- Opowiadanie: agnieszka.maciula - Bliżej prawdy o sobie

Bliżej prawdy o sobie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bliżej prawdy o sobie

Bliżej prawdy o sobie…

 

Wielkie Septum było tajemnicą pilnie strzeżoną przez wszystkich, którzy wiedzieli cokolwiek na jego temat. Szczególnie dla mnie, z pozoru zwykłej Weroniki Wązowskiej, niegdyś mieszkającej w Polsce, siedemnastoletniej dziewczynie, która teraz mieszka w USA. Odwiedziłam bibliotekę w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji, legend, podań, czy choćby bajek. Znalazłam kilka kompletnie nie łączących się ze sobą faktów.

 

„Septem, oznacza siedem”– trzymałam akurat w ręku słownik łaciński. „Czyli pewnie tyle właśnie ich jest”– wyszeptałam do siebie.

 

– Prawdy poszukaj w samej sobie.

 

Aaa… podskoczyłam ze strachu, a książka upadła na ziemię.

 

Głos dobiegający zza sąsiedniego regału nie należał do pani Meditch, bibliotekarki, z która przebywałam sama w wielkiej bibliotece. Był to dojrzały męski głos, którego nie znałam. Powoli wstałam z taboretu, cały czas patrząc w miejsce, gdzie ten ktoś miał się pojawić. Zrobiłam kilka kroków w stronę okna, oparłam rękę na półce, spojrzałam w prawo, potem w lewo.

 

Stuk, stuk… odskoczyłam od pułki, słysząc tupot nóg.

 

– Nie bój się – uśmiechnął się do mnie mężczyzna w kapeluszu – chcę ci pomóc.

 

Stanęłam na równe nogi, wcześniej, delikatnie potykając się o druga półkę.

 

– W czym? – zapytałam.

 

Zrobił jeszcze kilka powolnych kroków do przodu i powiedział:

 

– Mogę być źródłem prawdy, której szukasz.

 

Czyżby miała to być kolejna sytuacja, która w życiu normalnego człowieka, nigdy nie powinna się zdarzyć.

 

– Skąd mam wiedzieć, że mogę ci ufać? Nie znam cię.

 

Zrobił dwa kroki do przodu, zapobiegawczo cofnęłam się, a on, po prostu, wyciągnął do mnie rękę.

 

– Rally Perres, do usług.

 

Zmierzyłam go wzrokiem z góry na dół. Pod jego kapeluszem kryły się kruczo czarne loki. Miał duże, prawie całkowicie czarne oczy. Jego pelerynę rozwiewał wiatr, dobiegający znad otwartego okna. Na jego czarnych spodniach zauważyłam symbol, ten sam, który widziałam na policzku Jimmy‘ ego– kolegi, który, mojego pierwszego dnia w szkole, oprowadził mnie po tym dość skomplikowanym budynku– kilka miesięcy wcześniej. Myślałam, że to zwykła blizna, ale teraz, z każdą chwilą wydawało mi się to coraz mniej prawdopodobne. Litera „M” była tym razem metalowa, a przez to jeszcze bardziej wyrazista. Znajdowała się w górnej części jego uda i była tak samo powyginana i nierówna. Zauważył moje zainteresowanie i czym prędzej zakrył symbol peleryną.

 

– Kim jesteś? – zapytałam.

 

– Kimś, kto już raz cię odwiedził.

 

Między moimi oczami pojawiła się zmarszczka.

 

– Po co te tajemnice? Odkąd się pojawiłeś nie dowiedziałam się o tobie praktycznie niczego.

 

Uśmiechnął się do siebie, a ja spojrzałam na jego pelerynę, na której pojawiła się litera „M”, w tym samym miejscu, gdzie przed momentem na jego nodze.

 

– Wiesz wszystko, co niezbędne. Ważniejsze jest to, ile ja wiem o tobie– jeszcze raz zakrył się peleryną, tym razem inną jej częścią.

 

– Skąd mnie znasz? Kto cię przysłał?

 

Rally przestał się uśmiechać. Zrobił jeszcze jeden krok w moim kierunku. Tym razem nie odsunęłam się. Stanął obok mnie i wyszeptał:

 

– Gaudeo po raz kolejny zlecił mi pomoc tobie.

 

– Kto? – coś świtało mi w głowie – On jest… z Wielkiego Septum, tak?

 

Rally odsunął się trochę i całkowicie wyprostował.

 

– To człowiek, do którego powinnaś nabrać szacunku, zanim będzie ci dane go poznać – Zamilkł na chwilę. – To pierwszy i najważniejszy członek Wielkiego Septum.

 

Moje oczy zrobiły się bardzo duże. Oni naprawdę mnie znają, naprawdę interesują się moją osobą.

 

– Zaraz, co ja mam z tym wspólnego? Chcę w końcu znać prawdę!

 

Podniosłam głos zapominając, że jestem w bibliotece. Rally wyjrzał za okno.

 

– To nie czas i miejsce na takie rozmowy – Stawał się coraz bardziej nerwowy. – A teraz mnie posłuchaj – chwycił moje ramiona – nie pytaj dlaczego, ale musisz na siebie uważać. Wokół ciebie są ludzie… istoty, którym bardzo przeszkadza twoja obecność. Trzymaj się tych, których dobrze znasz. Ja będę ci towarzyszył, czasem pojawię się w bardzo niespodziewanych sytuacjach – Kilka razy otwierałam usta, lecz nigdy nie udało mi się powiedzieć nic poza słowem „ale”. – Teraz muszę iść. I pamiętaj, nie znasz mnie.

 

Odsunął się ode mnie, chwycił za rękę, po czym uklęknął na jedno kolano i skłonił głowę.

 

– Co ty robisz? – wzięłam jego rękę i pomogłam mu wstać.

 

– Wybacz mi nieposłuszeństwo – jeszcze raz skłonił głowę i wskoczył na parapet okna.

 

– Poczekaj – krzyknęłam.

 

– Nie szukaj prawdy. Wkrótce sama do ciebie przyjdzie.

 

Rozłożył szeroko ręce i, unoszony przez swoją pelerynę, odleciał, jak ptak, pozostawiając za sobą szum wiatru i chłód dobiegający z otwartego okna.

 

– Co się tutaj dzieje? – To pani Meditch usłyszała szum. – Proszę natychmiast zamknąć to okno!

 

Jej piskliwy głos rozchodził się po całej bibliotece. Nie było sensu się z nią kłócić, ponieważ i tak zawsze stawiała na swoim.

 

– Już zamykam.

 

Staruszka odeszła, podpierając się na swojej lasce, a ja wróciłam do domu, cały czas zastanawiając się nad sensem rozmowy z Rallym. Bardzo chciałam porozmawiać z kimś o tym, ale cały czas przypominałam sobie słowa: „Nie znasz mnie”. Dlaczego miałam ukrywać także naszą znajomość? Może to ostrożność, może strach, a może część planu, mogłam się tylko domyślać. Gaudeo ufał mi tak bardzo, że wiedział, że nic, nikomu nie powiem. Mogłam to przecież wykorzystać.

 

Po długich przemyśleniach, o kolejnym dziwnym dniu mojego życia, poczułam się bardzo senna, po czym, niemal natychmiast, zasnęłam.

 

Wstałam rano i postanowiłam, że będzie to bardzo normalny dzień. Żadnych przemyśleń, zamartwiania się i wracania do tego, co było.

 

Ubrałam się i zeszłam na dół z nieodpartą chęcią zjedzenia śniadania.

 

– Dzień dobry – przeciągnęłam się w drzwiach.

 

Tata właśnie przegryzał tost, więc powiedział tylko: „Cześć”.

 

– Witaj – mama stała przy kuchni – właśnie robię herbatę, napijesz się?

 

– Tak, chętnie.

 

Usiadłam przy stole biorąc do ręki kromkę chleba i nóż do posmarowania jej masłem.

 

– I jak ci idzie w szkole? – Tata skończył jeść. – Chyba nie powiesz mi, że ci się tutaj nie podoba?

