- Opowiadanie: Dazzy - Tam, gdzie rodzą się chmury

Tam, gdzie rodzą się chmury

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Tam, gdzie rodzą się chmury

 

Pierwsza część opowiadania, nad którym aktualnie pracuję. Nie jest to do końca fantastyka, choć z racji realiów zawiera elementy SF (obawiam się, że może nawet nieco zbyt na siłe są tam obecne, poproszę o ocene, czy wypadają naturalnie). Właściwie z początku miał być to króciutki projekt, po prawdzie pisany jedynie dla prywatnego grona. W toku pracy zaczeło się to jednak przekształcić w coś wiekszego i pojawiła się myśl, że być może warto będzie to udostępnić szerszej publiczności. No właśnie– czy warto? Przede wszystkim tutaj oczekuje odpowiedzi, krytki :)

 

Z inspiracji: w głowie od dłuższego czasu kołatał mi się pomysł napisania czegoś w klimatach reporterstwa wojennego– ot, wpływ dzieł Kapuścińskiego i dziennikarskich studiów. Połączyłem to jeszcze z obsesyjnym, ostatnimi czasy, zainteresowaniem dziedziną chorób psychicznych i wyszło coś takiego (nadmieniam, że to właściwie tylko sam początek, który może wydawać się nieco rozwlekły. Taki miał być. Posiadam już kolejne fragmenty, ale aktualnie nie nadają się one absolutnie do publikacji-chociażby przez brak edycji):

 

 

Dawid Jackowski siedział przy biurku, które nawet nie próbowało wyjrzeć swym drewnia­nym jestestwem poza przykrywające je zwały papierzysk. Tu i tam poniewierały się jakieś doku­menty, wyliczenia, tabele, gdzie indziej zaś zalegały gazety, zarówno te archiwalne, jak i najnow­sze. Był to zresztą wyraz rozpasania głównej redakcji jednej z największych gazet w Polsce. Więk­szość wydań jest teraz rozpowszechniana w formie cyfrowej, ich papierowe wersje nato­miast, w wyniku akcji ekologów i coraz mniejszej ilości drzew, systematycznie drożały. Niby wciąż każdy mógł sobie na nie pozwolić… ale po co, skoro można mieć to samo za grosze? Prasa „analo­gowa” stała się zatem towarem luksusowym, służącym bogatym krawaciarzom przede wszystkim do lansu. Och tak, „Ogólnopolska” zdecydowanie nie mogła narzekać na swoją pozycję rynkową.

 

 

Jackowski tępym wzrokiem przeglądał doniesienia agencji na swoim niezniszczalnym laptopie z obudową pokrytą tytanem. Rutynową robotę skończył szybko, niemal jak zaprogramowany auto­mat, wręcz bez udziału świadomości. Myślami był już gdzieś daleko. Zaledwie kilka godzin temu wyszedł z gabinetu naczelnego, który w końcu udzielił mu pozwolenia na wylot. Miał swoje upra­gnione zlecenie. Udając, że wciąż pracuje, analizował właśnie strzępy dostępnych informacji na te­mat czekającego go zadania, kiedy został brutalnie wyrwany ze swojego małego azylu wewnątrz głowy. Do jego stanowiska podszedł akurat wysoki osobnik wyraźnie bliskowschodniego pocho­dzenia. Oparł się o biurko biodrem, krzyżując ręce na piersi. Nie zapowiadało to szybkiego odej­ścia. Dawid westchnął ze zrezygnowaniem i uniósł lekko głowę, zerkając na przybysza.

 

 

– Cześć Rab – rzucił, zaraz potem odwracając głowę w stronę ekranu. Przeczuwał, że to nie wy­starczy, ale w końcu warto spróbować. – Jestem, widzisz, odrobinę zajęty…

Rabih Assaf, zgodnie z przypuszczeniami, wcale nie przejął się tą kreacją. W końcu znali się trochę i ciężko byłoby go już nabrać na obrazek zarobionego człowieka. Fakty bowiem pozostaną faktami– w całym swym nonkonformizmie, Dawid bywał pracoholikiem jedynie, gdy wyjeżdżał.

– Oh, weź nie pieprz. Wiem przecież, ile cię to obchodzi. – Rab wskazał ruchem głowy na kom­puter i kontynuował, najczystszą polszczyzną, jaką mógłby kiedykolwiek osiągnąć cudzoziemiec. – Zresztą po co ci ten laptop? Przecież masz ten lanserski wszczep rozszerzający AR. – Arab puknął się kilka razy palcem w skroń. – Możesz pracować sobie we łbie.

– Od dłuższego korzystania miewam straszne migreny. Ale nie przyszedłeś tu chyba rozmawiać o cyborgizacji?

Rabih skinął głową.

– Nie jedź tam. Toż to śmierć.

