
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Słów parę na początek. Poniższy tekst stanowi pierwszą część dość dużej całości. Jednym słówem powieść w odcinkach. Zapraszam do lektury, z chęcią usłyszę konstruktywną krytykę. Tekst przeleżał dwa lata w szufladzie, bo jak na razie, jestem dla siebie najsurowszym krytykiem. Chyba czas poznać więcej opinii.
Hic sunt leones
Czasem okazuje się, że niszczenie królestw podobne jest do niszczenia czegokolwiek innego, bywa tylko bardziej spektakularne. Trzeba uważać co zamierzamy zepsuć, czy ktoś na nas patrzy i czy nie trzeba będzie naprawić wyrządzonej szkody. Pieśni o upadku Kryształowego Pałacu miały być śpiewane przez pokolenia, miały głosić hasła potęgi i ostatecznego triumfu. Koniec końców, jeśli bardowie zechcą o nim śpiewać, będzie to historia o tym, że nie należy wkładać kija w mrowisko. Nawet jeśli się błyszczy.
***
Drzwi otworzyły się z hukiem, wpuszczając do środka komnaty szczęk metalu i okrzyki walczących. Wszystko to ucichło, gdy dziewczyna zamknęła je równie szybko jak otworzyła. Ręce drżały jej, gdy przekręcała klucz w zamku, by następnie odrzucić go na biurko.
– Musimy uciekać, wdarli się już do pałacu – wydyszała, podchodząc powoli do postaci stojącej przy oknie. Smukły chłopak oparł się ramieniem o kamienną ramę okna, wpatrując się pustym wzrokiem w płonące miasto. Łuny gorejące na murach otaczających gród, nadawały temu porankowi ciepły odcień. Widział w dole bruk ulic splamiony krwią, ludzi padających jak kłosy zboża pod naporem mieczy i toporów. Nierówne pojedynki i pościgi, włamania do domu i jego rycerzy, osuwających się z koni wprost pod kopyta innych rumaków. Niebo mieniło się od szarości i błękitu, gdy ogień buchał z kolejnych dachów i kominów. Nawet do wysoko położonej komnaty dochodziły potępieńcze jęki, krzyki i rżenie spinanych gwałtownie koni. Widział jak wdarli się do zamku. Jak zasiekli lśniących strażników z halabardami. Słyszał krzyki porywanych i zabijanych kobiet. Zobaczył jak na głównej ulicy przewraca się stragan, a pomidory toczą się powoli, systematycznie rozdeptywane.
– Wasza Wysokość, musimy uciekać. – Dziewczyna szarpnęła go lekko za materiał królewskiej szaty. Jego białe dłonie zacisnęły się mocniej na złotej rękojeści miecza. Czuł jak rubiny i szmaragdy wbijają się boleśnie w skórę.
– Nie ma dokąd Euphemio – odparł spokojnie, spoglądając po raz ostatni na upadające miasto. Szarobłękitne oczy spoczęły na przestraszonej twarzy dziewczyny. Jedna pojedyncza łza spłynęła po jej policzku, gdy w dłoniach mięła sprany len sukienki.
– Boję się Aiden, oni nie zabiją nas tak szybko. Miasto płonie, a pałac… Marmur na klatce schodowej sczerniał od płomieni – wyszeptała, a on wyciągnął po nią rękę i przytulił jej drżące ciało. Zatopił z uśmiechem dłoń w miękkich, kasztanowych włosach, czując jak przez jedwab jego szaty przebijają się łzy. Uśmiechnął się lekko, trącając nosem jej skroń, by później ją pocałować.
– Dobrze wiesz, że na to nie pozwolę. Jestem księciem, muszę bronić moich poddanych – szepnął, przytulając ją mocno do siebie. – Gdy uda im się tu wejść, weź to – dodał, wsuwając jej w dłoń swój pierścień.
Euphemia odsunęła się gwałtownie, marszcząc brwi i nos. Zawsze wyglądała wtedy dość zabawnie. Spojrzała na złoty pierścień i herb wykuty w onyksie.
– Gdy żołnierze wroga przekroczą próg tej komnaty, wyjmij ten kamień i połknij go – powtórzył, patrząc na nią i odbierając jej miecz nieudolnie przypięty do paska u sukni. Odrzucił go na łóżko. – Wtedy będziesz bezpieczna.
– A co z tobą? Ja nie mogę, ja… Aiden, jesteś następcą tronu, muszę cię bronić i… To jest twój pierścień, ja nie mogę. Co się ze mną stanie? Co to za kamień? Co z tobą? – zaczęła szybko kręcić głową, gdy na korytarzu rozległy się coraz głośniejsze kroki. Wszyscy wokoło biegali i krzyczeli, dochodził do nich dźwięk wywarzanych drzwi, padających na grube dywany ciał okutych w zbroje lub len. Książę ujął jej dłoń w obie dłonie i popatrzył twardo w zielone oczy Euphemii.
– Będziesz bezpieczna, słyszysz? To jest rozkaz Euphemio. I wiedz, że zrobiłaś już dla mnie więcej niż ci się wydaje – powiedział, a gdy tylko skończył zdanie, huk przetoczył się po komnacie. Blondyn odepchnął dziewczynę za siebie, przyjął odpowiednią pozycję, ujmując pewnie miecz. Wpatrywał się w drzwi, które trzeszczały pod naporem ciał żołdaków. Mężczyźni co chwilę napierali z całej siły, by w końcu przełamać barierę i wpaść do książęcej komnaty. Aiden zdążył tylko dojrzeć za ich plecami zabitych strażników.
– A kogo my tu mamy… O! I książę nie jest sam! Brać dziewczynę! – rozkaz wydany zachrypniętym głosem rozbrzmiał wśród marmurowych ścian. Przyszły władca bez ostrzeżenia zaatakował szybko i z niespodziewaną precyzją. Obcasy Euphemii stuknęły, gdy cofnęła się w stronę okna. Książę odparował pierwszy cios, oddzielając dziewczynę od nadchodzących z korytarza wrogich wojów. Widział kątem oka, że się waha, że Euphemia stoi przy łóżku rozdarta między ponownym ujęciem miecza, a posłuchaniem rozkazu.
