- Opowiadanie: rockenroller87 - Gdy koniec staje się początkiem...

Gdy koniec staje się początkiem...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gdy koniec staje się początkiem...

Gdy koniec staje się początkiem…

 

 

 

Josz Aron mijał szybkim krokiem leśne szałasy. Był zimny wieczór, czując przenikliwy chłód mężczyzna jeszcze mocniej opatulił się skórzanym płaszczem, a gardło schował za futrzany kołnierz. Przed szałasami, wokół ognisk, siedziały grupy wojowników. Jedni piekli upolowane mięso, inni cicho dyskutowali. Wojownicy mieli poważne miny, próżno było szukać uśmiechu na ich zmęczonych twarzach. Brudne, zniszczone zbroje zdradzały, że uczestniczyli w wielu bitwach. Ci, którzy dostrzegli Josza, z szacunku kiwali głową w jego kierunku, dodając:

 

– Generale.

 

Josz dotarł przed duży, wyróżniający się rozmiarami szałas. Jego dach, zbudowany z płatów zwierzęcej skóry rozpiętych na drewnianych palach, znajdował się nisko, na wysokości torsu przeciętnego mężczyzny. Połowa szałasu mieściła się, bowiem w dole wykopanym w ziemi. Wysoki, barczysty strażnik zszedł Joszowi z drogi. Generał wąskimi schodkami dostał się przed drewniane drzwiczki, w które od razu energicznie zapukał.

 

– Wejść – usłyszał.

 

W pomieszczeniu, którego ściany stanowiła ubita ziemia podtrzymywana przez grube pale, krzątał się stary elf. Jego siwe, gęste włosy sięgały ramion i opadały na jasnozieloną, elegancką szatę. Jak przystało na elfa, mężczyzna był szczupły i wysoki, a cerę mimo sędziwego wieku miał gładką, niczym młodzieniec.

 

– Co sprowadza cię w me progi? – zapytał delikatnym głosem.

 

– Przyszedłem się pożegnać – odparł Josz.

 

Elf spojrzał na generała, miał przy tym posępną twarz.

 

– A więc zdecydowałeś? – mruknął.

 

– Teron, znasz moje zdanie– odpowiedział generał – już o tym rozmawialiśmy.

 

– Wiem i żałuję, że cię nie przekonałem.

 

– Jedźcie z nami, tu nie ma już dla nas miejsca.

 

Zapanowała niezręczna cisza. Teron usiadł na taborecie, wyglądał na zamyślonego, zmarszczył brwi, a wzrok skupił na tlącej się pochodni.

 

– Nie opuszczamy tych krain na zawsze, wrócimy, gdy będziemy wystarczająco silni – rzekł Josz.

 

– Mam wyjechać? Porzucić ziemię moich przodków, ziemię, na której urodzili się i polegli moi synowie? Tego ode mnie chcesz? – oburzył się Teron, ton jego głosu wciąż był jednak spokojny.

 

– Drzewo Światła traci moc. Jego blask nie będzie was dłużej chronić. Oni tu przyjdą.

 

– Jeśli takie jest przeznaczenie, staniemy do walki.

 

Josz pokręcił głową, irytował go upór elfa.

 

– Nie rozumiesz?! – wyrzucił z siebie –zabiją was, a tych, którzy przeżyją poddadzą czarnym obrzędom!

 

– Będę bronił Świętego Drzewa, póki nie polegnę. Nikogo nie zatrzymuję tu siłą, kto chce niech wyjedzie z tobą.

 

Generał głęboko westchnął, zdał sobie sprawę, że nie przekona przyjaciela.

 

– Nie będę Cię namawiał – powiedział zrezygnowany – Mam nadzieję, że rozumiesz moją decyzję. Muszę ratować rodzinę.

 

– Każdy z nas chce służyć słusznej sprawie – elf spojrzał na Josza ciepłym wzrokiem.

 

Josz opuścił głowę i przełknął ślinę, w ostatniej chwili opanował wzruszenie. Po chwili podniósł wzrok i dziarsko rzekł:

 

– Wrócę na Wielki Ląd, obiecuję.

 

Po tych słowach opuścił szałas. Gdy zamknął za sobą drzwi, zatrzymał się, oparł dłonie o biodra i spojrzał w górę. Pomiędzy koronami drzew było widać rozgwieżdżone niebo. Generał patrzył na gwiazdy, jakby szukał w nich natchnienia, które pozwoli mu podjąć właściwą decyzję. Wciąż miotały nim wątpliwości, nie chciał opuszczać przyjaciół. Potem rozejrzał się po rozświetlonym ogniskami obozie, kilkaset szałasów tworzyło leśne miasteczko. Generał obawiał się, że jego odejście osłabi i tak już nadszarpnięte morale mieszkańców obozu. Josz wrócił do swojego szałasu, tam czekała na niego żona. Piękna brunetka o błękitnych oczach kołysała w ramionach niemowlę. Leila była młodą kobietą, młodszą od Arona, który był mężczyzną w średnim wieku. Na widok zmartwionej miny męża zapytała:

 

– Nie przekonałeś go?

 

– Nie – odparł Josz.

 

Generał zrzucił z pleców płaszcz, potem rozpiął skórzany kubrak odsłaniając dobrze zbudowany tors. Leila patrzyła na niego z podziwem. Wyglądał inaczej niż przed laty, gdy się poznali. Wtedy miał młodą, delikatną twarz, teraz pokrywały ją blizny i zmarszczki. Twarz młodzieńca przeobraziła się w twarz dojrzałego, ciężko doświadczonego przez życie mężczyzny. Tylko fryzura pozostawała wciąż ta sama. Josz miał krótkie, ciemne włosy. Generał usiadł na łożu obok żony.

 

– To ich wybór – powiedziała Leila – Zrobiłeś co mogłeś.

 

– Teron był mi druhem tyle lat, mam go tak po prostu opuścić?

 

– Musimy uciekać, wiesz o tym dobrze. Rouni są coraz bliżej, mogą nas odnaleźć w każdej chwili.

 

Leila pogładziła umięśnione ramiona męża. Ten po chwili odparł:

 

– Ruszamy skoro świt.

 

Następnego dnia, gdy tylko słońce wyjrzało zza horyzontu, Josz dosiadł swego białego konia. Leila ubrana w ciepłe futro siedziała już w siodle na czarnym wierzchowcu. Na plecach w skórzanym nosidełku trzymała dziecko. W obozie panowała cisza, wszyscy jeszcze spali. Generał odwrócił się by jeszcze raz spojrzeć na szałasowe miasteczko, w którym spędził ostatnią jesień. Potem zwrócił się do swych podwładnych:

 

– Nie oczekuję, że ruszycie ze mną. Powtórzę to jeszcze raz, tym razem po raz ostatni, kto chce może zostać.

 

– Jedziemy z tobą, generale – odparł, siedzący na kucyku, na czele grupki wojowników krasnolud Karum, który odziany był w ciężką, lecz starą i popękaną już zbroję .

 

– W takim razie w drogę! – podniósł głos Josz.

 

Konie ruszyły leśną ścieżką na wschód. Generał jechał na czele. Po pewnym czasie poprosił jednorękiego Harima, który dobrze znał okoliczne lasy, by ten zastąpił go w roli przewodnika. Tymczasem Josz podjechał do jedynej oprócz Leili kobiety w grupie. Ta ubrana była jak pozostali wojownicy. Miała na głowie hełm, odsłaniający policzki i usta, lecz zakrywający nos, zaś na plecach dzierżyła miecz. Spośród wojowników wyróżniała ją wiotka, dziewczęca sylwetka i długie włosy splecione w warkocz, który wystawał spod hełmu. Hoszina, bo tak się nazywała, spojrzała srogim wzrokiem, świadczącym o dużej pewności siebie, na generała. Ten zapytał:

 

– Wciąż jesteś na mnie zła?

 

– To nie ma już teraz znaczenia – odparła.

 

– Nie prosiłem byś jechała z nami.

 

– Nie zostawię brata.

 

– To ja powinienem się troszczyć o ciebie, nie ty o mnie.

 

– Za bardzo jej ufasz – Hoszina wskazała głową na Leilę, która jechała daleko z przodu.

 

– To nie jej decyzja.

 

Siostra generała zaśmiała się pod nosem, po czym odparła:

 

– Wierzysz w to co mówisz?

 

W tym momencie Leila odwróciła się i poszukała wzrokiem męża, gdy go spostrzegła, zatrzymała się na uboczu drogi.

 

– Lepiej byśmy jeszcze dziś przenocowali w lesie – rzekła do Josza, gdy ten się zbliżył– Nocleg na otwartej przestrzeni to duże ryzyko.

 

– Młoda pani, nie to żebym chciał się wtrącać, ale wtrącić się w sumie muszę – przemówił jadący obok Karum, którego gęsta, długa broda sięgała siodła – według wiadomości, z która przyfrunął jastrząb Orik, statki będą czekały przy Długim Cyplu, przez dwa dni, trzynaście dni po święcie zimy. Dziś mamy jedenasty dzień od święta, musimy się śpieszyć, jeśli chcemy opuścić te ziemie.

 

– Karum ma rację – powiedział Josz – musimy wędrować także w nocy, zrobimy krótki postój w lesie, by odpoczęły konie i ruszamy dalej.

 

Do generała podjechał młody elf Dion. Elf w przeciwieństwie do towarzyszy, którzy podróżowali w grubych futrach, miał na sobie cienki, niebieski płaszcz. Elficki płaszcz, utkany z włókien Ejonu, trzymał ciepło lepiej niż najgrubsze z futer. Mężczyzna o zielonych oczach, którego długie, kruczoczarne włosy spięte były w kuc, powiedział głosem pełnym powagi.