 

Spojrzałam na niego.

 

– Do Durkam wróciłabym przy pierwszej okazji – ale, czy nie tęskniłabym za tym wszystkim, co mnie tu spotyka, myślałam. – Powiedzmy, że nie narzekam.

 

– Masz nowych znajomych. Ostatnio widziałem cię z jakimś chłopakiem.

 

Uniósł brwi i uśmiechnął się podejrzliwie.

 

– Oj, Radek, daj spokój – mama uderzyła go z uśmiechem w plecy ścierką do naczyń.

 

– Tato, tylko nie próbuj mnie swatać.

 

Mój palec wskazujący machinalnie podniósł się w jego kierunku.

 

– Ja? A skąd – pochylił głowę nad talerzem i chichotał radośnie.

 

Był początek listopada. Dziś miał odbyć się ostatni trening przed jutrzejszymi zawodami. Trochę nie uśmiechało mi się granie w kosza na boisku szkolnym przy kilku stopniach ciepła, ale cóż, obiecałam, że zagram, więc trzeba pokonać drużyny z sąsiednich szkół.

 

– Dziewczyny, musimy dać z siebie wszystko– grzmiał trener, nauczyciel wychowania fizycznego.

 

Miałam grać na pozycji rozgrywającego. Do składu wciągnięta zostałam już dawno temu, kiedy przyszli do mnie ludzie, wtedy całkowicie mi obcy. To był pierwszy dzień mojego pobytu w tej szkole, a oni wszyscy, gdy tylko mnie zobaczyli, wiedzieli, że umiem i uwielbiam uprawiać ten sport. Wtedy właśnie poznałam Sam– naszą kapitan drużyny– która, tak po prostu, bez zbędnych wstępów zapytał mnie, czy nie chciałabym z nimi zagrać.

 

– Może ja wpadnę po ciebie – zapytała Sam – i tak będę jechać tamtędy od taty.

 

– Mogę się przejść, przecież zawsze chodzę.

 

Uśmiechnęłam się z niedowierzaniem.

 

– Gratuluję ochoty do codziennego chodzenia do szkoły, ale jutro musisz zachować energie do rozegrania pięciu meczów.

 

Cały czas ćwiczyłyśmy zwody i rzuty.

 

– Potraktuje to jako rozgrzewkę. A jeśli nie będą to zbyt mocne drużyny – oddałam rzut do kosza – pokonamy ich jednym paluszkiem.

 

Zaśmiałam się do siebie, a Sam zrobiła dwutakt i oddała rzut za jeden punkt.

 

– Wszystko zależy od dyspozycji w tym właśnie dniu.

 

-Nie, od tego, co masz w głowie – Ktoś rzucił mi piłkę, a ja chwyciłam ją i podałam do Sam. – Znamy swoją wartość, więc porządnie to wykorzystamy.

 

Sam spoglądała na mnie z uśmiechem, kręcąc głową.

 

– Ale ty masz nastawienie. Często tak grałaś wcześniej?

 

– Nie, przyjaciel mnie nauczył – Pierwszy raz wśród nowych znajomych wspomniałam o Tomku. Najlepszym przyjacielu, którego musiałam zostawić w Anglii, który pewnie teraz układa sobie życie na nowo, który jeszcze o mnie nie zapomniała, ale już na pewno stracił nadzieję, że kiedyś znowu mnie spotka. – On często gra, a przez to, że spędzałam z nim mnóstwo czasu, nauczyłam się od niego pozytywnego myślenia.

 

– Przyjaciel? – uniosła brwi do góry.

 

Spuściłam wzrok.

 

– Tak. Został w Durkam.

 

Wzięłam piłkę i odeszłam, nie chcąc kontynuować tego tematu. Tego dnia razem z Sam poszłyśmy, z Jimmy’ m i El, do baru, zjeść coś wysokokalorycznego na rozładowanie stresu. Bawiliśmy się świetnie i żadne z nas nie przejmowało się tym, co może zobaczyć jutro na wadze. Nie był to chyba najlepszy pomysł, na kilka godzin przed turniejem, ale wtedy nikt o tym nie myślał, tylko cieszył się z chwili luzu.

 

Następnego dnia Sam przyjechała po mnie zdecydowanie szybciej niż było to konieczne– podczas wieczornego spotkania, udało jej się przekonać mnie do swojego pomysłu. Wychodząc na dwór poczułam niesforne zimno.

 

– Trochę nam pogoda nie sprzyja – powiedziała Sam na przywitanie.

 

– Damy radę. A ty co, spania nie masz?

 

Zmrużyła oczy.

 

– Przepraszam, po prostu nie mogłam spać.

 

Odjechałyśmy a już chwilę później byłyśmy na miejscu. Od razu było widać, że w szkole dzieje się coś wyjątkowego. My od razu poszłyśmy do szatni, aby się przebrać. Później już tylko półgodzinna rozgrzewka i jeszcze dłuższa walka z zimnem, którego nie uśmierzały nawet bluzki z długimi rękawami i długie skarpetki.

 

Wszystko to przestało być ważne, kiedy rozpoczął się pierwszy mecz. Cały czas podskakiwałam, aby nie utracić więcej ciepła. Sam wywalczyła dla nas piłkę. Kim– nasz spec od zbiórek, złapała ją i pobiegła do przodu. Ruszyłam za nimi, wymieniając się, na środku, miejscami z Kate. Z lewej strony dostałam piłkę. Zainicjowałam rzut do kosza, zrezygnowałam jednak widząc wysoko wyciągnięte do góry ręce rywalki. Podałam do stojącej pod koszem Sam. Rzut i mamy pierwszy punkt. Przeciwniczki z Elmhurst ruszyły z kontratakiem. Trzy nasze zawodniczki zdążyły wrócić, z premedytacją Kate wyrzuciła piłkę z rąk dziewczyny z numerem siódmym na koszulce. Nie obeszło się jednak bez faulu. Rozpoczęły zza linii bocznej. Jedno podanie, drugie, teraz powrót i… rzut za dwa punkty– nietrafiony. Zbiórka pod koszem. Ach, tym razem trafiony.

 

To był trudny mecz, ale ostatecznie wygrałyśmy 63:49. Następne starcie okazało się dużo prostszą potyczką. Ostatnią kwartę przesiedziałam na ławce, właściwie z pierwszego składu na boisku pozostały wtedy dwie osoby. Wszystkie mecze pochłaniały dużo energii, ale siedzenie na ławce okazało się jeszcze gorsze– znów zaczął dokuczać mi chłód. Pełen mecz zagrałam dopiero w finale z drużyną z Chicago. Sytuacja wyglądała źle. Przegrywałyśmy już dziesięcioma punktami. Traciłyśmy piłkę w bardzo prostych sytuacjach. Musiałam wziąć ciężar gry na siebie.

 

Dziewczyny były już bardzo zmęczone, a co gorsze– zrezygnowane. Biegłam z piłka przez środek boiska, minęłam zawodniczkę z numerem czternastym. Podałam do koleżanki, która zmieniła ledwo żyjącą Kate– jedyną blondynkę w naszej drużynie. Zrobiła dwa kroki i oddała mi piłkę widzac przed sobą dwie rywalki. Cofnęłam się kawałek do tyłu, nikt mnie nie atakował, więc swobodnie oddałam rzut za trzy punkty. Wokół boiska rozległy się brawa. Przebiegłam przez boisko, całując krzyżyk na swojej szyi i unosząc triumfalnie pięść do góry. Mecz trwał jednak dalej, trzeba było to wygrać, dla tych wszystkich ludzi, którzy tutaj przyszli.

 

Po raz kolejny rozpoczęłyśmy z bocznej linii boiska. Biegłam do przodu, starałam się pomóc koleżankom. Zauważyłam ciemniejące niebo. Pomyślałam: „No, pięknie, jeszcze deszczu nam brakowało”. Grałyśmy dalej, ale nagle przestał towarzyszyć temu głos komentatora. Normalnie pomyślałabym, że rozbolało go gardło po kilku godzinach krzyku, ale teraz wyglądało to inaczej. Zerwał się wiatr, piłkę trzymała któraś z dziewczyn z drużyny przeciwnej. Rzuciłam okiem na trybuny, wszyscy patrzyli w niebo, kurczowo trzymając czapki i kapelusze, które porywał wiatr.