Jackowski nie odpowiedział od razu. Chwilę błądził wzrokiem po zawalonym blacie, kątem oka łowiąc tytuły. „Zagadkowa śmierć kongresmena”; „Konflikt w Kongu przybiera na sile”; „Celebryt­ka pokazuje majtki”. Wszystko na pierwszej stronie. Naprawdę nie miał teraz ochoty na rozmowy. Cóż, ludzie– wszystko muszą komplikować. Nerwowo przeczesał swoje długie, jasne włosy przesta­jąc w końcu udawać, że pracuje. Odwrócił się na fotelu w stronę rozmówcy.

– Przesadzasz – zaczął ostrożnie. – Wielu pojechało i mają się dobrze. Wszystkie członki na swo­ich miejscach, czasem jakieś drobne naruszenie integralności ciała, zatem medal za rany, chwała, kobiety… No, żyć nie umierać! Zresztą… – Wzruszył ramionami. – W moim zawodzie ryzyko to żadna nowość.

– Wiem, że redakcja nie mogłaby sobie wymarzyć lepszego reportera wojennego. Idziesz w sam środek największego gówna, najczarniejszej dupy i bierzesz misje, przed którymi wzbraniają się wszyscy inni. Ale to jest otchłań bez powrotu. Jest w tej wojnie coś dziwnego.

– Nie ma normalnych wojen, przecież wiesz. Wszędzie ten sam syf, to samo szaleństwo. Zresz­tą, sam rozumiesz, jak to jest. Każdy dziennikarz ci to powie– chodzi o idee. – Uśmiechnął się kpią­co. – „Ludzie mają prawo wiedzieć”.

Cokolwiek by mówić o Assafie, nie można mu było zarzucić braku inteligencji, choć widoczne na pierwszy rzut oka zamiłowanie do siłowni mogło nasuwać nieco inne konotacje.

– Nie o to chodzi. Z pewnością zauważyłeś. Wszystkie tuzy światowej prasy zleciały się tam jak muchy do gówna. Do tej pory powinniśmy mieć codzienną dostawię informacji. Powinniśmy wie­dzieć, jakiego koloru slipy noszą żołnierze poszczególnych stron. A tu… cisza. Od czasu do czasu jakieś mało znane nazwisko rzuci jakiś ochłap, mało istotny. A tuzy… tuzy wróciły do swoich kra­jów. Większość nogami do przodu. Konflikt przecież trwa ledwie niecały miesiąc. Ofiar jest za dużo, jak na tak krótki czas. Myślisz, że naczelny czemu tak długo się wzbraniał?

Dawid przygryzł wargi. Trudno było nie zauważyć tej prawidłowości. To fakt, że na wojnie zda­rzyło się jakiemuś reporterowi napisać ostatni tekst. Ale ofiar nigdy nie przybywało w takiej ilości. A już na pewno nie w takiej ilości doświadczonych wyjadaczy. Część znał osobiście. Byli przezor­ni, ubezpieczali się na wszelkie możliwe sposoby, mieli swoich informatorów, pomocników, straż­ników… cholera, może nawet i osobistych dostawców pizzy! Mimo to teraz nic ich nie uchroniło. To się zdarza, jasne, nawet najlepszym, w każdym konflikcie. Ale kiedy zdarza się tak często w jed­nym, tak krótkim do tego… to faktycznie przestaje być normalne. Jednak niebezpieczeństwo i ta­jemnica jedynie zwiększały jego ciekawość.

– Może naczelny jest po prostu głupi? – Mrugnął do Assafa, który parsknął śmiechem, lekko unosząc kącik ust.

– O tak, z pewnością jest! – Na twarz araba ponownie wrócił ten niepasujący do niego poważny wyraz. – Choć czasem miewa przebłyski. Jak teraz. Ale ty się uparłeś. A może o to chodzi? Może ty wcale nie chcesz wrócić?

Milczeli teraz pospołu. Chciałoby się rzec, że zapanowała wręcz grobowa cisza, ale to nie byłaby prawda– w tle rozbrzmiewały bowiem rozmowy, nerwowe kroki, drętwe teksty redakcyjnych podrywaczy i udawany entuzjazm redakcyjnych podrywanych. Akompaniowała temu wszystkiemu praca drukarek, kser (tak, tu dalej były te przedpotopowe ksera!), czy FAX– ów (Amerykanie złapaliby się za głowy…), dzwonki prywatnych – cóż za poraż­ka gustu! – i redakcyjnych telefonów, oraz stukanie w klawisze, czy też w blaty biurka, jeśli ktoś – a było takich trochę – dysponował komputerem laserowo– hologramowym, który wyświetlał jedy­nie projekcje właściwego urządzenia. Obsługa czegoś, co de facto nie istnieje wymagała pewnej wprawy, ale za to komputer miało się dosłownie w każdej chwili pod ręką, projektor mieścił się bo­wiem w kieszeni.