 

– Opuśćmy te lasy, jak najszybciej. Drzewa mówią, że czai się w nich zło.

 

– Ty i te Twoje elfickie przeczucia – wyśmiał kompana krasnolud.

 

– Gdyby nie te przeczucia, ktoś już dawno ściąłby ci łeb – odparł Dion.

 

Karum wyraźnie się zaperzył, chciał od razu błyskotliwie odpowiedzieć, lecz, jak przystało na krasnoluda, minęło kilka chwil nim zebrał myśli i wyrzucił z siebie rozgniewanym głosem.

 

– Gdyby nie mój topór, przeczucia już od dawna by cię nie nękały.

 

– Więcej pokory krasnalu – odgryzł się Dion.

 

– Wystarczy – przerwał sprzeczkę generał.

 

Krasnolud i elf ucichli po reprymendzie dowódcy. Grupa wędrowała dalej na wschód. Josz co jakiś czas rozglądał się bacznie na boki. Mimo, że ten region Wielkiego Lądu, obejmujący Stare Lasy i wschodnie wybrzeże, nie był jeszcze podbity przez okrutnych Rounów, generał odczuwał niepokój. Tu blask Świętego Drzewa był już na tyle słaby, że nie oślepiał Przeklętych dusz i szkaradne stwory mogły czaić się w leśnych gęstwinach. W ciągu dnia Josz zarządził tylko dwa krótkie postoje, wieczorem planowany był dłuższy odpoczynek. Gdy las powoli ogarniał półmrok, wędrowcy zaczęli rozglądać się za miejscem, w którym mogliby rozbić przejściowy obóz.

 

– W brzuchu mi już burczy – rzucił swym grubym głosem Karum – zatrzymamy się gdzieś w końcu?

 

– Cierpliwości – odparł generał.

 

– Nie to żebym czuł się zmęczony, aczkolwiek martwię się też o swego Rufinka – krasnolud wspomniał o kucyku, na którym jechał – nie jest przyzwyczajony do długich wędrówek.

 

– Z tego co słyszę dyszy mniej od ciebie – powiedział Josz zirytowany marudzeniem Karuma – a już na pewno tak nie jęczy.

 

– Że co?! Nie można już nic powiedzieć? – złośliwa uwaga oburzyła krasnoluda.

 

Nagle nad głowami wędrowców rozległ się przeraźliwy pisk. Josz od razu spojrzał w niebo i spostrzegł lecącego wysoko ptaka.

 

– Szybko z drogi – rzucił generał do towarzyszy.

 

Dowódca wjechał w las by schronić się pod koronami drzew.

 

– Myślisz, że to zwiadowca Rounów? – zaniepokoiła się Leila.

 

– Nie wiem, ale jeśli to jeden z mrocznych ptaków, lepiej by nas nie zauważył.

 

W okolicy ponownie rozległ się pisk. Dion starał się wsłuchać w ten przeraźliwy skowyt. Gdy zapadła cisza, rzucił pewnym głosem:

 

– To nie mroczny ptak.

 

Elf skierował konia na drogę.

 

– Co ty robisz? – zdenerwował się Karum.

 

– Cisza! – przerwał mu Dion.

 

Gdy znalazł się na ścieżce, wbił wzrok w niebo, przystawił złączone dłonie do ust i wydobył z siebie pisk podobny do tego, który przed chwilą słyszał.

 

– Na bogów! Poćwiartują nas przez niego! – rzucił Karum, trzymając w ręku topór i rozglądając się po okolicy.

 

Generał zachowywał spokój, zwrócił się do żony:

 

– Leila, trzymaj się blisko mnie.

 

Ptak, który szybował z rozpostartymi skrzydłami nad koronami drzew, zareagował na pisk elfa i zniżył lot. Pokrążył chwilę nad jego głową, po czym usiadł na gałęzi przydrożnego drzewa. Na twarzy Karuma pojawiło się zdziwienie.

 

– Czyż mnie oczy nie mylą? – powiedział krasnolud wpatrując się w ptaka.

 

Nabrał teraz odwagi i podjechał do drogi, by przyjrzeć się zwierzęciu. Czarnobiałe pióra, długi i zagięty w dół dziób były tak charakterystyczne, że pozbył się wątpliwości.

 

– Przecież to nasz Orik! – rzucił Karum zadowolonym głosem.

 

Ptak ponownie wydał z siebie okropny pisk. Dion stanowczym gestem dłoni poprosił krasnoluda by ten się nie odzywał, potem przybrał zmartwioną minę.

 

– Co on tu robi? – zapytał elfa Josz, wyjeżdżając na drogę i spoglądając na jastrzębia.

 

– Coś się stało – odparł przejętym głosem Dion.

 

– Co? – spytał generał.

 

Elf opuścił głowę, niepokojąco nią pokręcił i po chwili zastanowienia odpowiedział:

 

– Coś strasznego… ten pisk świadczy o potwornym cierpieniu…

 

– Coś…? Niewiele nam to mówi – zirytował się Josz.

 

– Czuje jedynie jego emocje…

 

Generał podjechał do Orika i zdjął z jego nóżki skórzaną obrożę, do której doczepiony był mały woreczek. Otworzył go, po czym odpowiedział:

 

– Nie ma wiadomości.

 

– Orik nas szukał…, to pewne – stwierdził Dion.

 

– Po co ktoś wysyłałby go za nami bez wiadomości?

 

– Nie za bardzo przejmujecie się jakimś ptakiem? – spytała Leila.

 

– Młoda pani to nie jakiś ptak – wtrącił Karum – To Orik, nasz najlepszy goniec. Orik nie opuściłby obozu bez ważnego powodu.

 

Josz po chwili zastanowienia oznajmił zdenerwowanym głosem:

 

– Musiało się coś stać w obozie – popatrzył na Diona, a potem na Karuma i dodał – jedźcie z Leilą i dzieckiem, za półtora dnia dotrzecie do Długiego Cyplu.

 

– A co z tobą?

 

– Wracam do obozu.

 

– Co?! – zdenerwowała się żona generała.

 

– Moi ludzie dopilnują byś wsiadła na biały okręt. Postaram się do was dołączyć. Nie mogę opuścić Wielkiego Lądu, nie wiedząc czy… – Josz nie dokończył.

 

– Nie ma mowy bym cię zostawił – stwierdził stanowczo Karum.

 

– Wracamy wszyscy! – dodał Dion.

 

– Nie! –sprzeciwił się generał – Leila i mój syn muszą opuścić te ziemie. Macie o to zadbać.

 

– Nie możesz wrócić sam, to zbyt niebezpieczne – wtrąciła Hoszina, po czym popatrzyła na wojowników, którzy przysłuchiwali się rozmowie dowódców – dwudziestu zbrojnych zdoła obronić twą żonę i syna, my pojedziemy z tobą.

 

– Dziewiętnastu – zabrzmiał zachrypnięty głos i spośród grupy wojowników wyjechał jednoręki Harim – jadę z wami.

 

Generał chciał zaprotestować, lecz uprzedził go Karum:

 

– Nie upieraj się i tak to nic nie da – powiedział krasnolud – Hoszina ma rację. Leila i dziecko bezpiecznie dotrą do okrętu. Na tych terenach nie ma już prawie Rounów, za to tobie może być potrzebne wsparcie.

 

Josz głęboko westchnął i zwrócił się do żony, która patrzyła na niego z wyrzutem:

 

– Powiecie kapitanowi białego okrętu by jeśli to możliwe poczekał na nas dzień dłużej. Jeśli się nie pojawimy, odpłyniecie..

 

– Jesteś beznadziejny, zostawiasz własne dziecko! – wyrzuciła z siebie Leila.

 

– Muszę wrócić – odparł opanowanym głosem generał.

 

– Mogłam się tego spodziewać. Zawsze bardziej zależało ci na nich… – Leila miała zawiedziony głos, patrzyła na męża oczyma pełnymi złości.

 

– Przestań – przerwał Josz i powiedział do jednego z wojowników – Kelisz, przejmiesz dowództwo, jeśli coś stanie się mojej rodzinie, zapłacisz za to życiem.

 

– Nie spadnie im włos z głowy, obiecuję!

 

Generał zawrócił konia i pognał w kierunku obozu, za nim podążyli Karum, Dion, Hoszina i jednoręki Harim. Pozostali wojownicy ruszyli wraz z Leilą dalej na wschód. Wkrótce las ogarnęły ciemności, choć jeźdźcy chcieli jak najszybciej dotrzeć do obozu, musieli zwolnić. Orik krążył nad ich głowami pełniąc rolę zwiadowcy. O świcie konie były już na tyle zmęczone, że Karum zażądał postoju:

 

– Jesteśmy już blisko, nie warto się zatrzymywać – odparł generał.

 

– Jeszcze chwila i konie nam popadają! Mniej litość! – zdenerwował się krasnolud.

 

– Karum ma rację, generale. Powinniśmy się zatrzymać – dodał Dion.

 

Josz posłuchał elfa, wiedział, że ten dobrze zna się na zwierzętach. Jeźdźcy zsiedli z koni, by coś zjeść i rozprostować kości. Karum był tak głodny, że zjadł pół bochenka chleba. Posiłek zakończył głośnym beknięciem, potem oparł plecy o drzewo i ziewając rzekł:

 

– Co ja bym dał za chwilę drzemki…

 

– Odpoczniesz w obozie – odpowiedział Josz.

