
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Kiedy zapadłem w głęboki sen, miasto również pogrążyło się w odmętach niebytu. Obleczone przędzą dni i nocy, trwało na przekór wiekom. I na przekór mnie – obojętnemu, żyjącemu resztkami rzeczywistości. Nie miało mi nic do zaoferowania, oprócz melanżu wspomnień, teraźniejszości, snów i tyleż grzesznych, co złudnych nadziei. W końcu coś z tej czeluści musiało wypełznąć i, niby robak toczący jabłko, zainfekować nieskazitelny monolit miasta.
Nie wiem, kiedy i jak to się stało, ale zobaczyłem nadchodzącą falangę mroku, zasysającą biały, radosny dzień złowieszczym stygmatem zmiany. Coś nadchodziło, choć może byłem jedynym, który miał o tym później zaświadczyć. Obrazy przelewały się przez mój umysł, nie zatrzymując się w nim, a zdążając niepowstrzymanie dalej, ku obłokom górującym nad zmartwychwstałym grodem. A oto pierwsza z owych wizji.
Szedłem przed siebie jak w malignie, zauroczony i nieobecny, aż potknąwszy się o wystający ze zwalonego muru pręt, boleśnie podążyłem w stronę majaczącej u wylotu ulicy nadziei. Tam wkroczyłem na rozległy, szary od popiołu i pyłu plac. Wszędzie walały się porzucone, skorodowane szczątki maszyn. Ogarnął mnie olbrzymi cień. Odruchowo spojrzałem na wyblakłe słońce. Częściowo przesłaniały je ruiny zamku cesarskiego, wciąż jeszcze emanujące aurą zimnego dostojeństwa. Poszedłem prędko wzdłuż żwirowanej alei. Niegdyś osłaniał ją szpaler drzew, teraz mijałem jedynie złowróżbne, osmalone kikuty. I tutaj natknąłem się na głębokie doły. Wokół wypalone gmachy oraz hałdy piargu i żużlu. Znów wpadłem do rowu. Gramoląc się z niego, zauważyłem pojedynczy słup telegraficzny. Czyżby na nim siedziała wrona?
Jaka przyszłość czekała moje miasto? Będąc niezdolnym do przejawienia niewiary w swój profetyzm, uznałem jednak swoją wizję za nietypowy rodzaj snu. Ale to, co miało wkrótce nadejść, sprawiło, ze drżałem na samo wspomnienie zbliżającego się koszmaru. A oto czego byłem świadkiem, choćby tylko w sennej projekcji.
Czarna pokrywa chmur. A może to nadciągał zmierzch? W każdym razie gwiazdy nie świeciły, księżyca nie było ani jarzących się świateł i neonów miasta. Był jeno pylisty mrok. I tam, na pograniczu widoczności tłumne poruszenie. Całą masą szły jakieś postacie, powolnie, ociężale. Kierowały się w stronę mojego domu. Mieszkałem sam, wszyscy inni lokatorzy uciekli. Cóż, być może dobrze zrobili. To już nie było moje ukochane miasto, a gruzowisko marzeń, nadziei i kamiennych bloków. Zostałem sam, bo to było moje miejsce. Na szczęscie mieszkałem na trzecim piętrze, więc czułem się względnie bezpiecznie i początkowo nie obawiałem się tych, co tak nieustępliwie szli w stronę opustoszałego osiedla. Szli zresztą powoli, bardzo powoli, kołysając się miarowo, ale szli. Zawsze o zmierzchu, kryjąc się za osłoną ciemności. Podchodzili pod sam skraj osiedla, dzień w dzień, coraz bliżej. Toteż zdążyłem im się w końcu przypatrzeć. Mieli rację ci, co uciekli, ostrzegając takich jak ja, uporczywie trzymających się jedynego skrawka ziemi, jakiego znali. To byli umarli, twierdzili, pakując manatki. Albo nieumarli, zresztą jeden czort. Skąd nadchodzili, zastanawiałem się, stojąc niemal bez przerwy przy oknie. W każdym razie szli od strony cytadeli. Tam to już nikt przy zdrowych zmysłach się nie zapuszczał. Dlaczego stamtąd? Niby nic dziwnego, w końcu cytadela to olbrzymie cmentarzysko, gdzie pogrzebano kilkadziesiąt tysięcy ludzi, począwszy od parafian od św. Wojciecha, a skończywszy na lotnikach polskich i angielskich, Czerwonoarmistach i wreszcie zamordowanych jeńcach niemieckich i węgierskich.
Żywe trupy zapewne pojawiły się już i w parkach Wodziczki i Sołackim, wszakże to razem z cytadelą jeden ciąg zieleni, starych drzew i wgłębień terenu ze strumieniami i stawami, które miały doskonałe warunki do ukrycia się i przyczajenia. A ja, mieszkając miedzy tymi obydwoma parkami, tkwiłem miedzy młotem i kowadłem. Z tego, co usłyszałem od ostatnich, nielicznych uciekienierów, całe miasto było przedzielone na pół armią zombich. Pozostawało mi się tylko schować w domu jak w mysiej dziurze. Na ucieczkę zresztą już było za późno. Słyszałem, jak powłóczące postacie mijały mój blok. Czy uda im się wtargnąć do środka? Skulony ze strachu siedziałem w kącie pokoju, wyczekując zbawczego poranka.
I ten nadszedł wreszcie. Zamglony i niewyraźny, nie dawał podstaw do optymizmu. Albowiem wciąż widziałem przez okno poruszające się, niepożądane sylwetki. Całe mrowie bezksztaltnych, obszarpanych, paskudnych sylwetek. Z odrażającymi fizjonomiami, wpatrzonymi w moje okno.
Frazeologia momentami mocno wątpliwa. Jako skończony utwór, tekst jest zły, nijaki, nieskomponowany. Jako fragment... Już nie lubimy się z "Zombimi", więc dalszych części niestety nie będę wyczekiwał.
Pozdrawiam
To opowiadanie było pisane na konkurs FANTASTYCZNY POZNAŃ, ale mi nie wyszło i muszę zgodzić się, że to poroniony twór. Nie miałem dobrego pomysłu ani czasu, bo za późno dowiedziałem się o tym konkursie.
Jeżeli autor twierdzi, że niestety mu nie wyszło, to pozostaje się tylko z tym zgodzić.
Niestety nie zrozumiałem, o co chodzi w opowiadaniu, bo chyba nie tylko o łażących po nocach truposzach w przeddzień Święta Zmarłych – to przecież normalka o tej porze roku.