
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Kto nie ma nic do stracenia, jest nikim
[Wielka Księga Przysłów Holmgardu]
Armia królewska bez przeszkód posuwała się naprzód, mimo iż znajdowała się na obcej i niegościnnej ziemi. Królewski generał polowy Numidor zdołał zebrać pięć tysięcy konnych, którym towarzyszyli giermkowie oraz tabory z licznymi zapasami dla wojska. Kampania zapowiadała się na niesłychanie ciężką i wyczerpującą. Oczekiwano oporu ze strony Azjanitów i liczono się z tym, że będzie on rozpaczliwy. Ziemie te, wraz ze świętą górą Sante Monte oraz znajdującym się na jej szczycie sanktuarium, stanowiły dla tutejszych mieszkańców ostatni bastion ich wolności i niezależności od czasów Wielkiej Wędrówki i przybycia nowej rasy białych władców. Stara stolica królestwa Azjanitów w Arabai została splądrowana, a wspaniałe pałace władców i książąt zarosły trawami. W ostatniej „królewskiej” bitwie poległ ich król, a prawie całą rodzinę skrycie wymordowano. Podobno przeżyła tylko córka króla pozostająca w ukryciu i nikt nie wiedział jak wygląda. Mimo to plotki na temat jej urody krążyły po świecie. Biali ludzie, którzy niespodziewanie pojawili się na Wichrowej Przełęczy równo sto lat temu, zdołali opanować niemal wszystkie ziemie jej pierwotnych mieszkańców, którym pozostały już tylko trudno dostępne siedliska na obrzeżach kontynentu. Jednak i tego było mało białym ludziom; teraz chcieli również zniszczyć ich korzenie, święte miejsce, w którym oddawano cześć pradawnej Czarnej Matce. Dlatego wszyscy Azjanici tej ziemi, którzy byli zdolni do walki, postanowili chwycić za broń w akcie rozpaczliwej desperacji i raczej umrzeć, aniżeli się poddać. To oznaczałoby bowiem dla dumnych Azjanitów całkowite poniżenie, obce ich charakterowi.
Armia królewska spodziewała się zatem ze strony wroga walki podjazdowej, braku pożywienia, wyludnionych wsi i miast oraz nieustannych zasadzek wszędzie tam, gdzie było to możliwe. Dlatego też król wybrał do tej misji może nie najlepszego, ale budzącego wśród Azjanitów największy popłoch generała Numidora. Był on bratem owego najlepszego, ale w mniemaniu króla zbyt ludzkiego generała Durmitora, który niedawno wsławił się ostatecznym zniszczeniem armii Kimberów na polach Kasztelani Wicekróla. Podobno król myślał o utworzeniu marchii na wschodzie i o powierzeniu jej właśnie Durmitorowi i jego następcom. Numidor był już człowiekiem starszym, podeszłym w latach i uważał, że ten zaszczyt mimo wszystko powinien przypaść w udziale jemu. Jego duma została urażona i nie zapomniał tego ani bratu, ani jego rodzinie. Wprawdzie był młodszy od brata i później zdobył sławę, jednak głównie dzięki swemu okrucieństwu w walkach z Azjanitami, w którym stał się prawdziwym mistrzem. Większość swego życia spędził na nieustannym podboju, któremu towarzyszyły grabieże i bestialskie mordy. Każda jego wyprawa przeciw Azjanitom, dokądkolwiek była skierowana, kończyła się sukcesem. Teraz jednak celem jego wyprawy było święte miejsce wroga i Numidor zdawał sobie z trudności, jakie czekają jego armię. Dlatego zabrał ze sobą najbardziej doświadczonych rycerzy, którzy tak jak on znali metody walki stosowane przez Azjanitów. Celowo nie zgromadził dużej armii, aby ograniczyć wielkość taborów, które mogłyby spowolnić pochód i wymagać przez to specjalnej ochrony.
Teraz, w blasku słońca Numidor ubrany w przepiękną zbroję, zdobioną wypełnionymi złotem grawerami, przedstawiającymi sceny z przeszłości jego ludu, na wspaniałym karym rumaku, prowadził swe wojska przez ten niegościnny kraj, zwany Erdaradun. Póki co droga wiodła przez gęste lasy, pięła się jednak nieustannie pod górę. Tam, daleko przed nimi, wysoko w Górach Południowych, na świętej skale, wznosiła się twierdza Sante Monte. Obok Numidora jechało trzech jego kapitanów, najlepszych, jakich miał. Warus był może niezbyt bystry, ale ogromnej siły. Jego łysa głowa ozdobiona była licznymi bliznami, a trzydniowy zarost na brodzie i ciemne oczy sprawiały jednoznacznie niemiłe wrażenie. Nerus, niemy ale przez to posiadający niezwykle wyostrzone pozostałe zmysły, miał długie, kruczoczarne włosy i szczupłą sylwetkę. Sprawiał wrażenie nieobecnego, jednak myliłby się ten, kto posądziłby go o powolność. Nic nie mogło ujść jego uwagi. Z kolei Gajaks, piękny blondyn o boskiej niemal urodzie, pochodził z najszlachetniejszego rodu i był najmądrzejszy z całej trójki. Najlepiej też nadawał się do tego, aby zostać w przyszłości generałem.
– Wiecie, skąd nazwa tych ziem? – zapytał Numidor swoich towarzyszy.
– Nie, panie. – odparł Warus, który zmarszczył czoło i próbował rozważać w myślach pytanie, jednak ta właśnie odpowiedź wydała mu się w tej chwili najodpowiedniejsza.
– Tak ją nazywają Azjanici. – odpowiedział zwięźle generał.
– Ahaa … – zareagował z uznaniem Warus.
– A wiecie, dlaczego właśnie tak? – ponownie zapytał generał? – Otóż dlatego, że w ten sposób Azjanici określali dawniej ziemie, które zamieszkiwały inne ludy i które oni podbili. – Jaki stąd wniosek? – Zapytał znowu.
– A jaki powinien być? – zapytał Gajaks. Znał wprawdzie odpowiedź, wiedział jednak, że Numidor lubił popisywać się swoją wiedzą o Azjanitach.
– Ano taki mój drogi Gajaksie, że te ziemie nie należały kiedyś do nich. A więc nie mają do nich większego od nas prawa.
– Podobnie jak my – wtrącił Gajaks.
– I dlatego nasz wszechwiedzący król nie widzi żadnych powodów, aby nie przepędzić ich stąd. Skoro bowiem należą się one w takim samym stopniu im, jak i nam, przeto znajduje tu zastosowanie prawo, które wyraźnie mówi, że zwycięzca zabiera pokonanemu to, co ma on najcenniejszego. W tym wypadku oczywiście ziemię.
– A co z zarzutami? – zagadnął Gajaks, chcąc przy okazji pociągnąć generała za język i dowiedzieć się, w imię czego musi narażać swoje życie.
– Pewnie chodzi ci o to, jakoby Azjanici składali ofiary swojej bogini z uprowadzonych dzieci białych ludzi?
– O takich słyszałem – odpowiedział Gajaks.
– Przeto posłuchaj, co ci powiem – odparł Numidor, poprawiając się wygodniej w siodle – prawda jest taka, że nasz król żąda od nas, abyśmy zdobyli ten cholerny zamek, bez względu na ofiary, ponieważ jest tam coś, co jemu i pośrednio nam, jego wiernym poddanym, jest bardzo potrzebne.
– Czy król widział na własne oczy Sante Monte? – zapytał uszczypliwie Gajaks.
– Jesteśmy żołnierzami posłusznymi jego rozkazom – uciął krótko wszelkie spekulacje na temat lojalności generał. – Ale wiadomo, że ta przeklęta góra to ich centrum religijne. Ponadto, czego już wszyscy wiedzieć nie muszą, gdyż to pilnie strzeżona tajemnica, jest to miejsce przechowywania insygniów koronacyjnych ostatniego azjanickiego króla. Jak wiadomo, po śmierci Eneko X na polu walki pod murami Arabai, Azjanici nie wybrali nowego króla. Od dwudziestu pięciu lat próbujemy znaleźć insygnia, aby je przejąć i posłużyć się nimi. Pomyśl! – krzyknął generał – gdyby nasz król miał je w ręku, wówczas mógłby stać się kontynuatorem starych tradycji i władzy. Zapewniłby jej ciągłość i w oczach samych Azjanitów stałby się ich nowym królem. W ten sposób można by zapewnić wreszcie pokój! Może nawet korona cesarza!! To by było dopiero coś. Biały człowiek cesarzem.
– Więc po co te pozory? – zapytał, myśl pokoju z Azjanitami wydawała mu się równie kusząca co mało prawdopodobna.
– Widzisz, łatwiej zmotywować ludzi do okrucieństw wobec innych ludzi, jeżeli da się oprawić prawdziwe, a jednocześnie niezbyt chlubne motywy w pozory religijnej wojny, obrony wiary czy czegoś podobnego.
– A więc Azjanici żadnych dzieci nie składali w ofierze?
– Skąd, a zresztą kto wie? Niczego nie można wykluczyć, w końcu jeszcze żaden biały człowiek nie uczestniczył w religijnych obrzędach azjanickich. Dlatego łatwo takie oszczerstwa rzucać! A poza tym, kogo tak naprawdę obchodzi los kilku bachorów?
– Oprócz rodziców nikogo – odpowiedział ponuro Gajaks.
– No widzisz, a dzięki odpowiedniej propagandzie dziesięć tysięcy ludzi idzie tu tylko po to, aby te dzieci pomścić! – wyjaśnił triumfalnie generał. – Czyż to nie dziwne? Jak prosta jest psychika zwykłych ludzi.
– Ale podobno znaleziono szkielety dzieci w pobliżu góry.
– No cóż, niewielka prowokacja w imię wielkich celów. Czy bowiem życie kilkorga istnień ludzkich nie jest warte cesarskiej korony? – zapytał retorycznie Numidor. – Bo życie nie jest dobre ani złe, nie jest też warte więcej, czy mniej, a wielu ludzi tak bardzo boi się śmierci, że nie ma odwagi godnie żyć. Dlatego czasami ci, którzy nie boją się wielkich czynów, muszą wziąć to nędzne życie biedaków w swoje ręce i zadecydować, co z nim zrobić dla dobra ogółu! Nie zgodzisz się ze mną?
– Inaczej by mnie tu nie było panie – odparł posłusznie Gajaks, po chwili jednak, nękany wątpliwościami, co do słuszności tej wyprawy i intencji króla postanowił dowiedzieć się nieco więcej. Słusznie przeczuwał, że generał wie wszystko o celu wyprawy ale nie chce tego wyjawić. – Co to za insygnia?
– Miecz, korona i berło – odparł generał – których strzeże kapłanka Czarnej Matki. Podobno w podziemiach zamku znajdują się korytarze, które tworzą labirynt. Tylko jedna droga prowadzi do tajemniczej jaskini, w której znajduje się główny ołtarz i święta studnia.
– Eee tam labirynt – wtrącił Warus – nie ma takiego, z którego nie można by wyjść.
– Wyobraź sobie mój Warusie – odrzekł generał z politowaniem dla prostoty umysłu swego kapitana – że na ziemi narysuję koło o średnicy dwunastu metrów i wewnątrz wytyczę labirynt złożony z koncentrycznie się nakładających kół, które będą prowadzić do środka. Teraz powiedz mi, jaką długość może mieć taki labirynt?
– Hmn… zamyślił się Warus i znowu do głowy przyszła mu jedyna możliwa odpowiedź.
– Pozwól, że cię wyręczę – dokończył Numidor – otóż taki, wydawałoby się niewielki labirynt będzie miał około 29o metrów długości.
– Ooo… – zdziwił się Warus, wydawało mu się bowiem, że to chyba dużo i, że powinien teraz okazać zdziwienie. – Aż tyle?
– To teraz wyobraź sobie, że skała, na której stoi zamek Sante Monte, ma od podnóża do fundamentów prawie sto metrów. A sama góra? Też wysoka. I nikt tak naprawdę nie wie, ile metrów w dół trzeba iść, by dojść do groty i studni, a ktoś z nas będzie musiał tę drogę pokonać. Ale wtedy łaska króla, jaka go spotka, będzie bezgraniczna.
– Wydaje się panie – powiedział Gajaks z posępną miną – że zdobycie zamku to najłatwiejsza sprawa. Najtrudniejsze zadanie czeka nas dopiero w środku.
– Masz rację Gajaksie – odparł w zamyśleniu Numidor – czeka nas wiele przeszkód, ale i chwała jeszcze większa.
Po czym jego oblicze spochmurniało.
– Czy ktoś wie, jak przebyć labirynt? – zapytał Gajaks przezornie.
– Podobno idąc w dół należy kierować się zawsze w lewą stronę.
***
Tymczasem na zamku Sante Monte panował całkowity spokój. Wszyscy znali już swoje rozkazy i zadania a komendant fortecy – książę Altin, doskonale obeznany w sztuce oblężniczej, czuł się w tych murach w miarę pewnie i bezpiecznie. Nie sądził jednak, by jego lud był w stanie długo się bronić. Odkąd bowiem nie dokonano elekcji nowego króla, siły Azjanitów uległy dekoncentracji i rozproszeniu. Poszczególne odziały wdawały się w bezsensowne walki z białymi i ulegały całkowitemu wyniszczeniu. Wielu pouciekało na zachodnie krańce ziemi, by tam, wysoko w górach Orbalos w całkowitym odosobnieniu i zapomnieniu dokończyć żywota. Ci, którzy pozostali w Erdaradun, teraz schronili się w zamku i tak naprawdę nie pozostało ich już wielu. Brakło jedności, którą uosabiał król i która jest w stanie wyzwolić w ludziach zapał, chęć do walki i poświęcenia za pobratymców. Świętość tego pradawnego miejsca, w którym sprawowano obrzędy odkąd sięgała azjanicka pamięć, jeszcze zanim postawiono zamek, dawała ludziom w tym trudnym czasie nieco otuchy, podobnie jak położenie samego zamku. Jednak świadomość, że żadnej drogi odwrotu nie ma, była bardzo sugestywna i często nachodziła tych, którzy tu pozostali. Chociaż wysoko i bliżej bogów, to jednak wcale nie odczuwano ich obecności. Ludzie chodzili przeto ze spuszczonymi głowami, bez tej iskry, która kiedyś tliła się w duszach Azjanitów, gdy u zarania dziejów bohaterskich podbijali te ziemie i zakładali swoje królestwa.
Altin stał na szczycie wieży, z której rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na całą okolicę. Z wieży do podnóża góry, na której wzniesiono zamek, było 150 metrów. Wysokość góry zaś około 2300 metrów, z czego ostatnie 500 metrów było stromym podjazdem pod zamek. Poniżej rozciągała się opadająca delikatnie w dół równina, usłana ogromnymi kamiennymi blokami a za nią nieskończone, prastare lasy. Altin wysłał już wojska w okolice widocznej stąd Skały Gorgot, gdzie zorganizowano obronę, licząc, że uda się odeprzeć wojska przeciwnika głównymi siłami. Tak naprawdę jednak główne siły, które pozostały Azjanitom do obrony to była niewielka garstka tego, czym rozporządzali dawniej ich królowie, jak choćby wielki Regard. Legendarny król ze swą stutysięczną armią wiele wieków temu pokonał groźnych Estów, spychając ich resztki na wyspy Martwego Jeziora, gdzie skazano ich na wieczne zapomnienie. Czy teraz podobny los miał spotkać ich? Czy takie były koleje dziejów? Ciągła walka i zastępowanie słabszych silniejszymi? Bo w końcu tylko najsilniejsi mogą przetrwać, słabi natomiast i głupi nie dostrzegają grożącego niebezpieczeństwa i popadają w gnuśność. Altin znał doborową armię Numidora i wiedział, do czego jest zdolny. Nagle na wieżę wbiegł zdyszany sługa mówiąc:
– Panie komendancie, kapłan wzywa cię do siebie na rozmowę. Twierdzi, że to ważne.
– Chodźmy zatem – odparł Altin po czym ruszyli krętymi schodami w dół baszty, na dziedziniec i stąd do siedziby kapłana Eodalda. W sali znajdowały się dwie osoby. Eodald siedział na swoim małym tronie, natomiast obok niego stała osoba, której oblicze było całkowicie zakryte, tak, że trudno było odgadnąć płeć.
– Usiądź! – kapłan wskazał na wolne miejsce przy płonącym kominku. Alltin usiadł wygodnie i wpatrywał się w postać, która bardzo go intrygowała i wydawało mu się, iż również wpatrywała się w niego. Wyczuwał również, że odtąd jego los będzie w jakimś stopniu związany z tą osobą.
– Wezwałem cię komendancie – zaczął Eodald – gdyż sprawa jest, co tu kryć, poważna. Armia, która na nas maszeruje, to najgroźniejsi biali, jakich wydała na naszą zgubę matka ziemia. Na czele z tym przeklętym Numidorem.
– Spokojnie wielebny Eodaldzie – odparł Altin – ty zajmij się modlitwą o ocalenie, a białych zostaw nam, żołnierzom, którzy znamy się na swoim rzemiośle. Doprawdy wielka jest twoja wiara, ale na wojnie się nie znasz.
– Musimy jednak założyć – nie dawał za wygraną Eodald – że może dojść do walk w obrębie murów i należy spodziewać się najgorszego. Sytuacja, w jakiej jesteśmy, jest na tyle poważna, że śmierć nie jest dobrym wyjściem. Tu chodzi o przeżycie!
– Cóż nam z takiego życia? – Odpowiedział pytaniem komendant.
– Tu nie chodzi o nasze życie – uniósł się kapłan – gdyby tak było, byłbym spokojny o siebie. Insygnia to tylko symbole i jakoś ich stratę przeżyjemy. Zresztą i tak nie ma króla, który by się nimi posłużył.
– O czym więc mówisz wielebny? – zapytał podejrzliwie komendant, wpatrując się na przemian w kapłana, to w postać stojącą obok niego. Powoli zaczęło do niego trafiać, że osoba ta nie jest tu przypadkiem i ma jakieś szczególne znaczenie dla innych a także, że to ona potrzebuje ochrony.
– Tak, widzę, że zaczynasz myśleć właściwie – czytał w jego myślach kapłan – to właśnie jego trzeba chronić.
– Jego? – zapytał z powątpiewaniem Altin.
– No tak – odparł nieco zmieszany Eodald – to jednak kobieta, o tyle cenna, że to jedyny żyjący potomek naszego ostatniego króla Eneko X, a dokładnie jego córka!
– Cóż nam z córki? – odparł komendant, robiąc jednocześnie przepraszający gest w stronę kobiety, nie chciał jej bowiem urazić. W zaistniałej sytuacji pozory wydały mu się jednak nie na miejscu – skoro jego syn został zamordowany.
– Widzę, że nie znasz do końca azjanickich tradycji – głos kapłana był teraz surowy – i nie wiesz o tajemnicy strzeżonej od pokoleń przez kapłanów.
– Tak tak – odparł Altin z ironią w głosie. Nigdy nie lubił kasty kapłanów, chociaż z Eodaldem zdołał się zaprzyjaźnić – wiemy, że w strzeżeniu tajemnic, a raczej w ich tworzeniu, jesteście mistrzami.
– Nie czas na bezprzedmiotowe dyskusje – przerwał zdecydowanie kapłan – sprawa jest poważna. Jak wszyscy wiedzą, każdy azjanicki król musiał mieć syna, który stanowił gwarancję ciągłości władzy a także córkę, która miała być kapłanką – dziewicą. Gdyby jednak – tu zaakcentował wyraźnie swój wywód – syn nie miał potomka, co do tej pory jeszcze się nie zdarzyło, wówczas żyjąca córka stawała się matką przyszłego króla. Ona bowiem również jest nosicielką królewskiej krwi. Pomyśl sobie – powiedział poważnie Eodald – co by było, gdyby ten ich uzurpator dostał w swoje ręce królewską córkę.
– Pojąłby ją za żonę – odparł zwięźle Altin, bowiem myślenie nigdy specjalnie nie sprawiało mu kłopotów, poza tym przez wiele lat znajomości z Eodaldem opanował sztukę retoryki i logiki – i w ten sposób spłodził następców, którzy mieliby niemal absolutne prawo do wszystkich ziem kontynentu. Tyle, ze biali umierają po zakosztowaniu uroków naszych kobiet, więc może korzystniej byłoby…
– Zamilcz! – kapłan wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po komnacie – znane są już specyfiki, które łagodzą skutki choroby a nie wydaje mi się, aby ich król, dla nieocenionych korzyści, nie zaryzykował zbliżenia!
– Cóż wtedy?
– Czysta królewska krew Azjanitów zmieszałaby się z tą barbarzyńską. Dlatego ty Altinie, do którego mam największe zaufanie, masz jej chronić i w razie konieczności wyprowadzić z zamku!
– Wyprowadzić? – roześmiał się głośno – a niby którędy, chyba nie masz na myśli najkrótszej z dróg ucieczki? – Po tych słowach komendant wykonał dłońmi ruch naśladujący trzepot skrzydeł.
– Jest tajemne przejście – odparł nieco triumfalnie kapłan.
– Znowu tajemnica?
– Myślisz, że wielcy budowniczowie tego zamku nie przewidzieli, że jednak ktoś może się wedrzeć w mury twierdzy?
– Czyżby wielcy budowniczowie nie mieli zaufania do swego wspaniałego dzieła? – zapytał uszczypliwie komendant.
– Nie czas na próżne żarty – odparł nieco zdeprymowany kapłan – znasz labirynt doskonale, rozstawisz w nim swoich najlepszych ludzi, niech bronią dojścia do groty jak najdłużej. Przy sprzyjających okolicznościach obrona może trwać dostatecznie długo, by zdążyć wyprowadzić ją z zamku – mówiąc to spojrzał na stojącą obok niego kobietę. – Udasz się z nią następnie na zachód, aż nad ocean, gdzie w bezpiecznym miejscu będziesz jej strzegł, dalsze wskazówki otrzymasz od naszych braci na zachodzie.
– Czy mogę chociaż ujrzeć jej twarz? – zapytał komendant – tak na wszelki wypadek, żebym wiedział, kogo chronię i przypadkiem nie pomylił się.
Eodald skinął na kobietę, która powoli zdjęła z głowy przesłonę. Oczom Altina ukazał się niespotykany widok. Twarz kobiety była poruszająco piękna, w jej rysach komendant w oka mgnieniu dostrzegł całą tajemnicę i esencję rasy Azjanitów – istotę piękna ich rodu. Włosy czarne jak matka ziemia, delikatnie kręcone loki opadały na czoło i ramiona, oczy turkusowe jak wody Morza Zachodniego oblewające pradawne wyspy, z których przybyli przed laty, patrzyły dobrotliwie i przenikliwie zarazem, kryjąc w sobie niejasny znak zapytania, skierowany do rozmówcy:
– Co możesz mi dać? – zdawały się pytać niewinnie a zarazem jednoznacznie rozkazująco.
Cały ten widok jak również cera kobiety, o delikatnym brązowym zabarwieniu, z miejsca urzekła komendanta. Utonął w jej oczach, w tym pięknym choć groźnym jednocześnie błękicie, który jak woda, piękna i życiodajna, niesie śmierć nieostrożnym i zuchwałym.
– Jestem Altin o Pani, bratanek twego niezapomnianego ojca a naszego króla Eneko X – przedstawił się przyklękając na prawym kolanie. Położył obie dłonie na biodrach kobiety i spuścił głowę. Tak witali się Azjanici z kobietami, a gest symbolizował akt oddania się mężczyzny we władanie kobiety.
– Jestem Laren – odparła dostojnie kobieta a aksamitny głos zabrzmiał w tych ponurych i skazanych na upadek murach jak obietnica wiecznego szczęścia.
– Mógłbym się w niej zakochać beż pamięci – pomyślał, zaraz jednak pożałował chwili słabości.
– Lepiej nie! – przerwał mu zdecydowanie kapłan – o tym teraz zapomnij i skoncentruj się na rozkazach. A teraz chodź, pokażę ci wyjście.
Ruszyli we trójkę. Kapłan prowadził labiryntem w dół, za kapłanem szedł Altin, na samym końcu kobieta. Czuł na plecach jej przenikliwy wzrok, chciała bowiem przejrzeć osobę odpowiedzialną za jej bezpieczeństwo i życie. Wiedział o zdolnościach członków rodu panującego. Odczytywali czy też przeczuwali złe myśli. Sam zresztą w jakimś stopniu potrafił z tego daru korzystać, w końcu jego rodzina była boczną gałęzią rodziny królewskiej. Jego ojciec był młodszym, chociaż przyrodnim, bratem króla Eneko.
Gdy doszli do Świętej Groty kapłan podszedł do studni, która była wydrążona blisko ściany od strony urwiska. Tak się przynajmniej zawsze Altinowi wydawało, gdyż w labiryncie każdy mógł stracić orientację. Tak wiele pułapek i ślepych zaułków czyhało na nieznanych, że łatwo było całkowicie pobłądzić i paść ofiarą jadowitych węży, pająków i reptilów – małych gadów, które kryły się w najciemniejszych zaułkach labiryntu.
– Tu znajduje się przejście – oświadczył kapłan.
– To znaczy gdzie? – zapytał nieco zdezorientowany komendant, znał bowiem kapłana i jego skłonność do żartów. Jednocześnie tępo wpatrywał się w skałę, próbując dostrzec jakiś zarys tajemnych drzwi lub korytarza. – A może to skała ma się rozstąpić?
– Tu – odparł wskazując na studnię – wyjście jest tu.
Altin podszedł do studni i spojrzał ze zniechęceniem na lustro wody. Nie widział dna ale też się tego nie spodziewał. Studnia mogła być bardzo głęboka…
– Nie rób ze mnie głupiego – zirytował się – jeżeli w twoim przekonaniu utonięcie ma być ucieczką, to ja wolę osobiście zginąć w walce, jak żołnierz!
– Zaraz pod lustrem wody jest tunel, który prowadzi ukosem w górę – usłyszał delikatny i aksamitny szept, który wlał się w jego uszy niczym nektar i rozszedł po całym ciele przynosząc ukojenie w tym trudnym czasie – a woda stanowi tylko zasłonę. Gdy się do niej skoczy i opadnie jakieś dwa metry na dno, wystarczy tylko wyciągnąć rękę do góry i poszukać schodków, które prowadzą do góry.
Altin stał upojony jej głosem i tępo wpatrywał się w studnię.
– Wystarczy wskoczyć, słyszałeś? – zapytał kapłan, widząc, że stan, w jakim znajduje się komendant staje się niepokojący.
– Wystarczy wskoczyć…– powtarzał ze echem, które w nim rozbrzmiewało i starał się usilnie, aby nie ucichło. Dopiero teraz dostrzegł, że nie widzi dna studni, bo woda jest okropnie brudna i cuchnąca. – Pewnie dlatego dookoła palą się kadzidełka i olejki.
– A dalej schodkami do góry ku wyjściu, widać światło – skończył kapłan – wychodzi się przy samym murze stromo nad przepaścią. Dalej jest ścieżka w dół. Potem już tylko na zachód ku górom Orbalos, do swoich.
***
Numidor jechał dumnie na czele zastępów. Nad nim trzepotał na wietrze proporzec jego rodu mający w herbie złotego jeźdźca na karym rumaku. Całość była wyszyta złotymi i srebrnymi nićmi na białym materiale. W blasku słońca przedstawiał piękny widok. Wśród białych to właśnie proporce i sztandary znamionowały wielkość i zamożność rodu, z którego wywodził się rycerz, dlatego też przywiązywano do nich tak wielką uwagę i wykonywano je z takim kunsztem. Od pewnego czasu droga prowadziła przez wąski wąwóz i generał przezornie obawiał się ataku. Wszyscy maszerowali w pogotowiu dzierżąc w rękach tarcze, aby w razie ataku utworzyć z nich zasłonę. Walki wręcz się nie obawiał, jego ludzie umieli wyjść cało z każdej sytuacji. Wszystkie manewry były wyćwiczone i sprawdzone w walce. Podjazd, który wysłał z rana powrócił przed chwilą z wieściami, że armia wroga skoncentrowała swe siły i oczekuje ich w miejscu, gdzie kończy się las a zaczyna stromy podjazd pod górę.
– Liczą, że w decydującym starciu w trudnym terenie uda im się obronić – myślał generał – a zatem nie ufają obronie w zamku.
Do decydującego starcia miało zatem dojść w odległości około dwóch kilometrów od zamku. Wszystkie siły, jakie zdołali zebrać Azjanici liczyły dwa tysiące jazdy, tysiąc łuczników i oszczepników oraz tysiąc piechurów. Liczebnie nie dorównywali więc armii Nnumidora, jednak zajęcie dogodnych pozycji mogło dawać nadzieję na korzystny wynik starcia. Przed skrajem lasu, na długości około dwustu metrów, wznosiły się pagórki i skały, wśród których rozłożyli się obrońcy. Znana była skuteczność azjanickich łuczników oraz oszczepników. Oczekiwali na nieprzyjaciela wpatrując się w las i wyłaniającą się z niego drogę prowadzącą w kierunku zamku. Kiedyś tą drogą wędrowały pielgrzymki, dzisiaj miała przybyć biała śmierć. Właśnie minęło południe i mocne południowe słońce przypatrywało się miejscu, gdzie rozegrać się miała za chwilę bitwa i które spłynąć miało czerwoną krwią białych i Azjanitów. Pozycje, jakie zajęli ci ostatni w sam raz nadawała się do szarży ciężkiej jazdy azjanickiej. Tak też zamierzano rozegrać bitwę. Najpierw łucznicy mieli zasypać wroga strzałami a później, gdy ten zbliży się dostatecznie, miała przyjść kolej na oszczepników. Na koniec huraganowe uderzenie jazdy miało dobić przeciwnika.
Numidor wiedział jednak doskonale, co czekało jego armię, dlatego rozkazał swoim generałom wyraźnie, aby tylko część sił wyszła z lasu i wzięła udział w pierwszej części bitwy. Większość miała pozostać w ukryciu w lesie, który w tej partii był stosunkowo rzadko porośnięty wysokimi drzewami, i czekać w pogotowiu na umówiony sygnał. Najdzielniejsi z dzielnych szli na pierwszy ogień, to oni mieli przyjąć na siebie pierwsze uderzenie a następnie upozorować odwrót do lasu, gdzie, jak się spodziewano, Azjanici będą ich ścigać w przypływie szału. Stracą wówczas karność i wpadną w pułapkę. Tu bowiem czekać będzie na nich trzon armii białych. Las na tej wysokości umożliwiał konnicy rozpędzenie się, mimo iż było pod górę.
Wreszcie Azjanici, którzy oczekiwali wroga na wzniesieniach i skałach, usłyszeli trąby i rogi, które roznosiły się po lesie i złowieszczo zapowiadały to, co miało nieuchronnie nastąpić. Oto bowiem miało dojść do decydującego starcia, które odwlekano od ostatniej bitwy, zakończonej śmiercią azjanickiego króla. Tyle, że teraz Azjanici walczyli ostatkiem sił, przyparci do murów swego sanktuarium, a biali wysłali przeciw nim niewielką tylko część swych wojsk. Po chwili, przy akompaniamencie trąb, z lasu poczęły wyłaniać się zastępy białej armii Numidora. Zbroje wojowników lśniły w słońcu, nad nimi powiewały dumnie proporce i sztandary, na których rumaki, będące w herbie każdego możnego rodu, zdawały się rwać do boju. Spokojnie i dostojnie wojska rozdzielały się wychodząc z lasu na obie strony polany niczym wezbrane fale rzeki, które przerywają zaporę i z impetem pędzą przed siebie. W centrum stanął sztandar wodza.
Azjanici obserwowali ruchy wroga, podobnie jak załoga zamku, która wyległa na mury i korzystała z dogodnego widoku na pole bitwy, nad którym górowała Skała Gorgot. Skała przypominała swym kształtem wysoką postać, która odziana w płaszcz i kaptur spoglądała w kierunku lasu. Stare legendy mówiły, że to sam budowniczy zamku imieniem Gorgot, który został ukarany przez bogów za swą pychę. Jej przejawem miał być właśnie ten niezdobyty zamek, a pochopne słowa, wypowiedziane w chwili uniesienia, że nawet samego gniewu bogów się w nim nie boi, spowodowały, że został zamieniony w skałę w momencie, gdy opuścił mury zamku. Odtąd na wieki miał stać tyłem do zamku i nigdy nie ujrzeć go w pełni takim, jakim został ukończony.
Mimo, iż przeciwnik ukrył większość swych wojsk, to jednak armia białych zrobiła na obrońcach wrażenie. Rumaki, które przed laty przyniosły białych na swych grzbietach ze stepów Wschodu, znamionowały wspaniałych wojowników. Numidor spoglądał dumnie przed siebie i zajął dogodną dla swej chorągwi pozycję na niewielkim pagórku. Dawał ręką znaki żołnierzom. I czekał w milczeniu na ruch przeciwnika. Azjaniccy łucznicy przygotowywali swe łuki i gdy rozległo się miarowe, rytmiczne bicie bębnów, rozpoczęli swą kanonadę. Na wroga skierowała się chmura strzał, które nagle, jak krople gwałtownego deszczu, spadły na wojowników. Rytmicznie kolejna ciemna chmura unosiła się znad azjanickich pozycji i powoli, niczym stado lecących ptaków, przesuwała w kierunku lasu prosto na pozycje wroga. Rycerze skryli się za ogromnymi tarczami, które przygotowano specjalnie na atak łuczników, i spokojnie stali czekając na rozwój wydarzeń. Konie z kolei chroniły specjalnie wykute zbroje z grubej i profilowanej blachy. Wprawdzie tu i ówdzie strzała dosięgła ofiarę, która z jękiem zwalała się na ziemię, ale w ostatecznym rozrachunku straty były niewspółmierne do tego, czego oczekiwał wróg. Po kilku minutach Numidor dał znak, by szyk ruszył do przodu i wydostał się poza zasięg strzał. Teraz tarcze białej armii, które w blasku słońca ruszyły naprzód, sprawiały wrażenie, jakby to woda, wbrew prawom natury, wdzierała się w górę, by porwać ze swym niszczycielskim nurtem Azjanitów. Niejeden z nich zaczął zapewne tracić nadzieję i zapał na taki widok. Przed szeregi Azjanitów wystąpili oszczepnicy, którzy do tej pory czekali na rozkaz by rozpocząć swoją kanonadę. Każdy ułożył obok siebie stos długich oszczepów i czekał, aż jazda wroga znajdzie się w zasięgu rażenia ich broni. Konnica Numidora przyśpieszyła i oszczepnicy poczęli ciskać we wroga oszczepy. Jednocześnie jazda azjanicka poczęła formować się i gotować do decydującej szarży, czekając aż oszczepnicy wybiją, kogo się da. Najroślejsi z Azjanitów, wysocy i barczyści, miotali swoją broń nawet na odległość 80 metrów. Po chwili niebo nad armią Numidora pociemniało od drobnych igiełek, które w oka mgnieniu stawały się większe i spadały na rycerstwo. Tarcze stanowiły wprawdzie zasłonę, ale nie dość pewną, gdyż oszczep potrafił rozłupać trzymaną pod złym kątem tarczę i wbijając się w człowieka pociągnąć go za sobą z konia i mocno przybić do ziemi. Wielu też rycerzy w ten sposób zakończyło swe życie w ziemi Erdaradun. Widząc, że szeregi jego wojsk zaczynają się przerzedzać, Numidor dał znak do pozorowanego odwrotu. Widząc to jeźdźcy azjaniccy wydali ze swych gardeł dziki okrzyk i przy akompaniamencie piszczałek i trąb ich konnica ruszyła za uciekającym wrogiem w kierunku lasu. Słychać było wiwaty i głosy dodające animuszu do walki, dochodzące z zamku. Azjanici szybko nabrali rozpędu i z całą siłą uderzyli na cofających się rycerzy. Oddziały Numidora znajdujące się w centrum, rozbił klin jazdy i wpadły w popłoch rozpoczynając rozpaczliwą ucieczkę w kierunku lasu, a chaos potęgowały spłoszone gwizdem konie. Azjanici gnani rozpędem i nienawiścią trzech zgnębionych pokoleń swego ludu pędzili przed siebie na spotkanie śmierci. Gdy znikli w lesie, widownia na murach zamku nie mogła dostrzec wyniku ostatecznego starcia. Tylko biedny Gorgot smutno patrzył na pole bitwy, przeczuwając, że oto zbliża się nieunikniony koniec jego ukochanego zamku, dla którego poświęcił wszystko, co miał i co mógł mieć. Cała reszta łuczników i oszczepników uformowała szyk i ruszyła biegiem przed siebie za konnicą. Ich zbroje, pamiętające jeszcze lata chwały, lśniły w słońcu, miecze połyskiwały niczym błyskawice, a krzyki podrywały niezdecydowanych do walki na śmierć. Dobijali tych z białej armii, którzy nie wytrzymali uderzenia jazdy i nie zdążyli się pozbierać. Litości nie było dla nikogo. Wkrótce wiele ciał białych rycerzy zaścieliło pole walki, tworząc na ziemi coś na kształt żelaznej powłoki. Tak azjanicka piechota pędziła przed siebie, nie wiedząc, że za chwile ruszy przeciw nim doborowa kawaleria. Numidor wiedział, co robi, chociaż bowiem straty wyrządzone przez oszczepników i piechotę okazały się większe, niż przewidywał, to jednak ta szarża była ostatnim tchnieniem w ciele azjanickiej armii. A on nawet jeszcze nie rozpoczął na dobre walki. Oddziały czekające głębiej w lesie rozpędzały się właśnie pod górę między drzewami, które wprawdzie nie pozwalały sformować idealnego szyku, jednak nie przeszkadzały specjalnie. Dowodził nimi Gajaks. Gdy uciekający rycerze wpadli w las, zrobili zwinny i szybki nawrót, by z powrotem uderzyć w nadciągających Azjanitów i osłabić impet ich uderzenia a jednocześnie ułatwić kontratak głównym siłom. Azjanici początkowo odebrali ten manewr jako akt rozpaczy, jednak po chwili na ich twarzach wyraz triumfu zastąpiło najpierw przykre zdziwienie a następnie rozpacz. Oto bowiem przed sobą ujrzeli szeregi kopijników Numidora, o których jazda azjanicka rozbiła się niczym fala o skałę. Generał obserwował dumnie, jak kolejny triumf otwiera mu drogę do sławy. Może wreszcie dorówna bratu? Może zostanie odpowiednio wynagrodzony? Po chwili niedobitki Azjanitów w popłochu umykały w kierunku zamku. Pościg za nimi utrudniały sterczące zewsząd skały, między którymi chronili się uciekinierzy, a także strzały wypuszczane przez uciekających. Mimo rozpaczliwej walki niemal cała konnica azjanicka poległa na polu bitwy, reszta w nieładzie schroniła się w zamku, wprowadzając wśród obrońców zamęt i zniechęcenie. Numidor dał znak do przegrupowania i posłał w kierunku zamku specjalne jednostki, złożone z górników z kopalń złota i srebra, którzy podeszli jak najbliżej zamku i rozpoczęli prace oblężnicze. Tam gdzie się dało, kopano rowy i usypywano wały, gdzie indziej znowu usypywano szańce z kamieni. Wszystko to na oczach obrońców, którzy próbowali razić przeciwnika strzałami, oszczepami, jednak bez większego skutku. Nie dostrzegli małej grupy górników, którzy posuwając się jednym z tuneli, zbliżyli się do skały pod główną bramą, aby zrobić podkop i wysadzić ją przy pomocy „piekielnego piachu”, którego używali w swych kopalniach do rozsadzania skał. Podstawa, na której wznosił się zamek, była wprawdzie twarda, ale górnicy z kopalń potrafili rozkuć każdą skałę, ponadto gwarantowała ona, że dobrze umieszczony ładunek doprowadzi do potężnej eksplozji i wstrząsu. Działania zaczepne prowadzone przez oblegających miały odwrócić uwagę od pracy górników, którzy pracowali całą noc. Nad ranem doniesiono Numidorowi, że ładunek został umieszczony we właściwym miejscu i górnicy czekają na rozkaz wysadzenia. Generał, który nie spał całą noc, rozmyślał w swym polowym namiocie, jak pokonać labirynt, jednakże nic nie przychodziło mu do głowy. Był zmęczony walką i wielodniową kampanią. Nawet widoki nagrody i sławy nie mogły go pobudzić. Przewidywał, że wielu jego najdzielniejszych rycerzy polegnie w zdobywaniu zamku i groty, żal mu ich było, jednakże to on był generałem i jego rozkazy były na tej ziemi prawem. Liczył w głębi duszy na swoich generałów, zwłaszcza Gajaksa, który wydawał się najrozumniejszy i najbardziej przebiegły. On jeden domyślał się zapewne, jaki jest prawdziwy cel tej wyprawy, w końcu komu potrzebne były ruiny zamku? Azjanici i tak by w końcu wymarli, a kosztowna i niebezpieczna kampania w Erdaradun byłaby zbędna. Czy nie wystarczyło zniszczenie przed dziesięciu laty ich stolicy, która teraz była „Zapomnianym miastem”? Przecież ich król poległ!!!
Te rozmyślania przerwał goniec, który zawiadomił generała o gotowości do szturmu. Numidor oprzytomniał nieco, wstał i wyszedł przed namiot. Jefo oczom ukazał się zamek, wspaniały. Jeszcze nikt z białych nie wzniósł czegoś podobnego i równie monumentalnego. A teraz na jego rozkaz szturmujący mieli to zniszczyć, a wraz z budowlą cały naród, a raczej to, co z niego pozostało. I pogrzebać nadzieję. Generał chciał jednak widzieć, jak jego żołnierze, gotowi do szturmu, ostatecznie łamią potęgę Azjanitów. Oto on, Numidom, miał być tym, który doprowadził prawie stuletnią wojnę do szczęśliwego zakończenia. Na jego skinienie ręki, niczym oznaka woli jakiegoś boga, miały runąć z ogromnym hukiem mury tej pradawnej i niezdobytej twierdzy. Miała wypełnić się wreszcie stara azjanicka przepowiednia, która mówiła, że ludzka siła nie jest w stanie skruszyć skały Sante Monte. Oto wreszcie biedny Gorgot miał zostać pozbawiony obiektu swej odwiecznej tęsknoty i męki. Patrzył więc uważnie jak smutek i śmierć jednych stają się jego zwycięstwem. Skinął ręką i nagle ziemią zatrzęsło potężnie a nad zamkiem uniosła się chmura dymu, który przez chwilę zakrywał efekt wybuchu. Atakujący spojrzeli po sobie niepewnie bowiem ziemia pod ich stopami zadrżała a oni sami również nigdy dotąd nie widzieli na własne oczy działania diabelskiego piasku, którym posługiwali się na wpół dzicy górnicy z kopalń.
– Czyż to siły piekielne nam sprzyjają przy tej kampanii? Pytali jedni drugich. Czy to Numidor zaprzedał się piekielnemu władcy, aby zdobyć zamek i sławę? I jedni zaczynali wątpić w słuszność swej obecności na tej ziemi, inni z kolei, którzy sumienia i strachu już nie mieli, bądź też nie słyszeli jego głosu, przyjmowali to jako dobry znak i z furią ruszyli naprzód.
Grad kamieni i skał posypał się dookoła, raniąc wielu oblegających, którzy znaleźli się za blisko miejsca wybuchu. Gdy dym opadł nieco, oczom generała ukazał się obraz zniszczenia i triumfu. Oto część skały, na której wznosił się mur oraz podjazd i brama główna osunęła się na skutek eksplozji wraz z murem i bramą, tworząc w potężny wyłom, przez który wojska białej armii ruszyły na podbój zamku. Obrońcy nie otrząsnęli się jeszcze z przerażenia i grozy, kiedy natarł na nich wróg. Nie mieli już ani odwagi, ani determinacji, by odeprzeć atak i tylko nieliczni naprawdę starali się walczyć. Pozostali szukali ratunku w ucieczce. Ogromne głazy tarasowały dziedziniec i utrudniały walkę.
Altina wybuch zastał na murze po przeciwnej stronie bramy, gdzie stał na krawędzi muru niczym sokół na najwyższej gałęzi drzewa. Obserwował właśnie, co się dzieje w obozie przeciwnika. Siła wstrząsu zachwiała nim tak, że omal nie runął w dół. Stracił równowagę i runął w tył na ziemię. W jednej chwili zdał sobie sprawę, że wszystko stracone. Gdy dym opadł i ujrzał, co pozostało z bramy i muru, szybko skierował się do labiryntu, by niezwłocznie odszukać kobietę i uciec z nią jak najdalej. Biegł jak szybko potrafił, nie zważając na to, że ktoś mógł go śledzić, a Gajaks, który jako jeden z pierwszych wskoczył na dziedziniec, swym bystrym wzrokiem ujrzał postać odzianą w szaty, które znamionują kogoś ważnego. I która biegła właśnie w kierunku wejścia do labiryntu.
– To chyba ktoś, kto może zaprowadzi mnie właśnie tam! – Pomyślał i ruszył za Altinem, który nie oglądał się za siebie i pędził co sił w nogach, aby ochronić Laren.
– Niech bogowie się sami o siebie martwią – myślał biegnąc – jak dotąd żaden nam nie pomógł w tej długiej wojnie chociaż byliśmy im wierni przez tysiąclecia, więc czemu ja mam teraz za nich oddawać życie. Chęć przeżycia i jak najszybszego dotarcia do jaskini sprawiły, że zaniechał czujności. Krok w krok za nim podążał Gajaks, który jednak znajdował się w całkiem nieznanym miejscu i musiał uważać, by nie zdradzić swojej obecności. Gdy już ujrzał przed sobą Świętą Grotę oraz dwoje ludzi w płaszczach, stojących przy studni i mówiących coś do siebie, postanowił zaczekać. Przez całą drogę w labiryncie przezornie rozdzierał kawałki derki, na której założona była zbroja, i zostawiał za sobą ślady. Teraz patrzył ze zdumieniem, jak tych dwoje jedno po drugim, wskakuje do studni. Nie zamierzał ich ratować.
– Pewnie nie chcą się dostać w ręce wroga i wolą razem umrzeć w otchłani studni. – Pomyślał i wrócił na górę po generała, upewniwszy się, że nikogo w jaskini więcej nie ma. Dla pewności znaczył jeszcze mieczem znaki na skale. Sprawa okazała się dzięki przytomności umysłu Gajaksa prostsza, aniżeli przewidywano.
Taki był koniec Sante Monte i początek pilnie strzeżonej tajemnicy Erdaradun. Tajemnicy o ostatnim żyjącym potomku królów azjanickich, który utrzyma ciągłość dynastii i zapewni pozostałym Azjanitom nikłą nadzieję na odzyskanie królestwa. O kobiecie, która nosiła w sobie królewską moc i majestat. Dokąd uciekała wraz ze swym obrońcą i co z tego wynikło, wiedzieli tylko oni oboje, chociaż ich śmiertelni wrogowie wkrótce podążą ich tropem. Rozkaz był bowiem wyraźny: pojmać lub zabić!
Wkrótce po zdobyciu zamku Numidor w imieniu króla podpisał z ostatnim żyjącym księciem azjanickim „wieczysty” pokój pomiędzy białymi i Azjanitami, który jednak dla pokonanych był dość uciążliwy, chociaż nie można białym odmówić dobrej woli i ustępliwości przy negocjacjach. Ostatecznie warunki pokoju zostały uroczyście zaprzysiężone i w ich myśl miano przede wszystkim zapewnić pokonanym bezpieczną i spokojną egzystencję na wytyczonych obszarach królestwa. Pozostawiono im także swobodę i wolność w sprawowaniu swego kultu, aczkolwiek z pewnym drobnym, ale wymownym zastrzeżeniem: nie wolno nikomu eksponować na zewnątrz swej wiary ani symboli religijnych. Biali traktowali bowiem sprawy wiary bardzo sceptycznie i okazjonalnie. Nie upłynął jednak rok, jak wymordowano w Erdaradun prawie wszystkich Azjanitów i utworzono tam Marchię Południową. Nikt za to nie odpowiedział, ani nie poniósł kary. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Sprawcy pozostali nieznani. Margrabią został mianowany nie kto inny jak generał Numidor.
Sante Monte – [ Święte Wzgórze ] góra i ostatnia twierdza Azjanitów na naszej ziemi, podbite przez szlachetnego Numidora. Mawiają co poniektórzy, że kryła pilnie strzeżoną tajemnicę ich królewskiego rodu. Po zdobyciu twierdzy okazało się jednak, że była to plotka. Do dziś pozostało zagadką, czego tak desperacko bronili Azjanici. Czy były to skarby, tajemne księgi czy pilnie strzeżona tajemnica ostatnich królów? Wiele wskazuje na to, że było to zwykłe oszustwo, jednak nie wiadomo, kto tak naprawdę kogo oszukał. Ruiny Sante Monte wznoszą się na trudno dostępnej, wysokiej górze. Jest to obecnie bardzo malowniczy i bogaty rejon naszego kraju, nie to co za panowania Azjanitów. Mimo to goszcząc w tych stronach usłyszymy wiele opowieści o dawnych bogactwach Azjanitów, którym przecież myślącemu człowiekowi trudno dawać wiary.
[Wielki Wiedzariusz Holmgardu, tom XX, autor: sługa Gerard]
Podobało mi się. Nawet bardzo.
Plus za rozmach i płynne (takie filmowe) przejście od fragmentów mikro do makro.
@Marcin - thnx:)
Całość dosyć fajnie się czyta, ale zakończenie jakieś takie, jakby w pośpiechu dorobione. Jeżeli tyle miejsca poświęciłeś Autorze na wątek ratowania księżniczki, to jakie jest jej znaczenie w świetle zakończenia przedstawionego w opowiadaniu. Czegoś mi tu brakuje.
Przebieg bitwy w jednym wielkim akapicie - ciężko się to czyta. Podziel na kilka mniejszych części. Będzie bardziej przystępne.