– Słusznie, źle mi tu. Podwyżki nie chcą dać. No to znajdę sobie afrykańską piękność i zbuduję tam lepiankę. Eh, Rab, taki duży, a taki naiwny. Może jeszcze powiesz, że faktycznie miałeś nadzie­ję mnie przekonać?

Rabih zaśmiał się perliście, ukazując rzędy śnieżnobiałych zębów. A może tak to tylko wygląda­ło na tle jego ciemnej karnacji? Albo było elementem graficznym AR? Co prawda wszystkie cywili­zowane kraje zabroniły programować swój wygląd za pomocą rzeczywistości rozszerzonej, zezwa­lając tylko na wirtualne ozdoby i wirtualny lakier do włosów, ale kto tam go wie, araba… Jackowski jednak mimowolnie przypomniał sobie ostatni wyrok dentysty. Szlag, niektórzy to maja szczęście!

– Ja wiem, że ty i tak pojedziesz. Ale sam rozumiesz– musiałem coś zrobić. Dla spokoju sumie­nia. Wiesz, to całe sumienie podobno ważna rzecz. Przynajmniej w pewnych kręgach kulturowych. Ale kiedy widzę te skurwysyńskie hieny tutaj… – Teatralnie omotał redakcje wzrokiem. – …pomy­śleć można by zupełnie co innego.

– Za coś trzeba dostać Pulitzera – stwierdził gorzko Jackowski.

– Jeśli wrócisz cało… cóż, raczej cię to czeka. No. To bądź ostrożny, uważaj na AIDS! – Arab odwrócił się chichocząc – A właśnie. – Rabih zatrzymał się i spojrzał raz jeszcze na Jackowskiego – My nie mieliśmy dziś wyskoczyć na piwo?

– Jutro, Rab. Dziś mogę być odrobinę zajęty. – Posłał Assafowi przepraszający uśmiech. Ten zaś nie zapytał. Po prostu nie było sensu.

 

***

 

Zawsze, kiedy siedział w tej poczekalni, Dawida nachodziło na rozmyślania. Dzięki zdoby­czom na przeróżnych polach nauki i medycyny, jak badania nad komórkami macierzystymi i terapią komórkową, inżynierią biomedyczną, inżynierią tkankową, terapią genową, medycyną regeneracyj­ną i wieloma innymi, do obecnego Anno Domini 2054 ludzkość potrafi wybawić się całkowicie od ogromnej liczby defektów, o ile ktoś ma pieniądze, by za swoje zdrowie słono zapłacić. Pozbyliśmy się raka, AIDS, większości chorób genetycznych, potrafimy regenerować kończyny, lub zastępować je bionicznymi wszczepami, z których te gorszej jakości dostępne są nawet niższym warstwom kla­sy średniej. Umiemy łączyć system nerwowy z komputerami, wyświetlać rzeczywistość rozszerzo­ną bezpośrednio na siatkówce oka, nawet zwiększać ludzkie możliwości do czegoś, co kiedyś było­by nazywane „mocami nadprzyrodzonymi”. Ale chorób psychicznych i skłonności do nałogów ja­koś nie możemy wyplenić. Nikt nie wie, czemu właściwie tak się dzieje. Weźmy taką depresję. Tę­gie umysły twierdzą, że powstaje ona w wyniku braków pewnych substancji chemicznych w mó­zgu. Zatem: za pomocą terapii komórkowej wszczepia się choremu delikwentowi zalążki neutro­nów, mające – po odpowiednim rozwinięciu – wydzielać brakujące neuroprzekaźniki. Proste. Tym dziwniejsze, że do całkowitego wyleczenia dochodzi w niewielkiej części przypadków. Zazwyczaj poprawa jest jedynie krótkotrwała, a potem nieprawidłowości wracają… i nikt nie potrafi powie­dzieć dlaczego. Ale kto wie? Może po prostu nikomu nie chciało zajmować się poważnie jakimiś tam wariatami? W końcu osób z rakiem, AIDS, chorobami genetycznymi i pozbawionych kończyn jest dużo więcej, niż tych, którzy mają tylko nierówno pod sufitem. Może te braki wynikają z nie­dostatecznego zbadania faktycznego funkcjonowania mózgu, a technikę mamy wystarczająco roz­winiętą? A może to po prostu błędna uliczka, może źle celujemy w przyczyny? Czyż faktycznie świr jest świrem wynikiem posiadania wrodzonych lub nabytych nieprawidłowości w funkcjonowa­niu mózgu, wahaniach ilości jakichś związków chemicznych? Ale przecież są również przyczyny egzogenne! Jeśli więc tyle czynników może wywołać jedno schorzenie– co jest faktyczną przyczy­ną…? Jackowski zdawał sobie sprawę, że nie jest ekspertem i takie przemyślenia nie mają w zasa­dzie większego sensu. Konkluzja zawsze była taka sama– on nie dojdzie do konstruktywnych wnio­sków przez swoją zbyt ograniczoną wiedzę, a jeśli nic się nie zmieni, to za kilka lat bardziej praw­dopodobne będzie, że wpadnie się w depresje i palnie sobie w łeb, albo zacznie nałogowo chlać wódę, zdychając na marskość wątroby (choć i to nie było pewne– bogatsi mogliby sobie ją zregene­rować!), niż umrze z powodu raka.

