- Opowiadanie: Blaskin - Człowiek Kresu

Człowiek Kresu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Człowiek Kresu

Napisałem coś takiego parę lat temu i teraz jakoś na to trafiłem. No i sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Pomysł wydaje mi się dobry, na ten moment gryzie mnie jednak styl. Spotkałem się również ze skrajnie różnymi opiniami na temat tego czegoś, więc proszę o jakieś konstruktywne komentarze.

 

 

 

 

 

Każdy świat ma swojego człowieka kresu. To taki jego swoisty manifest – „tak to ja, świat, widzę was, obserwuję i cały czas mam was na oku”.

 

Człowiek Kresu mieszka na skraju wieczności. A raczej na skraju bezczasu czy nicości, jak kto woli. Ma drewnianą chatkę z kominkiem, bujanym fotelem i czarnym kotem. Pali fajkę. Ubiera się grubo, jak w zimie. Nicość jest zimna, więc on musi się ciepło ubierać. Z okna widzi nieprzebrane pokłady niezmierzonej czerni, a nawet nie tyle czerni, co po prostu niczego. To nieskończone morze czystej pustoty niezmąconej żadnym Czymś.

 

Kiedy jest głodny, zbiera ziemniaki i marchewkę, rosnące spokojnie za jego domem, uciera je na tarce, po czym zjada.

 

W pobliżu jego domu rośnie pięć drzew – brzoza, lipa, dąb, świerk i sumak. Sumak zapuszcza głębokie korzenie i powoli zabiera teren pozostałym, choć jest najmniejszy i najbardziej niepozorny. Smukła brzoza urosła ponad wszystkie inne drzewa, a potem nienaturalnie przechyliła się w stronę nicości i teraz spija jej soki, stając się cieniem brzozowatości – pustą skorupą czegoś, co kiedyś było brzozą. Świerk wystrzelił najwyżej ze wszystkich pozostałych, ale został ściśnięty w kleszcze i cieszy się swoim panowaniem nad drzewami, których stał się niewolnikiem. Dąb dystansował się od reszty na małym skrawku rzeczywistości tuż obok krawędzi świata i czule tuli kruchą, skromną lipę przyciśniętą do niego kurczowo jak dziecko.

 

Oprócz tego na wysepce Rzeczy w morzu Nierzeczy mieszkały jeszcze dwie istoty.

 

Żył tam szczur. Szczur zawarł umowę z Człowiekiem Kresu – zawsze dostawał ostatniego ziemniaka z rzędu, a w rzędzie rosło ich trzynaście i pół. Człowiek Kresu zasadził kiedyś te ziemniaki i starczyło mu miejsca tylko na trzynaście. Ale że trzynastka przynosiła pecha, dosadził jeszcze pół kartofla na początku, by odpędzić od siebie zły urok. Człowiek bardzo lubił szczura.

 

Czarny kot także. Cały dzień wylegiwał się w swoim fotelu, a od czasu do czasu, dla rozprostowania kości, biegał za szczurem po całej wyspie. Kiedy już go złapał, brał go w zęby i grzecznie zanosił do jego norki. Tam trącali się pyszczkami i wracali do swoich zajęć.

 

Człowiek Kresu miał jeszcze jednego przyjaciela. Nazywał się Cień, bo był cieniem Człowieka Kresu. Cień sprawiał, że Człowiek Kresu nie czuł się taki samotny. Zawsze słyszał, jak Cień człapie za nim powoli. Człap-człap-człap. Człowiek stawał i Cień również się zatrzymywał. Człowiek machał ręką, a Cień robił to samo.

 

Człowiekowi zawsze było bardzo żal Cienia. Cień nigdy nie znalazł swojej tożsamości, dlatego właśnie pozostawał Cieniem. Cieniem-papugą. Cień uczył się od Człowieka Kresu, jak być Człowiekiem Kresu.

 

Czasem ucinali sobie krótką pogawędkę.

 

– Duże ziemniaki wyrosły w tym tygodniu – mówił Człowiek Kresu.

 

– Duże ziemniaki wyrosły w tym tygodniu – mówił Cień.

 

– Dobrze je podlewałeś – zauważył miło Człowiek Kresu.

 

– Dobrze je podlewałeś – odparł uprzejmie Cień.

 

– Ciekawe, jakie będą za tydzień. Albo za miesiąc – Człowiek Kresu uniósł brwi.

 

– Ciekawe, jakie będą za tydzień. Albo za miesiąc – Cień również wyraził zaciekawienie.

 

– Mam nadzieję, że większe niż teraz – Człowiek Kresu pokiwał w zamyśleniu głową.