 

Spojrzałam w górę. Błyskawicznie wokół nas zaczęły zbierać się ogromne chmury, zakrywające słońce. Układały się jakby w wielkie koło. Poczułam ciarki na ciele. Wokół boiska ściągała się mgła. Wszystko trwało zdecydowanie szybciej niż w normalnych warunkach. Ciemne chmury nagromadzały się coraz wężej i wężej. Na trybunach ludzie wyglądali na oniemiałych tym zjawiskiem tylko kilka osób wykazywało coraz większe zdenerwowanie. Jimmy i Liz zaczęli wspinać się w górę trybun. Biegli do Michaela, zamienili z nim dwa słowa i przeciskając się przez innych, pobiegli dalej.

 

Chmury stworzyły wir, w którego centrum pojawiła się czarna dziura. Zainteresowanie przerodziło się w panikę, gdy mgła przysłoniła prawie całe boisko. Wszyscy uciekali– uczniowie, nauczyciele, goście. Mój przeraźliwy chłód całkowicie zamilkł, kiedy moje uszy rozdarł przeraźliwy krzyk. Zakryłam je, padając na kolana. Zmrużonymi oczami zerknęłam na dziurę– to stamtąd dobywał się ten krzyk.

 

Nie mogłam tam patrzeć, czułam, że wrzask rozrywa mnie od środka. Kątem oka zauważyłam, że nikt nie stoi już o własnych siłach.

 

Widziałam tylko błyszczący srebrem znak– powyginaną literę „M”. Upadłam na ziemie, nie mogąc już nawet podpierać sie na kolanach i ramionach.

 

Wokół mnie czołgało się mnóstwo ludzi. Każdy krzyczał, szamotał się, plątał.

 

Poczułam czyjś ucisk na lewej dłoni. Ktoś ciągnął mnie, chyba w stronę lasu. Szamotałam się, próbując uciekać. Napastnik był jednak silniejszy.

 

Coraz słabiej słyszałam już krzyki ludzi, lecz nadal były one wyraźne. Poczułam ból w lewym boku, kawałek konaru wbił się we mnie. „Auu”– krzyknęłam, zwijając się w kłębek.

 

Tajemniczym „Ktosiem” okazał się Michael (kolega, którego poznałam w dziwnych okolicznościach, kiedy przeprowadziłam się tutaj– do Black Day, niedaleko Chicago. Wyróżniał się tym, że przez jakiś czas panicznie bał się mojej osoby. Wiele razy próbowałam pytać go, dlaczego to robił, jednak zawsze unikał tego tematu. Teraz, po kilku miesiącach znajomości wszystko jest w miarę normalnie, chociaż nadal czuję, że nie mówi mi całej prawdy). Puścił mnie. Bez słowa pochylił się nade mną. Jednym, energicznym i bardzo niespodziewanym ruchem pociągnął za kawałek drewna. Zmrużyłam oczy, krzycząc przeraźliwie dla samej siebie.

 

– Musiałem to zrobić, wybacz – wstał.

 

Obdarł część swojej, kiedyś, białej koszulki i owinął ją wokół mojego pasa, aby zatamować krwawienie.

 

– Michael, co ty… ?

 

Zrobiło mi się niedobrze.

 

– Musimy uciekać– Chwycił mnie pod ramiona i podniósł do góry. Rozejrzał się jeszcze raz. – Oni przyszli po ciebie.

 

– Jacy oni?

 

Jeszcze raz chwycił mnie za rękę.

 

– Później. Teraz biegnij.

 

Zrobiłam dwa kroku, ścisnęłam ranę, aby znowu móc oddychać.

 

– Mike…

 

Odwrócił się. Już leżałam na ziemi.

 

– O, Boże, co ja ci zrobiłem. Chodź.

 

Przerzucił mnie przez ramię, zwisałam głowa w dół, uderzając o jego uginające się pod moim ciężarem nogi. Byłam na wpół przytomna a on szedł dalej, w głąb lasu. Zamknęłam oczy, chciałam już tylko odpłynąć, aby nie czuć bólu ani ciężaru, jakby ktoś przygniatał mnie ogromnym kamieniem, ale nie mogłam. Michael powtarzał cały czas „Jeszcze chwilę, nie zasypiaj!”, pewnie miał racje. Światłość mojego umysłu była wtedy minimalna, więc przyjmowałam wszystko, co mi powiedział.

 

Robiło się coraz ciemniej, drzewa stawały się coraz większe i coraz gęstsze. Gdzieniegdzie widać było niewielkie, bezdrzewne alejki oświetlone słońcem, schowanym za ciemnymi chmurami.

 

„Trzask, trzask, trzask”, usłyszałam zbliżające się szybkim tempem kroki ludzi, łamiących zeschłe gałęzie drzew. Mike zatrzymał się.

 

– O, nie… – Postawił mnie. – Dasz radę biec?

 

– A mam inne wyjście?

 

Patrzył na mnie z przerażeniem.

 

– Niestety, nie. Biegnij.

 

Chwycił mnie za rękę, ściskając ją mocno do siebie. Musiałam ruszyć za nim. Ból, jakby leciutko zelżał, ale ruch wcale nie pomagał w jego uśmierzeniu. Ciągnął mnie coraz szybciej, gwałtowniej…

 

– Michael, oni są już blisko…

 

Obejrzałam się na chwilę za siebie, aby moment później odwrócić się i wpaść prosto w mojego przewodnika, który – nie wiedzieć, czemu – zatrzymał się.

 

Odchylił się do tyłu, aby zasłonić mnie ciałem. Wyjrzałam przez ramię, przed nami stała dość duża liczba zamaskowanych ludzi– a może zwierząt, czy innych stworów. Ich tożsamość wcale nie była tak oczywista. W każdym razie wyglądali strasznie. Ciemne stroje, duże kaptury, przykrywające ich nienaturalnie wyglądające twarze, to ich znak rozpoznawczy.

 

– Oni nie lubią światła, weź to– dał mi do ręki latarkę, którą właśnie wyciągnął z kieszeni. Nie patrzył na mnie, ale odsunął, przez odepchnięcie.

 

Dziwni ludzie, z twarzą przypominająca raczej kości ze ścięgnami, zaczęli się niebezpiecznie zbliżać. Oparłam się o drzewo, patrząc, jak Michael stawia powoli kroki do przodu. Bałam się spotkania z nimi.

 

W końcu jeden z nich zaczął biec. Wyciągnął do przodu rękę, machnął nią a w kierunku Michaela buchnęło powietrze, które on jakimś cudem odbił przekierowując atak w stronę zamaskowanych postaci. Trójka z nich poleciała z impetem w zarośla, cała reszta ruszyła z atakiem na Michaela i na mnie. Trzech a może pięciu potężnych mężczyzn biegło w moją stronę. Chwyciłam latarkę, zaświeciłam ją, zasłaniając druga ręką zmrużone oczy.

 

– Aaa… – usłyszałam czyjś bardzo niski głos.

 

Uchyliłam jedno oko. To faktycznie działa, pomyślałam. Moi napastnicy zostali oślepieni blaskiem światła. Stracili równowagę, nerwowo zakrywając oczy. Dwóch z nich zgubiło kaptury, ukazując swoje okropne twarze. Policzki pomarszczone, oczy zagłębione gdzieś w innym świecie, pełne tęsknoty i cierpienia, ale także nienawiści, usta, których prawie nie było widać spod wyszczerzonych, nienaturalnie dużych kłów i włosy zmarnowane, długie, ale słabe i bardzo rzadkie. Wyglądali naprawdę strasznie, ale widać było, że tak naprawdę są zniewoleni przez kogoś o wiele silniejszego od siebie. Jeden z nich, z prawą brwią ukrócona do połowy spojrzał na mnie z nadzieją– nie wiem dlaczego – ale trwało to bardzo krótko. Wokół jego oczu pojawiło się mnóstwo krwawych naczynek. Moje zaskoczenie wzbudziło w nim gniew. Zamachnął się, wyrzucając mi z ręki latarkę, zaryczał głośno.