 

 

Z rozmyślań wyrwał go dźwięk otwierających się drzwi. Wychodzący z nich mężczyzna spoglą­dał na swoje ręce ze sporym zdziwieniem. Obejrzał się jeszcze raz i oddalił pośpiesznie, chowając dłonie w kieszenie. Teraz w drzwiach stanął starszy człowiek w okrągłych okularach, osadzonych na dużym, odrobinę bulwiastym nosie. „Prof. Norbert Stowicki, psychiatra.” zakomunikował Jackowskiemu napis nad głową postaci. Po chwili pojawił się jeszcze jeden– „czy rozwinąć profil?”. No tak, zapomniał o najbardziej irytującym mankamencie AR. Jeśli nie zablokuje się funkcji pomo­cy interakcji międzyludzkich, w dowolnym zatłoczonym miejscu można było dostać oczopląsu i za­palenia opon mózgowych od natłoku interaktywnych komunikatów. Dla każdego z osobna należało pomyśleć „nie”, by się z tego wygrzebać. Doktor spojrzał na Dawida i gestem zaprosił go do gabi­netu. To charakterystyczne spojrzenie w połączeniu z poznaczoną siwizną, zaczesaną na lewo czu­pryną i pierścieniem zarostu wokół ust zawsze przywodziło Jackowskiemu na myśl karcącego pro­fesora. Dawid wielokrotnie zastanawiał się, czemu doktor nie przywróci sobie koloru włosów za pomocą rzeczywistości rozszerzonej. Jedyny sensowny wniosek sprowadzał się do tego, że Stowic­ki najwyraźniej był albo technofobem, albo tradycjonalistą, albo uważał – skądinąd słusznie zresztą – że siwizna dodaje mu charakteru i powagi.

 

 

Po wejściu przywitały go jak zawsze białe ściany gabinetu, całkowicie nagie, jeśli nie liczyć nie­wielkiego projektora hologramowego. Pomieszczenie zdawało się być tak sterylne, że można urzą­dzić tu profesjonalną salę operacyjną. W powietrzu unosił się zapach szpitala. Wystrój był iście mi­nimalistyczny: Oprócz obowiązkowej, metalowej szafy na dokumenty, stały tu bowiem tylko dwa wygodne, obite skórą fotele, podzielone oszczędnie zdobionym, drewnianym biurkiem, na którym schludnie ułożono potrzebne akurat papiery. W jego prawym rogu stał podajnik szmatek nasącza­nych jakimś świństwem. Tymi chusteczkami doktor traktował swoje dłonie po każdym uścisku, co sprawiało, że Dawid zaczynał sądzić, iż jego psychiatra sam nie jest do końca normalny. Ale może to uprzedzenie spowodowane irytacją. Na początku bowiem Jackowski nie miał pojęcia, że Stowic­ki ma w zwyczaju czyścić ręce po każdej interakcji, przy okazji doprowadzając dziennikarza do pasji i inten­sywnego szorowania wyimaginowanych brudów zawsze po wizycie w tym miejscu.

 

 

– A zatem. – Karcący profesor zajął miejsce za biurkiem, oczywiście kolejna chusteczka poszła w ruch. – Pan Dawid Jackowski, depresja typu endogennego. – Przeczytał z leżącej na blacie karty, nie przerywając przy tym nonszalanckiego wycierania dłoni, jakby właśnie skończył jeść coś w eleganckiej restauracji. W powietrzu zdążył już roznieść się ziołowy zapach, kiedy w końcu spoj­rzał na Dawida znad szkieł okularów. – Bierze pan Serotonix, dwieście miligramów na dobę. Zga­dza się – ni to spytał, ni stwierdził. Kolejny rytuał. Jeśli to miało potwierdzać tożsamość pacjen­ta, Stowicki musiał bardzo obawiać się postępów w klonowaniu czy też cyborgizacji, bo ich wygląd był mu wszak doskonale znany. Podobnie zresztą jak przypadłości.

– Tak. – Jackowski nigdy nie wiedział, co powinien zrobić, kiedy wyliczanka dobiegnie końca. Potwierdzał zatem machinalnie, co chyba było oczekiwaną reakcją, a przynajmniej doktor ani razu nie dał mu do zrozumienia, że robi źle. – Jam jest. Albo mój brat bliźniak.

Kolejne spojrzenie karcącego wykładowcy. Student nie zdał, żarciki nie były tematem egzaminu. Dawid zastanawiał się, czy psychiatra wie, jak srogo potrafi wyglądać w oczach pacjentów. I czy zdaje sobie sprawę, że to wcale nie ułatwia w nawiązaniu więzi terapeutycznej. Tym niemniej dziennikarz nie zamierzał zmieniać lekarza, taki chłodny profesjonalizm mu pasował. To zresztą były tylko pozory, skorupa, maska. Doktor bowiem wielokrotnie dawał mu dowody zaangażowania.

– Więc jak się pan czuje?

Dawid wzruszył ramionami. Rozsiadł się wygodniej, wbijając łokieć w oparcie fotela i zalegając głową na zaciśniętej w pięć dłoni. Spod przykrywających jego przedramię włosów, miejscami prze­bijały się kraty brązowej, flanelowej koszuli.

– Ani lepiej ani gorzej. Nastrój jak zwykle, raz kiepsko, raz fatalnie, ale radzę sobie. Zawsze so­bie jakoś radzę. Sporadyczne miewam derealizacje, zwłaszcza przez ten cholerny interfejs Augment Reality. Jest coraz mniej rzeczywistości w rzeczywistości i mój mózg ma z tym problem. Relikt przeszłości, jakbym już był niedostosowanym, starym dziadem.

– To normalne. W dzisiejszych czasach każdy może miewać drobne problemy z odrealnieniem. Zresztą, za czasów mojej młodości to, co teraz staje się udziałem ludzkości było czystym Science Fiction. Słyszał pan o planach kolonizacji marsa? Wystarczyła jedna załogowa misja, by poznać więcej faktów o tej planecie niż półwiecze wysyłania z łazików. A teraz…

– Cóż, mój entuzjazm w tej dziedzinie jest nieco mniejszy. Tak, jak ponad trzydzieści lat zajęło im wysłanie załogi, tak co najmniej drugie tyle zajmą same przygotowania do misji kolonizacyjnej. Poza tym długie terraformowanie… raczej nie dożyjemy. Ani pan, ani ja. Zresztą, wszystko co mnie interesuje mam tutaj, na ziemi.

Psychiatra spojrzał na niego ponad opuszczonymi okularami.

– Sam nie wiem, czy pana ostatnie zdania są wyrazem optymizmu czy pesymizmu. Tym niemniej interesuje mnie, jak sprawują się leki? W pana przypadku…

– Tak, wiem. Ale nie, jeszcze nie straciły całkiem na wartości. Działają jak zwykle, czyli do dupy, ale mam świadomość, że bez nich byłoby gorzej. Będzie mi nawet potrzebna większa recep­ta…

– Wyjeżdża pan. – Brwi lekarza uniosły się nieco, nadając jego obliczu wyraz zatroskania. Karcą­cy profesor powrócił co prawda szybko, ale te krótkie chwile, kiedy spod skorupy profesjonalizmu przebijały się ludzkie emocje wystarczały, by w pacjencie wykształciło się przekonanie, iż trafił oto do lekarza z powołania.

Jackowski skinął głową. Zdawał sobie sprawę, że Stowicki nie uzna kolejnej misji za popra­wę, wszak tylko świry jeździły relacjonować wojny. W końcu tam można zarobić kulkę, a to bywa raczej niezdrowe dla organizmu. Na szczęście minął już czas, gdy doktor miał to za wyrafinowaną formę samobójstwa. Gdyby Dawid chciał, mógłby się ostatecznie dużo prościej powiesić– do za­mknięcia się światła tętnic wystarczył nacisk z rzędu kilku kilogramów, nieraz nawet samej gło­wy, co efektywnie pozwala na śmierć nawet w pozycji leżącej. Być może nie był jakoś szczególnie ciężki, ale myślał, że jego sześćdziesiąt kilka kilo by podołało.

– Nie dość już panu? Odkąd się panem zajmuję był pan już na siedmiu misjach, z czego dwie osobiście odradzałem. Doprawdy, chyba tylko szczęśliwym zbiegiem okoliczności wrócił pan z Ko­rei po rewolucji. I z Chin po tłumieniu powstań. A przecież nie jestem pierwszy, byli inni. Liczy pan w ogóle, ile to…?

– Prawdę mówiąc– już straciłem rachubę. Dużo tego było, niech pan mnie uzna za pracoholika. Ale wciąż nie dali mi podwyżki – Dawid uśmiechnął się półgębkiem. Jego oczy jak zwykle pozo­stały bez wyrazu. Po tylu latach doła, psychotropów i oglądania śmierci na żywo, ciężko było wy­krzesać z siebie prawdziwe emocje. Niemal totalna anhedonia, męcząca nawet bardziej, niż ból eg­zystencji. Tylko wyjazdy coś – cokolwiek – dawały.

– Gdzie teraz? Kongo, czyż nie?

– Widzi pan, nigdzie indziej nie dzieje się tyle interesujących rzeczy, hm? Czarni się zabija­ją, Amerykanie, czasem zresztą też czarni– mediują, a niebawem pewnie i demokrację zaprowadzą. Europa jak zwykle spóźnia się na imprezę bo debatuje, ale ufam, że wkrótce dojdą do jakichś wnio­sków

– Cóż, złośliwość panu wychodzi. Nie jesteśmy tu jednak, by prowadzić dyskusje polityczne, ani wymieniać cyniczne uwagi, prawda? Kongo, hm… – Doktor zamyślił się na dłuższą chwilę. Dawid już otwierał usta, by zapytać co się stało, kiedy lekarz go uprzedził. – Och, przepraszam. Bo widzi pan– byłem kiedyś w Kongu – usprawiedliwił się. – To ciekawy kraj.

– Zawodowo?

Nieczęsto się to zdarza, ale Stowicki zachichotał, zadziwiająco autentycznie, przynajmniej jak na niego. Chociaż w ostatecznym rozrachunku i tak jakby niewprawnie, wręcz z lekką nutką nieśmia­łości.

– To też. W końcu wciąż żyją tam ludzie wierzący, że z albinosów powinno robić się talizmany.

– Cóż, nie pytam, skąd w czasach powszechnych terapii genowych wziąć albinosa. Ale potrafię sobie wyobrazić, że każdy chciałby kawałek białego murzyna– to normalne. W cenie pewnie są reli­kwie Michaela Jacksona. – Dawid zaśmiał się zdawkowo, nieprzekonująco. Jemu wyszło to całko­wicie sztucznie. Doktor odpowiedział mu już jedynie oszczędnym uśmiechem.

– Tym niemniej. – Tu nastąpił powrót do poprzedniego, poważnego tonu, połączony z przeszywa­jącym spojrzeniem. Szlag, czy wszyscy psychiatrzy mają tak przeszywający wzrok?! – Nie słysza­łem, by dziennikarze mieli się tam dobrze. Przemyślał pan ten wyjazd, prawda?

– Jak zawsze. Doktorze, to moja praca. Już dawno temu zaakceptowałem jej ryzyko. Moją misją jest docierać tam, gdzie boją się dotrzeć inni i uzyskiwać informacje, których nie uzyskał nikt inny. Można by rzec, że jestem do tego stworzony, czyż nie?

– Nie czuje pan palącej potrzeby egzystencji, owszem. Może pan ryzykować zapewne nieco bar­dziej, niż inni, a i przychodzi to panu łatwiej. Z pana perspektywy w końcu nie ma pan nic do stra­cenia, choć to oczywista bzdura. Ale chodzą słuchy, że teraz dziennikarze nie mają w Kongu łatwe­go życia, że dużo ich tam zginęło. Pan zatem nie może pozwolić sobie na lekkomyślne ryzykanc­two.

– … bo to byłoby samobójstwo?

– Też. Choć przede wszystkim głupota. – Karcący profesor uśmiechnął się, trochę jakby z wyż­szością.

– Leki pomagają mi z głupimi decyzjami, doktorze.

– Tam obecne środki mogą nie wystarczyć. To jest jakiś fenomen. Ilu to już? Dwunastu reporte­rów w nieco ponad pół miesiąca?

– Trzynastu. – Dawid wzruszył ramionami. – Napiszą o tym jutro rano. Dziś dostaliśmy w redak­cji wiadomość. No dobrze, być może ma pan rację. Ale z wyjazdu nie zrezygnuję. Co pan zatem proponuje? Zwiększyć dawkę? Znowu? Aż tak źle ze mną?

Norbert Stowicki sięgnął do jednej z szuflad swojego biurka. Po krótkich poszukiwaniach posta­wił na blacie szklany pojemniczek z niewielkimi kapsułkami w środku. Bez etykiety.

– Nowy lek – wyjaśnił. – Jeszcze nie ma go w sprzedaży. Oczywiście jest przetestowany! – dodał pośpiesznie. – Po prostu zostałem zaopatrzony w pierwszym rzucie. Kilku innych psychiatrów w Europie też już go stosuje. W środowisku ma doskonałą opinię.

Jackowski sięgnął po pojemniczek. Cóż, Stowicki go jeszcze nie zawiódł. Wszystko działało kiepsko, ale przynajmniej w ogóle działało.

– Jak to się dawkuje? – zapytał jednak z pewnym wahaniem.

– Otóż to właśnie jest zadziwiające. Pół tabletki codziennie przed snem. Cudowny środek, panie Dawidzie. Tak mówią. Długo na niego czekałem.

Dziennikarz spojrzał na obracany w dłoni pojemnik z grubego, barwionego na pomarańczowo szkła. Widział takich więcej, z różnymi etykietami. Na dłuższą metę nie pomagał żaden. To nauczy­ło go, że każda poprawa jest tylko tymczasowa i świadomość końca krótkiej remisji sprawiała, że nie był w stanie się nią nacieszyć, co doprowadzało go do chandry. Ot, błędne koło, którego nic nie mogło przerwać. Dawid już dawno pozbawił się tych złudzeń.

– Tak…. cudowny środek. Kolejny.

Psychiatra spojrzał na niego smutno. Jak sympatyczny profesor zmuszony oblać lubianego studenta. I nikt, absolutnie nikt nie mógłby powiedzieć, że było w tym spojrzeniu coś więcej.

Bo to wiedział tylko Norbert Stowicki.

Koniec

Komentarze

No tak, akapity poucinane. W wordzie to wygląda oczywiście inaczej. Między innymi w dialogach stosuję niewielkie wcięcia tabulacją. Cóż, spróbuję to poprawić, by wyglądało lepiej. Chwilowo oddzieliłem akapity całkowicie narracyjne od dialogowych i nie wiem, czy dialogów też tak nie rozbić. Pierwsza publikacja tutaj, zatem nie orientuję się jeszcze w możliwościach tego edytora :)

zatem nie orientuję się jeszcze w możliwościach tego edytora :) - he he, możliwościach edytora. Dobry żart :P

O jakichkolwiek wcięciach zapomnij, chyba, że dodasz ręcznie. To samo z akapitami. Niestety, ten edytor to chujnia z grzybnią. Ale, ale. Biorę się za czytanie tekstu ;)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

        Jak zwykle, zawiódł kiepski albo źle skonfigurowany edytor… Mamy przyrzeczenie webmastera tej strony, dj Jajko, że w możliwie najbliższym czasie zrobi z nim porządek. To najzupełniej solenna obietnica z 24 września...

        Każdy wpis, informujący o powtarzających się aż do znudzenia przypadłościach z edytorem albo przypominający dj Jajko o danym zobowiązaniu i obligujący webmastera do jego realizacji w możliwie najbliższym czasie, jest potrzebny i niezwykle cenny.
        Oto link do wątku o tych sprawach: -->    http://www.fantastyka.pl/10,7550.html

Milczeli teraz pospołu. Chciałoby się rzec, że zapanowała wręcz grobowa cisza, ale to nie byłaby prawda- odgłosy redakcji trwały bowiem w najlepsze. W tle rozbrzmiewały bowiem rozmowy, nerwowe kroki, drętwe teksty redakcyjnych podrywaczy i udawany entuzjazm redakcyjnych podrywanych. – Pogrubione zdanie bym na Twoim miejscu usunął. Pomijając fakt, że brzmi kaprawo, to jest to niepotrzebne domówienie tego, co piszesz później. Po myślniku zacznij od – w tle rozbrzmiewały, dodałem tu „bowiem”, rozmowy (…).

 

Teraz w drzwiach stanął starszy człowiek w okrągłych okularach, osadzonych na jego dużym, odrobinę bulwiastym nosie. – Zbędny zaimek. Na cudzym nosie by przecież okularów nie nosił.

 

Takie dwie uwagi bym tu wystosował. Ogólnie, początek interesujący.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

"mięli"  - mieli

 

"rozmyślenia" - rozmyślania


"Zatem: za pomocą terapii komórkowej wszczepia się choremu delikwentowi zalążki neutro­nów, mające po odpowiednim rozwinięciu się wydzielać brakujące neuroprzekaźniki." Z powodzeniem możesz wyrzucić ze zdania "się".


"Ale chodzą słuchy, że teraz dziennikarze nie mają w Kongu łatwe­go życia, że dużo ich tam zginęło."


"za powołania"


"odgłosy redakcji trwały bowiem w najlepsze" Dziwnie to brzmi, może zmodyfikuj?


" I z Chin po tłumieniu powstań." !!!


"- Tym niemniej.Tu nastąpił powrót do poprzedniego, poważnego tonu, połączony z przeszywa­jącym spojrzeniem. Szlag, czy wszyscy psychiatrzy mają tak przeszywający wzrok?!"


"Może pan ryzykować zapewne nieco bar­dziej, niż inni, a i przychodzi to panu łatwiej." Wyrzuciłabym "a".


"- Też. Choć przede wszystkim głupota. – Karcący profesor uśmiechnął się, trochę jakby z wyż­szością."


"- Trzynastu. – Dawid wzruszył ramionami." 


"Po krótkich poszukiwaniach posta­wił na blacie szklany pomniczek z niewielkimi kapsułkami w środku." Na pewno pomniczek?:)


"- Nowy lek – wyjaśnił. – Jeszcze nie ma go w sprzedaży."


"Kilku innych psychiatrów w Europie też już go stosuje."


 "W środowisku ma doskonałą opinię"


"To nauczy­ło go, że każda poprawa jest tylko tymczasowa i świadomość końca krótkiej remisji sprawiała, że nie był w stanie się nią nacieszyć, co doprowadzało go do chandry."


Przeczytałam, bo po pierwsze, zaciekawił mnie tytuł, a dwa, mam słabość do dziennikarzy ;)

Zamieszczony fragment można uznać za obiecujący początek. Jest kilka błędów, ale jak widzisz, nie są rażące (może oprócz Chin), które zdecydowanie nie świadczą o brakach. Nie mniej jesteś nieco rozwlekły, za dużo pierdzenia w stołek, a za mało akcji. Moje subiektywne odczucie. Poza tym gdyby nie wplecione SF, to w tekście nie byłoby elementu fantastyki. Mam nadzieję, że jedno i drugie zmieni się w kolejnych fragmentach.

Czytało się bardzo przyjemnie. Czekam na część dalszą.

Pozdrawiam



Chwilowo formatowanie zostawię jednak jak jest, lepiej raczej nie będzie. Jak mame kocham, walczyłem całą noc. Przy okazji następnych części pobawie się więcej z edytorem i zobaczymy, ile da się z niego wyciągnąć. Jak widać wkradło się do pracy kilka literówek, w tym jedna dość zabawna. Błedy chwilowo mi wytknięte już poprawiłem, z jednym wyjątkiem, w którym nie uważam, że był to błąd :). Zapraszam tym niemniej do dalszej krytyki. Owszem, jestem rozwlekły i widzę to. Staram się zmienić, ale cóż zrobić, że jest tyle fajnych słów, które można napisać, dodać, użyć nooo? ;<

Och, nie wszystkie wytknięcia to błędy, niektóre to sugestie, mające na celu usprawnienie czytania. Czasem są momenty, że czytasz tekst i musisz zatrzymać się przy zdaniu, zwrocie, bo coś ci zgrzyta, nie jest "gładkie". Apropo dialogów nie skupiłam się na wszystkich, możliwe, że coś przeoczyłam, chciałam tylko zademonstrować, że czasem zapominasz kropek, gdy po kwestii mówionej pojawia się opis sytuacji, a nie opis wypowiedzi. Bo wtedy kropki są potrzebne:) 

Wybacz, za tak rozciągnięty komentarz powyżej, to przez edytor, raz skleja mi cały tekst, a innym razem rozwleka. 

Oczywiście dodasz za jakiś czas kontynuację? :)

Tak. Taki jest plan. Opowiadanie jest właściwie już na ukończeniu, więc jeśli gdzieś nie utknę, całkiem możliwe, że po prostu następnym razem zamieszczę je całe :)

Dazzy napisał: No tak, akapity poucinane. W wordzie to wygląda oczywiście inaczej. Między innymi w dialogach stosuję niewielkie wcięcia tabulacją.  

Nazwy własne piszemy dużą, czyli "Word". To raz. Dwa: od kiedy tabulator służy do wykonywania wcięć w tekście? Stwarza się własny albo modyfikuje istniejący szablon, a w nim określa się takie parametry, jak interlinie, wcięcia...  

Co prawda z winy tutejszego edytora moja rada nie pomoże, jeśli chodzi o wygląd tekstu zamieszczanego na stronie, ale być może przyda się Autorowi na przyszłość.  

Co do samego tekstu: zaledwie przejrzałem, ale już widzę jego "chropowatość". "(...) siedział przy biurku, które nawet nie próbowało wyjrzeć swym drewnia­nym jestestwem poza przykrywające je zwały papierzysk." No nie wiem, komu jeszcze poza Tobą takie przekombinowane opisy mogą się podobać. Czynienie z mebla osoby już pomijam... "- Nie czuje pan palącej potrzeby egzystencji, owszem." A nie da się tego powiedzieć prościej?

Przeczytałam.

Zapowiada się nieźle, jeżeli chodzi o pomysł, ale trochę za bardzo rozwleczone. Zobaczymy co będzie dalej. mam nadzieję, że się nie zawiodę.

Można by doszlifować wiele zdań, ale ogólnie zapowiada się ciekawie. Mam nadzieję, że zanim zaczniesz pisać o Kongu, to coś poczytasz (albo już poczytałeś) o tym państwie, ichniej demonologii, religiach - czy o czym tam będziesz pisał. Co prawda akcja dzieje się w przyszłości, ale jakoś tak mi się wydaje, że demony czy zwierzołaki będą miały swoją rolę do odegrania...

Nowa Fantastyka