie potwora. Potwora, który karmił się naszą krwią, a kiedy podrósł, zaczął kąsać. Być może w ostatniej chwili udało się go zabić. Bez naszego zdecydowanego oporu… Gdyby nie wyzwoleńcza akcja uczciwych towarzyszy, bylibyśmy dzisiaj w imperialistycznej niewoli. Gdyby nie nabój roztrzaskujący czaszkę zdrajcy Gorbaczowa, ideały pokoleń uczciwych komunistów zostałyby zaprzepaszczone. Rok 1986 był ostatnim momentem w którym można było powstrzymać zaprzańców.
Ale już dość – czas wyciągnąć naukę z tej lekcji.
Po pierwsze, należy szczególną uwagę zwracać na ruchy, pozornie niewinne, mające na celu na przykład tak zwaną poprawę życia robotników. Trzeba się uważnie przyglądać inspiratorom tych ruchów, kogo reprezentują, kto za nimi stoi. Wróg nie śpi! Jest sprytny! Wie, że w otwartej wojnie nie miałby szans, dlatego próbuje zniszczyć nasze państwa od środka. Posługuję się zdradą, wszelką niegodziwością, wysługuje się wszelkim elementem, kryminalistami, ludźmi spod ciemnej gwiazdy. Tak, jak w Polsce, gdzie banda Wałęsy omalże nie sprzedała swego kraju zachodnim imperialistom. Starczy chwila nieuwagi! Krzyczą o wolności, o sprawiedliwości, a po cichu liczą dolary. Drugi konfident – Gorbaczow i jego szkoleni przez zachodnich promotorów zausznicy zdobyli nasze zaufanie, udając kolegów partyjnych. A gdyby nie zostali odsunięci od władzy, bez zmrużenia oka zdradziliby Matkę Rosję.
Po drugie. Trzeba oczyścić nasze społeczeństwo z pozostałości kułactwa i zabobonów. Na ten przykład Polska musi zostać oczyszczona z brudów, których jest tu aż nadto. Uczciwe społeczeństwo polskie musi zostać oddzielone od reakcjonistów z bandy Solidarności. Musi zostać uwolnione od burżuazyjnego robaka tkwiącego w ciele tego narodu. Może będzie to bolesna operacja, ale niezbędna.
Polska jest i będzie pod naszym specjalnym rewolucyjnym protektoratem tak długo, aż nie zniszczymy ducha antykomunizmu do cna. Kułactwo, katolickie zabobony – to tylko niektóre z pozostałości, z którymi Polska partia nie umiała, bądź nie chciała się rozprawić. Ale my pomożemy uczciwym towarzyszom z Polski.
Generał Jaruzelski jest osobą tragiczną mówicie. Gorbaczow już nie żył, w Moskwie trwały zamieszki białych z armią, a generał nadal nie umiał się określić po czyjej jest stronie. Dlaczego? Bo brakowało mu zdecydowania. Nie chciał. Nie będzie dla niego łaski! Wyrok będzie wykonany! Nie można być pobłażliwym dla oportunistów, nie można tolerować braku rewolucyjnej czujności. Tym panom już dziękujemy.
Była wigilia Wigilii i przed Koniecznymi stał najtrudniejszy element planu. Rybę można było przenieść, świerk także, jednak zapachów przyrządzanych potraw nie da się ukryć. Adam miał dziś później przyjść z pracy, nie było sensu narażać obydwojga małżonków. W kuchni jedynie przeszkadzał, a jeśliby Danuta wpadła, być może choćby on uratował się od syberiady. Dzielnie udawał, że nie podoba mu się to. Nawet przed sobą. Ale kłócić się z upartą Danutą nie było sensu, więc dał spokój.
Został w pracy do szóstej, tłumacząc się tym, że musi zrobić ważną listę. Koledzy, wychodząc z biura, dziwnie na niego patrzyli. Damian zażartował, że pewnie pokłócił się z żoną. Od czasu radzieckiej okupacji w pracy się nie zostawało. Było to coś w rodzaju obywatelskiego nieposłuszeństwa. Miałeś wykonać swoją robotę tak, by nikt nie mógł się do ciebie przypieprzyć, i iść do domu. Praca dla Rosjan po godzinach była odbierana jako kolaboracja.
Gdy był już na klatce schodowej, wydawało mu się, że czuje lekki zapach smażonej ryby. Być może to tylko przewrażliwienie, wynik życia w strachu. Przywitał żonę. Mieszkanie było wyziębione, więc na razie nie zdejmował wytartego płaszcza. Danuta otworzyła wszystkie okna, by pozbyć się krępującego zapachu. A w wigilię będą jeść rybę na zimno. Lepiej nie kusić losu.
Powiedział Danucie o zapachu na klatce.
– Na pewno było czuć. Przy tak dziurawych drzwiach nie ma siły, żeby było nie czuć – odpowiedziała ze śmiechem.
Sąsiadów nie musieli się obawiać. Na osiedlu Przyjaźni Polsko – Radzieckiej mieszkały w większości starsze osoby. Adam wychował się w tym wejściu, jego rodzice tu mieszkali, znał więc wszystkich i wszystkim się kłaniał. Nie wyobrażał sobie, by któreś z nich mogło donieść. Jednak licho wie, kto jeszcze mógł się kręcić po klatce.
– Och, przestań. Nikt się nie kręcił. Mieszkamy na ostatnim piętrze. Przestań czarnowidzieć wszystko.
Nie uspokoiła go, ale miała rację mówiąc, że nie warto płakać nad już rozlanym mlekiem.
Poznań, 24.12.1988
Aristow otwierał na oczach gościa dobre whisky – ten nie oponował, rosyjskim zwyczajem udawał, że nie widzi. Jego zwierzchnik zlecił wszystko, co do zlecenia miał i omówił, co omówić trzeba. Jest czas pracy i czas wódeczki, a także czas pomiędzy, co konsul wyczuwał bezbłędnie. Teraz czas na rozmowy półoficjalne, sprawy, gdzie alkohol nadaje niezbędnej fantazji, choć, oczywiście, nie realności. A także czas szansy na dowiedzenie tego i owego.
– Wy naprawdę nienawidzicie Poznania, namiestniku – zagaił, podając kieliszek z brązową cieczą
– Co was to towarzyszu! – Biełow trzasnął ręką w blat. Niby żartobliwie, ale zawsze jest w tym geście ukryta groźba. – Nie!… No dobrze: tak, nienawidzę. Szczerze, z całego serca.
– Nigdy nie nazywajcie mnie, Borysie Iwanowiczu, namiestnikiem – ambasador podjął, gdy wypili pierwszą kolejkę. – To słowo ma złą melodię tutaj. Kojarzy się. Wiecie, Polaczkowie za takie słowa zabijają. A tu nie ma więcej przelać się niepotrzebnie ani jedna kropla rosyjskiej krwi. Jestem tylko ambasadorem. AMBASADOREM! Niosę postęp, choćbym miał wybić cały ten durny naród. – Podstawił kieliszek do polania.
– Poznaniacy dziadka mi zabili. Pod Mińskiem – kontynuował. – Ale to nieważne – machnął zniecierpliwiony ręką. – To była wojna, taki żołnierski los ginąć. Ale jestem z wykształcenia historykiem i pisałem pracę z Polski burżuazyjnej. Więc się znam. I wiecie – gdyby nie poznaniacy i ich udane powstanie – dziś byśmy byli od Oceanu Spokojnego do Atlantyckiego. Do samiutkiej Lizbony. Wygralibyśmy tę wojnę, co Polaczkowie nazywają cudem w 1920. Gdyby Poznań był niemiecki. Rozumiecie? Oni byli tym elementem, który przeważył, że przegraliśmy. Nie byłoby Hitlera, a Moskwa byłaby stolicą Euroazji.
Nieważne, że pierwsza gwiazdka dawno już skrzyła się na niebie. Ważne, że mimo przeciwności zrobią Wigilię. Na przekór. Takie ich małe zwycięstwo nad ruskimi.
– Kochanie, zejdź jeszcze po wodę. Żebym potem mogła pozmywać ślady zbrodni. – Danuta przytuliła się do niego od tyłu.
Więc z dwoma plastikowymi wiaderkami zszedł do suszarni w piwnicy. Na ich piętro woda rzadko dochodziła, krany mogły służyć do zagłuszania rozmów. Kiedy się je odkręcało, wydawały z siebie przeciągłe, ponure symfonie. Adam zapalił papierosa czekając, aż woda naciurka.
Gdy wchodził uśmiechnął się z korytarza do żony, która siedziała w fotelu w pokoju. Postawił wiadro i chlast! Wywrócił drugie, kiedy usłyszał męski głos.
– Panie Konieczny. Zapraszamy do żony.
Strach wybuchł, rozlał się do lędźwi, poluzował zwieracze. Adam o mało co nie upadł.
Stali w pokoju, nie widział ich wchodząc. W czarnych płaszczach, kojarzyli się z gestapo. Nie zmniejszała tego wrażenia biało-czerwona opaska.
– Straż obywatelska. Major Robert Dorczyński. To mówicie, że robicie, tę no, Wigilię. Wigilię, kurwa, robicie – wrzasnął na całe gardło. – A my jesteśmy nieproszonym gośćmi. Niespodziewanymi… Katolicka reakcja, pewnie i broń znajdziemy. Cała klatka rybą śmierdzi. Ja rozumiem, starzy ludzie żyją w zabobonach. Ale wy – was komunistyczne państwo wykształciło, a wy teraz jakieś hokusypokusy katolickie urządzacie…
Danuta blada jak śmierć jęknęła cicho. Pewnie niczego się nie spodziewała, usłyszała pukanie i otworzyła drzwi przekonana, że jak zwykle zapomniał kluczy.
– Panowie, to tylko taka tradycja… – przymilnie zaczął Adam.
– Zamknij ryj! Będziecie tradycje mieli – nowe, syberyjskie. Obydwoje.
– Ja wam zapłacę, ja…
– W dupie mam twoje pieniądze. Akcję mamy dziś. Takich jak ty będzie na pęczki. Ja za was barachło umierać nie będę… Myślisz, że są takie pieniądze dla których będę ryzykował? A po drugie, zadenuncjował was podobno przyjaciel. – Zajrzał do notatnika. – Damian Marcinkowski. Hahaha, fajnych macie przyjaciół. Dalekie kraje sobie zwiedzicie i jakie egzotyczne. Krzysztof – wzywaj wóz, niech przyjadą po tych tu. – I drugi kapuś wyciągnął krótkofalówkę, ale coś nie mógł się połączyć, bo tylko trzaski i piski dochodziły z głośniczka. Powtarzał „czy mnie słyszycie?”, „czy mnie słyszycie?”. A Adam nerwach dopiero teraz mu się przyglądnął.
Poznał go.
Tonący brzytwy sie chwyta. Cały jego świat się zawęził. Nie widział Danuty, bladej, lecz Spokojnej, patrzącej na niego z dezaprobatą. Nie zauważył trzeciego strażnika, który właśnie wszedł, pewnie stał przed klatką i ubezpieczał. Teraz uśmiechał się drwiąco do pozostałych i skomentował tylko:
– Co, znów skomlenie?
– Ja was znam, kilka dni temu. Pamiętacie? – Przypadł do nóg tego z krótkofalówką. – Kilka dni temu dałem wam zapalniczkę. W zakładach mięsnych. Pamiętacie? Sami mówiliście, że ruscy wam żonę zerżnęli i że ich nienawidzi…
Otrzymał cios w tył głowy. Taki, co wybucha pod czaszką jasnym błyskiem i nawet nie boli – po prostu powala.
Tak, kopali go.
Nie, nawet bardzo nie bolało.
Tak, po chwili było wszystko jedno.
Poznań, 24.12.1988
– Ilekroć Polak stoi, tylekroć Matuszka Rosja na klęczkach. Jak Wielka Smuta była, kto panoszył się w Moskwie? Polacy. Jak ZSRR zaczął się chwiać, gdzie wybuchła prawdziwa rewolta? W Polsce. Ledwo zelżała pięść tutaj, a już łeb tych Lachów się podnosił. Trzeba ścinać, ilekroć wbijają się w butę. Bo inaczej za chwilę poszliby za nimi Niemcy i Czechosłowacy, i cały Kraj Rad by się rozpadł. A może i kapitalizm wlałby się do naszego kraju. Nie kręćcie tak głową. Mówię wam. Banda Solidarności rozmontowałaby nie tylko Polskę Ludową. I wszyscy bylibyśmy na kolanach przed Amerykanami.
Nie syczcie Borysie Iwanowiczu. Już ta pieriestrojka o mało co was nie zmiotła. Już wam grzecznie dziękowano i wysłano z powrotem do kraju.
Ja wam powiem, że gdyby nie Polacy, nie byłoby Hitlera. Gdyby nie przegrana bitwa w 1920 roku… W Niemczech sama z siebie powstała Bawarska Republika, potem Francja, Hiszpania bez Franko, Włochy, Grecja, z czasem Skandynawia. Cała Europa nasza, komunistyczna. Może jedynie Brytania by się ostała. A o faszyzmie nikt by nie słyszał nawet. I Wojny Ojczyźnianej by nie było. Tyle krwi radzieckiej rozlało się, bo burżuje Polscy zatrzymali rewolucję… Wiecie jak to nazywają – mówił już do śpiącego na talerzu ambasadora. – Cud nad Wisłą. To teraz będą mieli piekło nad Wisłą. – Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do okna. – Tak przyjacielu – za mojego dziadka, który zginął przez nich pod Mińskiem, ja ich utopię we krwi. Ten kraj padnie na kolana. Ja zburzę ichnie kościoły i cała reakcjonistyczna burżuazja się posra. Naród nauczy się żyć na kolanach. Za dużo dobroci było.
Dość już naszej krwi wsiąkło w tę przeklętą ziemię. Ta ziemia jest wiecznie głodna naszej krwi. Wilcza ziemia, wilcza. Wilcza. Nasiąka krwią Rosjan od wieków jak gąbka. Już niedługo… niedługo. Złamię tych Polaczków, tych aborygenów Europy. Nie chcą pójść w ślady za nami – niech giną.
Pójdą. Tym razem pójdą. Moja w tym głowa.
Słyszycie Aristow! Powiedzcie, słyszycie? – Ale konsul jedynie zmienił pozycję, podniósł brudną od sosu twarz i położył ją na secesyjnym krześle. Ambasador padł ciężko na kanapę.
Chciał jeszcze powiedzieć, że to poznaniacy zastrzelili dziadka Siemiona, przez co babcia żyła w nędzy i gdyby nie partia, zdechliby z głodu. Naczelnik Łomozow pomagał im, dał pracę w zamian za to, że mógł od czasu do czasu zarzucić babci kieckę na plecy. A i Hitler był związany z Poznaniem. Gdyby nie udane powstanie w Wielkopolsce, poznaniacy nie pomogliby w bitwie o Polskę. I Europa byłaby, jak się patrzy – radziecka. Dlatego Poznań będzie zniszczony, zdusi to plugawe miasto i zbuduje nową stolice ziem odzyskanych. Piękne miasto, tam gdzie Warta wpada do Odry, zupełnie komunistyczne, bez zabytków i kościołów, za to z mieszkaniami ze ślepą kuchnią dla Polaczków i fabrykami zapałek, papieru i sznurku.
Łomozow, Hitler, śmierć dziadka, Wojna Ojczyźniana – to wszystko przez Poznań
To wszystko towarzysz Biełow chciał powiedzieć, ale głowa mu opadła i zasnął mocnym, pijackim snem.
Czytałem przed laty powieść z dziedziny historii alternatywnej, gdzie Japończycy pokonują Amerykę. Tego opowiadania nie potrafię skomentować. Może ktoś mądrzejszy.
Cóż, przywykłem do alternatywnych historii, pisanych ku pokrzepieniu serc, a tu proszę - wręcz przeciwnie. Osobiście lubię, kiedy historia - alternatywna lub nie - jest tylko tłem dla fabuły. Tu, niestety, jest odwrotnie. Opowiadanie byłoby pewnie uratowane, gdyby miało fajną i wciągającą fabułę, a tak jest trochę - przynajmniej dla mnie - przynudnawe.
Zastanawiam się, dlaczego Poznań tak silnie ugniata wątrobę Autora.
Po dobrym początku (motyw laureata Nobla) zjazd w dół. Eksponowanie, takie bezpośrednie, przemocy i brutalności nowych władców nie przemawia --- zbyt prymitywne się wydaje. To nie czasy rewolucji i bezpośrednio porewolucyjne... Plus jedna niewiarygodność całkowita --- "transakcja" Jasnogórska.
Na stokach Cytadeli Powstańcy Wielkopolscy leżą tuż obok Zołnierzy Armii Czerwonej. Jeśli Rosjanie tak ich nienawidzili, to groby Powstańców powinny być zbeszczeszczone conajmniej. Autor mógł o tym napisać. Fabuła opowiadanie i mi wydała się trochę naciągana. Niemniej fajnie się czytało o okolicach, które się zna.
Opowiadanie nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Mam odczucie pewnego przerysowania, a przez to odrealnienia sytuacji. A może taki był zamiar Autora. Zastanawiam się, czy jedzenie ryb w ogóle było zakazane, czy tylko w Wigilię groziły represje. Dlaczego leszcz nie został przyrządzony wcześniej – mieli go już od 17 grudnia – i jako bezwonne danie zjedzony na Wieczerzę.
Cioci nie było sensu się sprzeciwiać tym bardziej, że miała rację. – Ja napisałabym: Nie było sensu sprzeciwiać się cioci, tym bardziej, że miała rację.
– Danuta powinna tu tą rybę robić – gderała staruszka. – Danuta powinna tu tę rybę robić…
…praktycznie cały Poznań chodził na piechotę. – Masło maślane, chodzić można wyłącznie na piechotę. Ja napisałabym: …praktycznie cały Poznań poruszał się pieszo / piechotą.
Rotacyjnie wyłączano linie autobusowe z obsługi… – Ja napisałabym: Rotacyjnie wyłączano obsługę linii autobusowych…
Był to mały fyrtel Poznania… – Co to jest mały fyrtel Poznania? Czy w poznaniu jest też duży fyrtel? Mój rozum podpowiada mi, że to chyba jakiś fragment miasta, ale wolałabym, by Autor pisał jasno, i nie zmuszał mnie do snucia domysłów. Termin oczywisty dla poznaniaków, nie musi być czytelny dla innych.
Koło pływalni zorientował się, że św. Wojciechem nie przejdzie. – Ja napisałabym: Koło pływalni zorientował się, że św. Wojciecha nie przejdzie.
Zakładam, że piszesz o przejściu ulicą.
A księży wywiozą, spiszą i wypuszczą, chyba, że będą czynny opór brać. – Opór się stawia, oporu nie bierze się.
W jego teczce, zawinięty w gazety, spoczywał słodkowodny artefakt. – Czy to była sztuczna ryba?
Odstawił słój przy kamienicznej ścianie. – Ja napisałabym: Postawił słój przy kamienicznej ścianie. Lub: Odstawił słój pod kamieniczną ścianę.
To nie prawda to, co mówią. – To nieprawda, to, co mówią.
Zostawcie sobie tą zapalniczkę. – Zostawcie sobie tę zapalniczkę.
…rytmicznie skrzypiał pod ciężarem jego kroków. – Śnieg skrzypi pod ciężarem butów, o nogach i całym człowieku nie wspominając, nie kroków.
Za dwadzieścia minut zaczynała się godzina policyjna, a on był jeszcze na sąsiednim osiedlu. – Bycie na sąsiednim osiedlu, nic nie mówi o odległości, dzielącej bohatera od celu.
Przyczepił je sobie za pazuchę długiego płaszcza… – Za pazuchę się wkłada. Jeżeli faktycznie gałązki przyczepił, to za pazuchą. Długość płaszcza nie ma znaczenia, bo pazucha jest na wysokości piersi.
…nie stawiali oporu najeźdźcom z bratnych armii. – …nie stawiali oporu najeźdźcom z bratnich armii.
…niezjedzona klapsztula w tytce. – Że tytka to papierowa torebka, wiem. Ale co to jest klapsztula?
Adam wychował się w tym wejściu… – Dlaczego w Poznaniu dzieci wychowuje się w wejściu?
…kto jeszcze mógł się kręcić po klatce. – Ja napisałabym: …kto jeszcze mógł się kręcić na klatce.
Przestań czarnowidzieć wszystko. – Ja napisałabym: Przestań wszystko czarno widzieć.
Aristow otwierał na oczach gościa dobre whisky… – Aristow otwierał na oczach gościa dobrą whisky… Whisky jest rodzaju żeńskiego.
…gdzie alkohol nadaje niezbędnej fantazji… – Ja napisałabym: …kiedy alkohol dodaje niezbędnej fantazji…
A Adam nerwach dopiero teraz mu się przyglądnął. – Ja napisałabym: A Adam, cały w nerwach / mocno zdenerwowany, dopiero teraz mu się przyjrzał.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję Regulatorom za cenne uwagi :). Szczególnie to chodzenie pieszo to wyraźny mój błąd.
Niektóre z wytkniętych błędów dotyczy mowy niezależnej i ona jako z natury potoczna może być błędna, pokazywać np status czy wiedzę rozmówcy.
Klapsztula to dwie sznytki z wkładem, oczywiście. To opowiadanie o poznaniakach więc mówią i myślą gwarą - podobnie jak Rosjanin używa rosyjskiego. Fyrtel może być mały - podobnie jak dzielnica może być niewielka. Fyrtel to jakiś obszar miasta. Osiedle może być fyrtlem, dzielnica, ale także np kilka najbliższych ulic.
AdamKB - ależ ja jestem poznańską pyrą i bardzo kocham swoje miasto. Pamiętam je z komuny jako morze szarości, ogólnie komunę pamiętam jako nieustającą szarość. A teraz - teraz jest dużo piękniejsze i jestem z tego bardzo zadowolony.
tomaszto, pięknie dziękuje za wyjaśnienia. Jestem teraz mądrzejsza o kilka wyrażeń gwarowych. A będę wiedzieć jeszcze więcej, bo właśnie odkryłam istnienie słowników gwary miejskiej. Że też wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby ich poszukać. ;-)
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cytuję:"Usłyszała ciężki krok wojskowego patrolu i przywarła do ściany". Z jakiej to powieści cytat? Zagadka dla drogiej
"R". Pozdrawiam.
A mnie się podobało. Oczywiście, że jest przerysowane i bardzo dobrze. Jeżeli chce się zwrócić na coś uwagę, to można na przykład to podkoloryzować, wstawić mocniejszy akcent... i mnie to przekonało.
Mniej mnie przekonało zrobienie z Jaruzelskiego bohatera, podczas gdy pamiętniki adiutanta Kulikowa zawierają opis rozmowy, w której Jaruzelski prosi ruskiego marszałka o pomoc militarną. Na szczęści ten odmówił. W przeciwnym wypadku - prosta droga do powtórki z Czechosłowacji.
Nie mniej jedna całość mi się podobała, kogoś kto pamięta tamten czas (nawet z dzieciństwa) nastraja do refleksji.
Zwierzenia ruskiego ambasadora rzucają światło nawet na to, co dzieje się teraz.
Pisałem już, że mi się podobało?