 

– Mam nadzieję, że większe niż teraz – Cień był tego samego zdania.

 

– Zobaczymy – mówili potem chórem.

 

Człowiek Kresu lubił patrzeć na nicość. Kiedy jeszcze mieszkał gdzieś indziej, wystarczająco napatrzył się na Coś. Czasem było to dobre Coś, czasem złe Coś, a czasem po prostu Coś. Nigdy niczego nie było więcej. Patrzył na wszystko i patrzył, chłonął każdą żyłką swego kruchego ciała. Aż wchłonął wszystko. Teraz patrzył na nicość i w żaden sposób nie mógł jej wchłonąć. Podobało mu się to. Mógł próbować i próbować, codziennie, raz za razem. Nie bał się, że kiedyś nie będzie miał już na co patrzeć.

 

Czasem stawał też na skraju nicości i patrzył w otchłań. Wystarczyło zrobić jeden krok, by to wszystko zakończyć. Ale nie zrobił go nigdy. Nie przez tchórzostwo. Po prostu nie widział powodu, by umierać. Tak jak nie widział powodu, by żyć. Trwał więc, zawieszony w pustce poza czasem, w pustce poza wszelkim istnieniem.

 

Czasem Człowieka Kresu odwiedzali goście. Najczęściej wpadali tam zupełnie przez przypadek. Spadali ze świata, który znajdował się nad wysepką Człowieka Kresu i uderzali głową o ziemię przed jego chatką. Człowiek Kresu pomagał im przeskoczyć do innych światów, ale czasem zostawali na dłużej.

 

Tego dnia na wysepkę Człowieka Kresu spadł Cnotliwy Rycerz. Zapukał grzecznie do drzwi, otrzepał swoją lśniącą zbroję z kurzu, poprawił miecz i zawołał:

 

– Hej, hej! Czy jakiś dobry człowiek zechciałby odemknąć te wrota i wpuścić mnie, uniżonego sługę, do środka?

 

– Już otwieram – powiedział Człowiek Kresu i otworzył rycerzowi drzwi, choć te już były otwarte – i nie jesteś niczyim sługą.

 

– Jestem sługą Boga.

 

Człowiek Kresu przyjrzał mu się uważnie. Potarł w zamyśleniu swoją wielką brodę, ale po chwili na jego twarzy zagościł gospodarski uśmiech.

 

– No cóż… zapraszam pana do środka.

 

Cnotliwy Rycerz skłonił się z wdzięcznością i zasiadł za jedynym w tej chacie stołem, na krześle, które samym swym wyglądem mówiło: „Jestem krzesłem, na którym powinien usiąść gość.” Z kuchni odezwał się głos Człowieka Kresu:

 

– Woli pan ziemniaki czy marchewkę?

 

– Marchewkę, jeśli łaska.

 

– A co do picia?

 

– Poproszę wody, jeśli łaska.

 

– Wody? Ale jakiej? Mam wodę z rzeki Lete, wodę ze skały Mojżesza, wodę z ran Chrystusa, wodę z Kany Galilejskiej, pierwszą wodę stworzenia, wodę nicości…

 

– Hmm… wyśmienite trunki, nie powiem. Zgromadził pan naprawdę niezwykłą kolekcję.

 

– Czego pan by się napił? Proszę mówić śmiało

 

– Jeśli mógłbym prosić o wodę ze skały Mojżesza…

 

Człowiek Kresu zmarszczył brwi.

 

– Chcesz być jak najbliżej świętości, ale boisz się wypić wodę z serca Chrystusa?

 

– Nie jestem godzien, by rozwiązać mu…

 

– Nie? Trudno…

 

Człowiek Kresu nalał sobie szklankę wody z ran Chrystusa i wypił jednym haustem. Potem jeszcze jedną. I następną. I kolejną.

 

– Dość! Dość! – krzyczał Cnotliwy Rycerz. – Nie możesz tego zrobić. Przestań!

 

– Dlaczego? – powiedział Człowiek Kresu, pociągając zdrowy łyk. – Codziennie popijam sobie ziemniaki wodą z Jego ran i jeszcze żaden świat przez to nie runął, nikt nie spłonął w piekielnych bólach, nikt nie oszalał… wręcz przeciwnie. Przestało mi nawet strzykać w kolanie. Zobacz.

 

Na dowód swoich słów przyciągnął kolano do klatki piersiowej.

 

– A-ale?

 

– Pijesz czy nie? Bo zaraz będę musiał schować. Wyparuje, jeśli butelka za długo będzie otwarta.

 

– Ja… nie mogę.

 

– A to czemu?

 

– Bo… ta woda… to Jego… cierpienie.

 

Człowiek Kresu popatrzył uważnie na Cnotliwego Rycerza.

 

– Kochasz go?

 

– Nie, nie chcę tej wody.

 

– Pytałem…

 

– Pokaż mi, jak się stąd wydostać! – wybuchnął Rycerz.

 

– Prosto przed siebie – odparł ze smutkiem Człowiek Kresu.

 

– Ale tam jest…

 

– Pustka – dokończył Człowiek Kresu.

 

– Ach – zamyślił się Rycerz – a jak się dostać do jakiegoś świata?

 

– Prosto przed siebie.

 

Rycerz z niepokojem spojrzał w kierunku krawędzi wysepki, ale odrzekł:

 

– Dzi-dziękuję. Było mi bardzo miło.

 

– Mnie również.

 

Cnotliwy Rycerz poszedł. Chwilę wahał się przed skokiem, ale wreszcie zdecydował się na odważny opad przez pokłady nicości. Człowiek Kresu długo patrzył za nim. Kiedy już znudził się patrzeniem, postawił szklankę z wodą na ganku, a sam poszedł doglądać roślin.

 

Nie dopił już jednak wody. W drodze powrotnej pochwycił ją Cień i wypił, oblizując usta.

 

***

 

 

 

Człowiek Kresu właśnie przyglądał się swoim ziemniakom i marchewkom, kiedy usłyszał rumor sprzed chatki. Zdjął ogrodowe rękawice i ruszył zobaczyć, co się stało.

 

Przed domem leżał rozłożony plackiem człowiek. Człowiek Kresu lubił gości, ale ostatnio coraz bardziej doskwierały mu dziury, które zostawiali w trawniku. Niedługo będzie musiał posiać nową trawę.

 

– Yyyag! – jęknął leżący człowiek.

 

Człowiek Kresu westchnął i poszedł przygotować stół na przyjęcie gościa. Kiedy wrócił, przybysz właśnie próbował zachować równowagę. Nie zważając na to, Człowiek Kresu uścisnął mu rękę, napotykając jego bezrozumne spojrzenie.

 

– Witam na mojej wyspie. Woli pan ziemniaki czy marchewkę?

 

– Ja…

 

– Zapraszam do stołu.

 

Człowiek Kresu złapał wędrowca pod ramię i pokierował go w stronę swojej chatki. Za sobą słyszał głuche człapanie Cienia. Zaprowadził swojego gościa do środka i usadził przy stole, po czym zapytał z tym samym spokojem:

 

– Woli pan ziemniaki czy marchewkę?

 

– Marchewkę – odparł już trochę trzeźwiej podróżnik.

 

Po chwili Człowiek Kresu postawił przed nim talerz zapełniony ugotowaną marchewką, a sam usiadł naprzeciwko, zajadając ze smakiem ziemniaki.

 

– Czym pan się zajmuje?

 

Gość spojrzał uważnie na Człowieka Kresu znad swego talerza.

 

– Jestem Poszukiwaczem.

 

– Poszukiwaczem czego? – Człowiek Kresu odpowiedział pytaniem, wpychając przy tym do ust wybitnie dużego ziemniaka.

 

– Świętego Kielicha – Graala.

 

– A, tak. Mam coś takiego.

 

Oczy Poszukiwacza urosły do nienaturalnych rozmiarów.

 

– Ty?! Pan…

 

– Mogę ci go dać, jeśli chcesz. Pod warunkiem, że zgadniesz, który to – mina Człowieka Kresu nie wyrażała absolutnie niczego.

 

Człowiek Kresu poszedł do sąsiedniej izby i po chwili przyniósł trzy drewniane naczynia, które postawił przed Poszukiwaczem. Żadne z nich nie posiadało ozdób czy wzorów. Pierwsze miało kształt pucharu, drugie – misy, a trzecie zwykłego kubka z uchem do trzymania.

 

– Wybieraj.

 

Oczy Poszukiwacza świeciły się nienaturalnym blaskiem i spoglądał z niedowawierzaniem to na stół, to na Człowieka Kresu. W końcu uspokoił się i przyjrzał naczyniom uważniej. Wiedział, że kielich powinien być prosty i drewniany. Nie przypuszczał, że wszystkie pojemniki przyniesione przez gospodarza będą takie. Mógł zdecydować tylko raz. Już chciał sięgnąć po kielich, kiedy jakiś nagły impuls kazał mu chwycić kubek.

 

Człowiek Kresu uśmiechnął się niewyraźnie.

 

– Mądrze wybrałeś. Graal jest twój.

 

Poszukiwacz nie mógł opanować szczęścia i wzruszenia. Wyściskał swego dobrodzieja, a potem próbował przytulić także Cień, lecz ten tylko przeszedł przez niego, jak to cienie mają w zwyczaju.

 

Podróżnik wybiegł przed chatkę i przyciskając cenną zdobycz do piersi, rzucił się w otchłań, by rozpocząć kolejną podróż do innych, nowych światów.

 

Człowiek Kresu nadal siedział przy stole i wpatrywał się sennie w naczynia.

 

– To co? Którego Graala weźmiesz? – zwrócił się do Cienia.

 

Cień wskazał na misę.

 

– Dobrze. W takim razie dla mnie zostaje kielich.

 

Cień poruszył się niespokojnie.

 

– Wiem. To już chyba dziesiąty. Jak tak dalej pójdzie, to rozprowadzą nam wszystkie Graale. I w czym ja będę pił herbatę?

 

***

 

 

 

Cień i Człowiek Kresu stali przed chatką i wypatrywali ptaków. Zdarzało się, że ptaki wyjadały ziemniaki i marchewkę albo co gorsza – próbowały zjeść szczura. Oczywiście, nigdy im się to nie udawało, bo do akcji wkraczał w takich wypadkach czarny kot, który dbał, by szczurowi nie spadł włos z głowy. Dlatego wypatrywanie ptaków było bardzo ważnym zajęciem. Jeśli wypatrzyło się taką gromadkę wcześniej, można się było odpowiednio przygotować. Na przykład obudzić kota.

 

W pewnym momencie Cień wskazał na jakiś punkt dokładnie ponad nimi.

 

Człowiek Kresu również spojrzał w górę.

 

– Myślisz, że to jakieś ptaki?

 

Cień wzruszył ramionami.

 

– Nie. Nie ma fioletowych ptaków. Chyba że papugi. Ale one nie lecą pionowo w dół. Jastrząb to też nie jest. Leci za wolno.

 

Po chwili okazało się, czym była ta istota. Tuż pod nogami Człowieka Kresu i Cienia jakaś ubrana na fioletowo kobieta opadła na ziemię. Zrobiła to bardzo delikatnie i cicho, niczym motyl z wyrwanymi skrzydłami zrzucony z zamkowych murów.

 

Człowiek Kresu i Cień pomogli kobiecie wstać i otrzepać się z ziemi.

 

– To bardzo miło z panów strony – powiedziała z uśmiechem – ale muszę udać się w dalszą drogę. Powiecie mi, jak opuścić to miejsce?

 

– Prosto i przed siebie – odparł Człowiek Kresu – na pewno trafisz. Ale… czy mogę o coś spytać?

 

– Proszę.

 

– Czego poszukujesz w swoich podróżach?

 

– Wyruszyłam w podróż po światach, żeby odnaleźć Miłość.

 

– Miłość, powiadasz? Może pomogę ci ją znaleźć. Chyba nawet wiem, jak to zrobić.

 

– Tak? – ożywiła się kobieta.

 

– Za moją chatką rośnie pięć drzew. Pobądź z każdym z nich przez jeden dzień, może uda ci się któreś pokochać.

 

Podróżniczka skinęła głową i od razu rozpoczęła zapoznawanie z drzewami Człowieka Kresu.

 

Następnego ranka przyszła do chatki i powiedziała:

 

– Nie mogę pokochać sumaka. Jest zbyt złośliwy i samolubny.

 

– Mogłabyś go pokochać, gdybyś tylko się starała. Mocno, mocno, bardzo mocno. Ale może faktycznie nie było wam to dane.

 

Kolejnego ranka kobieta znowu zjawiła się przed obliczem Człowieka Kresu:

 

– Nie mogę pokochać sosny. Jest zbyt zamknięta w sobie, zbyt pusta.

 

– Mimo to mogłabyś ją pokochać. Ale to nic, próbuj dalej.

 

Po następnych dwudziestu czterech godzinach sytuacja się powtórzyła.

 

– Nie mogę pokochać świerku. Jest zbyt władczy, zbyt uparty.

 

– Ale jednak mogłabyś go pokochać. Może później ci się uda.

 

Minął kolejny dzień i podróżniczka znów zjawiła się u drzwi chaty.

 

– Nie mogę pokochać dębu. Jest zbyt zadufany w sobie, zbyt dumny.

 

– Ach, nawet dąb nie doświadczył twego uczucia? To nic, próbuj dalej.

 

Następnego ranka kobieta wróciła rozradowana.

 

– Udało mi się pokochać lipę! Tak, czuję to! Czuję całą duszą.

 

– Dobrze. Ale wiesz, że to dopiero początek.

 

– Wiem, teraz mogę… – ostatnie słowa utonęły w morzu nicości, pochłonięte przez czerń spowijającą wszystko dookoła – Teraz pójdę. Ale kiedyś tu wrócę. Na pewno. Odnajdę was, choćbym miała przemierzyć wszystkie światy!

 

– Więc idź. Będziemy czekać.

 

Kobieta westchnęła i lekko rzuciła się w otchłań, by po chwili szybować gdzieś ku kolejnym marzeniom wykwitającym przed nią tak jasno jak nigdy dotąd.

 

– Tak… – westchnął człowiek kresu – ona kocha lipę. Ale nie trzeba wiele, by kochać lustro. Nie trzeba też wiele, by przestać kochać. Ona tu już nie wróci.

 

 

***

 

 

 

Człowiek Kresu siedział na krawędzi wyspy, majtając nogami w pustce. Obok niego przykucnął Cień. Wpatrywali się w nieistniejący horyzont. Takie horyzonty są najlepsze.

 

Przez pustkę szedł Bóg i stwarzał świat. Zmieniał Nic w Coś, Pustkę w Rzecz. Wypowiadał słowa. Tylko Człowiek Kresu i Bóg wiedzieli, że nie miały one żadnego sensu, tak jak nie ma sensu w gwiazdach, w ośnieżonym stoku, w wietrze i w morzu. Mimo to Bóg wypowiadał słowa. Głównie po to, by zmienić Ciszę w Dźwięk. Ale też po to, by w kolejnych czasach stworzyć poetów.

 

Wreszcie dotarł Bóg i do chatki Człowieka Kresu. Spojrzał na Cień i sprawił, że ten przestał być Cieniem. Dostał imię. Adam – tak brzmiało. Imię zmieniło go w człowieka.

 

I zabrał Bóg Adama do kraju swego.

 

– Jeszcze tylko tydzień. Aż dojrzeją ziemniaki – prosił Człowiek Kresu.

 

Bóg skinął głową i odszedł wraz z człowiekiem, zostawiając świat własnemu zdziwieniu istnienia.

 

 

***

 

 

 

Adam patrzył na chatkę Człowieka Kresu i wspominał błogi stan nieposiadania imienia. Wtedy wiedział wszystko, choć o tym nie wiedział. Teraz wiedział tylko, że nie wie nic. Lecz świadomość utraty była przytłaczająca.

 

Adam kochał Boga. Bóg był dobry, więc Adam go kochał. Choć czasem próbował pokochać także pustkę. I szatana. I czasem był bardzo, bardzo blisko. Tak blisko, że Bóg zaczął się bać. Bał się, że Adam stanie się Bogiem.

 

 

***

 

 

 

Człowiek Kresu przygotował już wszystko. W jednej ręce ściskał wiadro z wodą z Rzeki Zapomnienia, w drugiej kartkę z wiadomością. Stanął przed domem i sprawnym ruchem wylał sobie całą zawartość wiadra na głowę. Po chwili otrząsnął się z pierwszego szoku spowodowanego amnezją i przeczytał kartkę: „Zbierz ziemniaki. Łopatka jest pod krzesłem. Najpóźniej do wtorku”.

Koniec

Komentarze

Coś w tym jest, choć razi mnie imię bohatera.Szkoda, że to takie szorty wrzucone w jeden tekst, więc niby fajne, ale czegos brak.

   Przez chwilę zapowiadalo się  nieźle...  I zaraz okazało sie, że to tylko  zbiór opowiastek, takich bez ładu i składu.  

Dobre opowiadanie. Jeśli były jakieś błędy, to - pochłonięty lekturą - ich nie zauważyłem.

Pozdrawiam

Mastiff

Bardzo mi się podobało. Nie wiedzieć czemu, ale naszły mnie skojarzenia z "Małym Księciem"  Antoine'a de Saint-Exupéry'ego. Uwielbiam takie historie. To, że jest to zbiór opowiastek nie umniejsza tekstowi, jako całości. Moim zdaniem inaczej nie da się tego przedstawić. Naprawdę miło było przeczytać.

Nie masz więcej takich tekstów pochowanych po szufladach?;)

Jest bardzo ciekawie i milo sie czyta, chociaz czesciowe przmyslenia ala Coehlo mozna sobie bylo darowac. Poczatek troche zgrzyta stylistycznie, nie wspolgra z reszta. Koncowka najlepsza.

Nowa Fantastyka