- Opowiadanie: davedave - SKOWYT

SKOWYT

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

SKOWYT

Hej, mam mały problem z tym tekstem, przede wszystkim nie wiem czy traktować go jako opowiadanie, czy już mikropowieść, jednak żadne z rozdziałów nie mogą być pominięte, gdyż zaburzą ciąg zdarzeń. Jest to jedna z historii, które dzieją się w jednym z wymyślonych przeze mnie światów. Proszę o szczere opinie i dziękuję za poświęcony czas, mam nadzieję, że lektura będzie dla Was przyjemnością. – DaVe -

A kto jest wilkiem? Czyż nie diabeł?

Wszak od początku był on zabójcą.

Św. Augustyn

 

 

Rubinowy Las ponownie spłynął krwią. Ciemnobrunatna dotąd kora strzelistych świerków pokryła się barwą brudnej czerwieni. Było to jedyne miejsce na wyspie, które nie opierało się warunkom atmosferycznym. Pomimo siarczystych mrozów jakie nawiedzały te okolice niczym przykładny domokrążca, drzewa niemal nigdy nie zmieniały wyglądu. Trójpalczaste liście mamiły turystów purpurowym odcieniem, którego nie traciły nawet przykryte grubą warstwą śniegu. Teraz było podobnie. Skąpane w nocnej toni gałęzie mrugały zawadiacko czerwonymi oczyma odbijając się w białym puchu. Śnieg ciągnął do ziemi spacerowym tempem, jakby oderwany od całego zamieszania wokół, nie zwracając uwagi na dwa istnienia walczące obok o przetrwanie.

Canis leżała w białej perzynie, częściowo przysypana przez purpurowe liście. Ubrana była w skórzaną kamizelkę obszytą wilczym futrem, zaś od kolan w górę zakrywał ją kawałek obszarpanego materiału. Pomimo siarczystego mrozu, nie było jej jednak zimno. Nie czuła chłodu. Leżąc w kałuży krwi, z przegryzionym gardłem i zapewne z pogruchotaną krtanią nie możesz za wiele czuć. Kręciło jej się w głowie. Purpurowe liście wirowały na gałęziach tworząc nieokreślone kształty. Przypominało to jej czasy, kiedy brat rozkręcał ją wokół własnej osi, a potem kazał się gonić. Nigdy nie potrafiła przepędzić z oczu wirujących świetlików. Teraz czuła się spokojna, słyszała niewiele. Może poza radosnymi piskami dwójki chimer, gdzieś w oddali. Bestie musiały wygrzebać spod zmarzniętej ziemi jakąś starą kość, bo wydawały z siebie zadowolone dźwięki. Kątem oka dostrzegła sylwetkę mężczyzny klepiącego jedną z chimer w przyjaznym geście. Obraz coraz bardziej jej się zamazywał. Próbowała jednak wykorzystać pozostały jej czas i brak zainteresowania ze strony mężczyzny.

 

Niebo nad jej głową zakrywały gęste chmury. Gdyby nie śnieg, który w tym roku przysypał cały las wyjątkowo obficie, nie dostrzegłaby niczego wokół. Leżała i spoglądała w nieprzebraną czerń, czekając. Słyszała coraz mniej, choć piski zwierząt przeszły teraz w agresywne warczenie, widać ich zabawa nie znalazła happy endu. Jej powieki stały się ciężkie jak mittryjska stal, ciało zaczęło wiotczeć, a czerwona plama przykryła spory kawałek ziemi wokół niego.

 

Nagle zerwał się wiatr, gęste chmury leniwie popychane na zachód zostawiły za sobą czyste niebo. I wtedy go zobaczyła. Był piękny, okrągły, doskonały, był pełen, a jego blask rozlewał się na cały las.

 

– Wiedziałam, że przyjdziesz – wychrypiała.

 

Jej serce zaczęło mocniej bić. Pompowało krew na zwiększonych obrotach, dając dziewczynie nowe siły. W jednej chwili Canis poczuła jak jej mięśnie twardnieją, a rana się zabliźnia. Po chwili odzyskała równowagę i gotowa była stanąć o włąsnych siłach. Poczuła w sobie ogromną siłę, ale i wielkie cierpienie. Czuła jak rozrywa ją ból, gorszy od tego, który towarzyszył jej jeszcze chwilę temu. Wiedziała, że zaraz straci nad sobą panowanie, jednak to była jedyna szansa na dokończenie tego, co zaczęła, jak i ostatnia nadzieja na przeżycie. Wkrótce miała wszystko zapomnieć, wiedziała tylko, że zaraz poczuje w ustach metaliczną ciecz rozrywając czyjąś krtań.

 

Rubinowy Las ponownie spłynął krwią.

 

 

I

 

Krew wsiąknęła w zimowy dywan dosyć dawno, przynajmniej wskazywały na to ślady. Ciało kobiety leżało bezwładnie wtulone w biały puch. Jej zielone oczy wciąż wpatrywały się w jasne niebo, pozbawione jakiejkolwiek chmury, choć teraz pewnie widziały pustkę. Idealną ciszę od czasu do czasu przerywał jedynie chrzęst śniegu spod butów strażników.

 

– Kiedy ją znaleziono? – Głos Jacoba pozbawiony był emocji.

 

– Niecałe ćwierć księżyca temu, sir – odpowiedział mężczyzna pochylający się nad zwłokami. Miał wypłowiałe włosy i kilkudniowy zarost, ubrany był w znoszony kubrak koloru przegniłej trawy.

 

Jacob nigdy ich nie rozróżniał, nie interesowało go, kto zostanie mu przydzielony do służby konkretnego dnia. Nie znał imienia grzebiącego przy zwłokach, nie miał zwyczaju pytać o rodzinę, dzieci i sprawy osobiste, co jednak nie przeszkadzało jego rozmówcom wypytywać o to samo Jacoba. Jedyne o czym w tej chwili myślał to szklanka czegoś mocnego i dobrze nagrzane łóżko. Jacob okrył się szczelniej długim, wełnianym płaszczem. Zima w tym roku nadeszła wyjątkowo szybko, przez co żałował, że nie odłożył więcej srebrników na ciepłe futro zwierzopłaza.

 

– Wiemy przynajmniej jak się nazywa? – zagadnął Jacob.

 

– Nie do końca, sir. Dziewczynę znalazła para wieśniaków, którzy przyszli do lasu po drewno. Starsza kobieta była całkowicie przerażona, mężczyzna z kolei wciąż powtarzał, że Rubinowy Las znów szuka ofiar. – Chłopak mówił miarowo i pewnie. – Z całej tej paplaniny niewiele dało się wywnioskować, choć jedno z nich wspominało, że dziewczyna często przychodziła do tego lasu. Podobno prowadziła jakieś badania. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że zima i noc mieszają w umysłach, nie brał bym tej informacji na poważnie. – zakończył widocznie podniecony.

 

– Nie płacę ci za udzielanie mi matczynych rad, tylko za grzebanie przy trupach. – odrzekł Jacob.

 

– Tak jest, sir. Przepraszam.

 

– Nie kajaj się, tylko zabieraj do pracy.

 

Chłopak skinął głową, poprawił wytartą kurtkę i wrócił do oględzin.

 

Z kim ja muszę pracować? – pomyślał Jacob, jednak chwilę później przypomniało mu się, że i tak by nie zapamiętał, gdyby podano mu odpowiedź na to pytanie, przez co strata stała się mniej bolesna.

 

Jacob rozejrzał się po lesie. Wysokie na kilkanaście stóp drzewa zachwycały swoją potęgą. Były silne, zdrowe i przez wiele lat utworzyły miejsce, do którego chciałby przychodzić nie jeden mieszkaniec wioski. Chciałby, gdyby nie zła renoma tego przybytku. Rubinowy las wziął swoją nazwę od koloru liści, które nawet podczas najtrudniejszej zimy nie traciły niczego ze swojego blasku. Szkarłatna purpura mieszała się z głęboką czerwienią tworząc niebywałe zjawisko. Cała tajemnica polegała jednak na tym, że wcześniej normalne zielone liście zaczęły przybierać obecny kolor po serii morderstw, które wstrząsnęły niegdyś wioską. Wszystkie miały miejsce w tym lesie i do dziś nie odgadnięto przyczyny tego zjawiska, choć miejscowa ludność potrafiła sobie wiele dopowiedzieć snując makabryczne opowieści.

 

Jacob spojrzał jeszcze raz na rozciągnięte ciało dziewczyny. Właśnie pracował przy nim młody chłopak, nowy w tym zawodzie. Strażnik dopiero co zdał sobie sprawę z jego obecności, był dzisiaj naprawdę roztargniony, a jego myśli wędrowały wszędzie, tylko nie wokół zabitej kobiety.

 

Blondwłosy chłopak uwijał się jak w ukropie zabezpieczając dowody, choć widać było, że postępuje zgodnie z procedurą. Jacoba irytowała każda świeża krew pojawiająca się w jego zespole. Dla strażnika z jego stażem zbieranie dowodów morderstwa było mniej ostentacyjne niż to co właśnie oglądał. Pomimo niecałych trzydziestu wiosen na karku zdążył zrobić błyskawiczną karierę strażniczą w swojej Strefie, co było jego osobistym, małym zwycięstwem, ale nie pozwoliło mu spocząć na laurach. Teraz musiał walczyć o kolejne stołki.

 

– Dobra załoga, mamy tu młodą dziewczynę z rozszarpaną krtanią. Rany wskazują na ugryzienie jakiegoś zwierzęcia, prawdopodobnie wilka. – Jacob obchodził denatkę powolnym krokiem, zwrócił uwagę na jej długie, jasne włosy, zabrudzoną krwią i przerażoną twarz w sino-zielonym kolorze. – Możliwe, że to właśnie było przyczyną śmierci. Masz coś więcej blondasku?

 

– Poza tym, że ciało jest niemal całkowicie zamarznięte to niewiele, sir. – powiedział chłopak od dowodów. Widać, że faktycznie chciał się wykazać. – Obrażenia ewidentnie wskazują na rozerwanie układu oddechowego i wykrwawienie, co spowodowało zgon.

 

– Od wydawania ostatecznych wyroków jestem ja. – przypomniał mu Jacob.

 

– Przepraszam, sir. – Mówiąc to nerwowo wytarł rękawem nos. Strażnik zauważył, że chłopak robił to zdecydowanie za często.

 

– Ciało jest twarde jak kamień. Nie leżało tu chyba zbyt długo?

 

– Nie, sir. Zapewne to wina silnego ostatnio mrozu. Jeśli mogę jednak zwrócić na coś uwagę, sir. Kobieta ma na twarzy wypisany ból, widać, że coś ją mocno przeraziło. – kontynuował chłopak. – Nie stwierdziłem również obecności ciał obcych. Jej płaszcz jest zniszczony, ale to nie musi niczego oznaczać. Wiele osób w wiosce nie dba o wygląd. Poza tym jest przesiąknięty krwią.

 

– Nie wygląda na to, by ktoś chciał ją zamordować. Z drugiej strony, wilki nie atakują same z siebie, a już na pewno rzadko biorą się za ludzi.

 

– Nie znalazłem wokół żadnych śladów obuwia, sir. Oczywiście wyłączając ślady osób, które znalazły tą kobietę. – wtrącił się zarośnięty chłopak. Jego zgniłozielona kurtka budziła w Jacobie litość.

 

– Ostatnio nie padał żaden śnieg, więc nie ma mowy aby przykrył odciski butów, chyba, że sprawca skrzętnie po sobie posprzątał. – Jacob wyraźnie zainteresował się sprawą.

 

– Kobieta musiała zginąć w tym miejscu, jednak wokół nie ma również śladów żadnego zwierzęcia.

 

– Powiedziałbym, że teren wokół jest hermetyczny. Musiał tu zawitać cholernie dobry sprzątacz.

 

Strażnik rozejrzał się po miejscu zbrodni, obchodząc kobietę kilka razy i zastanawiając się nad przyczyną zgonu.

 

Co mogła robić nad ranem w Rubinowym Lesie? Rzadko kto w pełni zdrowy na umyśle zapuszcza się w te tereny, kiedy wokół wszystko tonie w mroku, a już na pewno, nie bez siekiery. – pomyślał.

 

Ta sprawa niewątpliwie zaciekawiła Jacoba. Już dawno nie miał do czynienia z prawdziwą zbrodnią, przez co wyszedł z wprawy.

 

Na drzewach nie zostawiono żadnych śladów, podobnie na ziemi. Jacob wędrował oczyma po wyimaginowanym kwadracie, w którym uwijali się jego pomocnicy. W samym centrum bezwładne ciało zlewało się z litrami posoki, która wżarła się w śnieg. Wyglądało to jak element krwawej dekoracji, dziwnie interesującej strażnika.

 

– Zabezpieczcie wszystkie dowody, potem dostarczymy je doktorowi Scarewood’owi! – krzyknął Jacob. – Muszę się trochę przejść, może znajdę coś ciekawego.

 

– Tak jest, ser! – odpowiedzieli mu zgodnie mężczyźni.

 

Jacob okrył się szczelniej płaszczem. Gałęzie drzew poruszyły się w dzikim tańcu, zrzucając na ziemie sporo śniegu.

 

Szedł głębiej w las. Szukanie dowodów, było tylko pretekstem, by oderwać się na chwilę od tych dzieciaków. Nazywano ich ewidentami, a do ich obowiązków należało zabezpieczanie śladów. Był to jeden ze szczebli pracy strażnika. Każda Strefa ustalała własne zasady przyzwalające na zostanie jednym z nich. W Strefie Jacoba brano dzieciaków już od czternastu lat, bo i przestępczość była spora. Wyspa nie była zdecydowanie przyjaznym miejscem dla zwiedzających. Mimo wszystko praca ta miała swoich zwolenników, bo strażnicy zyskiwali sporo przywilejów, zaś po ciężkiej służbie wyraźnie odznaczali się od biedoty, która zalewała ten kraj.

 

Jacob znalazł przewrócone drzewo, w postaci sporej beli drewna, na której usiadł.

 

Wyjął z kieszeni wełnianego płaszcza zapalniczkę i odpalił papierosa. Błękitna smuga uniosła się powoli zasłaniając jego twarz.

 

Strażnik nie lubił tego robić, ale palenie bardzo go uspokajało. Nie wiedział, co zielarze dodają do tych skrętów, ale bez dwóch zdań poprawiało nastrój. Z kolei kolor dymu przyciągał uwagę, przez co niektórzy palili to gówno tylko dla zabawy.

 

Wokół zrobiło się jeszcze chłodniej.

 

Jacob wstał, rzucił papierosa, a ten spokojnie zasyczał w śniegu. Postanowił wracać, był wystarczająco odprężony, by spotkać się z niedojrzałymi ewidentami i rozwiązać sprawę „rozgryzionej kobiety”, jak sobie ją nazwał.

 

Będąc blisko miejsca zbrodni strażnik poczuł dziwny zapach. Jego nozdrza dobiegła ziemista woń, wymieszana z czymś słodkim, może morelą. Jakby kobiece perfumy.

 

Rozchylał kolejne gałęzie, przedzierając się ze swojej leśnej kryjówki. Był już blisko, gdy usłyszał głuche dźwięki kłótni.

 

– Nie może pani tu przebywać, proszę się cofnąć! – Dobiegł go zdenerwowany głos jednego z ewidentów.

 

– Proszę się cofnąć, to teren zamknięty! – krzyczał drugi.

 

– Musicie się jeszcze sporo nauczyć gryzonie. Takim zachowaniem potwierdzacie tylko opinie o strażnikach z tej Strefy! – Ostatniego głosu Jacob nie rozpoznał, choć słychać było, że należy do kobiety.

 

-Co tu się dzieje? – Twarz strażnika wyłoniła się spomiędzy ośnieżonych zarośli.

 

– No nie, kolejny do kolekcji. – powiedział intruz wyraźnie zażenowany. – Czy to ty wyprowadzasz te psy na spacer? – Kobieta wskazała na ewidentów.

 

Wyraźnie zdezorientowani mężczyźni otoczyli zwłoki, rozkładając ręce na znak krzyża. Wyglądało to dosyć komicznie.

 

Orionie, kogoś ty mi zesłał do pomocy? – pomyślał Jacob przygryzając dolną wargę.

 

– Zdajesz sobie sprawę, że ten teren jest wyłączony z ruchu cywili? Standardowa procedura każe nam cię stąd zabrać. – Jacob zwrócił się do stojącej naprzeciw kobiety.

 

Była ubrana w długi, ziemisty płaszcz. Spod rozpiętej narzuty wystawał skórzany uniform, rzadko spotykany w tej części wyspy. Kobieta była dosyć wysoka i przewyższała stojących za nią niezgrabnie ewidentów prawie o głowę. Jacob zwrócił uwagę na jej bujne włosy barwy leśnego orzecha, ich koniec spleciony metalowym krążkiem dotykał lędźwi. Wzrok strażnika przyciągnął również leniwie zwisający z szyi krzyż. Ozdoba mamiła wzrok inkrustowanymi ramionami i groźną głową wilka ulokowaną w samym centrum.

 

– Jesteś stanowczo zbyt pewny siebie oficerze. Może gdybyś był uważniejszy ta kobieta leżała by teraz głęboko w piachu, a jej rodzina ścigała mordercę. – odpowiedziała nieznajoma. Jej pełne usta ułożyły się w grymas pogardy.

 

– Nie możesz się tak do mnie zwracać przybłędo! To jest miejsce zbrodni i to strażnicy ustalą jak do niej doszło.

 

– Masz na myśli faceta z wypaleniem zawodowym i te dwa psy skaczące sobie do oczu? – Wskazała na zaskoczonych ewidentów. Jeden z nich podbiegł do leżącej na ziemi torby. – Słyszałam, że w tej strefie podchodzi się z dystansem do każdej zbrodni, ale nie myślałam, że to u was norma?

 

– Mam dosyć widowiskowej paplaniny, zabierzcie ją. – Ostatnie słowa Jacob wypowiedział od niechcenia zwracając się do pomocników. Wykonał przy tym gest ręką, jakby odganiał muchę.

 

– Nie ważcie się mnie tknąć. Wolałabym nie korzystać z przysługującego mi prawa samoobrony.

 

Ach, te ostatnie poprawki listu o ochronie osobistej, każdy robi z siebie pieprzonego urzędasa. – pomyślał Jacob.

 

– Kto w ogóle dał ci prawo do dyskusji ze mną? Nie wiem, czy wiesz Łowco Przygód, ale strażnicy w tym mieście stoją poza prawem?

 

-Nie wiem, czy twoja wioska słyszała o kimś takim, jak Canis, kim właśnie jestem, ale ten status również daje mi pewne… możliwości. – parsknęła nieznajoma.

 

– Doprowadzasz mnie do… – Głos Jacoba uwiązł w gardle. Jak przez mgłę dostrzegł poprawkę w Nowej Ustawie dotyczącą przejmowania śledztwa przez osoby nazywające siebie mianem Canis.

 

Jacob wiedział, że Canis byli czymś na kształt wędrownych strażników, tyle, że nie obowiązywały ich prawa Zwierzchnictwa danej Strefy. Swoją pracę wykonywali dla pieniędzy, których dostarczały im osoby zlecające zadanie. Wystarczyła jedna pieczątka Zwierzchnictwa i niemal każdy mógł się bez konsekwencji wałęsać po wyspach.

 

-W-Wiem kim jesteś hieno cmentarna – wycedził Jacob. – Pokaż licencję!

 

– Nie trzeba było tak od razu… sir? – Kobieta nie ukrywała drwiny.

 

Canis wyjęła zmięty kawałek papieru zza skórzanego pasa. Na kartce widniała czerwona pieczęć Zwierzchnictwa.

 

– Pozwól, że obejrzę zwłoki. – powiedziała.

 

Ewidenci stali zdezorientowani, Jacob kazał im przepuścić kobietę.

 

– Ale sir? – burzył się jeden.

 

– Ona ma takie same prawa jak my. Tyle, że rozwiązując sprawę zgarnie srebrniki do własnej kieszeni. Od dawna nikt nie widział żadnego Canis w naszej Strefie…

 

– Dziewczyna nazywa się Brienne Tornwood i pochodzi z rodziny hodowców wilków, to oni mnie wynajęli. – Canis pochylała się nad ciałem, spoglądając w puste oczy denatki. – Zaginęła dwa dni temu, podczas obserwacji tych zwierząt w Rubinowym Lesie. – spokojnie zakończyła nie zwracając uwagi na pozostałych.