– Euphie, pierścień! – przypomniał jej głośno, blokując cios obusiecznego miecza. Czuł, jak zadrżały mu ramiona. Po chwili jednak pierwszy z wojów padł martwy na miękki dywan. Dziewczyna wyjęła kamień ze złotej oprawy, po czym drżącymi palcami wsunęła go do ust. Nie minęła sekunda nim krzyknęła głośno, upadając na kolana i trzymając się za gardło. Chwilę dyszała ciężko, drapiąc paznokciami szyję. Aiden zacisnął mocniej dłonie na rękojeści, nie obejrzawszy się za siebie przeszył drugiego mężczyznę o ciemnej, splątanej brodzie wolną dłoń wpijając w jego ramię, by nie mógł się wyrwać. Nim obce ręce zdążyły dosięgnąć Euphemii, ciało dziewczyny osłabło, zwiotczało i osunęło się bez życia tuż przy nienagannie pościelonym łóżku, mgnienie później został z niego zaledwie pył. Nań, w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stała Euphemia spadła ucięta ręka jednego z żołnierzy. Książę odskoczył szybko, brudząc krwią z klingi miecza, nieskazitelną podłogę. Żołnierz zawył, chwytając kurczowo krwawiący kikut. Wtedy do komnaty wpadło kolejnych trzech żołdaków.
Po paru pewnych atakach, silnych parowaniach i unikach, Aiden poczuł jak ktoś uderza go rękojeścią w kark. Ktoś zaszedł go od tyłu i obezwładnił. Ostatnim, co zapamiętał młody następca tronu był chłód podłogi, który odcisnął się na jego policzku, gdy upadł razem ze swoim mieczem.
Graves amicitiae principium
I
Cztery, okrągłe wieże wzniesionego z szarego kamienia zamku wznosiły się ponad dachy otaczającego go miasta. Na blankach powiewały flagi z wyhaftowanym godłem królestwa, z mniejszej odległości można było zobaczyć spacerując w tą i z powrotem strażników obserwujących okolicę. Budowla sprawiała raczej ponure wrażenie, ale było w niej coś pięknego i majestatycznego, ten zamek zbudowano jako symbol siły i potęgi. Dwa skrzydła odchodziły od głównej bryły otaczając niby ramionami okazały ogród znajdujący się na tyłach budowli. Wejście w obręb murów prowadziło przez bramę, do której dostępu bronił most zwodzony przerzucony nad głęboką, oddzielającą od miasta fosą. Mimo złowrogiego pierwszego wrażenia jakie wywierał zamek reszta grodu tętniła życiem. Ulicę huczały od rozmów i plotek, okrzyków przekupek i stukotu kół. Tamtego dnia, tylko wnętrze dworu wydawało się ciche i skupione. Zwłaszcza władca, siedzący wygodnie na tronie, otoczony wyczuwalnym w powietrzu napięciem służby i strażników obserwujących każdą zmianę na jego twarzy.
Nigdy nie przypuszczał, że będzie to dla niego tak intrygujące przeżycie. Zasiadł na tronie dzięki swojej pracy, upartości i konsekwencji działania. Nie posiadał nawet najmniejszego tytułu, nikt z jego rodziny pewnie nawet nie widział szlachcica. A dzisiaj? Teraz? Gdyby nie postanowił wziąć życia w swoje ręce, pewnie drżałby ze strachu przed obliczem nadjeżdżającej jego królewskiej mości. Pewnie nawet nie dostąpiłby zaszczytu ujrzenia postaci księcia najstarszego z rodów żyjących na ziemi. Pewnie stałby na dziedzińcu tak, jak teraz stoją jego poddani i wpatrywałby się tępym wzrokiem w okno sali przyjęć. Szeptałby razem z nimi, gdy minąłby go powóz wiozący księcia. Księcia strąconego z tronu, księcia spalonego królestwa, księcia bez miecza i berła. Mężczyzna przeciągnął się i ziewnął ostentacyjnie, rozsiadając się nonszalancko na tronie. Podłokietniki zakończone były drewnianymi, lwimi łbami, a sam człowiek siedział na skórach drapieżników okolicznych lasów. Sala przypominała bardziej zbrojownię niż chłodne i eleganckie wnętrza pałaców. Surowy, szary kamień ścian wieńczyły włócznie, miecze, topory i tarcze z wymalowanymi herbami podbitych rodów i królestw. Wzdłuż długiego czerwonego dywanu stał dwór i straż przyboczna władcy. Wszystkie spojrzenia były pozornie skupione na kamiennej podłodze. Czekano, nikt nie śmiał odezwać się chociaż słowem. Barczysty mężczyzna sięgnął po jabłko i wgryzł się w nie, spoglądając co jakiś czas na potężne, okute wrota do sali. Zaczynał się już nudzić, a gdy posłyszał szczęk zbroi na korytarzu i tupot stóp, wsparł się na pięści, przeżuwając spokojnie. Jak też może wyglądać ów książę? Mężczyzna nigdy nie widział żadnego z przedstawicieli starożytnej rasy, byli rzadsi i starsi od elfów, potężniejsi i lepiej ukryci. Od setek lat krążyły legendy i podania o magicznych istotach, które podobno, jako nieliczne, widziały stworzenie świata. Czarnowłosy uśmiechnął się dumnie do siebie na myśl, że to właśnie on, jego armia znalazła zakazane tereny i podbiła je w ciągu paru miesięcy. Żałował, że nie mógł tam być, gdy padła stolica, gdy Kryształowy Pałac stanął w ogniu.
Chrzęst zbroi ustał, po czym znów nasilił się i wrota otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Najpierw wkroczyła straż, przyklękając na jedno kolano przed obliczem władcy. Chwilę później mężczyzna dojrzał jeńca, który o dziwo szedł o własnych siłach. Za wysoką i smukłą postacią kroczyło dumnie trzech strażników z halabardami ostrymi końcami zwróconymi w plecy księcia. Mężczyzna z trudem powstrzymał się przed zmianą obojętnej postawy, przed pochyleniem się w stronę jeńca. Tymczasem książę szedł dalej, stąpając miękko po czerwonym dywanie. Jego dłonie skute były złotymi kajdanami, a runy blokujące magię gorzały białym blaskiem. Bystry wzrok władcy, przesunął się uważnie i ciekawie po sylwetce więźnia. Książę wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat, był dość wysoki i szczupły, o drobnej, lecz silnej budowie ciała. Miał na sobie wysokie buty ciasno przylegające do nóg i czarne spodnie. Jedwabna, biała tunika wyszywana błękitną i srebrną nicią miękko opływała tors i ramiona chłopaka, sięgając do połowy ud. Na szyi wisiał srebrny łańcuszek, na którego końcu drżała wielobarwna kula odbijająca kolorowe refleksy. Przebył długą drogę do tego nieprzyjaznego królestwa. Cała jego osoba nosiła ślady odbytej podróży. Na kręconych włosach koloru dojrzałej pszenicy tkwił misterny diadem wysadzany kamieniami, których nazw mężczyzna nie znał. Biała skóra, jak i włosy poznaczona była ciemnymi smugami i brudem powozu. Gdy podszedł nieco bliżej mężczyzna dojrzał, że jego duże oczy pałają krwistą czerwienią, a usta tworzą wąską linię, odznaczając się na tle arystokratycznych rysów smukłej twarzy. Czarnowłosy uniósł nieco brwi, gdy zobaczył, że uszy chłopaka mają nieco spiczasty kształt, podobny do elfów, ale nie tak ostry i widoczny. Książę bez słowa kroczył w stronę tronu i siedzącego na nim władcy, który niezauważalnie przełknął ślinę, gdy spotkał wzrok chłopaka. Pod tym spojrzeniem przypomniał sobie kim naprawdę jest, poczuł się jak uzurpator, jak błazen, który postanowił zrobić swojemu panu głupi kawał. Czuł, że to monarsze spojrzenie, ten dumny krok i wysoko uniesioną głowę, można wyłącznie odziedziczyć, że to ma się we krwi i nikt nie jest w stanie się tego nauczyć. Człowiek stojący przed nim wyglądał jak król, który ma za sobą wielotysięczne wojsko, a nie ciężkie kajdany na rękach i słomę we włosach.