 

– Aaa – zapiszczałam.

 

Odskoczyłam do tyłu. Uniósł dłoń a jego twarz wykrzywił dziki uśmiech. Pogłaskał się po brodzie. Spojrzał na koniuszki palców, przy których paznokcie zaczęły się szybko wydłużać.

 

– Teraz, skarbie – zbliżył się do mnie – jesteś moja.

 

Nie wiedziałam, co robić. Doznałam tak paraliżującego przerażenia, jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie mogłam normalnie oddychać. Chwyciłam garść ziemi spod drzewa. Rzuciłam mu w twarz.

 

Zebrałam się w ciągu sekundy, panicznie szukając Michaela. Niestety, ten atak tylko rozwścieczył mojego napastnika. Zaryczał i machnął swoją łapą z wielkimi pazurami. „Michael”, krzyczałam. Nie słyszał. Biegłam, ale brakowało mi już sił, oddechu, światła– wszystkiego. Zrobiłam jeszcze kilka kroków do przodu, zaczęłam kręcić się w kółko, aby trudniej mu było mnie złapać. Spojrzałam na ramię– krwawiło.

 

Konar– nie, tylko nie to.

 

Potknęłam się.

 

Zaryczał, machnął jeszcze raz rękę. „Auu”, dostałam w rękę. „Boże, jak boli”, nie dawałam już rady. Chwycił mnie za szyję, podniósł do góry, uwalniając boleśnie moją nogę z uścisku konara. Do oczu napłynęły mi łzy, brakowało mi już sił, aby uwalniać się z jego rąk.

 

– Nie uciekniesz mi już – oddychał głośno i chrapliwie a ja usłyszałam z tyłu czyjeś kroki, które mogły być wybawieniem, albo rychłą śmiercią dla mnie. Przeszedł przeze mnie dokuczliwy chłód a brak tlenu czułam coraz bardziej.

 

– Puść ją! – krzyknął Michael.

 

Stwór puścił mnie a ja błyskawicznie nabrałam powietrza do ust. Chciałam wstać, ale uporczywy kaszel, ból rozbitej głowy, zakrwawionej ręki i boku, były silniejsze. Zdołałam jedynie odwrócić się na bok.

 

Hałas walki trwał jeszcze chwilę, ale mi coraz bardziej zamykały się oczy. Czułam, że przegrywam, teraz już musze się zdrzemnąć… to mi dobrze zrobi… na pewno, Michael sobie poradzi…

 

musze się zdrzemnąć…

 

Michael sobie…

 

 

– Weronika – ktoś krzyczał moje imię we śnie – Obudź się. Błagam otwórz oczy!

 

Michael chwycił moją twarz a ja delikatnie, aczkolwiek najmocniej, jak, w tej chwili, potrafiłam, uchyliłam oczy.

 

– Daj mi… spać… – wyszeptałam.

 

Zamknęłam oczy a Michael zaczął wykonywać bardzo nerwowe ruchy.

 

– Masz, zjedz to – Włożył mi do ust coś obrzydliwie ciągnącego się i tak ohydnego, że prawie to wyplułam. – To cię trochę postawi na nogi.

 

Poczułam w ustach smak rośliny. Zmusiłam się jednak do zjedzenia tego– wszystko, byleby choć trochę przestało boleć. Minęło kilka minut zanim byłam w stanie ustać na własnych nogach. Szliśmy powoli w głąb lasu. Nadal dokuczał mi ból, ale to coś, co okazało się Plantacurą, czyli leczniczym połączeniem wielu roślin, głównie żywokostu, czosnku i babki lancetowatej oraz dziwnej wodnistej substancji, której nazwy nie zapamiętałam, sprawiło, że panowałam nad tym i mogłam w miarę normalnie funkcjonować, nie czując spływającej ze skroni krwi i mdłości oraz kompletnego braku sił do życia.

 

– Dokąd idziemy?

 

Michael nie zatrzymał się, uważał na każdy swój krok, rozglądał się i nasłuchiwał.

 

– W bezpieczne miejsce– odpowiedział.

 

Milczałam przez chwilę, czekając na ciąg dalszy.

 

– Nie powiem, żebyś był zbyt wylewny – prawie udało mi się uśmiechnąć.

 

– Zaraz wszystkiego się dowiesz.

 

Był bardzo poważny, jego wzrok był nadzwyczaj uważny, przestraszony. Przyglądałam się mu. Jego ubranie było poszarpane, wszędzie miał świeże rany, ale udawał twardziela. Szliśmy dalej, mijając wysokie drzewa, małe zarośla pełne pajęczych sieci i niewielkie leśne zwierzęta. Chwyciłam się jego palców, bojąc się, co jeszcze dzisiaj mnie czeka.

 

– Michael – chwyciłam się kurczowo jego ramienia – tam się coś rusza.

 

Zatrzymał się, znów zasłonił mnie swoim ciałem, jakby wiedział, że kryje się tam coś niedobrego. Usłyszałam kroki– jeden, drugi, trzeci – aż w końcu, zza krzaka wyłonił się mężczyzna, bardzo pewny siebie, z głowa wysoko podniesioną do góry i konkretnym celem do spełnienia.

 

– Witaj, Miki – powiedział.

 

Jak on cię nazwał? Chciałam zapytać, ale Michael mnie uprzedził.

 

– Czego chcesz? – zapytał nienawistnie.

 

Mężczyzna zaśmiał się i zrobił kilka kroków do przodu.

 

– O jej. Po co te nerwy? Uspokój się – Był brunetem z charakterystycznym nieładem na głowie, ubrany był na czarno, a w oczy, oprócz metalicznie czarnej peleryny, rzucało się to, co wisiało na jego szyi. Był to srebrzysty znak, ten sam, który przez nie więcej niż sekundę, obserwowałam na stadionie, jakiś czas temu. – Pani wybaczy, nie przedstawiłem się. Richard Lockwood. Miło mi – Znów zaśmiał się szyderczo.

 

To przypadek, czy Michael i Rick są w jakimś stopniu spokrewnieni?

 

– Zostaw ją! Nie pozwolę ci jej skrzywdzić .

 

Michael wyciągnął przed siebie rękę, aby w tym samym momencie rzucić czar na Ricka, którego huk powietrza odrzucił do tyłu. Podniósł się, błyskawicznie stając przed jego oczami. Ukazał mu swoje rządne pokarmu kły i oczy, tak rozdrażnione, jakby chciały opuścić jego ciało.

 

– Pamiętaj, że jestem silniejszy od ciebie.

 

Uderzył Michaela w twarz, z siłą, która odrzuciła go kilka metrów w bok. Spojrzałam mu w twarz, cała trzęsłam się ze strachu. Odsunęłam się dwa kroki do tyłu i znów upadłam. Podniosłam się na rękach i nerwowo zaczęłam przesuwać do tyłu.

 

– Taka sama, jak wszyscy. Zwykły człowiek! Nigdy nam nie dorównacie.

 

Wyciągnął ku mnie rękę. Szuu… znów buchnęło powietrze, a Richard odleciał uderzony zaklęciem Michaela. Wylądował na drzewie, z impetem padając na ziemie. Mike podał mi rękę– znów stałam za nim.

 

– Zostaw nas, bo będę musiał cię skrzywdzić.

 

Odwrócił się i trzymając mnie mocno, ruszył przed siebie, szybkim krokiem.

 

– Nie pozwolę na to! – Rick wstał z wrzaskiem.

 

Michael znów machnął ręką, tym razem Rick zdołał się obronić. Stanął przed nami i, z wściekłością w oczach, rzucił się na Michaela. Powalił go na ziemie i wbił swoje kły w jego szyję. Byłam już pewna, że jest wampirem.

 

Nagle, wokół nas pojawiło się jasne światło. Za moimi plecami stanęła lśniąco-biała postać. Tuż za nim, dwie osoby po lewej stronie i trzy po prawej. Uniósł do góry prawą rękę z szeroko rozpostartymi palcami, spojrzał w korony drzew a później na leżących na sobie Michaela i Richarda. Poczułam przepływającą przez siebie falę energii, która uderzyła w tamtą dwójkę, odrzucając napastnika do tyłu. Powaliła mnie jej siła, więc kolejny raz, będąc w centrum wydarzeń, upadłam na trawę. Oddychałam szybko i patrzyłam raz na potężne jasne postacie, raz na Michaela.

 

– Przekroczyłeś granicę – Usłyszałam potężny i bardzo donośny głos. Rick zapiszczał z bólu, nadal leżąc na ziemi. – Nie masz prawa wchodzić tutaj. Nigdy!

 

Wstał, ale wyglądał nie pewnie i krztusił się powietrzem.

 

– Jeszcze tego pożałujecie.

 

Owinął się peleryną, okręcił wokół własnej osi i… zniknął. Spojrzałam na Michaela, który zasłaniał twarz ręką, leżał przy tym oparty jedną ręką o podłoże. Przeniosłam wzrok w stronę światła. Cała szóstka patrzyła na mnie. Ani się nie uśmiechali, ani nie smucili. Stali w skupieniu, cały czas przyglądając mi się bez mrugnięcia okiem.

 

– Gaudeo – Michael wstał, momentalnie pochylając przed nimi głowę. Spojrzałam na niego, potem błyskawicznie na nich.

 

– Let – Gaudeo spojrzał na swojego towarzysza i skinął głową. – Michael usiądź. Nie męcz się tak.

 

Wysoki blondyn, o włosach całkowicie prostych, z przodu krótkich i ledwie zakrywających uszy, z tyłu zaś długich, sięgających aż do pasa, podszedł powoli w stronę Michaela. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, a strój, lśniący i biały, sprawił, że wyglądał ,jak motyl. Rozłożył ręce, ukazując swoje piękne skrzydła, stworzone z materiału, wyglądającego właśnie tak, jak motyle skrzydła, które mogły unosić go wysoko i daleko, gdzie nikt inny nie ma wstępu.

 

Złożył ręce, pochylając się nad wykończonym Michaelem. Położył dłoń na jego szyi, zamknął oczy i trwał tak przez kilka chwil. Następnie wstał a Michael odetchnął głęboko, z ulgą przymknął powieki i stwierdził, że po jego ranach nie ma już śladu, większego niż niewielkie blizny.

 

Mężczyzna zbliżył się do mnie, uśmiechnął lekko i położył mi rękę na ramieniu. Poczułam przepływającą przeze mnie falę zimna, a kiedy zamknął oczy było to już ciepło, które przyniosło ulgę na całym ciele. Otworzył oczy, spojrzał na mnie jeszcze raz a kolor jego oczu zmienił się, z niebieskiego na bursztynowy.

 

– Och – zaskoczyło mnie to.

 

Let otworzył usta. Szybko jednak powstrzymał się od wydania z siebie głosu. Skłonił lekko głowę i odszedł. „Znowu to samo”, pomyślałam, ktoś kłania mi się, jakbym była królową, otoczoną dworem pełnym służących.

 

– Weronika – Odwróciłam się na zawołanie Michaela. Podszedł do mnie. – Jesteśmy w Bractwie Światła a to jest Wielkie Septum.

 

Letumon doszedł do szeregu sześciu osób. Gaudeo przyłożył swoją prawą dłoń do serca, a reszta jego przyjaciół skłoniła głowy, dokładnie w tym samym momencie.

 

Stanowili, jakby jeden organizm. Wiedzieli o sobie wszystko, a każdy z nich wydawał się wiedzieć, co ten drugi, zaraz zrobi. Cała piątka potrafiła wyczytać z ruchów, gestów i słów Gaudeo to, czego właśnie od nich oczekuje.

 

– Witaj, Weroniko – znów usłyszałam głos Gaudeo.

 

Spojrzałam na Michaela i czekałam na podpowiedź, co powinnam powiedzieć, natomiast on skłonił głowę, spojrzawszy w kierunku światła Wielkiego Septum i powiedział:

 

– Zostawię was teraz. Muszę trochę po sobie posprzątać – podniósł głowę – dziękuję za pomoc.

 

Uśmiechnął się w stronę Letumona, jeszcze raz skłaniając delikatnie głowę. Odwrócił się i odszedł.

 

– Ale… Michael, poczekaj.

 

– Zostawiam cię w dobrych rękach – odwrócił się, mówiąc to – spokojnie.

 

Odwróciłam się, wbijając swoje zaciekawione spojrzenie w szóstkę towarzyszy.

 

– Czas, abyś poznała prawdę.

 

Gaudeo wyciągnął ku mnie rękę, machnął nią, robiąc szeroki obrót wokół jej własnej osi. Usłyszałam podmuch wiatru a moim oczom ukazało się… krzesło.

 

– Usiądź, pewnie jesteś zmęczona – z chęcią skorzystałam – zapewne zastanawiasz się, dlaczego tutaj jesteś.

 

Zamilkł. Spojrzał na swoich towarzyszy.

 

– Tak. W zasadzie tak – odezwałam się, dużo bardziej pewnie, niż myślałam , że to wyjdzie.

 

– Ja nazywam się Gaudeo, a to moi przyjaciele – Dwóch mężczyzn po lewej jego stronie i dwóch po prawej, rozdzielonych między sobą piękną kobietą, na te słowa skłoniło głowy. – Letumon, potrafiący leczyć nawet najgorsze rany, u tych którzy zasługują na wyleczenie – Gaudeo zaczął wyliczać. – Dolor, wyczuwający zło jakie nas otacza i pozwalający nam szybko działać, Fortis, wyróżniający się wśród nas nadludzką siłą fizyczną, Larpija, która może odczytać myśli każdego, niezależnie od odległości oraz Artemut, który odwiedzał cię pod twoim domem, jako kot. Razem tworzymy Wielkie Septum.

 

Ostatnie dwa słowa powiedział powoli, po czym uniósł do góry ręce a cała reszta tuż za nim. Na tle różnych odcieni zieleni, i Gaudeo odróżniającego się od nich odcieniem białego stroju, wszyscy wyglądali, jak ptaki, którym właśnie pozwolono rozwinąć skrzydła.

 

A ja…

 

Poczułam powiew wiatru, który niósł mnie ku górze. Czułam, że frunę, choć w rzeczywistości stałam– już nie siedziałam– obok krzesła. Zamknęłam oczy, wzniosłam ręce, oddając się podmuchowi, a moim uszom zaczęła dochodzić piękna melodia. I trwała, i trwała, i trwała. W mojej wyobraźni zaczęłam krążyć wokół wspaniałego, białego ptaka o kremowym grzbiecie, który trzepotał skrzydłami, co rusz przelatując obok mnie, to z prawej, to z lewej strony.

 

Ale zaraz, on jest ranny. Biel jego piór zakłóca zabliźniona rana.

 

Ocknęłam się. Znajdowałam się tuż obok jedynej kobiety, znajdującej się w Wielkim Septum. Leżałam u jej stój.

 

– Co to było – nadal miałam otwarte, ze zdumienia, usta – i ta rana… blizna, czy…

 

– Jesteśmy, jak puzzle, kiedy brakuje jednego elementu, cały obraz jest niekompletny i ulega zniszczeniu.

 

Kobieta podała mi rękę, z łatwością unosząc mnie do góry. Cofnęłam się, aby widzieć całą szóstkę. Przypomniałam sobie o znaczeniu słowa „septum”, jakie znalazłam, jakiś czas temu, w bibliotece.

 

– Wszyscy o was wiedzą – zaczęłam – ale każdy, jak ognia, unika moich pytań na jakikolwiek temat z wami związany, albo nawet ze mną. Ludzie przysyłają mi dziwne wiadomości , traktują mnie, jak… jak…

 

– Panią? – odezwał się brunet w krótkich, lekko kręconych włosach.

 

– Tak. Właśnie tak.

 

Gaudeo wystąpił z szeregu, schował ręce w szerokie rękawy swojej szaty i wolnym krokiem ruszył do przodu.

 

– Słyszałaś już pewnie o Moriusie – Nie czekał na odpowiedz, od razu mówił dalej. – Chyba już czas, abyś poznała historię powstania Wielkiego Septum i władzy tego mieszańca – odwrócił się w moją stronę – chodź, pokaże ci coś.

 

Wyciągnął ku mnie ręce a kiedy podeszłam bliżej, objął dwiema rękami. Przed oczami zrobiło mi się szaro. Poczułam silny podmuch wiatru a obrazy, które rozmazywały się przed moimi oczami, stawały się coraz mniejsze. Leciałam tak jeszcze przez kilka sekund, kiedy nagle, zatrzymałam się.

 

– Jesteśmy w Kanadzie – Brodaty mężczyzna wypuścił mnie z rąk. Lekko chwiejnym krokiem odsunęłam się od niego, a gdy obrazy przed moimi oczami wreszcie stanęły nieruchomo, ujrzałam uczelnie, którą poznałam nie z wyglądu czy z tablic informacyjnych – widać było tylko napis, w języku, którego nie znałam– ale z ubioru młodych ludzi w bardzo prymitywnych, granatowych togach i czapkach żaków na głowach. – Tutaj rozpocznie się nasza opowieść.

 

Ruszył do przodu. Wszedł do środka budynku, przeszedł jeden korytarz, drugi, wyszedł po schodach , aż w końcu zatrzymał się przed grupą studentów.

 

– Wystroili nas, jak te lalki – powiedział wysoki, dość przystojny brunet, sięgając do kieszeni.

 

– Ej, Morik, wyjdź z tym na zewnątrz – zza filara wyszedł profesor, wskazując palcem w stronę drzwi.

 

– No, kurwa, już nawet zapalić nie można – koledzy patrzyli na niego dość dziwnie, on jednak nie widział problemu w swym nadgorliwym krzyknięciu. – Idę stąd i nie wiem, czy chce mi się wracać.

 

Wyszliśmy za nim. Ten stary murowany budynek wyglądał na zadbany, aczkolwiek miałam wrażenie, że cofnęliśmy się dobrych kilkadziesiąt lat wstecz. Ogromne okna, duże, masywne kolumny i obrazy, zajmujące czasem pół ściany, robiły wspaniałe wrażenie. Na jednym z obrazów, tuż przy holu, nie było malowidła, tylko ręcznie wykonane, niewielkie portrety absolwentów uczelni. Pod każdym z nich widniało imię i nazwisko oraz data. Zerknęłam na jedną z nich, data potwierdziła moje przypuszczenia. Pewna pani, we wtedy niewątpliwie seksownych warkoczykach, ukończyła studia w roku 1856. Dobra, koniec tych obserwacji, pomyślałam i zwróciłam wzrok w kierunku ławki, na której usiadł chłopak, za którym szliśmy.

 

Wyciągnął z kieszeni mały zwitek papieru, rozwinął go i przygryzł wargi. Odczepił wzrok od starej, obdartej kartki i wbił go w niebo.

 

– Pomszczę cię, ojcze.

 

Gaudeo znów objął mnie, przytulając mocno do siebie. Zamknął oczy i uniósł nas wysoko do góry. Przefrunęliśmy błyskawicznie przez kolejny, chyba dość długi, okres czas, lądując w centrum jakiegoś miasta, które zdawało się być martwe przez mrok nocy. Powietrze było wilgotne a pod nogami pluskała nam woda.

 

Staliśmy obok małego sklepu, wokół którego widać było kilka drzew– ogromnych i jednocześnie wymierających. Ich liście, mimo intensywnie zielonego koloru, opadały na dół, stając się szare, wyblakłe i martwe. Za nami biegła zupełnie pusta droga, nieoznakowana z małymi, piaszczystymi poboczami.

 

– Ha, ha, ha, jak cudownie – odwróciłam się w lewo, słysząc czyjś triumfalny śmiech – nie ma ludzi, nie ma zwierząt, wszystko umiera.

 

Uniósł ręce i głowę ku niebu.

 

– Czy to… on? – spojrzałam na Gaudeo, który położył rękę na moim ramieniu i odpowiedział smutno:

 

– Tak. Teraz już jako Morius.

 

Przechodziliśmy razem z nim wzdłuż miasta, czasem zaglądając do domów, gdzie dominował strach, ciemność i zdenerwowanie. Morius chodził, rozglądał się i nie zatrzymywał nawet na sekundę. Przechodził obok urzędów, sklepów i kościołów. Przystanął dopiero obok małego, drewnianego domu, który wyglądał prawie, jak wszystkie domy w starych, polskich wsiach.

 

Nie to jednak było teraz ważne. Morius machnął ręką, obracając się jednocześnie. W ten sposób owinął się czarną peleryną. Otworzył usta i dmuchnął powietrzem prosto w okno domu, obok którego stał. Nie był to jednak zwyczajny oddech.

 

Ta magiczna substancja najpierw stworzyła malutki kłębek, a potem rozrastała się coraz szybciej i szybciej, tworząc wokół domu klosz, oddzielający go od reszty świata. Na jego powierzchni coś zaczęło pływać, coś przypominającego twarze ludzi, a może ich dusze?

 

Morius zachichotał głośno. Znów uniósł ręce a za nim do góry podniosła się także jego peleryna, odrywając jego stopy od ziemi. Poruszył niewyraźnie prawą ręką. Błyskawicznie przeleciał w koło klosza. Zatrzymał się, spoważniał i zamknął oczy.

 

Jeszcze raz wykonał kombinację ruchów dłońmi, aż do moich uszu dotarł przeraźliwy pisk. Z klosza zaczęły uwalniać się, cierpiące, skrzywdzone, choć zmuszane do wysiłku, dusze. Plątały się, błąkały, ale musiały iść, wejść do domu, zawładnąć całym jego wnętrzem i ludźmi…

 

Czarnoksiężnik przeszedł przez klosz, z rykiem wymachując rękami, aby wszyscy nadal wykonywali swoją pracę. Bez trudu przeszedł przez ścianę, która momentalnie się zawaliła, pociągając za sobą kawałek dachu.

 

Otworzyłam usta, wydając przy tym szybki, głęboki wdech.

 

– Dość tego – krzyknął Gaudeo.

 

Znów mnie objął, lecz tym razem wylądowaliśmy w lesie, tuż obok całej reszty Wielkiego Septum. Uderzyłam o ziemie, lądując na kolanach.

 

Wszystko dobrze? – zapytał Letumon, podchodząc do Gaudeo.

 

Nie czekał na odpowiedź, lecz podszedł do mnie. Chwycił moją rękę, którą od razu zabrałam, bo przecież nic mi się nie stało i nie potrzebowałam pomocy medycznej, tym bardziej kogoś takiego, jak on.

 

– On chciał zemsty, prawda? – pytałam całej reszty.

 

– Tak. I nadal jej szuka – powiedział smutno Fortis.

 

Gaudeo przeszedł przez pole, mijając mnie i Leta.

 

– On ma pewien schemat, który spełnia cyklicznie, aby za chwilę znów do niego powrócić – rzekł. – Działania, jakie podejmuje – tak, w bardzo delikatny sposób, nazwał zabijanie – mają na celu stworzenie armii z dusz ludzkich.

 

Wtedy, jego słowa były dla mnie kompletną głupotą.

 

– Jaką armię? Po co mu ona? – Byłam zdezorientowana. – Jeszcze mi powiedzcie, że chce przejąć władze nad całym światem – Uniosłam wzrok do góry a ostatnie słowa wypowiedziałam z lekką ironią. – Przecież to nie jest jakaś cholerna bajka, tu ginął ludzie! A on, jak się domyślam, nie zabija ich przez walące się mury domów!

 

Zaczęłam krążyć wokół całej łąki, trzęsąc się ze zdenerwowania.

 

– Weronika, uspokój się – powiedziała Larpija.

 

Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i stanęłam w miejscu.

 

Nikt z nas nie stał już tak, jak wcześniej, każdy w innym miejscu, bardziej zdenerwowany, bardziej skupiony, tylko ja, wydawałam się być ciekawa dalszego rozwoju akcji a jednocześnie zażenowana tym, co już wiem.

 

– Dla Moriusa zemsta stała się obsesją – odezwała się Larpija – z czasem zaczął wyznawać ideę wszechogarniającego nieszczęścia. Twierdził, że jeśli on musi cierpieć, z powodu straty ojca, który był dla niego najważniejszym wzorem czy idolem, to inni muszą czuć to samo. Nie potrafił poradzić sobie z krzywdą, jaką wyrządzili mu ludzie, ta garstka ludzi, którzy zbijając nieodpowiedniego człowieka, w nieodpowiednim czasie, przyczynili się do niszczenia świata magicznego i później także ludzkości, do pozbawienia ich wszelkiego szczęścia i nie dawania im żadnej litości – Słuchałam jej i w pewnej sekundzie zrobiło mi się go nawet żal, ale nadal nie mogłam pojąć jego filozofii. – Kiedy zemścił się na mordercach swojego ojca, poczuł, że to fajna zabawa, więc kolejnymi jego ofiarami były ich rodziny i przyjaciele. Niestety, kiedy zauważono jego obsesje i odkryto plany było już za późno, żeby, tak po prostu, z łatwością się go pozbyć. Gdy zaczął mordować niewinnych mieszkańców małych miast, ale również prawdziwych czarodziejów i istoty nadprzyrodzone, wtedy powstało Wielkie Septum. To było w 1883 roku.

 

– Więc wy jesteście…

 

– Nie, żyjemy dłużej niż ludzie, ale nie jesteśmy nieśmiertelni. Do tej pory były cztery pokolenia Wielkiego Septum, żadnemu nie udało się ostatecznie pokonać Moriusa.

 

– A teraz? Robicie coś teraz.

 

– Teraz go nie ma – odezwał się Fortis – ale wróci i to już niedługo.

 

Zrobiło mi się gorąco. Otworzyłam usta i nawet nie poczułam, kiedy straciłam równowagę i upadłam na ziemię.

 

– Jak to wróci?

 

– On nie umiera. Kiedy normalni ludzie umierają ze starości, on po prostu znika i wraca, znowu młody – słuchałam go, ale postanowiłam wstać – teraz nie ma go już dość długi czas, więc wróci… niebawem.

 

Odwróciłam się od nich, spuściłam głowę, zakryłam twarz dłońmi, bowiem nie mogłam, tego wszystkiego, poukładać sobie w głowie.

 

– Teraz Morius zbiera siły – rzekł Gaudeo – a pod jego nieobecność nami włada jego armia. Właśnie do tego jest mu potrzebna – znów patrzyłam na nich – na szczęście my – wskazał na swoich przyjaciół – potrafimy ją powstrzymywać, aby wyrządzała ludziom, jak najmniejszą szkodę.

 

– To znaczy, kiedy on wróci? – bałam się odpowiedzi na to pytanie.

 

Larpija spojrzała na Gaudeo. Porozumieli się bez słów, odwrócili, robiąc kilka kroków do tyłu, założyli ręce za swoje szerokie rękawy i spojrzeli na mnie.

 

– Nie ma go już prawie dwadzieścia lat, więc niedługo.

 

– Dokładnie dziewiętnaście lat, czterdzieści jeden dni i trzy godziny – dodał Fortis.

 

Ogarnęło mnie przerażenie.

 

– A ja? Kim ja jestem w tym wszystkim?

 

Na chwilę zapadło milczenie, które po chwili przerwał Gaudeo, otwierając szeroko oczy.

 

– Jesteś brakującym puzzlem.

 

Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc tych słów.

 

– Co to znaczy? – zapytałam.

 

„Aaa”, Dolor chwycił się za głowę, zmrużył oczy i upadł na ziemie. Wszyscy spojrzeli w jego stronę.

 

– Duchy wyszły z jaskini – Spojrzał na nich z niewyraźną miną. – Michael już tam jest.

 

– Gdzie są? – spytał Gaudeo.

 

Dolor wstał.

 

– Przechodzą przez park. Idą w stronę lasu.

 

Gaudeo wzniósł ręce ku górze, zacisnął ją w pięść i szybko puścił. Znów poczułam podmuch wiatru.

 

– Let, idź po pomoc.

 

– Zawiadomię zwierzęta – Artemut błyskawicznie zniknął za horyzontem.

 

– Reszta szybko, idziemy – Gaudeo odwrócił się do mnie. – Ty tutaj poczekaj.

 

– Nie! Ej, czekajcie!

 

Pobiegłam za nimi, zrobiłam cztery kroki, jednak, „Auu”, uderzyłam w magiczną, niewidoczną ścianę. Upadłam na ziemię i poczułam rosnącą gulę na czole.

 

– Lepiej nie rób tego więcej.

 

Krzyknęłam ze strachu– byłam pewna, że nikogo już tutaj nie ma. Odwróciłam się…

 

– Cholera jasna – uderzyłam pięścią w trawę – Rally nie strasz mnie!

 

– Muszę odprowadzić cię do domu – podał mi rękę.

 

– Daj mi spokój – wstałam bez jego pomocy – co tam się dzieje i skąd TO się tutaj wzięło?!

 

Uderzyłam w magiczny klosz i odeszłam wściekła.

 

– Weronika, zrozum, nie mogłaś tam pójść. To niebezpieczne.

 

– To ciekawe, bo chyba słyszałeś, jak tutaj dotarłam, prawda? Wyszłam przecież spokojnie na spacer – grzmiałam ironią – przewietrzyć się wśród Drachotów!

 

Tak nazywały się te istoty, które atakowały mnie i Michaela w głębi lasu. Rally przygryzł wargi, stojąc z dala ode mnie.

 

– Przyznaję, popełniliśmy błąd, ale czasu przecież nie cofnę – znowu podszedł do mnie – mogę cię tylko przeprosić, że musiałaś to wszystko przeżyć.

 

Moje serce powoli zwalniało a wyraz twarzy stawał się coraz bardziej łagodny.

 

– Przecież w końcu i tak bym się tego dowiedziała – Gdzieś między strachem a złością w mojej głowie urodziło się jedno pytanie. – Czy teraz możesz powiedzieć mi kim jestem? Jako, że oni nie zdążyli.

 

– A dasz się namówić na spacer, do domu? Wkrótce wszystko się wyjaśni, obiecuje co to – dodał, widząc moje otwierające się usta.

 

Tyle razy próbowałam wyciągnąć od nich coś więcej, teraz już wiem, że tylko od Wielkiego Septum mogę uzyskać odpowiedzi na moje pytania. Do głowy przyszło mi jednak jeszcze jedno pytanie:

 

– Kiedyś powiedziałeś, że już raz mnie odwiedziłeś. Kiedy to było?

 

Westchnął z uśmiechem.

 

– Tuż przed twoim wyjazdem z Durkam, ktoś całkiem niechcący włamał ci się do twojego pokoju, prawda?

 

Nie mogłam w to uwierzyć, ale mimowolnie zaczęłam się śmiać.

 

– To ty? No wiesz, myślałam, że chociaż to było w moim życiu przypadkiem.

 

Przyszedł tam po to, aby upewnić się– dla Gaudeo oczywiście– że ja to naprawdę ta dziewczyna, o którą im chodzi. Tylko tyle mi powiedział. Na resztę musiałam jeszcze poczekać. Pośmialiśmy się jeszcze chwilę a kilka minut później wróciłam do domu. Rally odstawił mnie pod same drzwi, nie chciał jednak wejść do środka, przez dość późną godzinę. Było długo po 2200 i wtedy właśnie pomyślałam o rodzicach.

 

Miałam zadzwonić.

 

Mówiłam, że wrócę krótko po południu.

 

– Boże, dziecko, gdzieś ty była – mama złożyła ręce tuż przy brodzie. Patrzyła na mnie z przerażeniem.

 

– Mamo, przepraszam. Po prostu świętowanie nam się przedłużyło. – To ja? To naprawdę ja tak kłamię, pytałam sama siebie.

 

– Dlaczego nie odbierasz telefonu?

 

Sięgnęłam do kieszeni – jednej, drugiej – i nic.

 

– O jej, pewnie został w szatni – spuściłam ręce, sama siebie zawodząc.

 

– Ale…

 

– Mamo, naprawdę jestem zmęczona, mogę się położyć? – poczekałam chwilę na odpowiedź.

 

– Powiedz chociaż, czy wygraliście?

 

Wyszłam na pierwszy stopień schodów i zatrzymałam się słysząc jej pytanie.

 

– Można tak powiedzieć – przetarłam oczy – gdzie jest tata?

 

Mama zmieszała się trochę.

 

– On… dostał pilne wezwanie do pracy.

 

– O tej porze? – ciężko było mi w to uwierzyć.

 

– Jakaś awaria.

 

Odwróciła ode mnie wzrok. Westchnęłam głęboko, weszłam na kolejny schodek i z zażenowaniem zakończyłam naszą rozmowę.

 

– Oj mamo, mamo. Jak ty strasznie nie umiesz kłamać.

 

Poszłam do siebie. Nie miałam siły słuchać jej kolejnej niesamowitej opowieści.

 

Jejku, coraz gorzej jej to wychodzi– pomyślałam.

 

Przebrałam się, odkryłam koc z łóżka, położyłam a oczy same powoli się zamknęły. Przez chwilę myślałam jeszcze o tym, co dziś się wydarzyło, o tym, że nadal nie znam całej prawdy, ale także o tym, że z całą pewnością, Wielkie Septum, ale i mnie, czeka ciężka walka z siłami zła, które niedługo na dobre się odrodzą.

 

Na szczęście, wtedy jeszcze, nie wiedziałam, że moje życie wkrótce całkowicie się zmieni, moja rola, w tym wszystkim, będzie dużo większa, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam a także o tym, że moje życie już nigdy nie będzie normalne, być może przez to, że do końca nie wiedziałam jeszcze, kim jestem. To jednak jest opowieść na zupełnie inną historię…

Koniec

Komentarze

   Nie "septum", tylko "septem", w języku Cycerona, w pierwszym przypadku. No cóż, dalej nie czytałem. Jeżeli autorowi nie chiało się tego sprawdzić...

literówka, po prostu częściej używałam słowa Septum, a poza tym słowo wzięłam z łaciny

Nie wciągnęło mnie.

Nieciekawe, choć nieźle napisane, chyba, bo raczej przebiegłem oczyma, niż przeczytałem. Polecam więcej dobrych książek do czytania, a nie bzdurne paranormalne romansidła, które teraz zalewają rynek.

Poczatek zpowiada jakąś intrygę, która niestety rozwleka się w nieskończoność. Wiem, że silna kondenasacja treści nie jest dobra, ale rozwleczenie akcji działa nużąco na czytelnika i tak własnie mam w tym przypadku. Skróć szanowna Autorko opowiadanie o połowę,  wyjdzie mu to na dobre.

Taki efekt powstał być może przez to, że jest do tylko część większej całości. Moim zamiarem było dowiedzieć się tylko czy warto pisać dalej. Do tego opowiadania jest dużo treści wcześniej i jeszcze trochę później.

Odniosłem wrażenie, iż jest na odwrót: trochę treści przed zaprezentowanym fragmentem, dużo jeszcze po nim.  

Pytasz, czy warto kontynuować. Odpowiem nie wprost: warto robić to, co daje nam satysfakcję, cieszy nas i tak dalej. Problem w tym, że jeśli efekty naszych prac mają być komuś pokazane, powstaje ryzyko, że nie spodobają się... Moim zdaniem słabością Twojego tekstu jest powtarzanie modnego ostatnio schematu: pozornie zwyczajna dziewczyna ma niezwykłe moce, dzięki którym będzie zdolna do zniszsczenia / zneutralizowania wcielonego ZŁA, no i przy okazji przeżyje mnóstwo perypetii miłosnych. Prawdę mówiąc nic w tym złego --- ale to już, wybacz otwartość, nudne... Chyba że wniesiesz do schematu własne pomysły.  

Poza tym warto podszlifować stronę językową. Nie jest tak źle, ale powinno być lepiej. Przykłady: 

Wyszłam na pierwszy stopień schodów i zatrzymałam się słysząc jej pytanie.  ---> dlaczego "wyszłam"? To były schody na zewnątrz budynku? Przecinek przed imiesłowem niezbędny.  

- Można tak powiedzieć – przetarłam oczy – gdzie jest tata?  ---> zgodnie ze zasadami zapisy dialogów powinno być: - Można tak powiedzieć. – Przetarłam oczy. – Gdzie jest tata?  

co do tej pisowni tak uczono mnie w szkole i tak czytałam w wielu ksiązkach. Jeśli "Przetarłam oczy" rzpoczynam z dużej litery i stwpiam kropkę to zdanie po pauzie musi rozpocząć się z wielkiej litery. o tych wszystkich przecinkach staram się pamiętać a czasem pisze je już machinalnie- ale to dopiero początek, jak sądzę, mojej twórczości, więc cały czas pracuję nad językiem i widze róznice, między tym co pisałam rok temu a teraz. mam swiadomość, że to jest strasznie tandetne, ale akcja bardzo się później rowiaja a na samym końcu zdarzy się coś czego nikt się nie spodziewa- choć tego jeszcze nie napisałam. Uważam to za tandetne, ale też wiem, że wielu ludzi chce o takich rzeczach czytać i tutaj jest chyba cały problem...

co do tej pisowni tak uczono mnie w szkole i tak czytałam w wielu ksiązkach. Jeśli "Przetarłam oczy" rzpoczynam z dużej litery i stwpiam kropkę to zdanie po pauzie musi rozpocząć się z wielkiej litery. o tych wszystkich przecinkach staram się pamiętać a czasem pisze je już machinalnie- ale to dopiero początek, jak sądzę, mojej twórczości, więc cały czas pracuję nad językiem i widze róznice, między tym co pisałam rok temu a teraz. mam swiadomość, że to jest strasznie tandetne, ale akcja bardzo się później rowiaja a na samym końcu zdarzy się coś czego nikt się nie spodziewa- choć tego jeszcze nie napisałam. Uważam to za tandetne, ale też wiem, że wielu ludzi chce o takich rzeczach czytać i tutaj jest chyba cały problem...

przepraszam za błędy w pisowni komentarzu

Nie ma za co, zawsze mogą się przydarzyć.   :-)   

Tylko nie "tandetne". Prostota pomysłu nie jest równoznaczna z tandetą. Poza tym piszesz, że zamierzasz doprowadzić akcję do takiego finału, jakiego nikt nie odgadnie zawczasu. Typowe otwarcie z zaskakującym zakończeniem --- to na pewno nie tandeta.   

Z przecinkami oraz ze zapisem dialogów problemy ma trzy czwarte użytkowników, więc się nie załamuj, walcz do skutku, czyli do zwycięstwa.   :-)

Staram się. Za jakiś czas pewnie znowu do tego wrócę i mnóstwo rzeczy poprawię. Mam nadzieję, że tworząc tę historię dalej napiszę coś, co sama będę uważała za najlepsze, jakie mogę napisać i może nawet najciekawszy fragment wyślę do NF na konkurs- jeśli zdążę do końca roku.

Dziękuję za cenne rady :)

Nie jest to napisane źle, ale przynudzasz. W każdym razie pisz dalej, ale może spróbuj z innym tematem.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka