- Opowiadanie: Ester - Klątwa Rozdział 1 (paranormal romance)

Klątwa Rozdział 1 (paranormal romance)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Klątwa Rozdział 1 (paranormal romance)

Rozdział 1

Ten rok miał być inny.

Kiedy podjęłam decyzję o wyniesieniu się z dużego miasta, była to tylko ucieczka.

Długie miesiące rozdrapywałam ranę i obiecywałam sobie, że jakoś to wszystko się ułoży tu na miejscu. Myślałam, że dam radę po niemalże półrocznym użalaniu się nad sobą stanąć na nogi. Rodzice z początku kpili, że jestem zbyt młoda aby myśleć, że moje życie dobiegło końca tylko z powodu odejścia chłopaka, ale potem zupełnie stracili podejście. Tak, to właśnie był i wciąż jest powód mojego załamania. Zerwanie.

Byłam z Nickiem ponad dwa lata. Poznaliśmy się podczas urodzin jednej z moich koleżanek, na które wpadł z bratem jej kolegi. Od samego początku wszystko było słodkie i cukierkowe. Umawialiśmy się na randki, chodziliśmy ze znajomymi do kina, jeździliśmy wózkami po markecie. Byliśmy naprawdę szczęśliwi. Nie mogę sobie wyobrazić co poszło nie tak. Pół roku temu, na mojej imprezie z okazji siedemnastych urodzin wyznał mi, że nasz związek nie miał sensu i jak się okazała stracił owy sens wraz z jego romansem z blondynkom z drużyny siatkarek. Spotykali się cztery miesiące! Cztery, zanim dowiedziałam się, że nie mógł mi wcześniej powiedzieć, bo obawiał się, że sprawi mi ból. Jak widać nie pomylił się.

Przedwczoraj minęło pół roku, a ja dalej czuję się rozdarta, zdradzona i samotna. Normalnie nigdy bym nie powiedziała, że mogę cierpieć tak z jakiegoś powodu, ale to co czułam do Nicka było głębokie. Był moim pierwszym facetem, którego traktowałam poważnie i z którym „to” zrobiłam. Chociaż zdaję sobie sprawę, że nie jest wart tylu łez, to nie potrafię wyzbyć się winy za to że tak mu zaufałam. Znał moje sekrety; wiedział, że jestem wrażliwa, a mimo tego postąpił tak samolubnie.

Najpierw ryczałam jak bóbr i odcięłam się totalnie od świata i przyjaciół, później wybuchałam płaczem tylko jeśli ktoś o nim wspominał, a teraz czuję jakby moje ciało było zupełnie puste w środku. Zupełnie jakbym nie była w nim obecna. Stoję obojętnie gdzieś z boku i patrzę jak moje życie kulawo idzie na przód.

 

Kiedy w zupełnej ciszy szykujemy z mamą sałatkę na obiad, nawet nie odrywając wzroku od drewnianej łyżki oznajmiam jej, że chcę się wyprowadzić do cioci poza miasto.

– Ale musiałabyś zmienić szkołę, a to dopiero pierwszy miesiąc semestru! Jak ty to sobie wyobrażasz? Twoja ciotka mieszka jakieś osiem godzin drogi stąd w totalnie zapadłej dziurze. Chcesz mi powiedzieć, że aż tak źle ci się z nami mieszka? – twardo podparła ręce na blacie za sobą i wpatrywała się we mnie swoimi oczami pełnymi rodzicielskiej furii.

– Nie ze względu na was. Po prostu potrzebuję tego. Nie mam siły widywać tych samych twarzy w szkole, w której każdy patrzy na mnie jak na psychopatkę, której trzeba współczuć i pytać jak sobie z tym radzę.

– Możemy cię przenieść. Jest przecież tyle innych szkół w mieście. Pomyśl może o lice…

– Mamo, proszę! Nie chcę dalej mieszkać w tej betonowej dżungli! – czułam jak wzbierają w moich oczach łzy, które zdawały się nigdy nie wysychać. – Chcę coś zmienić.

– Nie moja panno. To, że chcesz nie znaczy, że porzucisz wszystko co dla ciebie z ojcem wypracowaliśmy i wyprowadzisz się na jakieś odludzie! Inne dzieciaki w twoim wieku jakoś potrafią żyć w tej „nie miłosierniej betonowej dżungli” i wiesz co? – radzą sobie z tym trudem młodego życia ciesząc się Internetem, centrami handlowymi i innymi rozrywkami, które daje życie w mieście. Tylko TY, moja córka, masz za złe światu, że dałaś się zmanipulować jakiemuś palantowi!

Odstawiłam miskę z sałatką z hukiem na blat i zalewając się łzami wybiegłam z kuchni słysząc za plecami jak matka każe mi do siebie wrócić. Nie słuchając jej wpadam do siebie do pokoju i zatrzaskuję drzwi.

Moja matka zawsze była twardą kobietą, z którą ciężko dyskutować. Byłyśmy totalnie różne, ale łączył nas jeden fakt – obydwie zostałyśmy zdradzone. Swego czasu mój ojciec miał romans, a moja matka zbyt bała się upokorzenia żeby odejść od niego, więc dla dobra sprawy wybaczyła mu udając, że nie pozostawiło to na niej żadnej blizny. Szaleństwo tej sytuacji zbiega się do tego, że ze swojego zawodu z ojca żaliłam się Nickowi, a z zawodu na nim zwierzałam się matce, która albo udawała albo naprawdę nie rozumiała dlaczego tak się mazgaję. Na co dzień szykowana bizneswoman była zimna jak posąg i ustawiała mnie i ojca po kątach, zawsze robiąc dobrą minę do złej gry. Gry, którą zawsze musiała wygrać. Decydowała o tym jak nasza rodzina ma się ubierać, jak malować ściany czy jaki film mamy ochotę oglądać. Teraz kiedy tata na tydzień wyjechał w interesach miała nade mną podwójną kontrolę. Tylko będąc z Nickiem miałam wrażenie swobody, ale teraz i to się skończyło.

Zdałam sobie sprawę, że to dla mnie za dużo. Tak jakbym miała eksplodować jeśli czegoś zaraz nie zrobię.

Wytarłam zasmarkany nos w rękaw, odetchnęłam głęboko. Chwyciłam komórkę i wybrałam numer.

Myślałam, że już nie odbierze kiedy usłyszałam w słuchawce ciepły głos siostry mojego ojca.

– Tak skarbie?

– Cześć ciociu Meggy. Pamiętasz jak kiedyś zaproponowałaś, że mogę u ciebie zamieszkać?

I tak właśnie po zaledwie pięciominutowej wymianie zdań wyciągnęłam z szafy dużą torbę podróżną. Przekręciłam zamek w drzwiach i pogłośniłam rockową muzykę. Miotając się po pokoju pakowałam buty, bieliznę, bluzki, spodnie i sukienki. Zapakowałam swój laptop, wszelakie ładowarki i latarkę. Biorąc papierową torebkę jednym zamachem zgarnęłam do niej z toaletki wszystkie kosmetyki, a potem również umieściłam w torbie podróżnej. Uniosłam całość do góry. Zdecydowanie za ciężka. Ujęłam kilka sztuk żeby dało się nieść. To miałam z głowy. Chwyciłam plecak, a do niego władowałam dwie ulubione książki: Portret Doriana Greya, Oscara Wilda i tomik wierszy. Zapakowałam małą torebkę kopertówkę na wszelki wypadek, papiery ze szkoły, zeszyt, kilka długopisów i ołówków. Na sam koniec zdjęłam z półki skarbonkę w kształcie czarnego, wyciągniętego kota i z niejakim żalem stuknęłam jego długą szyją o kant drewnianego łóżka. Wyrzucając zawartość wnętrza na łóżko doliczyłam się dwustu osiemdziesięciu trzech dolarów gromadzonych od bardzo długiego czasu. Stówkę wsadziłam do portfela, a resztę związałam w zwitek i wcisnęłam do ciasnego piórnika. Można powiedzieć, że byłam spakowana w ciągu piętnastu minut.

Teraz siadam przed komputerem – szukam lotów i połączeń autobusowych do Wisconsin jadący trasą 43 w kierunku Green Bay, a potem Shawano. Udało mi się trafić idealnie w rozkład. Mam nieco ponad dwie godziny do odlotu, więc streszczając się jestem pewna, że zdążę dotrzeć na lotnisko. Na białej tablicy piszę markerem „Wiecie gdzie mnie szukać, Claire”. Z ciężkim oddechem blokuję prawie wszystkie telefony kontaktowe w swojej komórce. Zakładam kurtkę, tenisówki, plecak na ramiona, torbę w rękę, a do kieszeni łapię jeszcze iPoda. Nie wyłączając zagłuszającego odtwarzacza po cichu wychodzę na korytarz. Wymykałam się wielokrotnie, bo mój pokój nie przemyślanie przez rodziców miał drzwi tuż obok wyjścia z mieszkania. Wystarczyły dwa kroki, przekręcenie zamka w drzwiach i już biegłam korytarzem do windy.

 

Lot minął szybko, ale jazda autobusem była drogą przez mękę. Podróż łącznie z przesiadkami zajęła dziesięć godzin i pożałowałam, że nie skusiłam się na bezpośredni acz droższy samolot.

Kiedy tylko minęliśmy tablicę z napisem „Witamy w Shawano” zgodnie z umową zadzwoniłam do cioci żeby po mnie wyjechała. Była siódma rano, więc jej głos był zaspany w słuchawce, ale obiecała pojawić się w ciągu półgodziny.

Kierowca pomógł mi wyciągnąć bagaż i po chwili zostałam zupełnie sama na przystanku. Ciocia Meggy kazała mi wysiąść po drugiej stronie odnogi rzeki Wolf River, więc z tej odległości mogłam słyszeć jej szum. O tej godzinie ludzi było mało, jeśli porównać to miasteczko z ogromnym miastem, w którym mieszkałam całe życie. Było nadzwyczaj przestrzennie. Czułam, że może wreszcie mogę odetchnąć. Spróbowałam wziąć głębszy oddech, ale myśl o konsekwencjach, jeśli matka mnie stąd zabierze, wybiła mi całe powietrze z płuc. Zauważyłam też, że jak do tej pory, poza nerwowym uciskiem w brzuchu, mój podły nastrój nie uległ zmianie.

Z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk klaksonu. Kiedy podnoszę głowę widzę najbardziej radosną i jedyną ciocię jaką mam, siedzącą w wiśniowej Toyocie sr5 Pickup.

– Claire, słońce! Wskakuj! – macha do mnie i otwiera mi drzwi.

– Pośpiesznie wskakuję się do środka i przytulam ją całą resztką miłości jaka we mnie została.

– Dziękuję, że ratujesz mnie z tego piekła ciociu. – mówię, a głos mi drży.

– Żartujesz? Cieszę się, że wreszcie ktoś mi pomoże w przerzucaniu drewna na zimę. – Uśmiecha się dumna z siebie i puszcza mi oczko.

Dawno jej nie widziałam i okazuje się, że czas robi swoje. Widzę u niej pierwsze siwe kosmyki wśród ciemnokasztanowych lekko falujących włosów, które również odziedziczyłam po tej części rodziny. W uszach ma duże szydełkowe kolczyki w kształcie kwiatów, które od razu przykuwają moją uwagę. Ciocia zawsze była marzycielką, tak jak ja. W całej rodzinie chyba tylko z nią potrafiłam porozumieć się bez słów. Wiele lat temu zbuntowała się i wyprowadziła od rodziców, a moich dziadków i jedyny kontakt utrzymywała z moim ojcem. Kiedyś miała męża, ale byłam malutka kiedy zmarł na raka zostawiając ją samą na odludziu jak lubiła to podkreślać moja matka. Dlatego też nigdy jej tutaj nie odwiedziliśmy. Zawsze było za daleko i zbyt nieopłacalnie jeśli wziąć pod uwagę, że to tylko jedna osoba. Matka uważała, że mieszkając tak daleko sama wybrała życie w samotności.

– A teraz skarbie mam nadzieję, że spodoba ci się nowa okolica – zagadała jakby wiedziała o czym myślę.

Skręcamy w Old Lake Road i cały czas jedziemy na wschód. Rozglądam się po pustej zielonej okolicy upstrzonej drzewami i pojedynczymi domami. Kiedy po lewej stronie mijamy cmentarz Meggy zaczyna naśladować głos zombie, co faktycznie wychodzi na tyle komiczne, że śmieję się pierwszy raz od kilku miesięcy. Niemal czuję jak moje mięśnie skrzypią przy próbie rozciągnięcia.

Jak się okazało dom cioci Meggy faktycznie nie leży tak bliziutko miasta. Cały czas jadąc w kierunku Shawano Lake odbijamy w boczną dróżkę od Lake Drive i zagłębiamy się w las.

W końcu przed nami wyłania się podwórko i klasyczny jednorodzinny dom obity wiśniowymi deskami.

– Mówiłam, że starczy miejsca na nas dwie?

Wysiadamy z samochodu, a Meggy bierze ode mnie plecak.

– Niedaleko są stawy, a jeszcze kawałek dalej jezioro z przybrzeżnymi knajpkami.

Niespodziewanie nad głowami zaczyna coś huczeć, a ja rozglądam się po koronach drzew szukając odpowiedzi.

– Ach, no i do lotniska też mamy niedaleko. Szybko się przyzwyczaisz. – zdąża powiedzieć kiedy nad podwórzem pojawia się podwozie samolotu.

– Chyba nawet to nie przebije moich sąsiadów z góry i ich ciągłego przestawiania mebli. – uśmiecham się niepewnie i zaproszona ruchem ręki Meggy wchodzę do jej domu.

W środku jest dosyć ciemno ponieważ żadne światło nie wpada do niego bezpośrednio. Hol jest nieduży i prowadzi od razu w trzech kierunkach: na prawo do przestronnego pokoju dziennego, na lewo do kuchni, a na wprost na schody. Kiedy oglądam ściany i wystrój, który jest dość barwny i podobny do kwiatków, które ciocia ma w swoich uszach, Meggy znika w głębi kuchni i woła mnie do siebie. Wchodzę przez podwójne drzwi do kuchni i widzę przytulny kącik gospodyni; jasne szafki i jesionowe blaty rozciągają się po obydwu stronach ścian, po lewej nad zlewozmywakiem znajduje się duże potrójne okno z uroczą błękitną firanką, która od razu kojarzy mi się bardziej z domem babci niż kobiety po czterdziestce. Okazuje się, że kuchnia dalej przechodzi w jadalnię i łączy się z pokojem dziennym. Przez chwilę wracam do wspomnień kiedy byłam mała i w domu dziadków w niemalże identycznym ustawieniu ścian biegałam wokół i uciekałam przed tatą. Uśmiecham się nieznacznie.

– U dziadków też można było biegać dookoła – mówiąc zataczam palcem koło w powietrzu.

– Tak, zawsze podobało mi się jak lubiłaś się tam bawić i zawsze chciałam żeby moje dzieci też mogły tak ganiać w moim domu. – Meggy zaplata ręce na piersi i uśmiecha się nieco wymuszenie. – Cóż, ale jak widać nie miałam szans doczekać się potomstwa. Mam za to wspaniałą bratanicę, która na pewno musi mieć ochotę coś zjeść i wziąć prysznic.

Patrzę na nią z wdzięcznością i po chwili jestem już w łazience słysząc zza drzwi odgłos garnków w kuchni. Wchodzę pod prysznic i puszczam chłodną wodę. Mam wrażenie, że tylko ona pobudzała mnie w ostatnich miesiącach do poczucia, że żyję. Zanurzenie się w gorącej mogłoby mnie zupełnie roztopić.

Wychodzę i wycieram się w miękki ręcznik jaki dała mi ciocia gdy pokazała mi gdzie na parterze znajduje się łazienka. Patrzę w lustro i z żalem stwierdzam, że nic się nie zmieniło. Dalej wyglądam żałośnie, a moje oczy są zwyczajnie smutne. Zmiana otoczenia nie zmienia mnie samej.

Ubieram się i wychodzę z łazienki. Słysze podniesiony głos, a po chwili coś jak trzask odkładanej słuchawki. Wchodzę do kuchni niepewnie i zastaję ciocię nad patelnią oddychającą głęboko i przerzucającą przypalony naleśnik.

– Pierwszy zawsze najgorszy – mówi z nerwowym uśmiechem i wyrzuca węgielek do kosza.

– Dzwoniła mama? – pytam znając już odpowiedź. Widziałam, że moja matka zawsze dawała cioci w kość.

– Tak… i nie była w najlepszym humorze. Myślała, że jesteś na nią zła dlatego całą noc słuchałaś tak głośno muzyki, ale rano zdradził cię twój budzik, którego nie wyłączyłaś, a ona przyszła żeby kazać ci wstać. – Meggy nalewa chochelką nową porcję ciasta na patelnię. – Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Stwierdziła, że domyślała się co zamierzasz zrobić i każe ci wracać. Oczywiście kłóciłam się, że nie wrócisz chyba, że przyjadą po ciebie osobiście z policją, a swoją drogą wiesz jak twoja matka nie znosi być upokarzana. – to mówiąc ciocia robi zniesmaczoną minę, ale zaraz kontynuuje – Tą bitwę wygrałyśmy my i z racji dobra twojej edukacji masz niezwłocznie wracać do nauki w liceum, a jako że jesteś tutaj musimy zapisać cię tu, w Shawano.

Czuję jak uśmiech wkrada mi się na usta, ale ciocia szybko unosi palec jakby w przestrodze.

– Ale wojna jeszcze trwa, Claire. Twoja matka daje ci te wakacje jak to określiła, ale chce żebyś od zimowego semestru wróciła do domu. – nakłada mi na talerz rumiany naleśnik i podaje syrop. – Tymczasem mam nadzieję, że zabrałaś wszystkie dokumenty potrzebne ci do szkoły? Pojedziemy tam jeszcze dziś żeby twoja matka nie miała się do czego przyczepić.

Kiwam głową w potwierdzeniu, ale czuję węzeł na żołądku. Zdaję sobie sprawę, że poznam zupełnie nowych ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzą. Nie mam tu znajomych ani nikogo kto zrozumie dlaczego chcę trzymać się na uboczu. Czy nie tego właśnie chciałam? Drugiej szansy? Nowego startu bez etykietki? Tu też na pewno jakąś dostanę, ale jaka ona będzie? Mięczak? Outsider? Nikt szczególny? W mojej głowie było tyle pytań. Rozbolał mnie brzuch, ale udało mi się dokończyć śniadanie. Meggy zadowolona, że przełknęłam jej kulinaria wstała od stołu i podjęła ważny temat.

– To teraz wybierz sobie pokój.

Idziemy na piętro gdzie mam do wybory dwa pokoje z trzech. Jeden w tym momencie gra rolę garderoby, w drugim Meggy zrobiła swój gabinet z papierami, ale i różnymi szpargałami wykonanymi przez nią samą. Zwracam uwagę, że na suficie namalowane są błękitne chmurki. To pewnie miał być przyszył pokój dla dziecka, którego z Tomem, jej mężem, nie udało im się doczekać. Odwracam się i już mam powiedzieć jej, że ostatecznie mogę spać na kanapie na dole kiedy ciocia widząc moją minę wyprzedza moją propozycję.

– Jest też całe poddasze. Przyznaję, trzeba tam posprzątać, ale myślę, że to nieoszlifowany diament. Swego czasu Tom marzył żeby urządzić tam naszą sypialnię, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Chodź. – mówi i prowadzi mnie węższymi schodami piętro wyżej. Na górze panuje zaduch i czuć woń starego drewna. Poruszenie powietrza powoduje, że cały kurz wznosi się w powietrze, a pajęczyny bujają się i plączą. Ciocia Meggy podchodzi do jednego z okien i otwiera je wpuszczając świeży powiew. Robię to samo i od okna zerkam na całość pomieszczenia.

Jest duże i jak to poddasze ma aż cztery ścięcia pod okna. Prawie na samym środku stoi masywny ceglany komin, a do niego dobudowano nieduży żeliwny kominek, by móc ogrzać również to pomieszczenie. Podłoga jest zwyczajna, z surowych desek. Ściany zostały otynkowane. Z sufitu dynda tylko jedna żarówka na wyciągniętych kablach, reszta przewodów wystaje ze ścian niepodłączona. Pokój wygląda jak zaczęty, ale nigdy nieskończony. Podoba mi się. Czuję, że mamy ze sobą coś wspólnego i teraz razem spróbujemy powstać od nowa. Dam temu poddaszu życie, a ono da je mi. Odwracam się do cioci Meggy i widzę już uśmiech na jej twarzy.

– Jest wspaniałe. Obiecuję, że doprowadzę je do porządku.

– Oby, bo inaczej będziesz spać wśród pająków – szczerzy się, ale chwilę później zerka na zegarek. – Musimy się zbierać. Czas zapisać cię do nowej szkoły. Przygotuj się chwilę i spotkamy się na dole.

Wychodzi zostawiając mnie samą. Otwieram torbę i wyciągam z niej torebkę z kosmetykami. Przypomina mi się kiedy pierwszy raz zobaczyłam Nicka. Pojawił się na imprezie urodzinowej niemalże tak jakby to on obchodził święto. Był pewny siebie i choć mógł mieć każdą, przysiadł się właśnie do mnie. Czuję jak kręci mnie w nosie i zbierają mi się łzy.

– Nie będę płakać. – powtarzam sobie pod nosem i wyciągam czarną mascarę.

Po pięciu minutach schodzę na dół z teczką szkolnych dokumentów. Ciocia Meggy właśnie wychodzi z salonu przeglądając swoje dokumenty i świeżą kopię faksu.

– No proszę, proszę. Jak ślicznie wyglądasz! – Mierzy mnie wzrokiem i zastanawiam się czy nie przesadziłam.

Matka całe życie wpajał mi, że oceniamy na podstawie wyglądu i dlatego tak ważne jest przywiązywanie uwagi do tego co na siebie wkładamy. Postanowiłam założyć zwiewną sukienkę w kolorze kości słoniowej. Dekolt w V nie jest ordynarny (inaczej matka nie pozwoliłaby mi jej kupić), więc całość jest raczej skromna i z klasą aniżeli imprezowa. Nigdy nie lubiłam kiedy dziewczyny popełniały społeczne samobójstwo strojąc się do szkoły jak na imprezę w barze.

– Nie jest zbyt przesadzona? – pytam, ale ciocia zamaszyście kręci głową i wyciąga do mnie rękę.

– Jedźmy. Twoja matka przefaksowała już dokumenty z twojej starej szkoły i swoją pisemną zgodę.

Przez chwilę trawię sformułowanie „starej szkoły” i zwalczam wyrzuty sumienia, że nawet nie pożegnałam się z przyjaciółmi. Oni nie byli niczemu winni. To ja postanowiłam odciąć się od nich i wrzucić ich do teczki z podpisem „Nick”, którą teraz chcę pogrzebać w ogródku.

 

Liceum w Shawano leży po drugiej stronie miasta. Kiedy zajeżdżamy na parking oddycham głęboko i po odliczeniu do dziesięciu odrywam wzrok od moich białych Czeszek przywiezionych przez tatę z Europy. Rozmyślam, że takie połączenie trampek z balerinkami jest idealnym rozwiązaniem do mojej sukienki. Tworzę cały swój wizerunek w głowie byleby tylko nie myśleć i nie stresować się nową szkołą. Nie wychodzi. Podnoszę wzrok i patrzę na bryłę klocowatego budynku. Musiały trwać zajęcia, ponieważ wokół jest niesamowicie cicho jak na miejsce gromadzące tylu rozwrzeszczanych nastolatków. I dobrze, myślę. Może nikt mnie dziś nie zobaczy.

Wchodzimy z ciocią do budynku gdzie zatrzymał nas ochroniarz.

– Panie w jakiej sprawie?

Moja ciocia pierwsza podejmuje temat.

– Och, przyjechałyśmy zapisać moją bratanicę do szkoły. Mógłby pan nam wskazać sekretariat?

Grubawy facet chowa się w swoim pokoiku i ponownie wyłania trzymając dwie plakietki.

– Proszę, dla pań identyfikatory gości. Sekretariat znajdą panie jak skręcą w prawo i pójdą cały czas prosto aż po prawej będzie długi przeszklony pokój. To tam.

Ciocia uśmiecha się do niego ciepło i dziękuje. Idziemy tak jak nas pokierował i faktycznie nie mamy problemu żeby znaleźć pokój. Na całej ścianie ciągną się szkolne szafki, których przerywnikiem monotonii jest właśnie sekretariat. Po lewej stronie, a na wprost pokoju znajdują się ponumerowane wejścia do klas.

– Można? – ciocia cicho stuka w przeszklone drzwi i zgrabnie wślizguje się do środku, a ja zaraz za nią.

– Słucham? – pyta szczuplutka kobieta z wysoko upiętym kokiem w kolorze oberżyny wskazując nam miejsca przed jej biurkiem.

– Moja bratanica, Claire Waller, chciałaby zapisać się do waszego liceum.

Kobieta mierzy mnie wzrokiem i widzę jak jej wychudłe policzki zasysają się jeszcze mocniej.

– Obawiam się, że to trochę późno na zapisy. Semestr się zaczął, a klasy są pełne.

Widzę jak moja ciocia już ma stanąć w mojej obronie kiedy z pokoju z tabliczką „Dyrektor” wychodzi elegancko ubrana, dość przysadzista kobieta i wpatruje się w moją ciocię.

– Meggan Waller?

Moja ciocia odwraca się i wystarczył błysk w oku i już podrywa się z krzesła.

– Pheneloppe O'Donnell! Kopę lat! – Ucałowały się w policzek i widać było że chcą sobie tyle powiedzieć, że aż nie mogą znaleźć słów by właściwie zacząć. – Nie mogę uwierzyć, jaki ten świat mały! Jesteś tu dyrektorką?

– Prawda, nigdy bym nie uwierzyła, że spotkamy się właśnie tutaj! Przeniosłam się dwa lata temu i tak jestem tu teraz dyrektorką. – nagle jakby dostrzega, że nie są tam same i spogląda zaciekawiona prosto na mnie. – To twoja córka?

Meggy uśmiecha się nieco krzywo, ale ton jej głosu dalej jest śpiewający.

– Niestety nie, to pociecha mojego brata. Pamiętasz Zaharyego? Moja bratanica właśnie się do mnie wprowadziła i potrzebujemy znaleźć jej nowe liceum.

– Och, oczywiście, że pamiętam twojego młodszego brata. Na miłość boską jakie on miał oczy! Młoda damo jesteś do niego bardzo podobna. Jeśli chodzi o liceum to w mieście nie ma dużego wyboru, więc w czym problem? – pyta i spogląda wyczekująco zza cioci Meggy na wychudłą kobietę za biurkiem.

Kobieta szybko się rehabilituje i wyciąga podanie z szuflady jej biurka. Odchrząka i podejmuje:

– Proszę to uzupełnić i będziemy potrzebowali paru dokumentów z poprzedniej szkoły.

Gdy tylko kończy zdanie na korytarzu rozlega się głośny dźwięk dzwonka. Podaję jej wszystko co ze sobą mam i oglądam się przez plecy.

Z klas na korytarz wylewa się szalona masa uczniów, pędzących i przekrzykujących jeden drugiego. Patrzę na nich i zastanawiam się kiedy ktoś zwróci na mnie uwagę. Nie żebym była specjalna, ale wiem jak to wygląda w szkołach. Nowy uczeń to sensacja choćby nie wiem jakim by nie był przeciętniakiem. O, jest pierwszy gap. Chwyta następnego za rękaw i jest już ich kilku. Odwracam się poirytowana wiedząc, że pójdzie lawinowo. Słysze jak odbijają się od szyb sekretariatu i kątem oka potwierdzam w duchu, że jestem jak w rybka w oceanarium podczas wycieczki szkolnej.

– To co kochana, może nadrobimy zaległości i umówimy się jutro na kawkę? – skupiam się na słowach pani O'Donnell, kiedy z serdecznością ściska przedramię mojej cioci.

– Jestem absolutnie za! Podwiozę Claire na zajęcia i będę miała czas.

Docierają do mnie słowa cioci.

– Już jutro zaczynam?

Tu wtrąca się pani dyrektor.

– A po co czekać? Podjedziecie rano razem z ciocią, dostaniesz plan i będziesz mogła się już wdrażać. – uśmiecha się do mnie choć w kościach czuję, że należy ona do gatunku srogich acz łatwo przekupnych belfrów. Widzę też zmianę na jej twarzy jaka zachodzi kiedy orientuje się jaka dzicz opętała jej uczniów przyklejonych do szyb aby lepiej mi się przyjrzeć, a której ja osobiście staram się nie zauważać.

– Co do chol… – zaczyna i wykrzywia usta z wściekłością. Podchodzi do drzwi i z całym zamachem otwiera je na oścież – Co ma znaczyć ten brak prywatności?! Rozejść się, ale to już! – grzmi, a uczniowie zaczynają odrywać się od szyb, które o dziwo nie puściły pod naporem.

– Ty! – wyrywa z tłumu najbliższego rudego chłopaka. – Na kolejnej przerwie masz umyć okna na błysk, zrozumiano?

Chłopak wystraszony kiwa głową i zwija się czym prędzej dalej od dyrektorki. Choć tłumu nie ubyło, a jedynie odsunął się od szyb pani O'Donnell gestem ręki wskazuje nam wyjście i chyba zamierza nam towarzyszyć w drodze przez korytarz. Nie przygotowana łapię z biurka papiery, które muszę zabrać ze sobą i podrywa się z krzesła wychodząc z pokoju w ślad za ciocią i panią O'Donnell.

Faktycznie czuję się jak jakiś okaz egzotycznego stworzenia. Co ja sobie myślałam? Wiedziałam, że tak będzie. Trochę żałuję, że kobiety idące przede mną nie wzięły mnie między siebie. Czy czułabym się mniej lustrowana? Słyszę komentarze mijanych osób. „Niezła sztuka”, „Skąd ona się tu wzięła”, „Fajny tyłek”, „Ale się wystroiła”, „Ma chody u Dyry”, itp. Gdzieniegdzie słyszę jak ktoś mi mówi „cześć” lub „hej”, więc ze względu na dobre wychowanie niemalże pod nosem odpowiadam im „cześć”.

Mam wrażenie, że ciocia z dyrektorką przyśpieszyły nieco kroku albo wręcz to ja zostaje w tyle. W pewnym momencie czuję jak ktoś kładzie mi rękę na tyłku, więc odwracam się gwałtownie żeby ją strzepnąć. Ułamek sekundy kiedy się prostuję i czuję jak uderzam w kogoś, a moje papiery wypadają mi z ręki. Jestem tak zszokowana, że nawet nie zauważyłam, że gdybym nie została podtrzymana poleciałabym na ziemię odbita od ciała razem za dokumentami.

– Wszystko w porządku? – Słyszę przyjemny, głęboki męski głos.

Nerwowo kiwam głową i wreszcie podnoszę szeroko otwarte oczy na chłopaka który podtrzymuje mnie za przedramiona. Głowę z tego kąta muszę zadrzeć dość wysoko, ale kiedy mi się udaje rozpływam się w głębi jego spojrzenia. I nie było tu porównania do maślanego wzroku z romansów, ale po prostu czuję jakbym zaglądała w pochłaniającą głębię bez dna. Jak spojrzeć z góry na błękitne odcienie morza, które zbiegają się w granat tak intensywny, że aż hipnotyczny dla oka. Takie były jego oczy. Wyciągając się z penie ułamkosekundowego transu w następnej kolejności dostrzegam jego zgrabny nos i raczej wąskie usta na ostrzej zarysowanej szczęce o kanciastym podbródku. Obraz zakłóca długawy ciemny kosmyk, który opada mu na oko znad czoła wyraźnie wyplątując się z kucyka, w który ma luźno zebrane długawe włosy. Zupełnie jakby wyszedł spod ołówka Victorii Francis! Cały obraz kreśli mi się w pamięci w zaledwie jednym mrugnięciu powiek. W drugim dostrzegam, że cały ubrany jest na czarno i dalej podtrzymuje mnie swoimi, bądź co bądź, umięśnionymi rękami, gdy ja opieram się o jego twardą pierś. Przez myśl przebiega mi, że w tym samym momencie on też mnie przestudiował. Dopiero ta myśl wprawia mnie w zakłopotanie.

– Przepraszam. – mówię i zabieram od niego ręce jak oparzona. Schylam się żeby pozbierać kartki, i nawet kilka osób wciska mi w ręce to co zdążyli dla mnie pozbierać. Schyla się też ten chłopak i wręcza mi moją starą legitymację, a kiedy wyciągam rękę żeby ją od niego zabrać słyszę potężny głos pani O'Donnell.

– Co tu się stało? Przynoście wstyd tej szkole! Dajcie człowiekowi normalnie przejść. – grzmi i kieruje oskarżycielski wzrok na chłopaka na z którym się zderzyłam. – Ty! Koza do końca tygodnia. Musicie wreszcie zacząć się słuchać.

Otwieram szeroko oczy i wiem, że muszę coś powiedzieć.

– Pani O'Donnell, to ja na niego wpadłam. Przepraszam. Wezmę tą kozę. – mówię opuszczając głowę i omijając chłopaka z daleka, niemalże podbiegam do cioci Meggy stojącej przy wyjściu. Słychać dzwonek i w chwilę później na parking przychodzi do nas pani dyrektor.

– Claire to miłe, że stanęłaś w obronie togo chłopca, ale nie mogę dać ci kozy zanim jeszcze nie zaczęłaś szkoły.

– Ale to naprawdę była moja wina. Zagapiłam się i nie widziałam jak wychodził z klasy.

Przez chwilę patrzy na mnie jakbym była małym puchatym kotkiem i w końcu kiwa głową spoglądając na moją ciocię.

– Dobrze, obejdzie się bez kary dla niego. Meggane, masz wielkoduszną bratanicę.

 

Kiedy wracamy do domu ciocia wreszcie kończy z pytaniami jak mi się podobała nowa szkoła i czy chłopak, którego staranowałam był przystojny.

– No co? Nie widziałam go stamtąd. Musisz mi powiedzieć!

Na początku mam ochotę ją wyśmiać za pytanie, ale w końcu mięknę.

– Owszem… niczego sobie. – patrzę niepewnie na jej niezaspokojoną ciekawość i wiem, że muszę dodać więcej. – Ok, był niesamowity.

Ciocia piszczy, a mi znowu wkrada się uśmieszek na usta.

 

Zjedliśmy obiad, przebrałam się w czarną koszulkę na ramiączka i spodenki khaki po czym sama zajęłam się zamiataniem i myciem podłogi na poddaszu. Później wspólnymi siłami z ciocią wciągamy nieużywany wcześniej materac do mojego nowego pokoju.

– Dobrze. To teraz zostawię cię samą. – mówi ciocia i nim wyjdzie, całuje mnie w czoło.

Siadam na materacu i szukam odpowiedniego miejsca, w którym mogłoby stać łóżko. Wybieram prawą stronę najdłuższej części poddasza – tą w której kierunku ustawiony jest wylot kominka i naprzeciwko niego znajduje się okno. Zaciągam tam ciężki sprężynowy materac i już wiem, że to idealne miejsce. Kładę się na nim i planuję resztę pokoju: po lewej stronie okna, naprzeciwko łóżka stanie biurko, a na tyłach wysokiego komina zrobię część garderobianą. Po chwili lenistwa wracam do pracy. Myję okna i ramy, ale moje długie gęste włosy lepią mi się do twarzy kiedy długo pozostają rozpuszczone. Nie zdejmując żółtych rękawiczek związuję włosy w koczek i siadam na futrynie okna aby umyć je i z zewnątrz. Na dworze panuje już głęboka szarówka, więc nie wiedzę czy myję dokładnie. Przewieszona większością ciała na zewnątrz wychylam się mocniej, podtrzymując się klamki drugiego okna. Chwila jakby bezwładności umysłu i wnętrzności kiedy mokra rękawiczka zsuwa mi się z klamki i ciało zatacza się by runąć dwa piętra w dół. W ostatnim momencie puszczam płyn do szyb i mocno chwytam framugi. Z dudniącym sercem zerkam w ślad za płynem, który roztrzaskał się o skalniak cioci.

Wtedy coś jakby między drzewami zwraca moją uwagę. Jakby coś będącego na podwórzu schowało się w cień. Niepewna przyglądam się chwilę, ale mam wrażenie, że zaraz wypatrzę oczy. Ostrożnie chowam się na moim poddaszu i zamykam okno.

Późno w nocy, kiedy nie mogę zasnąć wracając w pamięci do Nicka, przypominam sobie, że chłopak w czarnej koszulce nie oddał mi w końcu mojej legitymacji.

Koniec

Komentarze

"Pół roku temu, na mojej imprezie z okazji siedemnastych urodzin wyznał mi, że nasz związek nie miał sensu i jak się okazała stracił owy sens wraz z jego romansem z blondynkom z drużyny siatkarek."

Jedno zdanie, jedna literówka, jeden ort, jeden bład leksykalny. Nie wróżę dobrze temu opku (pomijając już zgrany do bólu temat).

Nowa Fantastyka