 

Generał wciąż zdawał się być lekko podenerwowany. Obok niego siedział Harim, który przed laty stracił dłoń w boju. Wojownik ten wzbudzał trwogę nawet wśród sprzymierzeńców, był wysokim mężczyzną o potężnie zbudowanym karku, miał groźną, dziką twarz porośniętą gęstym zarostem, do tego był łysy, a jego czaszkę przeszywała wskroś gruba blizna. Harim ściskał kolanami trzon topora, przytrzymywał kikutem ostrze i kamieniem, który trzymał w drugiej ręce, ostrzył broń.

 

– Na czyj łeb szykujesz kowadełko? – zapytał Dion, wskazując głową topór.

 

– Bez obaw, nie na twój, młodzieńcze. Radziłbym wam również przygotować oręż, w obozie niekoniecznie spotkamy przyjaciół.

 

– Zawsze przygotowujesz się na najgorsze – rzucił Karum.

 

– Raz dałem się już zaskoczyć – Harim popatrzył na rękę bez dłoni – wystarczy.

 

Hoszina podeszła do Josza i powiedziała cicho tak by nikt inny nie słyszał:

 

– Jednoręki ma rację, musimy uważać. Powinniśmy zboczyć ze ścieżki, jeśli Rounowie znaleźli obóz…

 

– Myślałem już o tym, za Krzywym Dębem wjedziemy w las, zbliżymy się do obozu od strony Czystego Strumyka.

 

Drużyna ruszyła w dalszą drogę. Wkrótce Josz zatrzymał się przy drzewie, którego pień był dziwacznie wygięty. Generał zeskoczył z konia i oznajmił:

 

– Dalej pójdziemy lasem, wędrówka ścieżką jest zbyt niebezpieczna.

 

Wszyscy rozumieli decyzję dowódcy. Josz usłyszał pisk Orika, który krążył w powietrzu. Dowódca spojrzał na niebo i za ptakiem, w oddali, ujrzał smugę dymu.

 

– Na bogów – powiedział Karum – tam znajduje się obóz.

 

– Zejdźmy jak najszybciej z drogi – pośpieszył towarzyszy generał.

 

Teraz wszyscy spodziewali się najgorszego, Rounowie musieli zaatakować obóz.

 

– To niemożliwe. Drzewo, choć słabnie, to jego blask wciąż odstrasza Przeklętych. Za wcześnie by mogli zaatakować – oznajmił przejętym głosem Dion.

 

– Przygotujcie ostrza bracia, w powietrzu już wyczuwam smród pękających wrzodów Rounów – stwierdził Harim.

 

Na jego twarzy malowała się wściekłość, wojownik pałał rządzą odwetu. Wędrowcy pozostawili konie w okolicy Krzywego Dębu i ruszyli pieszo przez las, chcieli zbliżyć się do obozu niepostrzeżenie. Odtąd porozumiewali się szeptem i gestami. W pewnym momencie idący na czele grupy Josz przykucnął, jego towarzysze zrobili to samo.

 

– Czysty strumyk – powiedział szeptem Aron, spoglądając na rwący potok, który znajdował się kilkadziesiąt smoczych kroków przed nim.

 

Dion rozejrzał się na boki i oznajmił:

 

– Brak straży, Teron zawsze stawiał tu dwóch łuczników.

 

– Jeszcze macie wątpliwości, co stało się w obozie? – rzucił jednoręki Harim.

 

W tym momencie Dion zmarszczył brwi, coś go zaniepokoiło. Po chwili rzucił do kompanów:

 

– Kryć się! Idą tu!

 

Wrażliwy elficki słuch pozwolił drużynie zawczasu ukryć się za potężnymi pniami drzew. Wkrótce także Josz usłyszał gardłowe, zachrypnięte głosy, a na wysokości Czystego Strumyka pojawiło się dwóch Rounów w czarnych zbrojach. Mężczyźni prowadzili przed sobą staruszka. Ten był cały we krwi, ledwo dreptał z nogi na nogę.

 

– Szybciej! Bo łeb ci odrąbię! – wrzasnął do pojmanego jeden z oprawców, który nie miał na głowie hełmu.

 

Nawet z tej odległości Josz widział czerwone, pękające wrzody pokrywające jego czaszkę. Rany, które broczyły cuchnąca ropą znajdowały się na całej twarzy Przeklętego. Dion popatrzył na dowódcę, który kucał obok. Ten szepnął:

 

– Zabij ich.

 

Elf bezszelestnie wyjął z kołczanu strzałę, napiął cięciwę i wycelował w Rouna, który szedł w hełmie. Po chwili mroczny wojownik wydobył z siebie krótkie, ciche jęknięcie i padł na ziemię. Dion trafił idealnie w odsłonięty fragment szyi, pomiędzy hełm a zbroję. Drugi Wrzodowiec panicznie rozejrzał się na boki, chciał już ryknąć by wezwać pomoc, lecz nim to zrobił strzała przeszyła także jego gardło. Josz wraz z kompanami podbiegł do staruszka, który przewrócił się ze zmęczenia. Ciężko pobity mężczyzna z trudem otworzył oczy by spojrzeć na swych wybawców.

 

– Na Bogów! To stary Tobi – powiedział przejętym głosem Karum, gdy rozpoznał przyjaciela.

 

– Generał? – zdołał wydusić z siebie staruszek, spoglądając na Josza.

 

Dowódca podtrzymywał na ramieniu głowę Tobiego, ten był ledwo przytomny.

 

– Nie daliśmy rady – wymamrotał staruszek – było ich zbyt wielu. Już po mnie, mocno oberwałem.

 

Tobi wskazał ręką ranę w brzuchu.

 

– Josz nie możemy tu zostać, Rounowie mogą kręcić się po okolicy – zwróciła się do brata Hoszina.

 

– Błagam nie zostawiajcie mnie tu – wtrącił Tobi.

 

– Ukryjmy staruszka w jaskini za strumykiem – powiedział jednoręki Harim.

 

Chwilę potem przewiesił rannego przez bark i zabrał do groty w pobliskim masywie skalnym. Tam położył go w ciemności, a Josz zaczął zadawać pytania:

 

– Rounowie zaatakowali obóz?

 

– Przyszli z zaskoczenia, panie – odparł krztusząc się własną krwią Tobi – Zbyt wielu… nie mieliśmy szans.

 

– Rozumiem.

 

– Ktoś musiał zdradzić przejście…

 

– Kiedy przyszli?

 

– Wczoraj, przed zmrokiem, nieoczekiwanie, podziemnym przejściem, dlatego ktoś musiał zdradzić. Uciekłem, chciałem się ukryć, ale… . Zabili prawie wszystkich, resztę zabrali… – po policzkach starca pociekły łzy.

 

Generał popatrzył na towarzyszy.

 

– Wrócę do obozu, rozeznam teren – powiedział – może jeszcze uda się kogoś uratować.

 

– Chcesz zginąć?! – oburzył się Karum – wiemy co się stało, uciekajmy stąd, póki jest to możliwe.

 

– Nie prosiłem byś szedł ze mną – stanowczo odparł generał, po czym powstał.

 

Staruszek złapał go za nogę.

 

– Zabijcie mnie. Nie chcę dostać się w ich ręce! – powiedział.

 

– Wrócimy po ciebie – wtrąciła Hoszina.

 

– Nie… dla mnie już nie ma nadziei. Rana zbyt głęboka. Jeśli mnie znajdą czarne czary uratują me ciało, lecz ma dusza zostanie przeklęta.

 

Josz spojrzał na Karuma, który znał się na lecznictwie.

 

– Rana jest głęboka, a krew czarna jak sadza – oznajmił z ciężkim sercem krasnolud – jedyne co możemy zrobić to skrócić bratu cierpienia.

 

Generał głęboko westchnął.

 

– Oddajcie mnie w ręce bogów światła, proszę… – rzucił Tobi.

 

Jednoręki Harim widząc niezdecydowanie towarzyszy oznajmił:

 

– Zajmę się tym. Lepiej stąd pójdźcie.

 

Generał, Karum, Dion i Hoszina zaczekali na jednorękiego przy wyjściu z groty. Gdy ten się pojawił, miał minę pozbawioną emocji, a w ręku trzymał umazany we krwi topór.

 

– Nasz brat jest już w Krainie Wiecznego Światła. By bogowie wybaczyli mi to co przed chwilą zrobiłem, trzech Przeklętych musi poznać smak tego ostrza. Nie wiem jak wy, ale ja idę na polowanie.

 

– Potowarzyszę ci w tej wyprawie – dodał wściekłym głosem Josz.

 

– Jeśli bogowie doceniają głupotę, to zapewne są z nas dumni. Odważny nie jestem, ale przyjaciół nie zostawię. Wyrznijmy ścierwo, które cuchnie jeszcze w tym lesie – rzucił Karum.

 

Drużyna opuściła grotę i zaczęła skradać się do obozu. Na czele szedł Dion, który potrafił bezszelestnie przemieszczać się po lesie. W okolicy nie było widać Rounów. Wkrótce pojawiły się pierwsze obozowe zabudowania. Słup dymu unosił się teraz nad głowami Josza i jego towarzyszy. Wszyscy bacznie rozglądali się na boki by nie zostać zaskoczonym. Stary Tobi twierdził, że w obozie pozostało niewielu wrogów. Panujący wokół spokój zdawał się to potwierdzać. Drużyna znalazła się na tyłach drewnianej stodoły, wówczas Dion gestem dłoni zatrzymał kompanów. Po chwili w powietrzu pojawił się smród zgnilizny. Harim złowrogo się uśmiechnął, dobrze wiedział, co oznacza ten zapach, zbliżał się wróg. Generał kazał kompanom pozostać w miejscu, sam zaś przylegając plecami do ściany zbliżył się do rogu stodoły i wyjął zza pasa mały sztylet. Po chwili zza rogu wyłonił się Roun, dowódca z zaskoczenia pchnął sztylet prosto w gardziel wroga. Obleśny, zniekształcony pysk Przeklętego wykrzywił się z bólu i Roun osunął się na ziemię. Josz wciągnął ciało za stodołę.