– Pokłoń się królowi – suchy, ostry głos rozległ się za plecami księcia. Chłopak poczuł cienkie ostrze halabardy na swoich plecach. Szpikulec zagłębił się nieco, prawie przerywając delikatny materiał tuniki.
– Mój ród nigdy nie miał w zwyczaju kłaniać się komukolwiek – odparł spokojnie, wpatrując się pewnie w twarz mężczyzny siedzącego na tronie. Nim czarnowłosy zdążył się odezwać, jeden ze strażników uderzył drzewcem w plecy księcia. Chłopak upadł na podłogę, łapiąc na kolanach utracony przez chwilę oddech.
– I po co te niepotrzebne słowa? – westchnął mężczyzna, przyglądając się spokojnie więźniowi. Wyciągnął rękę w stronę bogato ubranego mężczyzny o haczykowatym nosie po jego prawej stronie. Ten podał mu zwinięty pergamin i odsunął się.
– Nie lepiej będzie podpisać pakt o unii, hm? Ja, i moje królestwo, szlachetnie wyciągamy dłoń do twojego ludu, by pomóc pozbierać się po tej sromotnej klęsce. Ty, Wasza Wysokość, udzielasz swojego wsparcia, poświadczasz imieniem i tytułem o przejęciu waszych ziem przeze mnie. To rozwiąże wszystkie konflikty, stworzy nową przyjaźń… – Mężczyzna mówił spokojnie, rozwijając pergamin. – Twój lud będzie zadowolony z sojuszu.
– Mój lud został wymordowany przez twoje barbarzyńskie wojsko – odpowiedział książę, cedząc wściekle słowa. Halabarda strażnika nie pozwalała mu wstać.
– Jeśli już o śmierci mowa… Zadziwia mnie fakt, że widzę cię żywego, Wasza Wysokość – odezwał się mężczyzna, wstając powoli z tronu i podchodząc do klęczącego księcia. – Słyszałem, że każdy z królewskiej rodziny posiada pierścień z trucizną zarezerwowaną dla właśnie takich momentów. Co się stało z twoim pierścieniem, Wasza Wysokość?
– Dał go jakieś dziewce, zastaliśmy ich razem w jego komnacie, panie. – Żołnierz o jednej ręce uśmiechnął się obrzydliwie, dumny, że to on mógł dostarczyć wiadomość swojemu władcy.
– Ach, więc miałeś ukochaną, Wasza Wysokość? Jakie to romantyczne. I skazałeś ją na śmierć? – Czarnowłosy uśmiechnął się, po czym pochylił w stronę księcia. – Szkoda, chętnie bym ją poznał. Musiała być… dobra, skoro zainteresowała samego księcia. Była?
Nie zdążył nawet mrugnąć, gdy chłopak zerwał się i rzucił w jego stronę. Blade, spierzchnięte usta poruszyły się w niemych inkantacjach zaklęcia. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, tron upadł z hukiem, a sam władca uderzył plecami o kamienną ścianę, sprawiając, że najbliżej wiszący topór zachwiał się i spadł z metalicznym brzękiem krzesząc iskry. Jedna z dam dworu pisnęła, unikając o włos utraty stopy. Cała gwardia rzuciła się na księcia, z którego dłoni skapywała krew, bez śladu wsiąkająca w czerwony dywan. Wczepione w skórę bransolety gorzały białym światłem, a chłopak drżał na całym ciele ze wściekłości.
– Do lochów! Natychmiast! – krzyknął czarnowłosy mężczyzna, podnosząc się i otrzepując. Ból w plecach sparaliżował go na chwilę. – Jakim cudem to się stało?! Mówiłeś, że jest nieszkodliwy! – Władca spojrzał na dworskiego czarodzieja, który krył się za resztą poddanych.
– Nie wiem panie, naprawdę, nie mam pojęcia… Aillowie to stary ród panie, ich magia sięga daleko poza dostępne mi obszary – odparł mężczyzna, przełykając ślinę i schylając nisko głowę. Strażnicy w tym czasie wywlekli z sali wyrywającego się księcia.
– Zapłacisz mi za to Sethcie de Nimendorf! Nim nadejdzie świt wspomnisz moje słowa, dopóki nie odkupisz swoich grzechów, dopóki będę więźniem murów tego pałacu, ty ani nikt ci bliski nie zazna spokoju! – krzyknął książę, patrząc gorejącym wzrokiem na mężczyznę, który rozcierał obolały krzyż. Wrota zamknęły się głucho, pochłaniając więźnia i strażników.
– To ma się nigdy nie powtórzyć, jasne? – syknął czarnowłosy do maga i wyszedł, poprawiając podbijany futrem wilków płaszcz. Mag rzucił bezradne spojrzenie otaczającym go towarzyszom i dyskretnie otarł pot z czoła bawełnianą chustką.
Zbliżała się noc, nad zamkiem zawisł blady księżyc i ciężkie chmury. Wszyscy, którzy byli obecni w sali chodzili na palcach, szeptali z trwogą o słowach księcia. Ludzie od zawsze bali się magii, tajemniczości i nieznanego jakie za sobą niesie. Starsi mieszkańcy pałacu mówili, że król przyniesie zgubę na siebie i swoje królestwo, że przeklął je, zabijając tysiące niewinnych istot starej krwi. Znalazło się również paru takich, którzy łapczywie rzucili się na dywan, gdy tylko sala opustoszała. Próbowali pozyskać chociaż kroplę krwi złotego księcia, znaleźć choć jeden włos, który spadł z jego głowy. Pochodnie i kandelabry całego pałacu zapłonęły równo z nastaniem nocy. Cisza opadała powoli niczym mgła, przykrywając posępnym całunem odległe baszty i dziedzińce. Strażnicy postawieni przed celą księcia szczękali w skrytości zębami, oczekując kary, która pozbawi ich życia w ułamku sekundy. Z chwilą, gdy książę przekroczył próg pałacu, nikt nie mógł być spokojny. On, moc jaką posiadał i tragedia jaka za nim stała były niczym klątwa, którą zapieczętowano wrota dworu.
Strażnicy popychali go, potrzebnie lub nie, końcami halabard lub dłońmi, dopóki nie dotarli do krat jednej z cuchnących przegniłą słomą i starą uryną cel, których korytarz ciągnął się jeszcze dalej w mrok. Rosły mężczyzna zamknął skrzypiące drzwi, przekręcił klucz w zamku i odszedł wraz z towarzyszem do przerwanej gry w kości.
Książę pozbierawszy się i poprawiwszy na sobie ubranie, uklęknął na słomie, twarzą zwrócony do wysoko umieszczonego otworu przez który wpadał snop księżycowego światła. Gdy tylko zamknął oczy, jego głowę przeszyły krzyki umierających, na policzkach czuł gorąc płonącego pałacu, widział krew spływającą ulicami. I toczące się po bruku pomidory, których słodki miąższ mieszał się z krwią i brudem. I rycerza, który zsuwa się z konia, wypuszczając miecz. I Euphemię, która przytula się do niego ostatni raz. Jego długie, białe palce zacisnęły się mocno na słomie, gdy starał się powstrzymać łzy. Cała jego magia była bezużyteczna przeciw mocy tysięcy żołnierzy, nie był w stanie ochronić królestwa. Gdyby tylko ojciec był wtedy w pałacu, gdyby nie wyjechał szukać pomocy. Gdyby on był już królem mógłby ochronić całe królestwo, jednym prostym zaklęciem uwolnić wszystkie siły broniące dostępu do pałacu. Lecz nie był, a ojciec wyjechał, by nie mieć już dokąd wracać. Nie mógł uwierzyć w słowa i wieści towarzyszące mu przez całą drogę do zamku, niejednokrotnie słyszał rozmowy strażników o masakrze królewskiej rodziny. Wdychając kwaśny i duszący zapach, powstrzymywał mdłości zbierające się na myśl o matce i siostrach mordowanych w okolicznych lasach, o ojcu broniącym na próżno rodziny. Aiden zacisnął mocno powieki, kuląc się jeszcze bardziej na twardym klepisku skąpo pokrytym słomą.
– Patrz no, mówią, że takie demony, a ten jaki bogobojny – usłyszał zza pleców głos strażnika. Mężczyzna wzruszył ciężkimi ramionami. – No jak to, co? Modli się! – odkrzyknął na pytanie tego drugiego, siedzącego za rogiem przy kościach.
Aiden uśmiechnął się przez osychające łzy, zacisnął mocniej pięści i zaczął wypowiadać zaklęcia i mimo bólu palącego jego nadgarstki, nie zamierzał przestać. Postanowił sprawić, że człowiek odpowiedzialny za śmierć jego ludu nie zazna nigdy ukojenia w spokojnej nocy. Będą śnić wspólne koszmary o płonącym kryształowym pałacu, okrzykach konających i marszu umarłych.
II
Nareszcie bal. Właściwie nie wiedział dlaczego siedział sztywno z zamkniętymi oczami. Dlaczego czuł się, jakby kręciło mu się w głowie, a obraz przed nim rozdwajał się i splatał, by wreszcie ustatkować się i przemienić w wirujące w tańcu pary. Mężczyzna odetchnął, uśmiechnął się, obejmując wzrokiem całą salę. Salę, której nigdy nie widział, której nie widział świat. Salę wykutą z białego marmuru, o kryształowym suficie, oknach, kandelabrach, o podłodze na wzór czarno-białej szachownicy. Wszystko skrzyło się złotym światłem, ściany tętniły życiem, mimo, że wisiały na nich tylko puste ramy i kandelabry płonące chybotliwym światłem. Gdzieś w tle grała muzyka, skrzypce unosiły się w powietrzu same, igrając wokół wiolonczeli i pianina. Niektórych instrumentów w ogóle nie znał, nie potrafił nawet określić ich dokładnego dźwięku.
Mężczyzna wstał, omijając zręcznie stoły, uginające się pod soczystymi potrawami, których zapach mieszał się z zapachem perfum. Sięgnął po jedno z winogron, zjadając je w całości i popijając krwistym winem ze złotego pucharu. Chichot i szum jedwabiu mignął obok, porywając do tańca kolejną parę elegancko obutych nóg. Sala wypełniła się szumem, muzyką i perlistymi głosami, tworząc iluzję chyboczących na wietrze kwiatów. Ach, na takim balu na pewno nigdy nie był. Na pewno nie widział tak pięknych ludzi, nie pił tak dobrego wina i nie słyszał takiej muzyki. Ta zabawa mogłaby trwać wiecznie, na cześć jego zwycięstwa, na cześć triumfu armii i siły. Mężczyzna rozejrzał się, poszukując partnerki, która zechciałaby z nim dołączyć do barwnego tańca. Światło księżyca dotarło poprzez kryształ do samego wnętrza, oświetlając srebrnym lśnieniem pasmo podłogi.
Ktoś szturchnął go i z uśmiechem przeprosił, grzecznym skinieniem głowy. Jasne loki zatańczyły przed nim, błysnął szereg rubinów i srebro diademu, a obok kasztanowa burza włosów poprzetykana bladoniebieskimi niezapominajkami. Nigdy nie widział na balu kobiety w wianku. W białej sukni, z koronkami i złotymi dzwoneczkami, których gra włączyła się w magiczny szum sali. Mężczyzna przez chwilę zmarszczył brwi, rozglądając się znów. I musiał przysiąść, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Prawie nie poznał. Tej wysokiej i smukłej postaci, która włączyła się do tańca. Szczupłych dłoni, obejmujących talię dziewczyny w wianku. Pierwszy raz widział uśmiech na bladej twarzy, którą wieńczyła inkrustowana korona.
Poczuł, że jest mu gorąco, rozejrzał się w poszukiwaniu wody, by napotkać wyłącznie to cierpkie wino, którym napełniono wszystkie kieliszki. Ludzie wokół rozmawiali, nachylali się do siebie, szepcząc, śmiejąc się i kłócąc. Jego czarna koszula i spodnie odcinały się na tle bajkowego zamku wykutego z marmuru i pereł. Mężczyzna sięgnął po białą chusteczkę i starł krople potu z czoła, rozpinając drugą dłonią pierwsze guziki koszuli. Nie zauważył, jak płomienie świec dopalają się, jak znikają jedne po drugich. Co chwilę zerkał na parę, tańczącą zgodnie z muzyką. Widział jak jej biała suknia wiruje razem z włosami, jak lśnią jej oczy, dodając kolorytu rumieńcom i malinowym ustom. Błękitna tunika doskonale współgrała z suknią dziewczyny, młodzieniec chyba nigdy nie wyglądał równie wytwornie. I tańczył tak, jakby miał ją zaraz poderwać w ramiona, wybić się z rytmu i przytulić z całych sił. „Nigdy już nie powiem ci jak bardzo cię kocham”. Po podłodze toczyły się perły, wirowały nad nimi białe pióra, na które nikt nie zwrócił uwagi. Tak, jak na dogasające świece.
Znów sięgnął po kielich, który okazał się pusty. Tak jak wszystkie kielichy tego wieczoru. Sięgnął w kierunku tacy, gdy przypomniał sobie, że przecież winogrona podano zbyt stare, aż wstyd stwierdzić, że zgniłe. Otrząsnął się z nieprzyjemnego chłodu, który zaczął mu doskwierać, tak jak cisza otaczających go osób. Ludzie wstawali powoli, wirując leniwie, milcząc i spoglądając pod nogi. Mężczyzna z radością oglądał świetlisty pył, który skrzył się i ciągnął za białą parą. Otarł znów pot z czoła, by z przerażeniem dostrzec czerwone krople wsiąkające w biel bawełny. Gdy poderwał się z krzesła, nagły świst wiatru zgasił resztę świateł. W kryształowej sali zapadł mrok, oświetlany wyłącznie smętnym pasmem księżyca i gwiazd lśniący zniekształconym blaskiem. Dojrzał jak ociężale każdy podnosi się od stołu. Nie było co jeść, między omszałymi półmiskami prześlizgiwały się karaluchy, pająki rozpięły swoje sieci w ramach obrazów, a kurz osiadł na dnie pucharów. Część zgniłych jabłek potoczyło się po podłodze w kąty sali. Drgające w powietrzu skrzypce znieruchomiały, by wydać z siebie muzykę znacznie wolniejszą, bardziej przeszywającą niż wiatr, który zdążył uciec z ciemnego pomieszczenia. Żyrandole dzwoniły złowieszczo, kołysząc się własnymi siłami.
Mężczyzna zastanawiał się dlaczego w ogóle przyszedł na bal, nie znał gospodarzy, a biała para gdzieś zniknęła. Zniknął złoty pył i uśmiech. Poczuł, że spociły mu się dłonie, więc otarł je o materiał spodni. Ach, jaki wstyd! Jak on wytłumaczy te krwiste plamy? Nie wypada w tak doborowym towarzystwie przebywać w tak zatrważającym stanie. Ale nie było drzwi, nie było ich od początku. Ostatnie pary odeszły zza stołów, podając sobie białe, powykręcane dłonie. Mężczyzna ruszył za nimi, szukając partnerki do tańca, którego kroków już nie rozpoznawał. Goście poruszali się powoli, krocząc dumnie w rytm drżącej muzyki. Nie miał komu podać dłoni, odsunął się, przyglądając innym, by odwracać głowę od ich brudnych, nieodpowiednich strojów. Nagle zniknęli w ciemności, by wyłonić się ponownie zupełnie znikąd. Nogawki spodni uwalane były błotem, krwią i podarte w zbyt wielu miejscach, suknie wisiały smętnie na anorektycznych ramionach dam. Szachownica podłogi z każdym krokiem par przyjmowała w siebie rozmazany ślad posoki, która ciągnęła się za każdą dwójką. Mężczyzna cofał się, z trwogą obserwując powykręcane kończyny, wciąż krwawiące rany, które otwierały się na jego oczach niczym przerażające kwiaty. W księżycową smugę wstępowała coraz to nowa para, by następnie rozejść się harmonijnie w prawo i w lewo. W prawo i w lewo. Przełknął ślinę, gdy mężczyzna bez nogi tańczył lepiej niż on na niejednym przyjęciu. Desperacko wypatrywał białej pary, czuł, jak serce podchodzi mu do gardła, jak czuje, że nigdy się stąd nie wydostanie, że ten korowód trwał będzie wiecznie. I będzie.
Nie mógł odwrócić wzroku, nie mógł przymknąć powiek, by już nie oglądać tych wykrzywionych twarzy, tych łez torujących sobie drogę po posiniaczonych policzkach. Koloryt ich skór przyprawiał go o mdłości. Bladość mieszała się z wszelkimi odcieniami siności, fioletu i zieleni, niektórych kończyny lub ciała były dziwnie poczernione, pokryte bąblami lub wybroczynami, na które nikt nie zdążył znaleźć lekarstwa.
I pojawili się wreszcie. Biała para, której uśmiechu nigdy nie widział, którzy kroczyli równie powolnie i smętnie jak reszta. Dojrzał dumnie uniesioną głowę, oczy wbite w naprzeciwległą ścianę i drżący uścisk dłoni, wyciągniętych bez znaczenia w jego kierunku. Wianek drżał przy każdym kroku, niezapominajki wypadały i skapywały na podłogę, ubarwiając czerń i biel krwistą czerwienią. Biały książę nie różnił się niczym. Jego włosy były nieuczesane i brudne, tunika porwana, poplamiona śladami tłuszczu, błota i brudu. Złoty pył zniknął bezpowrotnie. Widział wyraźnie jego bladoszare oczy, dumnie uniesioną głowę i ciasno zaciśnięte szczęki. Dojrzał łzy, które spływały leniwie, by z cichym brzękiem upaść i roztrzaskać się o marmur. Dziewczyna obok szła wolno, krok za krokiem. Jej strój był absolutnie nienaganny, jak zawsze. Trupia bladość, sińce na szyi kontrastowały z koronką u dekoltu sukienki. Wyglądała na bardzo zmęczoną, zmęczoną tak smętnym naszyjnikiem, który nierównymi krwiakami ubarwiał dekolt. Puste oczy zniknęły, gdy para skręciła w prawo, by zniknąć w mroku.
Pod jego stopy potoczył się złoty pierścionek, który rozpadł się na milion kawałków, gdy tylko schylił się, by go podnieść. Kiedy uniósł wzrok, ujrzał przed sobą pustą salę. Zniszczoną, zdruzgotaną. I księcia wyciągającego w jego stronę białą chusteczkę obszytą złotą nicią. Tę samą, na której wykwitły czerwone plamy krwi. Każdej krwi. Krwi sińców, bladości skóry, oberwanych nóg, spalonych palców, poszarpanych koronek i podeptanego uśmiechu wśród miazgi pomidorów na głównej ulicy.
Nie zdążył się odezwać, gdy książę ukłonił się grzecznie, dworsko. I zniknął.
***
Mężczyzna obudził się nagle, łapiąc szybko oddech. Był cały zlany zimnym potem, a kołdra spadła na ziemię. Nigdy nie pił tak zachłannie wody, prosto ze srebrnego dzbana.
– Przecież mówiłem, żeby mi nie… – zaczął ostro, gdy tylko usłyszał jak ktoś naciska na klamkę i wchodzi szybkim krokiem. Drzwi skrzypnęły niemiłosiernie w zawiasach, stare drewno zatrzeszczało, akompaniując drżącym dłoniom i głosom dwóch posłańców. Młodzi mężczyźni stali obok siebie, mnąc w dłoniach czapki i zerkając lękliwie na władcę.
– No, o co chodzi? Dalej, nie mam czasu – ponaglił ich, przeglądając papiery, przerzucając je z jednej części biurka na drugie, cały czas gubiąc długie, gęsie pióro. Pod presją jego spojrzenia jeden odważył się nieco wystąpić z dwuosobowego szeregu i przemówić.
– Przynosimy wieści pppanie… Z południowych krańców kraju panie! Wszystko uschło, myśmy się do zbiorów szykowali, a tu ni mo. Żyto ni mo.
– I pszenicy.
– I jabłek też panie, nie będzie, rośliny powiędły. Zaraza jakaś, plaga.
– A nie było robaków. Myśmy dbali panie, wszyscy! I dziś w nocy chyba musiało zdychnąć. Wszyściutko. Kwiaty, liście, owoce, drzewa całe. I plony.
Mężczyzna spróbował się uspokoić, tak, naprawdę się starał, rozcierając jedną dłonią zmarszczki na czole, drugą ściskając w pięść. Wolał nie patrzeć na posłańców, którym nagle wróciła mowa w zdwojonym tempie.
– Czy chcecie mi przez to powiedzieć, że… – zaczął, wzdychając głęboko i ostentacyjnie. Podniósł się powoli z krzesła, oni cofnęli o krok, przyciskając do siebie swoje nakrycia głowy. – Co to za brednie?! Jak kto wszystko zwiędło?! Pytam się jak?! – krzyknął, uderzając zaciśniętą pięścią o stół. Mężczyźni podskoczyli jak na zawołanie, spojrzeli na siebie ze zdziwieniem i jęli giąć się w ukłonach.
– My… Myśmy widzieli ogrody Waszej Wysokości! Tam też zwiędło! Nic, nic nie żyje już w królestwie! I róże…
– I maki.
– I maliny… – westchnął tęsknie jeden z posłańców, wbijając wzrok w podłogę. Mężczyzna postąpił krok ku nim, unosząc dłoń, ale się zawahał i w równie szybkim tempie podszedł do okna. Jedno wychodziło wprost na ogrody, które stały się chlubą całego pałacu.
Do muru przyczepiła się zwiędła winorośl, która niczym kościotrupie dłonie wczepiła się w cegły, szukając ratunku. Motyle latały bezczynnie, jakby zupełnie zaskoczone nowym stanem rzeczy. Czerwcowe powietrze drgało od słońca, pszczoły bzykały równie zdziwione co bardziej kolorowi bracia. Władca dojrzał również służące i ogrodników, którzy gestykulowali żywo, rozkładając ręce. Dzień dopiero się zaczął.
– Wyjść – syknął, opadając na krzesło i zamykając oczy. Gdy w komnacie rozbrzmiał dźwięk zamykanych z impetem drzwi, jego wzrok spoczął na kielichu z winem.
Wino, woda i pustka. Przecież, przecież nigdy nie było winogron.
Wizja dworskiego ukłonu i tego uśmiechu przeszyła boleśnie jego umysł, podrywając go znów na nogi.
***
Znalazł się w lochach szybciej niż myślał, roztrącał wszystkich na korytarzach, ignorując ich zdziwione twarze i głosy pełne niepokoju. Służące przynosiły bukiety zwiędłych kwiatów, rozpaczając nad straconym pięknem ogrodu. W powietrzu już pojawiło się i zawisło złowrogo słowo „głód”. Dworzanie żonglowali nim i przerzucali do siebie niczym złe proroctwo.
Nieco zaspani strażnicy podnieśli się z brzękiem zbroi, gdy zobaczyli mężczyznę schodzącego po schodach. Zasalutowali, przykładając pięści do piersi, aż zadudnił metal o metal.
– Otworzyć celę ostatniego więźnia – rozkazał bez namysłu, czując jak wzbiera w nim złość.
Jeden ze strażników odpiął pęk klucz od pasa i ruszył pierwszy ponurym korytarzem, który nawet w środku dnia ginął w mroku przeplatanym światłem pochodni. Mężczyzna ruszył za nim, próbując nie wybuchnąć lub nie przyspieszyć. Próbując się uspokoić, by nie zniszczyć tej uosobionej klątwy, którą sam kazał sprowadzić na zamek.
– Proszę, Wasza Wysokość. – Strażnik skinął głową, otwierając na oścież drzwi do celi, by potem wycofać się dyskretnie. – Proszę mnie zawołać, będę obok – dodał, zamykając za mężczyzną drzwi.
Czarnowłosy nie odpowiedział nic, wkraczając głębiej w półmrok. Jedna pochodnia paliła się wysoko słabym ogniem, roztaczając krąg złotego światła. Mężczyzna czuł jak słoma chrzęści pod jego butami przy każdym kroku. Na samym końcu niewielkiego, kwadratowego pomieszczenia dojrzał smukłą, stojącą postać patrzącą na niego z dumnie uniesioną głową.
Już miał się odezwać, ale zrezygnował z tego, bo nim wypowiedział jakiekolwiek pierwsze słowo, już był przy księciu, unosząc go parę centymetrów nad ziemią. Czuł, jak jego palce zaciskają się coraz mocniej na jasnej szyi młodzieńca, który wszystkimi siłami próbował się wyrwać. Czuł, jak drobne palce księcia drapią jego dłonie, słyszał jak bezskutecznie jego nogi szukają oparcia na chropowatych cegłach muru.
– Ty diable! Jeśli tego wszystkiego nie odwrócisz… – wysyczał ze wściekłości, uderzając nim o ścianę, by wybić mu z głowy dalsze próby wydrapania mu oczu, a gdy chłopak był już bliski omdlenia, odsunął się, pozwalając mu opaść na pokryte słomą klepisko. Widział, jak książę osuwa się, próbując złapać równowagę na miękkich nogach, łapał oddech, trzymając się za posiniaczone gardło.
– Taka jest naturalna kolej… rzeczy… Nie mam z tym nic wspólnego – wydyszał, podnosząc spojrzenie rozgorzałych, purpurowych oczu na mężczyznę. Ten postąpił krok, zaciskając pięści ze złości. Na korytarzu nagle rozległ się hałas, to radcy i ministrowie musieli podążyć za nim aż do samego dna pałacu.
– Ten sen wczoraj, plony, to wszystko twoje dzieło! Jeśli tego nie odwrócisz to…
– To mnie zabijesz? – dokończył spokojnie książę, który zdążył się wyprostować i przygładzić tunikę. Wyjął z jasnych loków źdźbło słomy. – Moja magia tu nic nie wskóra Sethcie de Nimendorf – dodał, unosząc obie dłonie, by złote bransolety zalśniły w świetle pochodni. – Skutecznie zamknąłeś przede mną jej drzwi. A klęskę sprowadziłeś sam.
Mężczyzna musiał odsunąć się, odejść na chwilę, przejść trzy kroki w przód i w tył, rozchodzić złość, by nie rzucić księciem o ścianę.
– Jak na miłość boską miałbym zrobić to sam?! – krzyknął w końcu, zbliżając się do chłopaka na niebezpieczną odległość. Nachylił się nad nim, prawie przyszywając go do muru.
– Zabiłeś mój lud, a wraz z nim kapłanów. To oni odpowiadali za życie roślin nie tylko na terenie twojego królestwa. Bogowie są jednak sprawiedliwi, ukarzą tylko winnych, więc i tym razem jasno wskazali królestwo i jego władcę, na którym ciąży odpowiedzialność – odpowiedział ze spokojem blondyn, patrząc w oczy mężczyzny z typową dla siebie pewnością i dumą. – Tylko odpowiedni rytuał może tchnąć na nowo życie w to, co umarło tej nocy. Tylko odpowiedni obrządek może przywrócić zachwianą równowagę.
– Rozumiem, że ty jesteś w stanie to zrobić – odparł mężczyzna przez zaciśnięte zęby. Książę w odpowiedzi uniósł zaledwie dłonie, by znów pokazać bransolety na swoich nadgarstkach.
– Myślę, że tym razem Sethcie de Nimendorf jesteś skazany na ustępstwa i tym razem musisz zrobić to, co każę – odpowiedział, a nuta triumfu brzmiąca w jego głosie wywołała kolejną, niewidoczną falę wściekłości we wnętrzu czarnowłosego władcy.
I mimo, że książę wiedział, że mężczyzna nie uwolni go pod żadnym pozorem, postanowił sprawić, że więzienie go będzie ostatnią rzeczą, o której Seth de Nimendorf pomyśli z satysfakcją.
– Tortury, do skutku – odezwał się krótko czarnowłosy do strażników, wychodząc z celi i zostawiając za plecami blondyna. Nie zamierzał patrzeć jak ciężka dłoń jednego z żołnierzy trafia w policzek więźnia.
W drugim zdaniu brakuje dwóch przecinków.
Raczej przebiegłem przez tekst, niż gp przeczytałem, bo tak reaguję na standardową fantasy. Niestety, w tym opowiadaniu nie ma niczego, co mogłoby zainteresować czytelnika, który przeczytał przynajmniej 10 książek w tym gatunku. Trzeba mieć świadomość, że fantasy już dawno zjadło swój ogon i postarać się czymś zaskoczyć czytelnika, czymkolwiek.
W tekście jest sporo powtórzeń, a narracja jest momentami zagadkowa. Na przykład, już na początku, książe mocniej zaciska dłoń na rękojeści miecza, a ja nie pamiętałem żeby w ogóle go trzymał. Potem w jego śnie, wszystkie kielichy są wypełnione winem, a za chwilę okazuje się, że "(...) okazał się pusty. Tak jak wszystkie kielichy tego wieczoru. " Te i inne gafy, sprawiają, że opowiadanie czyta się ciężko - również z powodu dziwnego szyku niektórych zdań.
Dziękuję za słowa krytyki. Chciałabym tylko uściślić, że nie jest to opowiadanie, ale, jak już wspomniałam, pierwsza część długiej całości. Fantastyki nie traktuję jako rodzaju literatury z serii kto, kogo bardziej zaskoczy, bardziej jako pewną konwencję, pozwalającą na ukazanie różnych rzeczy w, można powiedzieć, ciekawszej aranżacji. Polecam z całego serca czytać jednak tekst dokładnie, przebieganie wzrokiem to nie czytanie. Może nowością jest to, że to, co piszę i chcę pisać należy czytać dokładnie? Może, nigdy by mi nie przyszło do głowy "przebieganie" tekstu. Mimo to, dziękuję za jakiekolwiek zainteresowanie.
Leniwcu, sen nie śni się Aidenowi (książę), tylko Sethowi. W końcu obiecał mu, że ześle na niego koszmary. Fragment z kielichami był zamierzony, zauważ, że z początku wszystko wydaje się w najlepszym porządku, dopiero po chwili zaczyna się zmieniać, zanikać, deformować.
Jednym z miłych zaskoczeń, o jakich pisałem, byłby ładny, nienaganny styl. O Twoim tekście trudno jednak tak powiedezieć. Jest sporo błędów. Przykłady:
Nierówne pojedynki i pościgi, włamania do domu i jego rycerzy... -- czemu nierówne pojedynki? Nierówny pojedynek jest wtedy, gdy dwumetrowy olbrzym walczy z kimś, kto ma 1.20 wzrostu. ...włamania do domu - lepiej - włamania do domów.
...dochodziły potępieńcze jęki -- nie pasuje.Potępieńczo można wyć, krzyczeć.
...czując jak przez jedwab jego szaty przebijają się łzy -- najpierw napisałaś, że była jedna, POJEDYNCZA łza, zresztą słowo jedna zbędne, teraz cały ich strumień musiał być.
Wszyscy wokoło biegali i krzyczeli, dochodził do nich dźwięk wywarzanych drzwi, padających na grube dywany ciał okutych w zbroje lub len. -- Już miłosiernie przemilczę ortografa - wywarzanych - wyważanych, ale przeczytaj uważnie to zdanie. Dywany ciał czy drzwi padały na dywany? Zresztą dywany okutych ciał brzmi naprawdę kiepsko. No i okutych w len???
Niestety błedów jest dużo więcej. Jak chcesz, mogę czytać dalej...
Agroeling, szczerze mówiąc : bardzo chętnie. Mówię to bez cienia sarkazmu czy złości, zdaję sobie sprawę z błędów i z ochotą je poprawię. Kajam się z powodu ortografii, ten tekst pisałam 3 lata temu, całość pisałam do listopada zeszłego roku. Jest to jedyny tekst fantasy, który napisałam, wciąż go szlifuję, szukam i wciąż ryję patykiem własne Rio Grande (cytując za Sapkowskim). Mam świadomość, że mojemu stylowi daleko do doskonałości, dlatego też wciąż nad nim pracuję i z chęcią przyjmuję konstruktywną krytykę. Nie jest łatwo o kogokolwiek kto szczerze usiądzie obok, poświęci ci czas i powie : to, to i to jest źle, co ty na to, jak to poprawić. Nie ze wszystkim uwagami się zgodzę, ale naprawdę, jeśli ostatnie zdanie Twojej wypowiedzi było wyrazem chęci dogłębnego sprawdzenia tekstu (w co wątpię, a nawet mam pewność, że tak nie było) - bardzo chętnie, skontaktuj się ze mną, żeby nie "prać brudów" publicznie i skorzystam z cennych rad. Nie jestem święcie przekonanym o swojej genialności dziewczątkiem, wręcz odwrotnie.
"Po paru pewnych atakach, silnych parowaniach i unikach" - że co?
"o ciemnej, splątanej brodzie wolną dłoń wpijając w jego ramię, by"- nie kumam.
Mnóstwo tego jest. Mnóstwo.
xlechatnoir - żaden problem, po to jest przecież to forum. Tylko nie zawsze jest niestety czas, a jutro idę do pracy. Teraz tylko dokończę ten pierwszy rozdział czy prolog.
Nie minęła sekunda nim krzyknęła głośno -- wadliwy styl, najlepiej usunąć początek i po prostu zasząć od - Krzyknęła głośno... bo jeśli nie minęła sekunda, to i tak krzyknęła od razu.
...ciało dziewczyny osłabło, zwiotczało i osunęło... - słówko "osłabło' absolutnie zbędne. Lepiej unikać niepotrzebnych słów.
Nań, w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stala Euphemia spadła... - lepiej - Tam, gdzie jeszcze... nie może być "spadła w miejscu"
Poza tym drastycznie szwankuje przecinkologia. Resztę zobaczę później.
i jeszcze - Przyszły władca bez ostrzeżenia zaatakował szybko i z niespodziewaną precyzją. Albo "bez ostrzeżenia", albo "szybko", bo to prawie to samo. Zbędne słówka...Eliminowanie takiej waty słownej zawsze przychodzi tekstowi na dobre.
xlechatnoir napisała: (...) ale naprawdę, jeśli ostatnie zdanie Twojej wypowiedzi było wyrazem chęci dogłębnego sprawdzenia tekstu (w co wątpię, a nawet mam pewność, że tak nie było) - bardzo chętnie, skontaktuj się ze mną, żeby nie "prać brudów" publicznie i skorzystam z cennych rad. Nie jestem święcie przekonanym o swojej genialności dziewczątkiem, wręcz odwrotnie.
Po mojemu, czyli od końca. Słuszne przekonanie o braku przekonania, ale przekonanie dokładnie przeciwne to przesada. Dlaczego ma to być "praniem brudów"? Kontakt chyba telepatyczny... Uwag i propozycji zmian było by faktycznie sporo, niestety.
Z zamieszczonego fragmentu wnioskuję, że w swoim głównym zarysie powieść przedstawia się dość typowo: brutalny najazd, wymordowanie rodziny, osobista poniewierka dadzą impuls do walki o odzyskanie pozycji, do zemsty. Oczywiście wszystko zależy od tego, co między tragicznym początkiem a happy endem się znajdzie, więc ani to krytyka, ani pochwała w ciemno, tylko ujawnienie przypuszczeń.
Dzięki za cenne rady, sukcesywnie eliminuję błędy i poprawiam. Niestety, jeśli chodzi o przecinki to leżę i kwiczę, chociaż się staram. Żałuję, że nie mam żadnego tekstu napisanego ostatnio w tej tematyce, samej ciężko ocenić mi czy z moim stylem/pisaniem jest gorzej czy lepiej. Może kiedyś, niestety nie przepadam za formą opowiadania.
Naprawdę doceniam Twój wkład pracy i chęć.
AdamKB, jestem nowa na portalu i dopiero orientuję się jak wszystko działa i jakie panują zasady. I przypuszczenie jest słuszne, początek jest typowy, taki też miał być. Zamieszczając mój tekst na forum, chcę sprawdzić czy dobrze oddałam słowami swój zamysł i czy będzie on zrozumiały, czy też nie. Mam nadzieję, że, mimo błędów, lektura sprawi czytelnikowi przyjemność i być może skłoni do pewnych refleksji, uznałabym to za pełen sukces.
Wiesz, na refleksje przychodzi pora trochę później, gdy już zaczyna być wiadomo, kto, co, jak i dlaczego. Teraz można tylko snuć domysły...
Ostatnim, co zapamiętał młody następca tronu był chłód podłogi, który odcisnął się na jego policzku -- chłód nie może się odcisnąć, odcisk może powstać jedynie na wskutek czegoś materialnego.
...z mniejszej odległości można było zobaczyć spacerując w tą i z powrotem... --proponuję - spacerujących w te i wewte.
...jego królewskiej mości -- dużą litewrą Jego Królewskiej Mości.
...księcia bez miecza i berła... -- berło może być tylko królewskie.
Surowy, szary kamień wieńczyły włócznie... -- wieńczyć, jak coś jest na szczycie czy na czubie, ale nie na ścianach, ściany może coś zdobić, może coś na nich być zawieszone, np. bron.
Na razie tylke, ale widzisz, że dużo tego jest. Oczywiście nie ze wszystkim musisz się zgadzać, mogę się gdzieś sam mylić, ale istnieją pewne prawidła, a pisząc fantasy, trzeba znać trochę historię, realia średniowieczne.
Strażnicy popychali go, potrzebnie lub nie, końcami halabard lub dłońmi, dopóki nie dotarli do krat jednej z cuchnących przegniłą słomą i starą uryną cel, których korytarz ciągnął się jeszcze dalej w mrok. -- Fatalnie zbudowane zdanie. Ja bym to napisał tak: Strażnicy powlekli go ginącym w mroku korytarzem do cuchnącej uryną i przegniłą słomą celi.
Po prostu.
Agroeling już zajął się tym, co kluczowe. Język, którego używasz, jest miejscami chaotyczny i niespójny. Stosujesz dziwne kolokacje, przeczysz sama sobie, czasem niedookreślasz podmioty, ubogacasz opisy w sposób, który dla mnie miejscami staje się niestrawny. Osobiście lubię klasyczne fantasy, więc nawet mogłyby mnie zainteresować losy księcia i uzurpatora, ale w tej formie czytanie wydaje mi się nieco zbyt męczące na dłuższą metę.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr