- Opowiadanie: paulttrogue - PARADOKS KATA - Paul T. T. Rogue - Cz. 1/2

PARADOKS KATA - Paul T. T. Rogue - Cz. 1/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

PARADOKS KATA - Paul T. T. Rogue - Cz. 1/2

 

– Chciałbym, żeby pan wrócił do dnia, kiedy wszystko się zaczęło… – Głos mego psychologa przypomina delikatne fale na poza tym niczym nie zmąconej tafli jeziora. Pozwalam się im unieść, porwać, dryfuję w dal, choć wiem, że pod pozornie spokojną powierzchnią wody coś się czai. Coś, o czym wolałbym zapomnieć.

– Kiedy to się zaczęło?

– W listopadzie, niecałe dwa lata temu.

Fale przybierają na sile. Rosną. Wydaje mi się, że na czubach niektórych pienią się już pierwsze bałwany.

– Gdzie?

– W Jordanii, nad Morzem Martwym.

Wokół mnie szaleje sztorm, znosi mnie w kierunku wielkiego wiru, dokładnie tam, gdzie czyha bezimienny potwór. Próbuję się wyrwać, walczę o każdy metr, ale jakaś nadnaturalna siła wciąga mnie w otchłań.

Tutaj istnieję tylko ja i wieczność.

– Jakie ma pan zadanie? – słyszę głos Boga. Nie sposób go zignorować, okłamać, albo coś przemilczeć.

– Mamy zneutralizować camp szkoleniowy; kompleks jaskiń, w których ukrywają się terroryści. Nadlatujemy helikopterami. Trzy drużyny po czterech ludzi. Zanim się rozdzielamy powtarzam chłopakom mój plan. Są zawodowcami, znają go na pamięć, więc obywa się bez pytań. Podaję pilotowi koordynaty…

Przed oczyma widzę znowu tamtą noc. Pełne determinacji twarze. Tu i ówdzie trochę strachu, do którego nikt się nie przyznaje, ale przede wszystkim duma, że to właśnie oni walczą na pierwszej linii frontu.

– Tak? – Bóg ponagla mnie łagodnie.

– Lądujemy. Od jaskini dzieli nas pięć kilometrów. Pokonujemy dystans biegiem. Czekając na przybycie pozostałych dwóch drużyn przeprowadzam rekonesans. Rzeczywistość doskonale pokrywa się ze zdjęciami satelitarnymi, na których oparłem mój plan. Odnajduję nawet stado owiec służące terrorystom za system wczesnego ostrzegania. Zwierzęta leżą w kręgu, jedno przy drugim, chroniąc się przed zimnem. Przeprowadzam moją grupę w bezpiecznej odległości. Owce nawet nas nie zauważają, że nie wspomnę o beczeniu. Osiągnąwszy pozycję wyjściową słyszę w uchu ciche „Bravo gotowa”, a chwilę później „Charlie gotowa”. Odpowiadam szeptem do mikrofonu: „Alfa gotowa”. Wszystko idzie jak po maśle. Jest dokładnie piąta rano.

– Co dalej?

– Atakujemy. Wbiegam do jaskini północnym wejściem. Za mną chłopaki, w pełnym rynsztunku bojowym: karabiny szturmowe, kamizelki kuloodporne i granaty. W środku niezdyscyplinowana hołota. Przez noktowizory widzimy ich jak na dłoni, a oni nawet nie mają broni pod ręką. Nie czekamy, aż znajdą porzucone wśród rupieci Kałasznikowy…

Zwykle nasza rozmowa właśnie tu się urywa. Tym razem także milczę. Nie chcę iść dalej śladem tych wspomnień.

– Co się dzieje potem?

– Nie pamiętam. – Czuję, że w mym żołądku coś wrze, na czoło występuje mi zimny pot.

– Proszę się skoncentrować. Jest pan w jaskini, wokół strzelanina. Co pan robi?

– Każę wstrzymać ogień. – odpowiadam niechętnie. Drżę jak osika.

– Co?

– Terroryści są martwi… BYLI martwi. – wyjaśniam. – Dla pewności sprawdzam paru. Nie mają pulsu.

– Wszyscy?

– Tak… NIE! Chłopak nie. – Czuję, że za chwilę zwymiotuję.

– Jaki chłopak?

– Pojawia się nagle. Nie wiadomo skąd. Biegnie prosto na mnie. Ma pistolet. Jakiś stary rupieć, który nie wypaliłby nawet gdyby był nabity. Ale o tym nie wiem. Jeszcze nie. Widzę tylko szturmującego wroga z bronią w ręku, więc strzelam…

– Trafia go pan?

– W głowę. Eksploduje jakby była arbuzem. Zresztą nadal tak wygląda, jak mu się przyglądam… potem…

Przez chwilę panuje cisza.

– Trup trzyma pod pachą wazę. – kontynuuję mimo woli.

– Wazę? – Głos doktora Freuda, jak nazywam w myślach mego psychologa, nie jest już głosem Boga, ale nadal nie umiem mu się oprzeć.

– Urnę. Myślałem, że to waza, ale przyjrzawszy się bliżej… Jest zapieczętowana woskiem, od góry. Na powierzchni ma jakieś ryciny. Nie jestem fachowcem, ale zdaje się, że egipskie.

– Hieroglify?

– Właśnie, ale nie tylko. Jest też pismo. Przypomina żydowskie zawijasy. Może się mylę…

– Co się stało z tą urną?

Nie odpowiadam. Okiem wyobraźni widzę się ważącego ją w ręku. Jestem pewien, że nie jest pusta.

– Otworzył pan ją?

– Nie wiem.

– Proszę sobie przypomnieć.

– Nie pamiętam.

– To ważne!

– NIE WIEM! DO JASNEJ CHOLERY! NIE WIEM!

– Już dobrze, panie Ryszardzie. Proszę się uspokoić. Nic panu nie grozi. Jest pan w moim gabinecie, na sofie. Już po wszystkim!

Otwieram oczy. Jest mi nieswojo. Naprawdę nie pamiętam, co się stało z urną, ale jak znam chłopaków, to opchnęli ją gdzieś za tanią wódkę i jeszcze tańsze dziwki.

– Żałuje pan czasami?

– Czego?

– Chłopaka.

– Jego śmierć uratowała wiele istnień po naszej stronie! Gdyby pojawił się tu z bombą w plecaku… – Ale do tamtego momentu nie zrobił nic złego. Może zasługiwał na drugą szansę?

– Uwierzył propagandzie i postanowił zostać bohaterem. Był skończony.

– Czy jego śmierć pociągnęła za sobą jakieś konsekwencje?

– Przeprowadzono śledztwo, jak zwykle, ale nie można było nam nic zarzucić.

– Więc dlaczego wystąpił pan z GROM'u?

– Nie wystąpiłem. Rozwiązali nas.

Parę minut później antyczny zegar na ścianie sugeruje, że minęła godzina. Podejrzewam, że doktor nim manipuluje, ale nie wspominam o tym, gdy ustalamy kolejny termin. Na pożegnanie otrzymuję nowy słoiczek tabletek, na wypadek, gdybym znów miał halucynacje. Jak zwykle Freud próbuje mi wmówić, że robię postępy, a ja, jak zwykle, mu się nie sprzeciwiam. Zbyt wiele zależy od jego opinii.

Faktycznie mam wrażenie, że wypełnia mnie siła. Czuję się, jakbym mógł przenosić góry. Może terapia Freuda jednak skutkuje, zastanawiam się spoglądając na podobiznę w wewnętrznym lusterku mego Nissana. Wybiegam myślami w przód i układam plan dnia: najpierw odwiedzę teściów, zobaczę się z Agusią, a potem zajmę pochówkiem żony. W ten sposób na deser zostanie mi najlepsze: moje pierwsze zlecenie jako prywatny detektyw. Słyszałem, że czas wielkiej forsy minął, ale nadal można dobrze oberwać. Właśnie to mnie kręci. Wyjaśnię śmierć Magdy. Mam już nawet pierwszy trop, i biada jej kochankowi, jeśli naprawdę jest w to zamieszany. Jeśli nie, oszczędzę go. Wizyta w szpitalu ze złamaną szczęką zmotywuje każdego, by nie wsadzać fiuta w cudze żony. Uczucie wszechmocy znika trzy godziny później, gdy załatwiwszy co trzeba obsadzam punkt obserwacyjny naprzeciwko mieszkania podejrzanego.

 

Obserwuję ruderę od dobrych paru godzin. Zapalam właśnie kolejnego papierosa (zostaje tylko jeden, choć przed akcją zaopatrzyłem się w Bigpack'a), kiedy wreszcie pojawia się Max.

„Ma-XL-uxus-Fallus”, jak przedstawił się mojej żonie na portalu internetowym jej kochanek, wygląda na typowego frajera. Brudne ubranie wisi na nim jak na wieszaku, a długie niczym u szympansa ramiona kołyszą się przy każdym kroku. Ćmi skręta. Ma zapadniętą klatkę piersiową i opadające niemal do pasa tłuste włosy, przez które prześwituje łysina. Jego cera zdaje się składać wyłącznie z krost i zabliźnionych ran po ospie. Mimo to poznaję go. Zdjęcie, które przysłał mojej żonie, było silnie podretuszowane, ale przechodzi tak blisko, że nie mam żadnych wątpliwości. Nie zwraca na mnie uwagi. Po drugiej stronie ulicy znajduje się plac budowy, i choć nie widać tam żywego ducha, obecność siedzącego w aucie faceta z kubkiem kawy, gazetą i papierosem nie wzbudza w przechodniach najmniejszych podejrzeń. Na wszelki wypadek kupiłem nawet hełm ochronny, leżący teraz na siedzeniu pasażera. Pod nim ukryłem mój as w rękawie: czarnorynkowy Colt Python Hunter kalibru .357 Magnum z ośmiocalową lufą.

Obserwuję Maxa spod oka. Wlecze się w tylko jemu znanym kierunku tempem sparaliżowanego ćpuna. W końcu mija mój wóz. Śledzę go w lusterkach. Jestem rozczarowany. Gdyby był członkiem sił specjalnych, komandosem albo tajnym agentem, stanąłbym do walki z godnym przeciwnikiem. Nawet gdyby był zwykłym, skorumpowanym psem. Ale nie, Fallus jest najbardziej sflaczałym fiutem, jakiego dotąd widziałem. Dziwię się, jak Magda mogła zadawać się z kimś takim.

– Może zabił ją, bo odrzuciła jego zaloty? – myślę głośno gasząc papierosa w przepełnionej popielniczce. Postanawiam przy następnej okazji zapytać Fallusa. Najpierw jednak muszę przeczesać jego budę. Potrzebuję dowodów.

Wymizerowana sylwetka podejrzanego znika za rogiem. Właśnie chcę wysiadać, gdy ostrzega mnie instynkt. W Afganistanie nauczyłem się słuchać mego wewnętrznego głosu. Dzięki niemu uszedłem z życiem z niejednej pułapki. I faktycznie, minutę później zza zakrętu wyłania się rozklekotany Fiat. Nie potrafię nawet powiedzieć jaki ma kolor, tak często był przemalowywany i tak bardzo zżera go rdza. Za kierownicą siedzi Max. Dymiąc spod podwozia, jakby się palił, gruchot przejeżdża tuż obok – to cud, że w ogóle jeździ.

Czekam aż zniknie na dobre, potem wysiadam. W powietrzu ciągle jeszcze unosi się bladoniebieska mgła i smród spalin. Ignoruje je. Staję przed ruderą, której adres Max podał mej żonie jako miejsce ich pierwszej schadzki. W drzwiach nie ma zamka, więc po prostu wchodzę. Jak szybko odkrywam, tylko parter chroniony jest stropem. Potencjalni mieszkańcy pierwszego pietra mają nad sobą cedzące na wszystko z pogardą październikowe niebo. Nie ma tu żywego ducha. Domyślam się, że właściciele przegniłych materacy i pustych butelek po jabolach balują już na zimowych kwaterach.

Schodzę na parter i sprawdzam drzwi po drzwiach – przestarzałe zamki nie mają szans przeciwko moim wytrychom. Okazuje się, że w kamienicy brakuje również tylnej ściany, co dyskwalifikuje dwa kolejne mieszkania. Pozostają jeszcze dwa. W obliczu grubej warstwy kurzu pokrywającej podłogi, dochodzę do wniosku, że w żadnym nie było nikogo od miesięcy. Zdezorientowany wracam na klatkę schodową.

Rozwiązanie zagadki kryje się pod prowadzącymi na resztki pierwszego pietra schodami. Natykam się tam na zamknięte drzwi, za którymi znajdują się ginące w ciemnościach stopnie.

 

Zapalam latarkę i schodzę do piwnicy. Jest zadziwiająco czysto. Odnajduję przełącznik na ścianie, ale wbrew oczekiwaniom piwnicy nie zalewa światło. Nadal zdany tylko na latarkę ruszam dalej. Wszystko wskazuje na to, że Max rozgościł się w całej piwnicy. Odchodzące od głównego korytarza na lewo i prawo drzwi, za którymi niegdyś mieściły się pomieszczenia dla lokatorów, teraz prowadzą do poszczególnych pokoi. Żaden nie jest zamknięty i właśnie to mnie niepokoi. Zaglądam do kibla, garderoby, łazienki, kuchni, jadalni, magazynu, biblioteki i w końcu do sypialni. Poruszam się ostrożnie szukając ukrytych pułapek. Nie znajduję nic podejrzanego, i mój niepokój jeszcze rośnie. Mijam zakręt, gdy wtem przechodzą mnie ciarki. Wiedziony przeczuciem zapalam ostatniego papierosa i wypuszczam dym. Znikąd pojawiają się przede mną cienkie, czerwonawe linie światła. Są trzy: na wysokości szyi, brzucha i kostek. Przypuszczam, że ich przerwanie włączy alarm lub aktywuje pułapkę. Nie mam czasu szukać wyłącznika, który może być tak mały, że Max nosi go ze sobą. Koncentruję się na pułapce. Snop światła z latarki szybko odnajduje źródło zagrożenia: pod sufitem, w miejscu, gdzie powinna znajdować się żarówka, podwieszono płaski metalowy talerz, z którego wystają druty. Domyślam się, że pod miną znajduje się detonator połączony z barierą laserową.

Korytarz jest zbyt wysoki, by dosięgnąć miny, a nawet jakbym wrócił się po krzesło, zostaje ona nieosiągalna, po drugiej stronie zapory. Mógłbym spowodować detonację rzucając czymś w promienie lasera, odrzucam jednak tą opcję. Po pierwsze w tak wąskim korytarzu nawet ktoś ukryty za rogiem zdrowo oberwałby od fali uderzeniowej, po drugie, gdyby jednak nie, zostaje jeszcze kwestia rykoszetów. Poza tym Max zauważyłby, że tu byłem, a to spłoszyłoby go, zanim zdobędę moje dowody. I co najważniejsze, wybuch mógłby właśnie te dowody zniszczyć.

Postanawiam zaufać mym zdolnościom. Wydmuchuję kolejną chmurę papierosowego dymu w kierunku zapory, po czym prześlizguję się między najniższym promieniem a tym na wysokości brzucha.

Powoli.

Gdy jestem po drugiej stronie, czuję na czole krople potu.

Może Fallus nie jest jednak aż tak złym przeciwnikiem?

Drzwi do których prowadzi korytarz zabezpiecza solidna kłódka. Należy do najnowszych modeli, a mimo to już po minucie przegrywa walkę z moimi wytrychami. Czuję rosnące podekscytowanie. Jestem pewien, że w pracowni (tego pomieszczenia brakuje jeszcze na mojej liście) znajdę poszukiwane dowody.

Za drzwiami czeka na mnie mały pokój. W centrum stoi masywne biurko o kształcie litery „U”, w którego zagłębieniu ustawiono skórzany fotel biurowy. Otaczają go trzy monitory. Poza tym wszędzie walają się sterty papierów, wydruki i otwarte książki. Zaglądam do jednej z nich. Streszczenie mówi mi, że zajmuje się ona patologią seryjnych morderców, ze szczególnym uwzględnieniem powstawania dewiacji. Autorem jest mój psycholog, „doktor Freud”. Mimo ciekawości odkładam dzieło na swoje miejsce.

Pod ścianą stoi regał, a w nim drukarka, faks i scanner oraz masa segregatorów pokrywająca całą resztę ściany niczym trójwymiarowa tapeta. Po drugiej stronie pracowni, także w regałach, odkrywam jakieś dziwne przedmioty. Przyświecając sobie podchodzę bliżej. Najpierw dostrzegam, że są to różnej wielkości słoje, dopiero potem dociera do mnie, co zawierają. Znienacka żołądek podchodzi mi do gardła i piekący strumień żółci toruję sobie drogę w górę. Nie potrafię się powstrzymać, rzygam jak kot, któremu rezerwa każe pić wodę z zatkanego kibla – zawartość słoi jest o wiele gorsza od mieszanki moczu z kałem.

Ocieram twarz rękawem, a potem, mimo woli, lustruję ponownie moje znalezisko. Tym razem dokładniej. Wmawiam sobie, że jestem na lekcji biologii i oglądam zakonserwowane w formalinie okazy, tylko że zamiast żab i jaszczurek tu przechowywane są ludzkie szczątki. Odnajduję odcięte stopy i dłonie, języki, uszy i nosy, wyłupione oczy, narządy wewnętrzne i genitalia (męskie i żeńskie), są nawet całe głowy. Lwią część zbiorów stanowią jednak piersi, najróżniejszej wielkości i kształtu. Niektóre sprawiają wrażenie świeżych.

Każdy słój opisany jest kodem kreskowym, jak te w sklepie spożywczym, oraz szeregiem cyfr i liter.

Znowu mnie mdli. Teraz już wiem, dlaczego w zwłokach Magdy brakowało niemalże wszystkich narządów wewnętrznych.

Decyduję, że Fallus jednak nie jest zerem, za jakie go miałem. Jest wart o wiele mniej. Postanawiam, nie przekazywać go w ręce władz.

Po co, skoro wyrok właśnie zapadł?

 

Zdecydowany wykorzystać czas do powrotu Fallusa, uruchamiam komputer – będę musiał przesłuchać psychola, i nie chcę, by mi wciskał kit.

Dzięki prostemu programowi na pendrive'ie nie mam problemów z obejściem hasła do Windows. Zapalam stojącą na biurku lampkę i zaczynam grzebać w plikach. Na pierwszy ogień idą maile. Każdy wie, że seryjni mordercy działają w pojedynkę, nie oczekuję więc wiele, ale rzeczywistość zadaje kłam mym przeczuciom. Niemal od razu natykam się na serię listów o tej samej treści. Odbiorcy, jeśli wierzyć adresom, mieszkają na całym świecie. Oczywiście same końcówki adresów nic nie znaczą, lecz fakt użycia języka angielskiego potwierdza moją teorię. Sama w sobie korespondencja nie stanowi przestępstwa, ale szczegółowe wskazówki, udzielane w tych listach, jak najbardziej. Bo jak inaczej interpretować recepty do budowy bomb, granatów i szczególnie trudnych do ugaszenia mieszanek samozapalających?

Jak się okazuje, jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Max udziela także innych porad. Jakiej substancji użyć do otumanienia ofiary tak, by nie straciła przytomności, ale była całkowicie uległa? Jakiej by straciła przytomność i wszelkie wspomnienia o tym, jak do tego doszło? I czym najlepiej w takim wypadku cucić? Albo: jak długo trzymać głowę ofiary pod wodą, by być pewnym zgonu, i czy istnieje jakaś różnica, jeśli ofiara jest duszona? Fallus na każde z tych pytań zna odpowiedź, czasami kilka. Udziela rad chętnie i za darmo. I właśnie to mnie intryguje. W końcu każdy musi z czegoś żyć, a on nie wygląda ani na pierdzi-stołka, ani na robola. Przyglądam się więc ponownie jego korespondencji, tym razem koncentrując się na źródle dochodów psychopaty.

W niektórych mailach znajduję podziękowania za przesyłki. Studiuję te listy dokładniej. W jednym z nich (do osobnika o pseudonimie „Reaper”) odkrywam link na stronę internetową. Okazuje się, że należy ona do sklepu-online, w którym wtajemniczeni (użyłem podanego Reaper'owi hasła) mogą nabyć wszelkiego rodzaju gadżety i pamiątki. Poza tym urządza się tu regularnie aukcje.

Na stronie królują czerń z czerwienią. Tylko napisy są białe; nie powiedziałbym jednak, że niewinne. Menu składa się z trzech kategorii: "Gear", "Souveniers" i "Meat". Pod „Gear” znajduję całą paletę najróżniejszych narzędzi, poczynając od zwykłych sznurów i noży, przez broń palną, aż po rozmaite chemikalia, dostępne zarówno jako tabletki, w formie sprayów, płynów i nawet dozowane w strzykawkach. Dzisiejszą ofertą jest piła łańcuchowa „two-in-one”, zachwalana zarówno jako niezawodne narzędzie pracy, jak i by pozbyć się je śladów. W komplecie do nabycia oferowane są słoje na konserwację pamiątek, w wielkościach od XS ("na palec") aż po XXXL, do którego mieści się ciało pierwszoklasisty.

Mój żołądek znowu zaczyna się buntować, zmieniam więc kategorię na "Souveniers". Cennik rozpoczyna się tu niepozornie, od sznurów i żyletek niedoszłych samobójców, dalej w kolejce są garoty i cienkie syntetyczne linki, którymi duszono ofiary, potem przychodzą noże, siekiery i wszelaka broń biała, a następnie wszelkiego rodzaju pistolety i strzelby. Każdej broni towarzyszy opis, w jaki sposób została użyta, i kto był ofiarą. Niekiedy dołączone jest nawet parę zdjęć „w akcji”.

Na końcu listy figurują ubrania ofiar, podziurawione i splamione krwią. Czasami nie tylko krwią. Najwyższą cenę osiąga koszula nocna zgwałconej i zamordowanej ciężarnej kobiety. Jeśli wierzyć opisowi znajduje się na niej cała gama ludzkich wydzielin: krew tak niedoszłej matki jak i noworodka, wody płodowe, sperma, mocz i kał, oraz, co stanowi wyjątek, dzięki któremu koszula osiągnęła rekordową cenę, zmieszane ze sobą „we wiecznej symbiozie” łzy bólu ofiary i radości mordercy.

Muszę przerwać lekturę.

Mija chwila, nim wzburzone trzewia pozwalają mi do niej wrócić. Choć w głębi serca obawiam się konsekwencji, przechodzę do "Meat". Moje obawy po raz kolejny nie tylko się potwierdzają, ale prawda ponownie je przerasta. Oferowane są tu, tak do bezpośredniego zakupu jak i na aukcjach, wszystkie te części ciała, które spoczywają w słojach Fallusa. Siłą woli powstrzymuję się od spojrzenia w tym kierunku. Może jednak powinienem był to zrobić, bo o klik dalej odkrywam, że zarejestrowani klienci mogą tu składać również zamówienia (specyfikującymi kategoriami są: część ciała, płeć, wiek, kolor skory, narodowość i religia). Teraz już nie mogę się powstrzymać. Zerkam na słoje. Nadruki na nich to kombinacja numeru zamówienia, trzech pierwszych liter pseudonimu zamawiającego oraz daty wysyłki. Nie odkrywszy nigdzie dzisiejszej daty, dochodzę do wniosku, że Max właśnie nadaje aktualną partię.

OSTATNIĄ, obiecuję sobie w duchu. W myślach rozpoczynam aukcję jego odciętego fiuta.

Mógłbym umieścić go tak w „Souveniers” jak i w „Meat”…

 

Pół godziny później Maxa ciągle jeszcze nie ma. Z nadzieją, że odkryję tożsamość jego klientów, wracam do lektury. Kolejny list przyciąga moją uwagę. Tym razem to Fallus pyta o radę. "Szanowny Doktorze,

pewien klient pragnie zabawić się z dziesięciolatką (albo nieco młodszą dziewczynką). My musielibyśmy tylko zorganizować dyskretne lokum, a potem pozbyć się śladów. Chce wiedzieć ile takie ekstra kosztuje. Poza tym wszystko w porządku, interes się rozkręca.

Z poważaniem, Max."

Wymiotuję po raz kolejny. Okiem wyobraźni widzę Agusię, martwą. Piła łańcuchowa tnie jej nagie ciało na części, które potem lądują w lodówce, gdzie będą czekały na kupca. Wizja jest tak żywa, iż trudno mi uwierzyć, że to halucynacja wywołana makabryczną lekturą. Biorę pastylkę Freuda. Oddycham powoli i regularnie. W końcu dochodzę do siebie.

Wszystko wskazuje na to, że Fallus jest tylko pomagierem – ktoś inny pociąga za sznurki. Szukam w komputerze plików zawierających słowo „doktor”. Czekając na rezultaty żałuję, że nie mam już papierosów. Jeszcze nigdy nie potrzebowałam tak bardzo zapalić.

Lista z wynikami zieje pustką. Nie wiadomo czemu wbijam do wyszukiwarki obramowane gwiazdkami „doc”, wykluczam dokumenty Word'a i ponownie naciskam „start”.

Tym razem pojawia się kilka pozycji. Już na drugim miejscu figuruje zdjęcie zatytułowane "Doc i ja w Tajlandii". Z tła wnoszę, że faktycznie zrobiono je w Tajlandii, albo w kraju o podobnym kolorycie. Na ujęciu widać Maxa trzymającego za rękę nieletnią Azjatkę. Uśmiechnięta głupkowato dziewczynka patrzy wzrokiem śniętej ryby na otyłego mężczyznę stojącego w tle i obejmującego ją po ojcowsku.

Znam twarz grubasa aż za dobrze. Owszem, od tego czasu zapuścił brodę, na zdjęciu jest opalony i nosi okulary słoneczne, ale postura i waga się zgadzają. Nie dopuszczam do siebie nawet myśli o pomyłce, w końcu od roku widuje go regularnie, raz w tygodniu.

Tak długo wpatruję się w zdjęcie, aż uaktywnia się wygaszacz ekranu. Na tle ciemniejącego monitora, w świetle lampki odbija się moja kręcąca z niedowierzaniem głowa. Świat wokół mnie zaczyna wirować.

Z transu wyrywa mnie sygnał komórki. Mam wiadomość. Pełen najgorszych przeczuć czytam ją i krew mrozi mi się w żyłach: "Szanowny Ryszardzie, nie ma powodu siedzieć w magazynie, ale skoro już pan tam jest, proszę rzucić okiem na naszą najnowszą ofertę. Zapewniam pana, nie będzie pan rozczarowany…" Sms-a zamyka adres internetowy.

Wyciągam Colta, potem wychodzę na korytarz. Nic się nie zmieniło. Bynajmniej tym faktem nie uspokojony rozważam moje opcje. Pewne jest, że w jakiś sposób się zdradziłem. Przeczesuję jeszcze raz cały pokój. Tym razem nie cofam się przed niczym. Z premedytacja niszczę słój po słoju. Piwnicę wypełnia odór formaliny i czegoś jeszcze, wolę nie myśleć czego. W końcu znajduję je, cztery mini-kamery pozwalające monitorować każdy zakamarek pomieszczenia. Klnąc rozdeptuję je na podłodze. Sklecam prowizoryczny plan działania. Nie lubię improwizować, ale czasami trzeba grać słabymi kartami.

Parę minut później gnam już w kierunku domu mojego psychologa, a ruderę za mną trawi pożar. Wiem, że niszczę właśnie dowody, ale jeśli mi się uda, ani Fallus, ani Freud nie ujrzą sali sadowej od środka. Nie w tym życiu. Wypełnia mnie wściekłość. Zazwyczaj nie jestem takim frajerem, ale doktor pierze mi mózg od prawie roku.

Mimo ulewy i zapadającego zmierzchu prowadzę jedną ręką. Komórką wchodzę na podany w sms-ie adres internetowy. Doktor zapewne monitoruje ruch na stronie i z odrobiną szczęścia pomyśli, że jestem jeszcze w piwnicy. Mam nadzieję wygrać tak trochę czasu. Na ekranie pojawiają się pierwsze elementy. Kolorystycznie nic się nie zmieniło, lecz struktura strony jest o wiele prostsza. Żadnej nawigacji, żadnego menu. Pośrodku displayu widnieje okienko odtwarzacza z charakterystyczna strzałką „play”. Klikam na nią i od razu tego żałuję.

Na ekranie pojawia się łóżko, a na nim przypiętą kajdankami do jego narożników dziesięciolatka. Nawet nie przyglądając się wiem, że to moja córka. Mój żołądek od razu wszczyna rewolucję. Zwalczam ją siłą woli. Kamerzysta – scena filmowana jest tak, by widz mógł się całkowicie z nim zidentyfikować – trzyma w wolnej ręce sekator.

Drżę z bezsilnej złości, ale i najgorszego strachu, jakiego dotąd zaznałem – o najbliższą mi osobę. Zgrzytam zębami modląc się by nieznajomy (nie ważne, czy jest nim Freud czy Fallus), oszczędził mą Agusię, a jednocześnie miotam pod jego adresem przekleństwa.

Intruz siada okrakiem na mojej córce. Jest nagi i podniecony. Agusia krzyczy ze strachu. Film nie ma tonu, ale widzę jej rozpaczliwie otwarte usta. Uderzenie w twarz ma ją uciszyć, lecz moja córka nadal wierzga i krzyczy, a ja mam wrażenie, jakbym oglądał jakiś horror. Czuję dystans i właśnie dlatego wszystko wydaje się jeszcze straszniejsze. Sekator rozcina piżamę mojej córki. Powoli niczym w grze wstępnej. Najpierw pojawiają się małe piersi, potem jeszcze nieowłosione łono. Psychopata odrzuca na bok resztki materiału, po czym wodzi ostrzem po skórze Agusi, jakby zastanawiał się, od czego zacząć.

Obraz rozmywa mi się przez łzy.

Wtem intruz wycofuje się. Łudzę się, że oszczędzi Agusię jako zakładniczkę, ale on wraca. Podchodzi do łóżka. Na ekranie pojawiają się dwie głowy, męska i żeńska, jak wnoszę po łysinie na jednej z nich i upiętych w kok włosach na drugiej. Poznaję teściów. Nawet przez chwile nie wątpię, że są martwi. Nie dlatego, bo do głów brakuje pasujących ciał – tą tajemnicę kamerzysta ujawnia dopiero po paru chwilach -, ale z powodu ich zmasakrowanych twarzy: porozcinanej skóry, odciętych nosów i uszów, pustych oczodołów.

Kimkolwiek jest kamerzysta, musi uważać się za artystę, aranżuje bowiem przedstawienie, w którym obie głowy grają główne role. Akt przypominający spektakl w teatrze kukiełkowym kończy pocałunek z udziałem wywalonych języków trupów. Potem zbliżenie, intruz całuje mą córkę, ja jednak widzę tylko żarzący się w jej oczach obłęd.

Obraz ustępuje czarnej planszy z cennikiem: za stopę, za dłoń, za głowę i za piżamę zgwałconej dziesięciolatki. Na koniec wiadomość: "Dla Ryszarda: TWÓJ RUCH!"

Choć spodziewałem się czegoś takiego, czuję się, jakby mnie ktoś właśnie znokautował. Zawracam z piskiem opon i dodaję gazu.

Wybieram numer teściów. Chcę powiedzieć Freudowi, że zrobię wszystko, jeśli tylko oszczędzi Agusię.

Nikt nie odbiera.

Koniec

Komentarze

Akapit?

pozdrawiam

I po co to było?

Ten monolit tekstu, o mały włos nie pozbawił mnie wzroku.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

    "Głos mego psychologa przypomina delikatne fale na niczym nie zmąconej tafli jeziora." Jeżeli toń / tafla jeziora nie została niczym zmącona, to skąd wzięly się fale? Jeżeli zaś widzimy delikatnie fale, to tafla jeziora zostal zmącona. Urokliwe zdanie, ale komplatenie wyprane z sensu. I to jest pierwsze zdanie tekstu...

    Dalej nie czytałem.

    Pozdrówko.

Otworzyłem tekst, przeczytałem pierwsze zdanie i "pobiegłem" tutaj, żeby napisać dokładnie to, co o pierwszym zdaniu napisał Roger.  

Poczekam do jutra na sprostowanie.

Z powodu braku akapitów czytanie tego tekstu to prawdziwa mordęga.

" Nie sposób go zignorować, okłamać, albo mu coś przemilczeć." - albo coś przemilczeć. Nie milczy się do kogoś.

"d jaskini dzieli nas pięć kilometrów. Pokonujemy dystans biegiem." - i nie przejmują się czułkami i/lub snajperami?

"Za mną chłopaki, w pełnym rynsztunku bojowym: karabiny maszynowe, kamizelki kuloodporne i granaty." - karabiny szturmowe lub pistolety maszynowe, ewentualnie jedna lub dwie osoby mogły być wyposażone w karabiny maszynowe.

"Przez noktowizory widzimy ich jak na dłoni, a oni nawet nie maj broni pod ręką." - literówka.

"i. Po drugiej stronie ulicy znajduje się budowa" - raczej plac budowy, budowa za bardzo kolokwialnie.

"Potencjalni mieszkańcy pierwszego pietra mają nad sobą cedzące na wszystko z pogardą październikowe niebo." - co cedzące? Błędne użycie słowa.

" maja szans przeciwko mym wytrychom." - moim wytrychom. Archaizacja za cholerę tam nie pasuje.

"W obliczu grubej warstwy kurzu pokrywającej ich podłogi" - zaimkoza - po prostu podłogi, czytelnik nie pomyli jej z żadną inną. Chyba.

Nikt nie instaluje pułapek laserowych w pokoju, gdzie szanse przypadkowego przerwania wiązki jest tak wysokie, nie wspominając już o kosztach.

Bardzo takiesobie.

Udało mi się przebrnąć! Uh ;) W kolejnej części, bardzo proszę, pamiętaj o akapitach. Błędów widziałam dużo, niestety zapis tekstu skutecznie mnie zniechęcił do wyłapywania. 

Liczyłam, że wstęp będzie miał jakiś związek z dalszą treścią. Dziecko z urną zapowiadało ciekawy wątek. A tu taka makabra.

Tekst mnie nie przekonał. Strona internetowa z taką ofertą? Nie ma racji bytu, jak sądzę. Poza tym żona Ryszarda musiała być bardzo zdesperowana, że wybrała sobie takiego brzydala. Co prawda nie podajesz, jak wygląda główny bohater, ale wnioski Ryśka dobitnie świadczą, jak wygląda kochanek. Zazwyczaj zdrada ma być przyjemnym wtrąceniem w życie. Odskocznią.

Reakcja bohatera na słoiki z formaliną też mi jakoś nie leży. Przecież to były GROM' owiec widział gorsze rzeczy. A tu taka słabość? Nie wspominam już o laserach... Jedyne, co mi się podoba to związek doktora z całą sprawą. To jedyna rzecz, która brzmi przekonująco. 

Do mnie tekst nie trafił. 

Doczytałem do ostatniego akapitu, a później dostałem ataku epilepsji fotogennej. :) Dziś wieczór nie musze włączać choinki. :)

Do rzeczy: według mnie początek jest do przełknięcia, a po "przebudzeniu" na kozetce już jakoś mniej zjadliwie.

Czasem masz problem z przecinkami (lub ich brakiem) np.: Akt przypominający spektakl w teatrze kukiełkowym kończy pocałunek z udziałem wywalonych języków trupów.

Nie jest tragicznie. Pozdrawiam

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Miałem 24 h na zredagowanie tekstu, co niniejszym ukończyłem. Teraz można czytać, jeśli się chce. Co do fal na niczym nie zmąconej tafli jeziora to brakuje w tym zdaniu słów "poza tym". Ale poza tym oczywiście macie racje. Zaraz dopiszę...

Dzięki za wskazówki. Wbudowałem, co się dało.

Co do urny, to owszem będzie miała jeszcze coś wspólnego z całą historią (w końcu to 1. część, nie?), zaś "cedzić" to slangowo "szczać".

Jak wkrótce zobaczycie, i lasery w piwnicy i wszystko inne, co z początku wydaje się może dziwne (np. wrażliwość GROM'owca, który, nie zapominajmy o tym, uczęszcza do psychologa) znajdzie swoje wyjaśnienie w części 2.

Myślę, że dam radę wrzucić przed świętami. Kto nie chce czekać znajdzie całość tutaj: http://wydaje.pl/e/nowa-antologia-grozy-horror-online

I żeby nie było, że wrzucenie cz. 1. to swego rodzaju reklama, a ja chcę naciągnąć na coś czytelników, download jest za friko!

Nara...

Nowa Fantastyka