 

– Mogłeś mi go zostawić – rzekł zawiedzionym głosem Harim.

 

– Robisz kowadełkiem zbyt dużo zamieszania.

 

Drużyna przemykając niezauważenie pomiędzy szałasami dotarła w okolice dużego placu, który znajdował się w samym środku obozu. Nieopodal mieściła się kwatera Terona – największy szałas w obozie. Po placu krążyło kilku Rounów. Wszyscy byli ubrani tak samo, w czarne skórzane zbroje, na plecach dźwigali tarcze, a w silnych łapach dzierżyli włócznie bądź proste miecze. Wyglądało na to, że Przeklęci znoszą na plac trupy z okolicy. Josz wraz z towarzyszami ukrył się w małym spichlerzu, stamtąd, wykorzystując szczeliny pomiędzy deskami, obserwował co dzieje się na placu.

 

– Jest ich co najwyżej kilkudziesięciu, bierzmy się za nich! Na co czekamy? – szepnął Karum do dowódcy.

 

– Wybicie tych gnid nic nam nie da – odparł generał.

 

– Jak to? – zdziwił się Karum.

 

– Staruszek powiedział, że zabrano kilkudziesięciu naszych. Musimy dowiedzieć się dokąd.

 

– I niby jak chcesz to zrobić? Te ścierwa prędzej zdechną niż coś powiedzą.

 

– To mnie właśnie trapi.

 

Na chwilę zapanowała cisza.

 

– A niech mnie – szepnął Karum – potrzeba tu zuchwałości godnej krasnoluda.

 

Towarzysze popatrzyli na niego z niezrozumieniem. Tymczasem Karum dumnie się wyprostował i rzucił:

 

– Jak mnie nie uratujecie, znajdę was nawet zza światów.

 

W tym momencie krasnolud uchylił drzwiczki spichlerza i czmychnął tuż za najbliższy szałas. Gdy oddalił się od spichlerza na bezpieczną odległość, wstał, uniósł topór i krzyknął:

 

– Poddaję się!

 

Dion otworzył szeroko oczy, nie wierząc w to co przed chwilą zobaczył. Harim tymczasem powiedział zdenerwowanym głosem:

 

– Co wyprawia ten karzeł! – po czym rzucił się w kierunku wyjścia ze spichlerza, by ratować przyjaciela.

 

Josz chwycił go zawczasu za ramię i powiedział:

 

– Poczekaj! Jest w tym pewien pomysł.

 

– Wrzodowcy nie zabiją wojownika, będą chcieli poddać Karuma czarnym obrzędom, zaprowadzą go do reszty – wytłumaczył Dion.

 

– A my dzięki temu uratujemy braci – dodał Josz.

 

Harim popatrzył na towarzyszy przenikliwym wzorkiem i dopiero po chwili zrozumiał podstęp. Przeklęci przyjęli bojową postawę i ostrożnie zbliżyli się do Karuma.

 

– Rzuć broń, karle! – rzucił parszywym głosem jeden z nich.

 

Gdy topór krasnoluda uderzył o ziemię, Przeklęci poczuli się pewniej, choć wciąż zdawali się obawiać, że to pułapka.

 

– Na ziemię! – rozkazał Wrzodowiec.

 

Karum wykonał polecenie. Leżąc na ziemi pozwolił sobie na żart:

 

– Na bogów, czy wy musicie tak cuchnąć?

 

Roun podszedł do krasnoluda i z całej siły kopnął go w plecy. Josz, który wciąż ukrywał się w spichlerzu, mruknął pod nosem:

 

– Nie prowokuj ich, głupcze.

 

Roun oparł stopę o plecy Karuma. Dociskając jego tors do ziemi, rzekł triumfalnie:

 

– Bardziej będzie cuchnęło twoje krasnoludzkie mięso w naszych miskach.

 

– Nie polecam się, jestem kościsty.

 

Wkrótce przy krasnoludzie pojawiła się wysoka, odziana w czarny płaszcz postać. Jej twarz skryta była pod mocno zaciągniętym kapturem.

 

– Skąd się tu wziął?! – spod kaptura wydobył się stanowczy, męski głos.

 

– Karzeł się poddał, panie. Musiał się ukrywać – odpowiedział Wrzodowiec.

 

– Mieliście przeszukać cały obóz!

 

– Zrobiliśmy to, może przyszedł z lasu.

 

– Głupcze! Kto przyszedł by tu z lasu by oddać się w twoje cuchnące ręce.

 

Wrzodowiec czując na sobie wzrok zwierzchnika pokornie opuścił głowę. Zakapturzony mężczyzna złapał Karuma mocno za włosy i odgiął jego głowę do tyłu:

 

– Skąd się tu wziąłeś krasnalu?! – zapytał.

 

– Ukrywałem się w szałasie, dopóki go nie podpaliliście – Karum wskazał głową płonący obok szałas.

 

– Zabrać go do pozostałych niewolników! – ryknął do Wrzodowców dowódca.

 

Potem wyprostował się, rozejrzał po obozie i rzekł:

 

– Coś mąci mój spokój.

 

– To te drzewo, panie. Choć już prawie wykarczowane, ciężko tu wytrzymać – odparł Roun.

 

– Nie. Uczucie sprzed lat, zapomniane uczucie… on gdzieś tu jest – powiedział do siebie dowódca, po czym rozkazał:

 

– Zrównać obóz z ziemią! Wypalić do końca, by pozostał tylko popiół!

 

Rounowie związali Karumowi ręce i podnieśli go z ziemi. Popychając i kopiąc zaprowadzili krasnoluda na drewniany wóz.

 

– Dokąd mnie wieziecie? – zapytał Karum.

 

– Wkrótce się przekonasz. Dołączysz do pozostałych niewiernych – na twarzy wrzodowca pojawił się złowrogi uśmiech.

 

– Czemu mnie po prostu nie zabijecie? – spytał krasnolud, choć wiedział o rytuałach, którym poddawani są więźniowie Przeklętych.

 

– Bogowie żądają jasnej krwi.

 

– Nie brzmi to zachęcająco – mruknął pod nosem Karum, po chwili dodał – Jak nas znaleźliście? Jak znaleźliście obóz?

 

– Hah! – zaśmiał się parszywie Roun – podobno zdradziła was dziwka waszego dowódcy.

 

Karum osłupiał, wymamrotał pod nosem:

 

– Leila…

 

Generał nie słyszał tej rozmowy, wciąż ukrywał się w spichlerzu. Gdy Karum zniknął w oddali, Josz zapytał Diona:

 

– Przekazałeś Orikowi by ich śledził?

 

– Tak.

 

– Módlmy się by mroczne ptaki nie zauważyły naszego dzielnego gońca.

 

Josz wraz z towarzyszami wrócił po konie. Gdy obóz został daleko w tyle, Dion oznajmił przygnębionym głosem:

 

– A więc stało się. Ostatni święty symbol został zniszczony. Bogowie światła opuścili te krainy. Nie ma już nadziei.

 

Elf zatrzymał się, jakby poczucie przegranej odebrało mu resztki sił. Josz popatrzył przez chwilę na przyjaciela, po czym powiedział:

 

– Nadzieję trzeba mieć zawsze, bracie. Po każdej nocy, nawet najdłużej, przychodzi dzień. Wierzę, nawet wiem, że bogowie nas nie zostawią. Gdy nie będzie już nadziei, przybędą oni, niosąc promień najczystszego światła… to pocieszające słowa.

 

– Z tego co pamiętam, jesteś raczej nieufny słowom z księgi.

 

– W drogę, przyjacielu! – zmienił temat generał – Nasi bracia potrzebują pomocy. Teraz możemy zrobić tylko tyle.

 

Wkrótce drużyna dotarła do wierzchowców pozostawionych w okolicy Krzywego Dębu. Tam poczekano na powrót Orika. Generał niecierpliwie patrzył w niebo, tylko dzięki gońcowi mógł odszukać Karuma i pozostałych pojmanych. W końcu z zachodu nadleciał jastrząb.

 

– Wiedziałem, że da radę! – rzucił uradowany Harim.

 

– Jedziemy! – podniósł głos Josz.

 

Nieoczekiwanie las zaczął ogarniać półmrok.

 

– Słońce opada już ku horyzontowi – zauważył Dion, miał zaniepokojony głos – Dzień jest dużo krótszy niż choćby wczoraj.

 

– Wykarczowali ostatnie drzewo światła – dodała Hoszina.

 

– Nadciąga noc, bardzo długa noc, oby dane nam było niegdyś ujrzeć jej koniec – stwierdził generał.

 

Jastrząb wskazywał wędrowcom drogę. Leciał na południowy zachód, a że przemieszczał się szybciej, co jakiś czas przysiadał na gałęziach. Drużyna podróżowała ścieżką, która kiedyś stanowiła ważny szlak handlowy, droga była tu szeroka, twarda i ubita, jedynie ciemności nie pozwalały jeźdźcom galopować. Tym razem nikt nie domagał się odpoczynku, wszyscy wiedzieli, że każda chwila zwłoki może kosztować Karuma i pojmanych życie. Czas płynął, a Orik wciąż kierował się dalej na południowy-zachód. Wkrótce drużyna dotarła do rozwidlenia drogi. Hoszina zatrzymała się przy tabliczce przybitej do drewnianego słupa.

 

– Ta droga prowadzi do Kopalni Gorgona –powiedziała niespokojnym głosem.

 

– To chyba jasne, panienko. Podążamy na południowy zachód – odparł Harim lekceważącym tonem.

 

– Wokół kopalni roi się od Przeklętych.

 

– I dlatego pewnie tam zaprowadzono naszych braci – rzucił Josz zirytowany spostrzegawczością siostry.

 

Hoszina nerwowo rozejrzała się na boki, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie ile zła czai się wokół niej.

 

– Przynajmniej zjedźmy z gościńca – poprosiła.

 

– Musimy podążać za Orikiem – stwierdził generał.

 

– I na pewno nie mamy czasu na roztrząsanie twoich wątpliwości, młoda damo! – dodał Harim.

 

– Orik widzi dużo z powietrza, a oko ma bystre. Jeśli zauważy coś na drodze, nie pozwoli nam wpaść w pułapkę – Dion starał się uspokoić Hoszinę.

 

– Nie mamy wyjścia. Drogą szybciej dotrzemy do celu – rzucił Josz, po czym pognał w kierunku kopalni Gorgona.

 

Po pewnym czasie jastrząb obniżył lot i przysiadł na ramieniu elfa. Wędrowcy zatrzymali się, Orik pisknął krótko i cicho. Potem przefrunął na gałąź drzewa po lewej stronie drogi i ponownie pisknął.

 

– Jesteśmy blisko. Zdaje się, że musimy przejść ten las – stwierdził Dion, odczytując znaki dawane przez ptaka.

 

Wędrowcy zsiedli z koni, ukryli je na skraju lasu i dalej podążyli pieszo. Nie wszyscy, Hoszina postanowiła zostać przy wierzchowcach i pilnować ekwipunku.

 

– Słyszę bębny – szepnął elf – ryki…

 

Generał zwolnił krok. W oddali spostrzegł jasną poświatę.

 

– Coś tam jest – powiedział.

 

– Ja tam nic nie słyszę, ani nic nie widzę – wtrącił Harim spoglądając przed siebie.

 

– Razem stanowimy zbyt łatwy cel – oznajmił elf -poczekajcie tu na mnie.

 

Gdy wrócił miał przejęta minę.

 

– Nasz goniec wciąż mnie zaskakuje – powiedział – wiedział gdzie nas zaprowadzić. Wjeżdżaliśmy pod górę nie bez powodu. Przed nami znajduje się skarpa, z której widać… – Dion zawiesił głos – sami musicie to zobaczyć.

 

Josz i Harim udali się za elfem. Wkrótce także oni usłyszeli bębny przerywane jękami i złowieszczymi rykami. Poświata w oddali stawała się coraz wyraźniejsza. Teren się wznosił. Generał zauważył, że kilkadziesiąt smoczych kroków przed nim kończy się las. Zbliżał się do skarpy, o której mówił Dion. Gdy wędrowcy dotarli do ostatnich drzew, elf przystawił palec do ust, uciszając szepczących towarzyszy. Zgarbiony podszedł do krawędzi skarpy i położył się na ziemi by nie zostać zauważonym. To samo zrobili jego kompani. Generał ukradkiem wystawił głowę za krawędź by spojrzeć co dzieje się w dole. Na polanie otoczonej wysokimi drzewami, na których korony Josz patrzył z góry, znajdowało się kilkuset Przeklętych. Wrzodowcy stali w szeregach na wprost zbudowanego z białego kamienia ołtarza, po obu stronach ołtarza ogniem buchały duże paleniska, obok nich kilku Rounów uderzało w bębny, wystukując jednostajny rytm. Bębniarze mieli odsłonięte torsy, ich sine ciała pokryte były licznymi ranami. Dźwięk bębnów zdawał się wprawiać Przeklętych w trans, co chwilę unosili oni ręce do góry i głośno ryczeli. Na uboczu polany generał dostrzegł wozy, na których znajdowały klatki z niewolnikami. Dowódca odwrócił się do towarzyszy i szepnął:

 

– Mamy mało czasu, rytuał się rozpoczął.

 

– Jest ich zbyt wielu, całe zastępy – mruknął Dion głosem pełnym obawy.

 

– Musimy spróbować – odparł generał.

 

– Rytuał daje nam pewną przewagę – wtrącił Harim – większość Wrzodowców uczestniczy w obrzędzie, niewolnicy są trzymani na uboczu, wozów pilnuje jedynie kilku Rounów.

 

– Miejmy nadzieję, że uda nam się przejść lasem niepostrzeżenie – oznajmił generał – Wróćmy po Hoszinę, przyda nam się jej łuk i celne oko.

 

– Pośpieszmy się! Prowadzą pierwszego z naszych do ołtarza – powiedział zdenerwowanym głosem Dion, gdy wyjrzał za krawędź skarpy.

 

Mężczyźni pośpiesznie ruszyli w kierunku Hosziny i koni. Gdy zbliżyli się do miejsca, w którym pozostawili wierzchowce, Harim nagle zatrzymał się i podniósł głos:

 

– Czekajcie!

 

Generał i elf popatrzyli na przyjaciela. Ten kiwnął głową na znajdujące się w oddali zarośla.

 

– Jeśli mnie pamięć nie myli, to tam powinna czekać Hoszina.

 

– Też mi się tak zdaje, jednak w ciemności zmysły mnie czasem zawodzą – rzekł elf.

 

– Zaraz dotrzemy do drogi – dodał Josz – mam nadzieję, że się nie zgubiliśmy.

 

Mężczyźni zbliżyli się do zarośli wskazanych przez jednorękiego.

 

– Na bogów! – wyrzucił z siebie Dion, gdy spojrzał na ziemię.

 

W zaroślach leżały konie, każde zwierze miało odrąbany łeb. Mężczyźni szybko wyjęli broń i nerwowo rozejrzeli się po okolicy. Wokół panowała cisza.

 

– Hoszina! – podniósł głos generał, spodziewając się najgorszego.

 

Nie znalazł jednak na ziemi ciała siostry.

 

– Uciekajmy stąd! – rzucił Dion.

 

W tym samym momencie strzała przebiła jego ramię. Elf zawył z bólu i opuścił miecz.

 

– Wyłaźcie tchórze! – wrzasnął Harim.

 

Zza drzew wyłonili się odziani w czarne płaszcze, zlewające się z ciemnością, łucznicy.

 

– Że też nie wyczułem waszego smrodu – rzucił Harim.

 

– Rzućcie broń! – usłyszał generał.

 

Nie był to jednak gruby, przesiąknięty nienawiścią głos Rouna.

 

– Kim jesteście? – zapytał Josz.

 

– Nie widzisz, że to owrzodzone ścierwa! – powiedział Harim, wściekłym wzrokiem spoglądając na wrogów.

 

– Rzućcie broń! – jeden z łuczników ponowił rozkaz.

 

– Bękarty ciemności! – podniósł głos Harim, po czym uniósł topór i ruszył na najbliższego przeciwnika.

 

Po chwili strzały przeszyły jego tors i plecy, potężny wojownik jęknął i padł na ziemię.

 

Generał doskoczył do ciała przyjaciela, nie mógł mu już jednak pomóc. Josz poczuł przy szyi zimne ostrze.

 

– Jeden ruch, a zginiesz – usłyszał.

 

Generał szybko odskoczył na bok i z furią rąbnął mieczem w ostrze przeciwnika. Siła ciosu odrzuciła wroga na kilka kroków. Josz chciał ponowić atak, lecz poczuł silne uderzenie w tył głowy, po chwil nieprzytomny runął na ziemię.

 

Gdy ponownie otworzył oczy, ujrzał przed sobą twarz Diona.

 

– Powiedz bracie, że to był tylko zły sen – rzekł obolałym głosem.

 

Elf milczał przez dłuższą chwilę, potem odparł:

 

– Odpoczywaj, mocno oberwałeś.

 

Josz dotknął rany z tyłu głowy i skrzywił się z bólu. Potem usiadł, kręciło mu się w głowie. Znajdował się w klatce z innymi pojmanymi. Więźniowie mieli ręce przykute do żelaznej klatki, a nogi spętane łańcuchami. Dzięki temu nie mogli popełnić samobójstwa. Większość niewolników zapewne wolałaby pozbawić się życia niż poddać mrocznym obrzędom. Pomiędzy złowieszczymi rykami Rounów rozległ się głośny, pełen bólu, wrzask.

 

– Zaraz zabiorą kolejnego – powiedział Dion, w jego oczach widać było strach – to koniec. Nasze dusze pochłonie mrok.

 

– Hoszina! Widziałeś ją?! – rzucił generał.

 

– Nie.

 

– Nie pojmano jej z nami, może uciekła – ożywił się generał.

 

– Porzuć nadzieję.

 

– Leila miała rację, nie powinniśmy byli wracać.

 

– Leila?! – zdenerwował się elf, chciał coś powiedzieć, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili.

 

Generał zauważył dziwne zachowanie przyjaciela i od razu zapytał:

 

– O co chodzi?

 

Elf pokręcił głową i odparł:

 

– Nie pytaj mnie.

 

– Wiesz coś o Leili?! – Josz przeraził się, że coś stało się jego żonie.

 

Dion milczał, nie spoglądał generałowi w oczy.

 

– Dion. Spójrz na mnie – rzekł dowódca.

 

– To przez nią – nie wytrzymał elf – zdradziła nas.

 

– O czym ty mówisz?!

 

– Miałem ci nie mówić, choć Karum chciał.

 

– To bzdury! – wściekł się Josz.

 

– Karum usłyszał rozmowę Rounów. To Leila zdradziła im gdzie jest obóz. Chciała ratować rodzinę.

 

– Krasnal łże, gdzie on jest?! – wrzasnął Josz, miotając się ze złości na boki.

 

– Powiedział mi to, gdy byłeś nieprzytomny.

 

– Gdzie on jest?!

 

Dion spojrzał w kierunku ołtarza, opuścił głowę i oznajmił:

 

– Już go zabrali. Karum jest już jednym z nich.

 

– Nieeee! – wrzasnął Josz, po czym ze wściekłością zaczął uderzać tyłem głowy w klatkę.

 

W jego oczach pojawiły się łzy rozpaczy. W tym momencie do klatki wszedł Wrzodowiec, na jego paskudnej, zdeformowanej twarzy gościł złowieszczy uśmiech. Strażnik rozejrzał się po więźniach, ci przerażeni opuszczali wzrok, Roun napawał się ich strachem:

 

– No słodziutcy, który kolejny? – pytał rozbawionym głosem.

 

Wzrok strażnika utkwił na generale.

 

– Ten sam się wybrał, taki zrozpaczony, że jeszcze sobie coś zrobi – rzekł wrzodowiec.

 

– Weź mnie! –wtrącił Dion – dość mam czekania.

 

Roun z całej siły uderzył elfa w twarz i powiedział:

 

– Milcz! Przyjdzie na ciebie pora!

 

Strażnik wyprowadził generała z klatki. Josz, który wciąż był lekko zamroczony, ledwo stał na nogach. Roun dźgał go włócznią w plecy i kazał iść w kierunku ołtarza. Stojący wokół Wrzodowcy patrzyli z wściekłością na więźnia. Wielu z nich pluło na generała i wznosiło obelżywe okrzyki. Wokół unosił się smród zgnilizny i padliny, Wrzodowcy podczas mrocznych obrzędów raczyli się mięsem trupów swych wrogów. Josz nie miał siły by podjąć walkę, czuł się przegrany. Zbudowany z dużych bloków skalnych ołtarz był coraz bliżej. Pośrodku ołtarza stał mężczyzna odziany w czerwoną szatę. Ten nie miał twarzy pokrytej ranami i wrzodami, był to jeden z kapłanów przeklętych bogów. Tuż przy ołtarzu strażnik rozkazał Joszowi:

 

– Uklęknij!

 

Generał nie posłuchał się Rouna, po chwili otrzymał silny cios w plecy, po którym padł na kolana. Wówczas kapłan przemówił w niezrozumiałym języku, a ryczący Wrzodowcy zamilkli. Josz zrozumiał, że rozpoczyna się rytuał, który dotąd znał tylko z opowieści, rytuał, podczas którego mroczni bogowie nasycali dusze ofiar nienawiścią i okrucieństwem. Właśnie takim obrzędom zostali poddani wcześniej wszyscy Rouni. Wrzodowcy to ludzie, elfy i krasnoludy, których dusze zostały zgwałcone przez siły ciemności. Powiadano, że stąd na ich ciałach tyle ran. To zakażona złem dusza miała powodować gnicie ciała. Generał o własnych siłach podniósł się z kolan, za ramiona chwyciło go dwóch Rounów. Josz został zaprowadzony przed kamienny stół, wokół którego paliły się pochodnie, a przed którym stał kapłan Przeklętych. Gdy strażnicy próbowali położyć więźnia na ołtarzu, ten resztkami sił podjął walkę, łokciem uderzył w brzuch jednego z nich, a skutymi kajdanami dłońmi spróbował trafić drugiego. Po krótkiej szarpaninie Wrzodowcy wrzucili więźnia na ołtarz i przytwierdzili go do stołu za pomocą łańcuchów. Generał miotał się i krzyczał. Gdy zdał sobie sprawę, że opór nic już nie da, uspokoił się i ucichł, a kapłan ponownie przemówił. Tym razem po jego słowach zastępy Rounów zawrzały. Josz zamknął oczy i czekał na nieuchronne, czuł jak drży mu serce. Kapłan rozlał na jego torsie gorącą ciesz i wymamrotał złowieszczo brzmiące słowa. Generał spojrzał na swego oprawcę, zobaczył jak ten podnosi umazany we krwi sztylet. To koniec – pomyślał. Wybaczcie – zwrócił się do bogów światła. I gdy wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei wokół rozbłysło światło, światło, jakiego dotąd Josz nie widział. Rouni zawyli, tym razem nie był to ryk podniecenia, lecz bólu. Oślepiony generał zamknął oczy, słyszał jedynie odgłosy paniki, a wkrótce także szczęk broni. Wiedział, że w każdej chwili kapłan może wbić sztylet w jego serce. Ta chwila jednak nie nastąpiła, zaś do uszu Josza dobiegł okrzyk: ,,A Roior!’’. Generał dobrze znał te słowa, z takim okrzykiem na ustach, wielbiącym bogów światła, mogli atakować tylko sprzymierzeńcy. Światło wciąż nie pozwalało Aronowi otworzyć oczu, gdy po pewnym czasie wreszcie osłabło, generał rozejrzał się wokół. Nie słyszał już ryków Rounów, chyba, że gdzieś daleko w oddali, wokół ujrzał zaś ludzi, elfów i krasnoludów odzianych w białe zbroje.

 

– Czy już jestem w krainie światła? – mruknął do siebie Josz.

 

– Nie przyjacielu, potrzebujemy cię tutaj – usłyszał z boku.

 

Elf o krótkich włosach i jasnej bródce wyswobodził go z łańcuchów. Generał wciąż nie wierząc w to co się stało, patrzył na polanę, na której jeszcze niedawno roiło się od Wrzodowców. Gdzieniegdzie leżały ciała zabitych Rounów.

 

– Masz szczęście –rzekł wyswobodziciel – gdyby kapłan wbił sztylet w twe serce, nie byłoby już ratunku.

 

Josz spojrzał na elfa, na jego białej zbroi dostrzegł dziwny symbol: złote słońce.

 

– Kim jesteście? – zapytał generał – nie rozpoznaje twego herbu.

 

– To nie herb, lecz znak, bracie. Znak, który na każdej zbroi kazał wygrawerować ten oto człowiek – elf zwiesił wzrok na długowłosym mężczyźnie, który na koniu objeżdżał polanę.

 

– To wasz dowódca?

 

Wojownik uśmiechnął się pod nosem, po czym odparł tajemniczo:

 

– Więcej niż dowódca.

 

Zaintrygowany ostatnimi słowami Josz przyjrzał się jeźdźcowi. Ten dosiadał wierzchowca dumnie wyprostowany, ubrany był w lekką, skórzaną zbroję koloru śnieżnobiałego, na głowie nie miał hełmu, lecz jego czoło przepasała opaska, na której znajdował się błyszczący kryształ. Generał nie rozpoznał w nim znanego wojownika, a znał wszystkich dowódców, którzy walczyli z Przeklętymi. Josz zszedł z ołtarza, chciał jak najszybciej spotkać się z tajemniczym jeźdźcem. Był jednak tak poobijany, że nogi ugięły się pod nim przy pierwszym kroku. Elf w ostatnim momencie doskoczył do rannego i go podtrzymał.

 

– Pomóż mi doczłapać do waszego dowódcy, chcę podziękować mu za ratunek – rzekł Josz.

 

Wkrótce stanął na wprost jeźdźca, ten zatrzymał konia i spojrzał na generała. Twarz miał szczupłą i poważną, wręcz groźną, a spojrzenie przenikliwie i bystre. Josz chciał przemówić, lecz wpierw skupił uwagę na krysztale, który nieprawdopodobnie lśnił w ciemności.

 

– To Dalir, kamień światła – rzekł jeździec, widząc, że generał nie może oderwać od niego wzroku.

 

Josz słyszał niegdyś o takich kamieniach, lecz jedynie w legendach.

 

– Kim jesteś posiadaczu mitycznego kamienia? – spytał generał – Twoja twarz ani godło – tu wskazał na złote słońce na zbroi – nic mi nie mówi, może zatem twoje imię coś mi zdradzi.

 

– Tam skąd przybywam nie nadano mi imienia, tam gdzie przybyłem nazwano mnie Dalirem.

 

– Tajemniczy z ciebie jegomość. Twe słowa nic mi nie wyjaśniły. Wiedz, jednak, że jestem twoim dłużnikiem, uratowałeś mi życie, Dalirze – Josz przystawił pięść do piersi i się ukłonił – choć wciąż nie wiem kim jesteś, uznaję cię za przyjaciela, kto bowiem walczy z tymi plugawymi istotami jest mi bratem – dokończył.

 

W tym momencie do konia, na którym siedział Dalir, podszedł siwy krasnolud.

 

– Panie – powiedział – jakiś elf, który zwie się Dionem z Południowego Lasu, mówi, że jego dowódcę zabrano z wozu tuż przed naszym przybyciem, być może się spóźniliśmy.

 

Josz otworzył szeroko oczy, chciał się przyznać, że zapewne chodzi o niego, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Ostrożność była wskazana, wciąż nie wiedział, jakie zamiary mają jego wybawcy.

 

– Nie spóźniliśmy się – rzekł Dalir pewnym głosem, spoglądając na generała – Josz Aron stoi przed nami.

 

Generał oniemiał.

 

– Poznaję tą dzielną twarz – dodał Dalir – choć niegdyś wyglądałeś bardziej dostojnie.

 

– My się znamy? – zdziwił się Josz.

 

– Szukaliśmy cię. Teraz, gdy wielki Teron poległ w boju, ty będziesz musiał poprowadzić armię.

 

– Nie rozumiem.

 

– Bogowie zdecydowali, zastąpisz elfa.

 

– Z całym szacunkiem, Dalirze, nie wiem kto dał ci prawo mówić o boskich wyborach, lecz to już nie moja wojna, zbyt wielu ludzi przeze mnie zginęło. Poza tym wkrótce opuszczę te ziemie, muszę odnaleźć kogoś, kto… -Josz zawiesił na chwilę głos – kto mnie zawiódł.

 

– Twe myśli wędrują ku pewnej kobiecie… być może nie będziesz musiał opuszczać tych krain by się z nią spotkać.

 

Dalir skierował wzrok w bok i wskazał kobietę, która przechadzała się po polanie. Josz od razu ją rozpoznał:

 

– Leila? – wymamrotał pod nosem niedowierzając.

 

Na widok żony jakby odzyskał siły, poprosił elfa by ten przestał go podtrzymywać:

 

– Poradzę sobie, nogi się już przyzwyczaiły – powiedział, po czym kuśtykając ruszył w kierunku Leili.

 

Ta krążyła po polanie i patrzyła na ciała poległych, prawie w ogóle nie podnosiła wzroku znad ziemi, stąd też nie zauważyła męża. Josz przemówił dopiero, gdy znalazł się tuż za jej plecami.

 

– Po co wróciłaś? –zapytał głosem pozbawionym emocji.

 

Leila odwróciła się gwałtownie, gdy ujrzała męża, z jej twarzy zniknęło zmartwienie. Kobieta rzuciła się na szyję generałowi, a po jej policzkach spłynęły łzy.

 

– Tak się bałam – powiedziała.

 

Generał stał niewzruszony, nie objął żony, a wyraz twarzy miał srogi. Leila zauważyła jego dziwne zachowanie:

 

– Co się stało? – zapytała.

 

– Po co wróciłaś? – Aron ponowił stanowczo.

 

Zaskoczona Leila puściła męża i zrobiła krok w tył:

 

– Spotkałam Dalira i jego ludzi, zaprowadziłam ich do obozu. Nie mogłam wyjechać bez ciebie.

 

– Gdzie jest mój syn?

 

– Zostawiłam go pod opieką Kelisza, szukałam cię… – Leila mówiła ocierając łzy z policzka – bałam się, że leżysz gdzieś na tym placu, bałam się, że nie żyjesz…

 

– Popełniłaś błąd.

 

Generał wbijał bezwzględny wzrok w żonę.

 

– Josz, co się z tobą dzieje? – rzuciła przestraszona Leila.

 

– Nie powinnaś wracać. Wiem co zrobiłaś.

 

– O czym mówisz?! – Leila podniosła głos.

 

– Teron…, Karum…, Harim, Hoszina… oni wszyscy zginęli przez ciebie – załamany generał z niedowierzaniem kręcił głową.

 

– Bełkoczesz, co oni ci zrobili?!

 

– Dość! Nie wypieraj się! – krzyknął Josz – zdradziłaś…

 

Złość wykrzywiła jego twarz. Generał podniósł leżący obok miecz.

 

– Nie mam wyjścia – powiedział.

 

Leila osłupiała z przerażenia. W tym momencie do generała podjechał Dalir.

 

– Ta kobieta was uratowała, to dzięki niej i Orikowi was odnaleźliśmy.

 

– Odejdź, Dalirze, ta sprawa cię nie dotyczy.

 

Josz zacisnął mocno palce na rękojeści miecza, zamierzał zadać zdrajczyni śmiertelny cios. W ostatniej chwili usłyszał jednak znajomy głos:

 

– To nie ona! – krzyknęła Hoszina, która stała kilka kroków za generałem.

 

Generał odwrócił głowę i wymamrotał:

 

– Ty żyjesz…

 

– To nie Leila, opuść miecz – powtórzyła Hoszina.

 

Słowa zdezorientowały Josza, patrzył na siostrę pytającym wzrokiem.

 

– Przepraszam – powiedziała Hoszina.

 

Kobieta była blada, wędrowała po ziemi obłąkanym wzrokiem.

 

– Chciałam za wszelką cenę zatrzymać cię na tych ziemiach, przysięgliśmy ojcu, tu jest twoje miejsce…– dodała.

 

Po tych słowach wyciągnęła zza pasa sztylet.

 

– Co ty robisz?! –wykrzyknął Josz.

 

– Przepraszam – usłyszał po raz kolejny.

 

Hoszina szybkim ruchem podcięła sobie gardło.

 

– Nie! –krzyknął generał i podbiegł do siostry.

 

Ta zalała się krwią i osunęła na ziemię. Josz oparł jej głowę o kolana, zrozpaczony starał się zatrzymać krwotok, dociskając dłonie do rany.

 

– Nie znienawidź mnie – zdążyła wydusić z siebie Hoszina.

 

Siostra zamknęła oczy, a generał szepnął:

 

– Czemu? Na bogów, czemu?! – po jego policzkach spłynęły łzy.

 

Po pewnym czasie Josz poczuł na ramieniu dłoń żony. Gdy wstał, Leila powiedziała:

 

– Nigdy bym cię nie zdradziła, nigdy.

 

Generał nie spojrzał jej w oczy, wstydził się swych podejrzeń.

 

– Zostanę z tobą – powiedziała – bez względu na wszystko.

 

– Nie – przerwał jej Josz – jeszcze dziś wyruszysz do przystani na wschodnim wybrzeżu i opuścisz te ziemie.

 

– Czemu mi to robisz? – spytała Leila.

 

– Mogłem cię zabić, chciałem zabić matkę mego dziecka – generał miał zrezygnowany głos – stało się, wybacz.

 

Leila milczała a jej mąż mówił dalej:

 

– Zawsze, gdy na ciebie spojrzę, będę miał przed oczyma śmierć Harima, Karuma, Hosziny… Nic nie będzie takie jak przedtem, dopóki ostatni przeklęty nie zniknie z tych ziem. Tylko wtedy znów będę mógł cię kochać. Nie mogę was chronić, weź Kelisza i jego ludzi, jutro nie chcę was tu widzieć.

 

Generał odwrócił się i odszedł, Leila ukryła twarz w dłoniach i głośno zaszlochała.

 

Stosy ułożone z ciał zabitych Wrzodowców zapłonęły na polanie, Josz siedział zamyślony na kamieniu i wpatrywał się w wysokie płomienie. Wokół żołnierze Dalira rozpalili ogniska, by się ogrzać i przyrządzić upolowane mięso. Wojownicy mieli dobre nastroje, atmosfera była gwarna, pełna entuzjazmu, wszyscy cieszyli się, że udało się tak łatwo przegonić zastępy Rounów. Podczas szturmu poległo jedynie kilku żołnierzy Dalira, także niewielu zostało rannych. Przeklęci na widok mocnego, oślepiającego światła uciekali w popłochu, nie myśląc o jakiejkolwiek obronie, stali się przez to łatwym celem. Dion, który gaworzył przy ognisku z elfami z oddziałów Dalira, dojrzał w mroku osamotnionego generała. Podszedł do dowódcy i przysiadł obok:

 

– Widziałeś to światło…? Wypaliło przeklętym tyłki podczas ucieczki…, mówią, że to ten Dalir i jego kamień – rzekł.

 

– Uratował nas – odparł generał po chwili milczenia – dziwny to człowiek, który ma tylu ludzi, a o którym nie słyszeliśmy.

 

– Ci wojownicy przybyli ze Wschodnich Wysp. Twierdzą, że Dalir jest jednym ze sprawiedliwych.

 

– Ludzie ze Wschodnich Wysp nie chcieli walczyć – zdziwił się Josz.

 

– Nie chcieli, lecz uwierzyli w Dalira, uwierzyli, że jest sprawiedliwym wysłanym ze świętej ziemi.

 

– Dziwne, podobno ciężko zdobyć sobie zaufanie tamtejszych ludów.

 

– Jak widać, Dalirowi się udało, rozmawiałem z elfami, na których oczach Dalir dotknięciem dłoni uzdrawiał rannych… – Dion zawiesił na chwilę głos, po czym zapytał – Pamiętasz co mi powiedziałeś? Przepowiednia zdaje się wypełniać.

 

– Oby było tak jak mówisz…

 

– Słyszałem, że nie wracasz z Leilą?

 

– Moje miejsce jest tutaj, przystąpię do Dalira. Nie oczekuję, że wciąż będziesz mi towarzyszył.

 

– Nie zamierzam uciekać z Wielkiego Lądu, zwłaszcza teraz, gdy pojawiła się nowa nadzieja.

 

– Nowa nadzieja? Nie chcę cię martwić przyjacielu, ale wątpię by Dalir coś tu zmienił, nawet jeśli posiada zdolności, o których mówiłeś… Rozejrzyj się – Josz popatrzył na wojowników koczujących przy ogniskach – jest ich zbyt mało, to nie armia, póki co udało im się przepędzić garstkę Rounów, wciąż nie wiedzą co ich czeka.

 

– Dalir mówi, że nie jest sam – powiedział ożywionym głosem Dion – świętą ziemię opuściło trzynastu sprawiedliwych, podobno wędrują po Wielkim Świecie i werbują oddziały. Niektórzy z nich zapewne już dobili do brzegów Wielkiego Lądu. Być może przez zachodnie krainy kroczy już kilkutysięczna armia sprzymierzeńców! – elf był bardzo podekscytowany.

 

Josz uśmiechnął się pod nosem, po czym odparł spokojnie:

 

– Chciałbym aby tak było. Póki co jesteśmy garstką szaleńców pośród hord zła.

 

Z boku polany Josz i Dion zbudowali z gałęzi osobny stos, na którym złożyli ciało Hosziny. Generał podłożył ogień, potem zamknął oczy i opuścił głowę. Po krótkiej modlitwie zwrócił się do Diona głosem pełnym żalu:

 

– Dlaczego mi to zrobiła?

 

– Nie zamierzam jej bronić, przez nią straciłem przyjaciół, ale z miłości ludzie robią najgorsze głupstwa. Darzyła cię czymś więcej niż siostrzaną miłością, każdy widział, że jest zazdrosna o Leilę. Nie mogła zdzierżyć, że chcesz z nią opuścić Wielki Ląd, chciała cię zatrzymać, a wiedziała, że wrócisz pomóc przyjaciołom, jeśli ci znajdą się w niebezpieczeństwie.

 

– Miałem się nią opiekować, a pozwoliłem by odebrała sobie życie.

 

– Przynajmniej tak zachowała resztki honoru. – odparł Dion.

 

Wkrótce generał i Dion opatulili się płaszczami, położyli przy jednym z ognisk i zasnęli. Gdy nazajutrz otworzyli oczy wciąż otaczały ich ciemności, a polanę rozświetlały paleniska. Niebo spowijały czarne chmury, próżno było na nim szukać słońca.

 

– Pora się zbierać – Josz i Dion usłyszeli gruby głos Dalira.

 

Mężczyzna, który przyprowadził ze sobą dwa konie, stał nad ich głowami.

 

– Przydadzą wam się wierzchowce – rzekł – mam nadzieję, że nie podzielicie losu ich poprzednich właścicieli.

 

Dion usiadł na ziemi i przetarł zaspane oczy, potem zapytał:

 

– Dokąd zmierzamy?

 

– Musimy opuścić ten las, Rounów łatwo przestraszyć, lecz szybko wracają, znacznie liczniejsi.

 

Elf spojrzał na czoło Dalira, na którym co chwila połyskiwał kamień światła.

 

– Sztuczka z kamieniem okazała się skuteczna – rzekł Dalir – lecz drugi raz Przeklęci nie dadzą się tak łatwo przestraszyć.

 

Niedługo potem oddziały Dalira opuściły polanę. Kolumna jeźdźców i piechurów ruszyła w głąb Wielkiego Lądu. Żołnierze trzymali w rękach pochodnie, które oświetlały drogę. Gdzieś pomiędzy wojownikami w białych zbrojach wędrowali Dion i Josz.

 

– Teraz poranki będą tak wyglądać? – zagadał elf do przyjaciela, spoglądając na czarne niebo.

 

– Rozpoczęła się długa noc, módlmy się by nie trwała całą wieczność – odparł generał.

 

– To nie od bogów zależy, bracie, lecz od nas –wtrącił jadący obok wojownik – musimy pogonić stąd tą zawrzodzoną padlinę, a znów będziemy podziwiać wschody słońca.

 

– Od poprzedniej zimy nie zapuściłem się tak daleko na zachód – rzekł Dion – na tych terenach roiło się od wrogów, coś zdaje się zmieniać.

 

– Przeklęci musieli przerzucić siły – powiedział wojownik – do północnych wybrzeży dobiły okręty naszych braci z Mroźnego Lądu, zza Zachodnich wód również zbliża się odsiecz.

 

– A więc jednak bogowie nas nie opuścili – oznajmił Dion – a wydawało się, że to już koniec.

 

Wojownik w białej zbroi uśmiechnął się i odparł:

 

– Czasem koniec staje się początkiem…

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

   W sumie miejsce, odwiedzone na początku opowiastki przez generała, to po prostu ziemianka, a nie szałas. Nota bene, podobne budowali radzieccy partyzanci. Niiewiele się zmieniło od czasów elfów.  Dobrze, bo o tej porze roku mieszkać w szałasie prowadzi do jednego --- zapalenia pluc. No, ale wyraz "szałas' brzmi jakby bardziej urokliwie...

Sorry, ale nie doczytałem do końca. Pomysł nawet niezły, ale wszystko jest zbyt rozwlekłe. Moim zdaniem jedną z cech opowiadań powinien być pewien stopień kondensacji treści. To nie jest książka, w której można w sposób wielostopniowy budować nastrój, tworzyć opisy artystyczne... W tym przypadku, po przeczytaniu 1/3  dość długiego opka nie wiem o co chodzi. Czytałem dalej i jak już coś się zaczęło dziać to właściwie już nie byłem zainteresowany,  co dalej z bohaterami.

Gdyby to było o połowę krótsze, przy zachowaniu głównych elementów intrygi,  może by i było fajne.

Pozdrawiam

Przeczytałam, może nie z trudem, ale z pewnym znużeniem. Przydługie bowiem to opowiadanie, a treść niezbyt porywająca. Jednak przebrnęłam.    

 

Miała na głowie hełm, odsłaniający policzki i usta, lecz zakrywający nos, zaś na plecach dzierżyła miecz. – Dzierżyć, to trzymać w ręce. Dlaczego wojowniczka trzymała miecz w wykręconej na plecy ręce? ;-)  

 

…gdy go spostrzegła, zatrzymała się na uboczu drogi. – Ubocze, to ciche i spokojne miejsce, położone z dala od skupisk ludzkich, mało uczęszczane. Proponuję: …gdy go spostrzegła, zatrzymała się na skraju drogi.  

 

Pokrążył chwilę nad jego głową, po czym usiadł na gałęzi przydrożnego drzewa. – Znajdowali się w lesie, więc trudno o jednym drzewie powiedzieć przydrożne, bo rosnących przy leśnej drodze było całe mnóstwo.

 

Czuje jedynie jego emocje… – Czuję jedynie jego emocje…  

 

…miał groźną, dziką twarz porośniętą gęstym zarostem – Zarost, to owłosienie męskiej twarzy. Nie ma powodu pisać – twarz porośnięta zarostem. Ja napisałabym: …miał groźną, dziką twarz z gęstym zarostem.  

 

…do tego był łysy, a jego czaszkę przeszywała wskroś gruba blizna. – Blizna to ślad, który pozostał po zagojeniu się rany. Jeśli blizna przeszywała czaszkę na wskroś, to rozumiem, że na wylot. Cud boski, że przeżył z takim obrażeniem. Czaszkę przykrywa skóra – chyba, że zdjęto mu skalp – więc blizna na czaszce nie powinna być zbyt widoczna. Podejrzewam, że Harim miał blizny po ranach na głowie.  

 

Jak mnie nie uratujecie, znajdę was nawet zza światów. – Jak mnie nie uratujecie, znajdę was nawet z zaświatów.  

 

W tym momencie krasnolud uchylił drzwiczki spichlerza i czmychnął tuż za najbliższy szałas. Gdy oddalił się od spichlerza na bezpieczną odległość – Powtórzenie. Oddalenie się zawiera informację, że na jakąś odległość. Ja napisałabym: W tym momencie krasnolud uchylił drzwiczki i czmychnął za najbliższy szałas. Gdy uznał, że jest w bezpiecznej odległości od spichlerza 

 

Harim popatrzył na towarzyszy przenikliwym wzorkiem i dopiero po chwili zrozumiał podstęp. – Gdyby popatrzył przenikliwym wzrokiem, podstęp zrozumiałby od razu. ;-) Wiem, że to tylko literówka, ale wyszło takie śliczne „przekręcenie” wyrazu, że nie mogłam się powstrzymać przed żartobliwym komentarzem. ;-)  

 

To te drzewo, panie. – Nie wiem czy chodzi o jedno, czy o wiele drzew, ale w obu przypadkach zdanie jest źle napisane. Myślę, że miało być: To to drzewo, panie. Lub: To te drzewa, panie.

 

Z tego co pamiętam, jesteś raczej nieufny słowom z księgi. – Można być nieufnym wobec czegoś, ale nie czemuś. Ja napisałabym: Z tego co pamiętam, raczej nie ufasz słowom księgi.

 

 

Nadciąga noc, bardzo długa noc, oby dane nam było niegdyś ujrzeć jej koniec – stwierdził generał. - Niegdyś, to inaczej dawniej. Generał zapewne chciał, by dane im było kiedyś, w przyszłości ujrzeć koniec nocy  

 

Nasz goniec wciąż mnie zaskakuje – powiedział – wiedział gdzie nas zaprowadzić. – …wiedział dokąd nas zaprowadzić.  

 

Wrzodowcy stali w szeregach na wprost zbudowanego z białego kamienia ołtarza, po obu stronach ołtarza ogniem buchały duże paleniska. –  Powtórzenia. Proponuję: …na wprost zbudowanego z białego kamienia ołtarza, po obu jego stronach…  

 

Na uboczu polany generał dostrzegł wozy… – Ja napisałabym: Na skraju polany 

 

Generał nie posłuchał się Rouna… – Ja napisałabym: Generał nie posłuchał Rouna…  

 

Dion, który gaworzył przy ognisku z elfami z oddziałów Dalira… – Ile lat miał Dion, skoro gaworzył z elfami? A może elfy były niemowlętami i Dion je zabawiał? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki bardzo za uwagi i opinie! Przydadzą się na przyszłość:)

Nowa Fantastyka