 

– Musiała zginąć niedawno, prawdopodobnie ten krwawy szalik przyprawiły jej obiekty badań? – powiedział niechętnie Jacob.

 

– Niekoniecznie. Widać, że odwaliliście fuszerkę.

 

Pracując Canis traciła z lekka na wyszczekaniu, ale nie pewności siebie. Tej ostatniej nigdy jej nie brakowało. Teraz Jacob patrzył na nią z nieskrywanym podziwem, choć wiedział, że przybysz może zabrać mu potencjalny zarobek.

 

– Denatka ma ślady sznura na szyi. – Kobieta wskazała na siną pręgę powyżej karku. – Poza tym na spojówce pojawiły się krwawe wybroczyny. Klasyczny objaw zadzierzgnięcia.

 

– Czyli nasza pasjonatka wilków została uduszona, zanim ktoś rzucił ją na pożarcie? – Jacob znał odpowiedź, jednak mimowolnie zapytał. Ta sprawa zaczynała go interesować.

 

– Ktoś dokładnie zatarł ślady, inaczej moglibyśmy określić skąd dziewczyna została zaciągnięta w to miejsce. –powiedziała Canis.

 

– Wilki to mało udany sposób na tuszowanie morderstwa. Poza tym rodzinę Tornwoodów szanuje się w tej wiosce. – odpowiedział Jacob.

 

– Przede wszystkim wilki nie atakują ludzi bez powodu, a już na pewno nie rozgryzają krtani i odchodzą z niczym.

 

– Sugerujesz, że ktoś nimi sterował? To niedorzeczne!

 

Pytanie Strażnika pozostało bez odpowiedzi. Canis milczała spoglądając na miejsce zbrodni, choć Jacob widział w jej oczach trwogę. Czego mogła się obawiać kobieta podróżująca w poszukiwaniu nierozwiązywalnych zbrodni? Czyż nie widziała już wystarczająco wiele? Myśli Jacoba wirowały wokół dziwnego zabójstwa niczym płatki śniegu gnane zachodnim wiatrem.

 

Chłód stawał się coraz dotkliwszy. Jeden z ewidentów potknął się o wystający konar i upadł na ziemię. Jacob załamał dłonie, a Canis popatrzyła tylko z politowaniem. Całą grandę przerwał głos blond chłopaka, wygrzebującego coś ze śniegu:

 

– Sir? Chyba coś znalazłem?

 

Jacob i Canis podeszli do niego, drugi z ewidentów nadal siłował się z gałęzią.

 

– To jakiś liść, pełno ich tu w lesie. – oburzył się Strażnik.

 

Canis wzięła zgniłozielony skrawek do ręki, miała na sobie skórzane rękawiczki, barwy kory z Drzew Życia.

 

– To nie byle liść. To Betel. – powiedziała.

 

– Co?! Kto normalny żuje w tych stronach takie świństwo?

 

– Nie wiem kto, ale szukamy zabójcy z krwistym uśmiechem. – Canis demonstracyjnie wyszczerzyła zęby.

 

– Ach, tak pokręconej sprawy jeszcze tu nie grali, profanacja klasycznych zabójstw: uduszenie, wilki, betel… – Jacob próbował zwrócić się do kobiety, ale nigdzie jej nie dostrzegł. – C-Co?! Gdzie jest ten samozwańczy detektyw? – zwrócił się do blondyna.

 

– N-Nie wiem, ser. Pomagałem Markusowi wstać.

 

– Cholera!

 

Jacob stracił kontrolę nad sytuacją. Nie powinien był ufać kobiecie, nawet jeśli została zaprzysiężona przez Zwierzchnictwo. Od początku ta sprawa wydawała mu się śmierdzieć, choć jednocześnie dziewczyna zagryziona przez wilki strasznie go fascynowała. Wszystko wydarzyło się za szybko, teraz będzie musiał uporządkować myśli i rozwiązać zagadkę przed tą lisicą.

 

– Ewidenci! Zabrać wszystko co mamy i dostarczyć do doktora Scarewooda!

 

Jeśli ktoś morze przyspieszyć określenie dokładnego przebiegu tej zbrodni, to tylko ekscentryk w białym kitlu.

 

Pracownia doktora Scarewooda była niewielkim pomieszczeniem, zbitym z przesiąkniętych desek. Gęstą czerń rozjaśniała wataha świec porozstawiana pośród ingredientów. Kolorowe płyny w szklanych bulwach ochoczo buchały, gdy doktor rozcinał ciało Brienne i wyjmował kolejne organy.

 

Po skończonej pracy, zamknął denatkę, odczekał chwilę i podszedł do lustra wiszącego w improwizowanej łazience. Spojrzał przed siebie. W zabrudzonej mydłem tafli niewiele było widać, choć ze szkła przebijał szeroki uśmiech ukazujący wachlarz brudnych zębów.

 

 

II

 

 

 

Karczmę „Pod Wilczymleczem” ustawiono na obrzeżach wioski. Wędrowców, którzy jakimś trafem zapuścili się w tę zatęchłą część wyspy witał pokryty mchem szyld z krwistymi literami. Sama oberża niczym się nie wyróżniała. Budynek na planie prostokąta wykonano z ciemnego drewna, dach ze strzechy przykrywał dobrych kilka pomieszczeń, zaś na wejściu jak strażnicy w jednym rzędzie stały bielone kolumny wydzielające podcienie.

 

Niebo wydawało się dzisiaj ciemniejsze niż zwykle. Oddech Canis zamieniał się na chłodzie w gęstą parę. Kobieta okryła się szczelniej skórzanym płaszczem i przyśpieszyła kroku. Czarne jak smoła okrycie powiewało na wietrze, gdy Canis przechodziła obok szyldu. Popchnęła mocniej przeżarte przez robaki drzwi i przekroczyła próg.

 

Wnętrze karczmy nie zaskoczyło dziewczyny. Od wejścia uderzył ją zapach stęchlizny wymieszany z gryzącym tytoniem i szczynami. Najemczyni podeszła do baru i usiadła na drewnianym stołku. Niemal całe pomieszczenie wypełniała łuna kurzu i dymu, przez co wszystko nabrało szarej barwy. Od kurzu gryzło ją w gardle, a wszechogarniająca wrzawa stłumiła jej słuch.

 

– Co podać? – rzucił od niechcenia karczmarz. Miał oliwkową, szorstką skórę i ciemne włosy. Ubrany był w pasiastą koszulę, a Canis zauważyła na jego ręku kilka amuletów.

 

– Coś mocnego. – odparła Canis.

 

– Dobre sobie, w tym dobytku nie mamy słabych trunków.

 

Canis przebiegła szybko wzrokiem po rzędzie półek za karczmarzem. Pomimo, że w wiosce mieszkało niewielu ludzi, to oberża mogła się pochwalić sporym wyborem wysokoprocentowych napojów. Anyżówka, gin, arak, wódka, beczki z piwem, rum, kilka nalewek. Dziewczyna jednak zatrzymała spojrzenie na jasnozielonym płynie.

 

– Absynt. – odpowiedziała.

 

– Mądry wybór cukiereczku. – Karczmarz przesunął swój piłkowaty brzuchol i nalał alkoholu do szklanki.

 

Kobieta sięgnęła po karafkę z lodowatą wodą i dolała trzy części do płynu barwy wiosennej trawy. Ciecz zmętniała. Przystawiła szklankę do pełnych ust i posmakowała trunku. Smakował doskonale, jak zmiany, niczym poranna rosa pokrywająca zgorzkniałe płomienie. Od razu wyczuła anyż, a lekką goryczkę przełamywały smaki ziół. Spojrzała na karczmarza z ukosa i wychyliła duszkiem.

 

– Dolej! – rozkazała.

 

– Odważna dziewczyna mi się trafiła. – rzucił karczmarz wyraźnie zadowolony. W myślach liczył już pewnie potencjalny zarobek z przypadkowej alkoholiczki.

 

– Co przywiodło do tak ponurego miasta, tak wyborną wędrowczynię?

 

– Nie chciałbyś wiedzieć karczmarzu.

 

– A mówią, że podtrzymanie dobrej rozmowy to najlepszy krok do zdobycia klienta. – zauważył rozbawiony właściciel. Niemal nie krył chęci obdarcia jej co do grosza. Canis szybko jednak zauważyła, że jego uwagę bardziej przyciągają jej krągłości, niż zawartość sakiewki. – Może zechcesz skorzystać z jednej z moich izb dziecino. Nie będziesz chyba sama wracała po nocy?

 

– Niech cię tak nie trapi moje posłanie karczmarzu. Przyszłam tutaj za dwiema rzeczami: wódką i tutejszą gawiedzią.

 

– Istotnie je tu znajdziesz, tylko po co ci poznawać naszych mieszkańców, gdy pijani?

 

– To najlepszy czas dla spotkań. – kobieta uśmiechnęła się szeroko ukazując kolię białych zębów.

 

Wokół wrzało. Izbę szynkową wypełniała melasa krzyków, otępiałych śmiechów, alkoholicznych bełkotów i jazgotu. Do karczmy przychodzili różni ludzie, z różnych klas i w różnym wieku, jak szybko zdążyła zauważyć. Palono tytoń, lecznicze zioła, te mniej i te bardziej dopuszczone, wychylano kolejkę za kolejką, jedzono ociekające tłuszczem mięsa, rozkrawano krwiste kiszki, rozrywano kurczaki i baraninę, aż Canis pociekła ślina, co szybko starała się zatuszować wycierając usta wierzchem dłoni. Po atmosferze wewnątrz przybytku można by wywnioskować, że to środek jednego z większych miast za wodą. Karczmarz obsługiwał właśnie nowych gości, a do tego dogadzał starym, przez co kobieta miała czas, by w spokoju popatrzeć na izbę.

 

Przez dłuższą chwilę karczemne paplanie na niewiele jej się zdało. Starcy narzekali na stare kości, robili wielkie gesty opowiadając o swojej przeszłości. Grube kobiety przetaczały się między stolikami za dokładką, a ich wysuszone rywalki próbowały uwieść pierwszego, lepszego wstawionego, niektóre z nich z radością zmierzały w kierunku izb sypialnych. Panował gwar i zaduch, a do uszu kobiety docierało niewiele pożytecznych informacji. Z niemałym zadowoleniem jednak, Canis odkryła, że w szynku nie ma żadnego z tutejszych strażników.

 

– Podobno to dziewczyna Tornwoodów, stary chodził dzisiaj po wiosce i jęczał jak oszalały. – Canis usłyszała głos z zachodniego rogu sali. Pochodził od lekko zawianego klienta. Przy jego stoliku siedziała jeszcze dwójka innych. Wszyscy ubrani w robocze łachmany.

 

– Słyszałem, jak mówił, że jego córkę zamordowali, haha, wpadł do naszej stajni i chciał kupić konia, żeby objechać przeklęty las. – kontynuowało źródło głosu. – Nie chce biedak przyznać, że te bestie rozerwały mu córkę na strzępy.

 

– Przeklęte kudłacze, że też kiedyś wpaprały się nam do kościołów. – Przyłączył się drugi. – Te gnidy tylko podkradają moje owce. Ostatnio zamknąłem wełnę za miedzią, to pewno te dzikusy zgłodniały i się na nią rzuciły?

 

– Szkoda, szkoda dziewczyny, a szczególnie jej kobiecości. Mogłem ją porządnie wyruchać zanim poszła do tego lasu. Umierała by zadowolona, biedaczka haha.

 

– Taaa, haha, wypijmy panowie za wszystkie uda we wsi, niech się rozkładają przed każdym z nas.

 

– Chyba nie przed Mikkenem. Ten stary złamas nie wsunąłby kija nawet w swoją kozę. – Zarośnięty pijak szturchnął milczącego dotąd mężczyznę o popielatych włosach. Wszyscy trzej wychylili po kolejce wyraźnie uradowani.

 

– Hmm, nie sądzicie chyba, że dziewuchę mógł zagryźć wilk? – zapytał nieśmiało siwy. Po chwili napił się szybko piwa, by zatkać usta.

 

– Mikken, te bestie są zdolne do wszystkiego. Myślisz, że czemu je czcili za wodą? Wilki są jak bogowie, decydują kiedy zginiesz i nie podają przyczyny.

 

– Pierdolenie. – rzucił pierwszy – Sama na siebie ściągnęła ten gniew. Nawet jeśli ktoś ją zabił, to mógł być każdy. W tej Strefie paradowanie z metką wilkolubcy to jak noszenie sznura na szyi zamiast klejnotów.

 

Canis siedziała bez ruchu przy barze, wgapiając się bezmyślnie w odbicie tutejszej społeczności. Zaciskała sztywno zęby, choć wiedziała, że mieli rację. To mógł być każdy. – pomyślała. Nie ma nigdzie miejsca bardziej nastawionego przeciwko wilkom, a każdy kto z nimi obcuje zostaje zlinczowany. Tylko kto posunąłby się aż tak daleko?

 

– Hej laleczko, nie jest ci tu samej za zimno? – Jej myśli rozgonił stojący przy barze mężczyzna. Był łysy, barczysty, a przy tym porządnie wstawiony. Canis poczuła także odór, gdy się do niej zbliżył.

 

– Potrafię o siebie zadbać.

 

– Ktoś taki jak ty ogrzałby mi łoże po długiej podróży.

 

– Ktoś taki jak ty potrafi tylko marnować powietrze swoim pieprzeniem.

 

– Nie udawaj lodowej królowej, każda w tym barze była ze mną czy tego chciała, czy nie. – Mężczyzna złapał Canis za rękę i mocno wykręcił. – Jeszcze mi podziękujesz, że posmakowałaś mojego kutasa.

 

– Mogę go co najwyżej odgryźć i zatkać twoją niewyparzoną gębę.

 

Wszystko potem wydarzyło się w mgnieniu oka. Nie zważając na ból wykręcanego ramienia Canis sięgnęła prawą dłonią po karafkę, z której wcześniej nalewała wody i roztrzaskała ją na bladej głowie natręta, potem wstała i kopnęła go z impetem, aż wpadł na jeden ze stolików przewracając siedzących za nim ludzi. Jeden z siedzących za stołkiem, barczysty brunet w mgnieniu oka odsunął się, gdy dziewczyna rzucała górę mięsa w jego stronę, pech chciał, że w ręce trzymał kufel grzanego wina, który wylądował na głowie sąsiada. Dalej słychać było tylko wrzask i przeklinanie. Canis nie zdążyła złapać oddechu, a już biegł w jej stronę osiłek, z którego zrobiła wór ziemniaków. Mrugnięcie okiem i ten sam mężczyzna został powalony przez starego Mikkena. Pomimo wieku krzepa nie opuszczała stałego klienta oberży. Zdążył jeszcze powymachiwać rękoma nad głową, pokrzyczeć kilka obelg i dwa moralitety o biciu bezbronnych kobiet, nim sam padł na ziemię, przygnieciony przez dwójkę bijących się ze stolika obok. W jednej chwili spokojna, wręcz senna dotąd karczma zamieniła się w pole bitwy, bez zasad i uprzedzeń. Uprzedzeń do walki oczywiście. Okładali się wszyscy, podchmieleni mężczyźni rozbijali kufle na głowach sąsiadów w geście triumfalnej wyższości, rozrywali nawzajem koszule, niektórzy gryźli się i szarpali za włosy niczym dzieci sprzeczające się za stodołą. Całej rozpętanej orgii wtórował pisk uciekających kobiet i absurdalny krzyk jednej z kurew dochodzący z pokojów gościnnych.

 

Nie chcąc dołączać do krwawego tańca, Canis wskoczyła za barek, by przeczekać najgorsze. Nawet dla kobiety takiej jak ona, rozwścieczony, pijany tłum mógł być groźny. W końcu to tłum osobowości, w którym każda pijana kończyna wykonuje samodzielny ruch w poszukiwaniu ofiary dla boga wojny.

 

– Mogłaś to załatwić na zewnątrz! Mokry Chett zawsze dostaje to, czego chce! – Dopiero teraz kobieta zauważyła, że nie była sama za barem. Obok niej kulił się gruby karczmarz, drżał na całym ciele. Gdyby nie widziała go wcześniej, mogła by pomyśleć, że jest o połowę niższy.

 

– Następnym razem będę uważała, jestem tu nowa. – zażartowała Canis.

 

– Ahh wiedziałem, że prędzej, czy później ktoś rozniesie ten lokal. Mamy tu bójki raz na dwa księżyce, może rzadziej, ale rzadko na taką skalę… – Przerwał by złapać oddech i przesunął ścierką po czole, by otrzeć pot. – … ale to nie twoja wina złotko.

 

– Szybko mi wybaczyłeś karczmarzu.

 

– Coś wisiało w powietrzu odkąd zabito tą przybłędę w lesie.

 

Nad ich głowami rozbiło się zabłąkane szkło. Canis zareagowała na słowa oberżysty:

 

– Czy przychodził tu ktoś podejrzany, od czasów zabójstwa?

 

– Ha, panienko, tutaj codziennie pojawiają się podejrzani ludzie. Ta knajpa leży na wylotówce na sąsiednią Strefę, nie dziwota, że zaglądają tutaj, hmm, różni ludzie.

 

– Po co ktoś miałby zabijać córkę szanowanej rodziny? – Canis udała zdziwioną.

 

– Na wyspie nie lubimy wilków. Nie szanujemy ich kultury, obawiamy się powrotu dawnej religii. Wszystko to jednak robimy nieoficjalnie. – powiedział karczmarz, przysuwając się nieco bliżej. – Tą dziewczynę mógł zabić każdy, choć pewnie nikt z miejscowych by się do tego nie posunął…

 

Zza węgła dochodziły okrzyki triumfu, które szybko tłumił trzask tłuczonego szkła i łamanych desek.

 

– Jest chyba coś jeszcze… – Dziewczyna chciała wyciągnąć jak najwięcej.

 

– Hmm, od dawna nie widziano żadnego wilka, nawet nie wiem, czy w Rubinowym Lesie jakieś pozostały, ale o zgrozo, wyruszać na badania bez broni?! Przecież wilki są uzbrojone w wachlarz zębów zdolnych rozszarpać każdego…

 

Canis patrzyła tępym wzrokiem przed siebie, gdy dotarły do niej słowa karczmarza:

 

– C– Co powiedziałeś?

 

– Ale jak? Że wilki atakują bez ostrzeżenia, toż to wiadomo? – powiedział zdezorientowany mężczyzna.

 

-Nie, powiedziałeś „uzbrojone”.

 

– Taaa, no i co w tym… – Nie zdążył dokończyć, gdy Canis wcisnęła mu w dłoń brzęczącą sakiewkę.

 

– To za poradę i na pokrycie szkód. – Rzuciła uśmiech karczmarzowi.

 

Złapała czarny płaszcz z blatu i wybiegła, wymijając ostatnich okładających się po twarzach chłopów. Część bójki przeniosła się za zewnątrz, ale nikt jej nie zauważył gdy zostawiała za sobą „Wilczymlecz”. Na dworze było zimno, ale nie dlatego biegła. Canis wiedziała, do kogo ma się teraz udać.

 

Na niebie księżyc wchodził właśnie w pierwszą kwadrę i coraz bardziej go przybywało.

 

 

III

 

 

 

Drewniana chata wyglądała, jakby za chwilę miał ją zdmuchnąć wiatr. Zbite na szybko deski stanowiły zewnętrzną osłonę miejsca, które służyło Lingariusowi za dom. Prosta konstrukcja niczym nie zdradzała talentu stolarskiego właściciela. Canis zawsze fascynowało to miejsce. Lingar i tak spędzał w sosnowej chacie niewiele czasu, pewnie dlatego stworzył ją z przypadkowych materiałów i bez pomysłu. Przynajmniej tak próbowała tłumaczyć swoje zdziwienie.

 

Dziewczyna minęła przybytek lekkim łukiem i ruszyła za dom, w stronę tartaku. Niebo było dzisiaj wyjątkowo pogodne, a przebijające zza chmur promienie leniwie oświetlały las dookoła, odbijały się także w grubej warstwie śniegu, co Canis trochę oślepiało.

 

Minęła grube bale drewna i stanęła przed zakładem, delektując się zapachem trocin. Napawała się przez chwilę tym stanem, gdy pojawił się przed nią Lingarius. Miał na sobie wyciągnięty, szorstki kubrak, ocieplane spodnie, a na dłoniach grube rękawice. Nieco chudawy jak na swoją profesję mężczyzna poprawił tkwiące na nosie okulary, nieodłączny element charakteryzacji i zaprosił Canis do środka.

 

– Skąd wiedziałeś, że tu przyjdę? – zapytała Canis.

 

– Dobry gospodarz powinien witać swoich gości należycie, nie sądzisz? A poza tym miałem iść po drewno, jak zauważyłem, że jakaś cholera kręci mi się po posesji. – Stolarz uśmiechnął się życzliwie. – Co cię sprowadza moje złotko, po tak długiej rozłące?

 

– Bez przesady, kilka lat, to nie znowu koniec świata.

 

– Haha, nic się nie zmieniłaś, żadnej ogłady przy starszym.

 

– Nieee, tym razem nie naciągniesz mnie na bezmyślne rywalizacje. Może i jesteś starszy, niż wyglądasz, ale krzepę to masz niemałą.

 

Lingarius wyjął z małej szafeczki dwa kubki i butelkę z jasnobrązowym płynem, nalał i podał gościowi.

 

– Mmm, talent do nalewek również ci pozostał. – powiedziała Canis. Nawet wódka smakowała tutaj palonym drewnem i ziołami.

 

– No więc, co cię sprowadza tym razem? Mam nadzieję, że nie drzwi, bo te już ktoś zamówił! – Mężczyzna wskazał na leżące przed nim drewniane deski. Wrócił do swojej pracy nie zważając na dziewczynę.

 

– Nie będę owijała w bawełnę Strugała. – Canis lubiła przezwisko stolarza, widziała także irytację Lingara zawsze, gdy je wypowiadała, toteż używała je przy każdej możliwej okazji. Na całej wyspie nie było chyba osoby, która przychodząc do Starego Strugały wiedziałaby, jak stolarz ma na imię. Kobieta czuła się pod tym względem wyjątkowa.

 

– Nie musisz, dobrzy gospodarze wiedzą po co przychodzi gość, nie sądzisz?

 

Mężczyzna wytarł ręce brudną ścierą i milcząc poszedł przez wysokie na kilka stóp bale drewna do małych, metalowych drzwi z ogromną, zardzewiałą kłódką. Canis ruszyła za nim, zastanawiając się, jak jeden człowiek może prowadzić tak wielki przybytek.

 

Kłódka cicho kliknęła i oboje przeszli do małego pomieszczenia. Oczy dziewczyny szybko przystosowały się do mroku, ale po chwili stolarz zapalił lampę.

 

Zatęchłe pomieszczenie wypełniały szczelnie zastawione półki, pełne metalowych puszek po brzegi wypchanych nabojami, w kątach walały się strzelby, bronie wszelkiego kalibru, a nawet kusze i laska dynamitu. Canis znała to miejsce bardzo dobrze i od jej ostatniej wizyty w ogóle się nie zmieniło.

 

– Widzę, że nie robiłeś remontu. – zażartowała.

 

– Ten przybytek czeka na ciebie, może weźmiesz szmatę i poczyścisz moje lufy.

 

– Weź przestań, nie przyszłam tu po broń. Potrzebuję informacji.

 

– Zdradzanie klientów byłoby nierozsądne, nie sądzisz?

 

– Moje uprawnienia mogą zamknąć ten przybytek w mgnieniu oka, nie pomyślałeś o tym?

 

– Hmm, ciekawe jakbyś wyjaśniła, że tak powiem, że się u mnie stołujesz? – Stolarz roześmiał się głęboko.

 

– Oh jakoś bym to opchnęła. Lingar, zabito dziewczynę. Od dawna nikt nie wchodził do Rubinowego Lasu. Dobrze wiesz, że tylko ty masz sprzęt, który pozwolił by na przeciwstawienie się temu, co tam czyha?

 

– Mówisz o wilkach? Nie powinnaś się ich bać.

 

– Tu nie chodzi o mnie, ktoś wplątuje w zbrodnie te zwierzęta, a sam wiesz czym to grozi?

 

Strugała popatrzał na nią niechętnie. W jego mętnych oczach można było wyczytać skruchę.

 

– Niech ci będzie. Ostatnio miałem tylko dwójkę klientów, faceta ominę, bo brał trochę śrutu i niegroźne zabawki, zresztą był tu nie pierwszy raz, ale dziewczyny nie znałem. Blondynka, ubrana zwyczajnie, dosyć wysoka. Potrzebowała broni na dużego zwierza.

 

– I zaoferowałeś jej..?

 

– No, kuszę własnej roboty. Z usypiającymi nabojami.

 

– A zauważyłeś coś podejrzanego, żuła coś, wykonywała dziwne ruchy?

 

– Nie, zwyczajna babka, nie sądzisz? No, może trochę za bardzo ułożona.

 

– To mi niczego nie mówi. – przyznała skonsternowana Canis.

 

Dziewczyna podeszła powoli do drzwi i uchyliła je lekko. Spróchniałe drewno zaskrzypiało.

 

– Tym razem obejdę się smakiem Strugała, ale nie myśl, że zamkniesz swój kramik przede mną w przyszłości. – rzuciła z przekąsem zostawiając za sobą otwarte drzwi.

 

– Wiesz jak to mówią, nigdy nie wiadomo, którą nogą wstaniesz?

 

Canis nie zdążyła się zastanowić nad brzmieniem tych słów, bo już po chwili była w drodze do ludzi, od których wszystko się zaczęło.

 

 

IV

 

 

 

Przezroczyste sople zwisały spokojnie nad wejściem do kościoła już dobry księżyc, to też Annabeth modliła się, za każdym razem, gdy wchodziła na zebranie, aby jednemu z nich nie przyszło zapoznać się bliżej z jej głową. Gdy tylko słońce zaszło za horyzont wzmógł się wiatr, przez co spora jak na wioskę budowla była dla kobiety najlepszym schronieniem przed zawieją.

 

Na wyspie było kilka klasztorów i miejsc kultu, ale każdy z nich czcił innych bogów. Jednak przybytek, w którym Annabeth niemal mieszkała, przebywając tutaj każdego dnia, wyróżniał się pośród innych na wyspie. Trójnawowy budynek z kamienia, zlokalizowany na planie krzyża stanowił dobre miejsce spotkań, chociaż mało kto odwiedzał tutejsze msze.

 

Wewnątrz było jeszcze zimniej. Annabeth naciągnęła na głowę kaptur i usiadła w pierwszym rzędzie, tuż przed ołtarzem. Idąc do drewnianej ławki zdążyła naliczyć góra osiem, dziesięć osób.

 

Uwielbiała tu przebywać. Według legendy, to w tym kościele miał się ukazać duch Wielkiego Wilka, co często przyciągało zagubionych turystów. Miał on się pojawić w konsze absydy, na którą Annabeth skierowała wzrok. Lubiła wierzyć w te bzdury, choć dobrze wiedziała, że narodziły się na językach jej i jej męża.

 

– Módlcie się i wierzcie w słowo Mytir. – Głos pastora dobiegł uszu Annabeth. Wysoki, szczupły mężczyzna, opierając się o ołtarz oddalony od niej o kilka stóp, rozpoczął modlitwę. Widziała w nim powołanie, pasję z jaką wypowiadał każde słowo nakłaniające do głębokiej wiary w wilcze istoty. Widziała również pożądanie. Ogień, który rozpalał jej kobiecość, za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Robił to każdego dnia podczas wieczornego nabożeństwa. Mimo, że Annabeth dzieliła łoże z pastorem już kilka dobrych wiosen, to każdego dnia zatracali się w sobie na nowo. Kobieta często lubiła żartować, że to Wielki Wilk daje jej mężowi nowe pragnienia, wypełnia go płonącym nasieniem, które przy każdym, kolejnym spotkaniu eksploduje coraz bardziej. Nic dziwnego, że wiara w wilczych przodków tak ją podniecała. Była jedną z niewielu religii, której oddała się bez reszty w swoim krótkim życiu.

 

– Wybieram Mytir, jako mego zarządcę, zwiastuje gorejące światło dla Jej przybycia, oczekuje uwielbienia i chwały zatopionych w Jej kłach… – Nabożeństwo zwykle kończyło wyznanie wiary. Pomimo, że tutejsza wioska była sceptycznie nastawiona do wierzeń w pradawne siły wilków, to te kilka osób wraz z Annabeth, które przybyły na cotygodniowe nabożeństwo potrafiło swoją deklamacją wypełnić całe pomieszczenie murowanej budowli.

 

Gdy spotkanie dobiegło końca, a jej mąż zbierał obowiązkowe datki dla Kościoła, kobieta wymknęła się niepostrzeżenie bocznymi drzwiami.

 

Na zewnątrz było chłodno. Księżyc zdążył już wzejść wysoko nad klasztorem oświetlając drogę. Pięknie się zaokrągla. – pomyślała. – Jeszcze kilka dni i czeka mnie kolejna pełnia, święto dla duszy wyznawcy wilczych modłów. Zakryła szczelnie głowę, chroniąc się przed zacinającym śniegiem i ruszyła przed siebie. Krok żony pastora był szybki i miarowy. W końcu to dziś, jak po każdym nabożeństwie miała zatracić się w miłości ze swoim mężem. Pastor twierdził, że to pomaga mu głębiej spojrzeć na wyznawaną przez nich religię. Nie uprawiali seksu w pozostałe dni, dlatego też dzień nabożeństwa był swoistym rytuałem, a jego dopełnieniem miały być spotkania w drewnianej chacie pod Rubinowym Lasem, gdzie właśnie Annabeth zmierzała.

 

Kobieta nie bała się historii związanych z tym zbiorowiskiem drzew. W końcu to tylko słowa, a słowa snują nieświadomi ludzie. Las niczym nie mógł jej zaskoczyć, przechodziła przez sam jego środek co tydzień, a gdy tylko gdzieś dosłyszała wilki, jej serce się radowało, przeciwnie do tutejszych mieszkańców.

 

Annabeth przeszła już połowę lasu, gdy poczuła ostry ból w prawej łydce. Noga zatopiła się w miękkim śniegu zasłaniając źródło jej bólu. Coś rozrywało jej skórę i szarpało z każdą próbą oswobodzenia. Postanowiła nie panikować, odgarnie śnieg, poczeka na męża, a potem opatrzy ranę. W końcu nie musi być tak źle, jeśli jeszcze nie zemdlała, nie była wcale silną kobietą.

 

Coś trzasnęło głośno niedaleko niej. Annabeth zadrżała, gdy dźwięk dobiegł ją znowu. Nasłuchiwała, choć na takim mrozie najwięcej hałasu zdawała się robić ona sama, cała dygocząc, drżąc i szarpiąc się na boki w celu oswobodzenia zakleszczonej nogi.

 

Po chwili usłyszała chrzęst stawianych kroków. Wielka Mytir, to pewnie mój mąż, zbieranie datków musiało się przeciągnąć. – pomyślała, odwracając głowę, gdy nagle zabrakło jej tchu. Poczuła silne ukłucie w piersi i jednoczesny rwący ból we wcześniej uwięzionej nodze. W jednej chwili jej ciało znalazło się nad ziemią i bezwładnie bujało uwieszone na gałęzi. Annabeth nie wiedziała co się dzieje, jej myśli wirowały (Czy umrze? Czy to wilki? Nie, niemożliwe, żeby zwierzęta mogły ją uwięzić. Co-C..), świat przed oczyma stał się bardziej zamazany i szary, mimo że las z natury żyje tymi barwami. Przez moment wydawało jej się, że widzi kogoś: kaptur, jasny kosmyk, ktoś coś mówił, ale jej uszy wypełnił niewidzialny płyn. Poczuła napływające zimno, chłód, który zamrażał jej dusze. Dostrzegła jeszcze dwa kształty, nieznajoma, tak, chyba kobieta, coś powiedziała i dwa cienie rzuciły się do niej. Lekki blask księżyca oświetlił ich gęste futro. Czy to wilki? Nie, są za duże. Myśli Annabeth tworzyły wielką pustkę, nim zamknęła oczy na zawsze poczuła piekło rozrywające jej brzuch, zimne kły wtapiające się w jej ciało, przez chwilę myślała, że to Wielka Mytir zesłała jej błogosławienie, lecz ostatnim co zapamiętała to szyderczy uśmiech kobiety spoglądającej prosto w jej oczy.

 

 

V

 

 

– Czy Brienne miała w wiosce jakiś wrogów? – Canis znała odpowiedź na to pytanie, mimo wszystko postanowiła utwierdzić, się w swoim przekonaniu.

 

– N-Nie, raczej nie. Chociaż w– wie Pani, na wyspie nikt nie przepada za pasjonatami wilków, a my je hodujemy… – głos matki Brienne nadal drżał. Kobieta, która miała wyraźnie więcej wiosen za sobą, niż tych, które miały nadejść, stała zwrócona do sporej wielkości kominka. Przez większość rozmowy pozostawała w podobnej, przygarbionej pozycji, przez co Canis rozmawiała z jej plecami.

 

– Nie sadzę jednak, by ktokolwiek odważył się oficjalnie atakować waszą rodzinę? W końcu nie robicie tego od wczoraj?

 

Odpowiedź jednak nie padła. Canis wstała z fotela, z niechęcią rozstając się z jego ciepłem. Podeszła do kobiety przy kominku i ujęła jej dłonie.

 

– Proszę się nie martwić. To nie pierwsze zlecenie, którym się zajmuję.

 

– Ja. Ja, chciałabym tylko wiedzieć dlaczego moje dziecko zginęło? – wypowiedziała łamiącym głosem kobieta.

 

– Dotrzymam obietnicy, zawsze doprowadzam sprawy do końca!

 

– Obyś rozszarpała tą bestię na strzępy, tak samo jak potraktowano moje dziecko! – Milczący do tej pory mężczyzna odwrócił się od okna i spojrzał w oczy Canis. Jego twarz spinał gniew, chęć zemsty. Canis dobrze znała to uczucie. – I ja obiecałem, że nie minie cię nagroda, jeśli przyniesiesz mi jego głowę.

 

Ojciec denatki przypominał małą świnkę, fiołkowy sweter i dobrze skrojone spodnie czyniły żart z jego wyglądu, jednak emocje wypisane na twarzy nie mogły kłamać. Był to silny i pewny siebie człowiek, zdolny poświęcić swoją karierę w imię wymierzenia kary na własną rękę. Wynajmowanie Canis do prowadzenia śledztwa, sprawy o morderstwo, dopuszczało tutejsze prawo. Sama licencja upoważniała również do omijania zasad każdej strefy szerokim łukiem, ale płacenie wynajętemu Canis za zabójstwo mordercy karane były niemal wszędzie. Nie tylko rodzina denatki, ale i Canis wiele ryzykowali, aby doprowadzić tą sprawę do końca, mimo wszystko dziewczyna czuła, że coś tu nie gra i tylko rozwiązanie przyniesie jej ulgę.

 

Najemczyni zamieniła jeszcze kilka słów z rodziną ofiary. Nie powiedziała im jednak o swoich podejrzeniach, ani o tym, że prawdopodobnym mordercą miała być inna kobieta, która zaopatrzyła się w broń u tutejszego stolarza o podwójnej naturze. Gdy ojciec denatki odprowadzał ją do drzwi, Canis poczuła dziwny dreszcz na plecach, po chwili wszyscy troje usłyszeli przeraźliwy krzyk.

 

Dziewczyna zdążyła jeszcze uspokoić swoich gospodarzy, nim wybiegła z domu.

 

Rodzina Brienne mieszkała niedaleko Rubinowego Lasu, skąd dochodził krzyk, toteż Canis skierowała się w jego stronę.

 

Biegła ile sił w nogach, jednak las wcale się nie przybliżał. Przystanęła na chwilę przy wielkim dębie, a jej nogi natychmiast ugrzęzły w grubej pokrywie śniegu. Pociągnęła lekko nosem. Śmierć, tego zapachu nie da się z niczym pomylić. – pomyślała.

 

Canis zrzuciła szary płaszcz z obszytym futrem kapturem oraz skórzany uniform. Będąc zupełnie nagą ukryła swoje rzeczy pod przydrożnym kamieniem, szczególną cześć oddając metalowemu krzyżowi, który zawsze wisiał na jej szyi. Zatopiła nogi w białym puchu, nie odczuwała jednak otaczającej ją zimy. Prowadź mnie matko! – pomyślała, nim jej serce wypełnił ogień.

 

W jednej chwili jej ciało skurczyło się niemal dwukrotnie, pokrywając się śnieżnobiałą sierścią. Poczuła metaliczny smak krwi na języku. W tym momencie krzyk dobiegł ją ponownie.

 

Pędziła w stronę jęków tłumionych przez wirujący w jej uszach wiatr, z jej pyska ciekła ślina, łapy z miękkim uderzeniem odbijały się od białego podłoża. Przedzierała się przez zwalone gałęzie, unikając trujących cierni, których w lesie na wyspie nie brakowało. W końcu oczy wilka dostrzegły mroczny kształt zwisający bezwładnie na konopnym sznurze.

 

Wilczyca wpatrywała się spokojnie w ciało kobiety poruszane miarowo przez wiatr. Ubrana była elegancko, z ramion zwisało jej poszarpane czarne futro, na dłoniach miała koronkowe rękawiczki. Czarne jak smoła włosy opadały na wystraszoną twarz. Oczy kobiety przepełnione były strachem, malowało się w nich przerażenie, świadectwo ostatnich minut życia.

 

Canis wyczuła również krew, ciemną, gorzką krew, która zalała obficie śnieżnobiałą scenerię. Całe ciało skąpane było w posoce. Wylewające się z kobiety wnętrzności dopełniały tylko groteskowego obrazu. Szkliste ślepia zwierzęcia wpatrywały się w przedziwną wystawę tutejszego szaleńca rządnego czerwonej mazi, pasjonata wilczych zębisk.

 

Dla Canis jednak nie miało to sensu. Wilki nigdy nie masakrowały swoich ofiar, następnie je porzucając. Ktoś wyraźnie chciał zwrócić na siebie uwagę, używając do tego najsłabszego ogniwa – rasy, która została przeklęta na wieki.

 

Dymiąca na mrozie jucha wypełniła jej nozdrza, jednak wyczuła jeszcze obecność czegoś dziwnego. Na świeżym śniegu widać było ślady. Ze zdumieniem stwierdziła, że należą one najpewniej do zabójcy i… dwóch wilków. O ile jednak wiedziała, to udomowione wilki nie istniały, tym bardziej takie, które zabijały by ludzi na żądanie.

 

Jej wilcze łapy podążały jeszcze przez chwilę wydeptanymi śladami, aż zginęły w rzece, wróciła więc na miejsce zbrodni, przeszukując teren. Spóźniła się niewiele, choć każde uderzenie zegara oddalało ją od pojmania sprawcy. Zbrodnia wyglądała na podobną do zabójstwa Brienne, jednak w tym przypadku dokonano jej dosyć niechlujnie. Sprawca nie zatarł śladów, wybrał też miejsce niedaleko drogi do miasta. Zabójstwa były jednością, a jednak tak bardzo się różniły.

 

Coś trzasnęło za rogiem. Wilczyca spojrzała jeszcze raz na zakrwawiony worek mięsa, warknęła cicho i uciekła w głąb lasu. Biegnąc pomyślała jeszcze przez chwilę o zamordowanej kobiecie. Następnego dnia miała się dowiedzieć, że była nią żona pastora, który znalazł ją zaraz po tym jak wilcza Canis zniknęła w śniegu.

 

Przedzierała się przez gęstwiny i chaszcze. Przybierający na wadze księżyc rzucał na leśnych mieszkańców silne światło, topiąc w swoim blasku wysokie na kilkanaście stóp drzewa. Nie pozostało jej nic innego, jak spotkać się z przywódcą, którego nie miała zamiaru odwiedzać tak wcześnie.

 

 

VI

 

 

Zimowe drzewa pachniały dymem, paloną mirrą i rozmarynem wymieszanym ze słodką brzoskwinią. Las wypełniała woń zmian, każde nozdrze odczuwało je inaczej. Karmazynowe liście już dawno przykryły większość królewskiej nory. Ciemne wnętrze jaskini wydrążonej w ziemi pod Rubinowym Lasem przetykały mleczne promienie księżyca, które wpadając przez wydłubane w suficie otwory leniwie kładły się na jego ścianach.

 

Przywódca watahy spoczywał na podwyższeniu usłanym z grubej warstwy mchu, gałęzi i szkarłatnych liści zebranych z krwistych drzew. Las był siedliskiem przedziwnych istot, jednak to ich wszyscy bali się najbardziej. To przed powrotem ich religii drżały wioski, to na wspomnienie ich wojny budowano coraz wyższe mury.

 

Jaskinię wypełniały wilki. Silne, ciężkie, o szarobrązowym umaszczeniu, stanowiły osobistą gwardię wylegującego się pod najwyższą ze ścian króla. Wokół posłania zgromadziły się zwierzęta nieco słabsze, zarządcy, którzy mieli wziąć udział w dzisiejszej uczcie. Z kątów jaskini, do których nie docierały snopy światła, dochodziły pojękiwania parzących się zwierząt, szybkie szczeknięcia bawiących się wilcząt, ale i mlaski spożywanego przez kaleki mięsa.

 

Basior o srebrnej, połyskującej sierści dawał swojej watasze wiele swobody. Był potężny i władczy przy wydawaniu wyroków, zaś gdy polował rozpuszczał swoje żądze po całym lesie, nigdy nie wracając z pustym pyskiem. Tak było jednak, zanim osiągnął wymagany wiek. Przez ostatnie miesiące większość czasu spędzał w norze przydzielając zadania. Nikt nie mógł mu jednak zagrozić, co potwierdzały regularne uczty wyprawiane na kilka dni przed pełnią, na które zbiegali się wszyscy leśni przedstawiciele tej rasy.

 

Srebrzysta bestia przeciągnęła się wyniośle i powoli schodząc z legowiska, zmierzyła przybyłych gości.

 

Na środku nory leżał ogromny, szary jeleń. Były to zwierzęta wyjątkowo silne i porywcze, jednak dla rasy wilków stanowiły tylko bank żywności. Ogromne cielsko zapraszało na kolację wielką niczym studnia wyrwą w jelenim brzuchu. Wystawały z niej połamane kości, które przebiły ciało, a wnętrzności wylewały się spokojnie na podłoże. Wilcza zdobycz wyglądała jednak na starannie przygotowaną, widać, że zwierzę walczyło najlepiej jak potrafiło, ale połamane poroże i rozgryzione gardło mówiło samo za siebie. Wilczy Król zawsze wiedział kogo wysłać po posiłek na księżycową ucztę, jak sam lubił ją nazywać.

 

Stojące wokół jelenia wilki skomlały cicho zachęcając do skosztowania zwierzyny.

 

Król nie czekając dłużej, zatopił kły w ciepłej jeszcze bestii. Jego nozdrza wypełnił słodki zapach strachu i podniecenia, gdy na języku poczuł gorzką krew wrażenie się spotęgowało. Wyjął jednak paszczę, całą umazaną czerwienią i wrócił na legowisko. Był to swoisty rytuał, znak do rozpoczęcia uczty, toteż zanim wrócił na swoje posłanie, inne wilki rzuciły się by rozerwać poturbowane cielsko i wzbić przy tym szklistą chmurę pyłu.

 

Gdy posiłek dobiegł końca rozpoczęto próbę ognia. Wilki walczyły ze sobą w wyznaczonym przez płomienie kręgu. Król uwielbiał tą zabawę, bo zawsze ktoś uciekał z podkulonym ogonem po dotknięciu przez płonące języki, ale dziś nawet ta rozrywka zupełnie na niego nie działała.

 

Uwaga Starego Wilka wróciła, gdy nagle przeszedł go znajomy dreszcz, a nos podpowiedział mu niespodziewaną wizytę. Jego przypuszczenia potwierdziły się wraz z ostrzegawczym szczekaniem na zewnątrz.

 

‘Wprowadzić ją!’ – nakazał, zaś po chwili dwa strażnicze wilki weszły do nory popychając przed sobą białą wilczycę.

 

Szła powoli, powłócząc łapami, jej futro lśniło czystą bielą, a wokół oczu i pyska malowały się czarne obwódki.

 

Intruz podszedł na środek nory ponaglany przez strażnicze wilki, które go wprowadziły. Ślepia niemal wszystkich wilków skupiły się na nowoprzybyłym gościu, tylko zwierzęta z oddzielonej części jaskini zdawały się niczego nie zauważać.

 

‘Myślałem, że się bardziej postarasz, by dostać się niepostrzeżenie na ucztę?’ – Biały wilk nastroszył uszy, w jego głowie rozbrzmiewał głos Wilczego Króla. – ‘To musi być ważne, jeśli przychodzisz w takim momencie?’

 

‘Jeśli pytasz, czy przyszłam do was dołączyć, to nie trafiłeś. Twoje wilki dopuściły się zdrady ideałów, Lupin.’– Słowa Canis zabrzmiały echem w królewskiej głowie. Był to sposób porozumiewania się obdarzonych wilków. Nazywano tak zwierzęta ze stada, które nie zatraciły ludzkich nawyków. Ich twarze pozostawały nieruchome, żadne z nich nie poruszyło choćby okiem, a muzyka słów rozbrzmiewała w ich wilczych głowach, tylko wtedy gdy tego chcieli.

 

‘Nigdy nie będzie odpowiedniej godziny, dla tego typu sprawy. Co dla mnie masz?’ – słowa Króla spokojnie płynęły w głowie Canis.

 

‘Wolałabym omówić to na osobności.’ – Canis skinęła głową w stronę wpatrującego się w nią tłumu, po chwili jednak wszystkie wilki wróciły do swoich zajęć, większość zatopiła kły w jeleniu. Biała wilczyca poczuła się głodna, gdy to ujrzała.

 

‘Nie masz się czego obawiać. Moje słowa docierają wyłącznie do twojego umysłu. Poza tym ta wataha posiada tylko kilka wilków zdolnych porozumiewać się tym systemem, obecnie są na zewnątrz.’ – Każde słowo docierało do Canis z niewiadomych stron, uznała, że nigdy nie przyzwyczai się do takich konwersacji.

 

‘Ostatnio na wyspie doszło do dwóch zabójstw, w których udział brały twoje wilki.’ – zaczęła bez ogródek.

 

‘Zawsze byłaś pewna siebie, ale przed Króla nie rzuca się bezpodstawnych oskarżeń.’

 

‘Tylko twoja wataha żyje w tej okolicy, wątpliwe by ktoś przewiózł krwiożercze zwierzęta przez Wąskie Morze?’

 

‘Może tak morze nie, wąskie, szerokie, dlaczego mnie miałoby to obchodzić?’ – zadrwił Król.

 

‘Ktoś próbuje wplątać wilki w tutejszą społeczność, zdajecie sobie sprawę co się ostatnio działo, gdy próbowano krzyżować sprawy ludzkie i wilcze?’ – Słowa Canis wypływały jednym ciągiem.

 

‘Potrafimy o siebie…’ – słowa Lupina ugrzęzły gdzieś w niebycie, przerwane przez ujadanie na zewnątrz. Canis odruchowo obróciła się w stronę wejścia i odsłoniła kły.

 

Po chwili weszły te same wilki, które wcześniej miały okazję wprowadzić Canis. Tym razem dotrzymywał im towarzystwa wyliniały wilczór, jego przednia łapa obficie krwawiła, przez co strażnicy niemal wrzucili go do środka, żeby przyśpieszyć trwanie całej sceny.

 

‘Panie, złapaliśmy go, jak próbował zbliżyć się do wioski, pewno chciał podjeść ludzkiej paszy.’ – W głowie Lupina zabrzmiało szyderstwo jednego ze strażników. Wilk nieustannie warczał i szczerzył zakrwawione zęby. Król Wilków pomyślał, że dobrze wyszkolił swoją watahę.

 

‘Rozumiem.’ – odpowiedział Król.

 

‘Czy to prawda, że podszedłeś tak blisko ludzi?’ – zwrócił się do oskarżonego wilka.

 

Odpowiedziało mu kilka jazgotliwych szczeknięć i pojękiwania, a na koniec wilk skomlał głośno rozglądając się na boki.

 

‘Mówi, że coś go przyciągnęło w stronę ludzi, nim się zorientował co się dzieje i gdzie jest moi strażnicy przypominali mu prawa naszej watahy.’ – Lupin spojrzał na krwawiącą ranę.

 

Chciał żebym to usłyszała. – zdziwiła się własnymi myślami Canis – Coś go przyciągnęło do wioski i do tej pory nie wie dlaczego to zrobił?

 

‘Zarządzam najwyższy wymiar kary!’ – w głowach strażników zagrzmiał głos Wilczego Króla. Lupin spojrzał jeszcze raz na skomlące zwierzę i ułożył się wygodnie na posłaniu.

 

Wszystkie wilki wpatrzone były w środek sali, nie co dzień zdarzała się egzekucja.

 

Jeden z wilczych strażników rozwarł szeroko paszczę, a drugi z nich zmusił oskarżonego, by ten położył swój łeb wewnątrz.

 

Lupin zauważył, że Canis jest przerażona, ale jej ciało, postawa, zdradzały czystą ciekawość.

 

Strażnik z wcześniej rozwartą gębą zamknął ją szybko, zwalniając jednak przy uchu skazańca, po chwili oskarżony wilk wyjął nienaruszony łeb z paszczy, a jego samego popchnięto w najciemniejszy kąt nory.

 

‘I… i to wszystko?’ – słowa zdumionej Canis same wyrwały się, trafiając w przywódcę stada.

 

‘Każde nieposłuszeństwo każemy w sposób symboliczny, tak jak nakazuje nasza tradycja. Jednak ten wilk od tej pory będzie pozostawał wśród dzieci i kalek, nie będzie miał żadnych praw.’ – odpowiedziała jej cicha wiązanka Lupina.

 

Wilczyca Canis wpatrywała się w tę farsę ze zdziwieniem. Nic dziwnego, że wilki Lupina robią, co chcą. – pomyślała.

 

‘Wracając do naszej sprawy…’ – zaczęła.

 

‘Dwa. Ostatnio uciekły dwa nasze wilki. Ich ślad urwał się przy laboratorium.’ – odpowiedział Lupin nie czekając na dalsze zdania.

 

‘Nie próbowaliście ich gonić, sprowadzić, jak tego tutaj?’ – wskazała na przed chwilą ukaranego.

 

‘Nasze prawa nie działają poza Rubinowym Lasem. Dobrze wiesz, że nie zbliżamy się do ludzi.’ – odpowiedział – ‘Nie były to pierwsze próby ucieczki. Nigdy wcześniej nasze wilki nie zachowywały się w ten sposób i niczego więcej ode mnie nie usłyszysz.’ – brunatno-czerwone ślepia Króla wpatrywały się w Canis ze złością.

 

Biała wilczyca stała jeszcze przez chwilę bez ruchu, skinęła głową i skierowała się do wyjścia; stado wilków wodziło za nią wzrokiem.

 

‘Za tego typu zdradę najłagodniejszą karą będzie śmierć.’ – rzucił jej na odchodne Wilczy Król. Lupin wiedział, że wilczyca zrozumiała. Znał ją nie od dziś i zdawał sobie sprawę z upartości kobiety. Jednak na obecną chwilę, to ona była ostatnią nadzieją dla jego watahy.

 

Długo po tym, jak Canis wybiegła Wilczy Król myślał o ich pierwszym spotkaniu i o bólu, który towarzyszył każdemu następnemu.

 

 

VII

 

 

 

Coldbay było niewielkim, górskim miasteczkiem, a i tak zajmowało większą część wyspy. Jadąc tutaj, Canis mogła spodziewać się jedynie tego, co powtarzano wcześniej z ust do ust. Mówiono o zamkniętych w sobie ludziach, dla których dom był świętym miejscem niedostępnym dla obcych, o wysokich szczytach, z których spływają lawiny zasypując co jakiś czas położone u podnóża gór pola uprawne, o mocnych trunkach szumiących w głowach tutejszych. W końcu też, słyszało się o bestiach grasujących po Rubinowym Lesie, o żywiołkach napełniających tutejsze strumienie i o krwi regularnie plamiącej wieczny śnieg pokrywający miastowe drogi.

 

Nikt nie mógł jednak stwierdzić, czy cokolwiek, z tych opowieści było prawdą, nawet żyjący w Coldbay od lat mieszkańcy niechętnie wypowiadali się na tematy powtarzane w innych Strefach. Wyspa należała do Strefy Wilczego Kła, jednej z kilkunastu przyłączonych do głównego Imperium i rzadko kto zapuszczał się w te zimne tereny. Nieco lepszą renomą cieszyło się graniczące z Coldbay Amestris, ze względu na prowadzony handel portowy. Jednak sama strefa okryta była złą sławą.

 

Canis to jednak nie przeszkadzało. Każda nowa sprawa dawała jej szansę rozwoju. Im więcej ludzi o niej usłyszy, tym częściej będą ją zatrudniać. Przepędzanie bagiennych rosomaków i podcinanie łba leśnym strzygom już dawno ją znudziło. Sprawa wilczych zabójstw mogła okazać się zbawienna i potrafiła dla niej przeboleć najtrudniejsze przeciwności.

 

Zima jeszcze nigdy nie była tak uciążliwa dla wędrownej zabójczyni, jak dziś. Szalejący śnieg wdzierał się jej w najmniejsze szczeliny, nie pomogło całkowite zakrycie się kapturem i założenie najgrubszego z płaszczy, jakie ze sobą przywiozła. Bywała w Coldbay już wcześniej, jednak to ostatnie dni definiowały na nowo jej pojęcie mrozu.

 

Przyśpieszonym krokiem dotarła do karczmy i niemal wpadła do środka, wypełniając izbę tumanem fruwającego śniegu.

 

Nikt jednak nie zauważył jej przybycia, widać wszyscy już zapomnieli o niedawnej rozróbie, której niejako stała się przyczyną.

 

Przerzuciła wzrokiem po wszystkich kątach sali. W pomieszczeniu było ciepło i głośno, klienci postawili dziś na dużą ilość piwa i dziczyznę, jak szybko zdążyła zauważyć. Pod oknem zaś, dostrzegła kogoś, kto za chwilę mógł okazać się dla niej bardzo przydatny.

 

Kobieta zdjęła futro i zarzuciła na mosiężny wieszak obok drzwi, poprawiła wydatny biust, a potem podeszła do stolika przy oknie, wcześniej zamawiając dla siebie kufel ale.

 

– Kogo me zmęczony oczy widzą?! – rozpoczął zaskoczony Jacob.

 

Strażnik miał na sobie ten sam płaszcz, który nosił podczas oględzin Brienne. Jego ciemne włosy układały się we wszystkie strony. Dziewczyna dopiero teraz dostrzegła, że ich kolor podkreśla niemal szare źrenice strażnika. Mężczyzna siedział sam przy stoliku i popijał piwo korzenne.

 

– Słyszałam, że miał pan ostatnio sporo roboty, sir? Jakieś nowe zabójstwo? – Canis zajęła przeciwległe krzesło odsuwając je z wielkim hukiem.

 

– Bez uprzejmości, wystarczy Jacob. – odparł strażnik mrużąc lekko oczy.

 

– Myślałam, że lubi pan tytuły, sir?

 

– Używam ich tylko oficjalnie, po pracy mam takie same możliwości jak każdy z tych okchlejusów dokoła. – odparł Jacob. Canis zauważyła, że coś go męczy.

 

– Może wypijmy po kolejce dla podtrzymania rozmowy? – zaproponowała.

 

Wychylili po kilka kubków trunku i wrócili do konwersacji.

 

– … czyli mówisz, że te dwa morderstwa łączy nie tylko sposób zabijania? – kontynuował Jacob.

 

– Na to wygląda. Istnieje element wspólny, a mianowicie wilki. To one w końcu rozszarpały obie ofiary.

 

– Tyle, że wilki nie zabijają ludzi, a bynajmniej nie przez ostatnich dziesięć lat? To chciałaś powiedzieć?

 

– Jak ty mnie dobrze znasz Jacob, czy tego was właśnie uczą w Zwierzchnictwie, rozpoznawania ludzi na drugim spotkaniu? – Canis mimowolnie sięgnęła po puszysty pukiel włosów, by się nim pobawić. Jej rozmówca od razu to zauważył.

 

– Poniekąd. Większość czasu spędzamy na podrywaniu i ostrej popijawie. – zażartował – Wracając jednak do sprawy zabójstw: obie ofiary miały coś wspólnego z wilkami i obie kobiety dzięki nim zginęły.

 

– Co masz na myśli? – Canis udawała zaciekawienie, choć sama doszła do podobnych wniosków już wcześniej.

 

– Zabójcą musi być osoba z miasteczka, ktoś, kto wcześniej znał denatki. Wątpię, by jakiś szaleniec przybył do Coldbay specjalnie, by zabić kobiety pasjonujące się wilkami. No i pozostaje do rozwiązania sprawa tych zwierząt. To muszą być stworzenia podobne, w końcu ślady wskazują na o wiele większe zwierze, ugryzienia jednak wyraźnie mówią o wilkach. – Jacob upił kolejny łyk piwa i kontynuował. – W tym mieście jeszcze jedna osoba bada wilki, ale wątpię, żeby ktoś się nim interesował?

 

– Nim? Mówisz o Scarewoodzie? – Canis wiedziała, że to pod jego laboratorium urwał się ślad zaginionych wilków z watahy Rubinowego Lasu. – Nie bierzesz pod uwagę, że to on mógłby zabić te kobiety?

 

– Nieee, to mało prawdopodobne. Doktor jest bardzo stary, poza tym prowadzi badania nad likwidacją wilczego wirusa, nie jest pasjonatem tych zwierząt, jak poprzednie ofiary, co wyklucza go z podejrzeń. – Jacob poprosił barmana o kolejne piwo. Canis zauważyła, jak strażnik się uśmiechnął, gdy znowu na nią spojrzał. Uśmiech był szczery i z niewiadomych przyczyn spodobał się dziewczynie.

 

– Znam się z doktorem ładnych parę lat, to naprawdę uczynny i uczciwy człowiek. – powiedział Jacob z przekonaniem.

 

– A jeśli chodzi o te badania… – Canis mimo wszystko musiała wyciągnąć jakieś przydatne informacje od Jacoba. – to czy doktor mówił na jakim są etapie?

 

– Scarewood chce dzięki nim wyleczyć ludzi zamienionych przez wilki. Do tej pory nikomu się to nie udało. Hmm, w sumie to nie zastanawiałem się dlaczego tak mu na tym zależy? – Jacob spuścił wzrok na piersi rozmówczyni, szybko jednak wrócił do jej oczu. Canis wydawało się, że mężczyzna się czerwieni. – Nie chcesz mi chyba zwinąć fuchy sprzed nosa? Nie ważne, że jesteś kobietą, dla mnie nadal pozostajesz cmentarną hieną!

 

– Nie bądź już taki wybuchowy, sir.

 

Jacob cały poczerwieniał na twarzy, gdy Canis wypowiedziała ostatnie słowo kokieteryjnie zawijając „r”. Dziewczyna od razu to zauważyła.

 

– A więc mówisz, że twój znajomy prowadzi badania, o których niewiele wiadomo? – powiedziała świadomie przeciągając ostatnią sylabę.

 

– Niczego się już nie dowiesz, myślisz, że nie widzę co robisz?

 

– Ja? – odrzekła zdziwiona, jednocześnie poprawiając skórzany top opasający alabastrową pierś – Nie byłabym zdolna być przebiegłą.

 

– Aaaa, pieprzenie!

 

– Hmm, i to lubię. – Canis widziała, jak strażnik cały buzuje z każdym kolejnym słowem.

 

– Myślisz, że będziesz wpadała na mój teren, kiedy zechcesz i kradła moje sprawy? Nawet nie wiem, jak masz na imię?

 

– Może się dowiesz, będę tuż obok.

 

Canis nie czekając na odpowiedź podniosła się z krzesła i zniknęła za winklem, idąc w stronę izb sypialnych. Wiedziała, że Jacob zrozumiał jej aluzję, teraz pozostało czekać. Mogła mieć tylko nadzieję, że strażnik nie rozładowywał napięcia zbyt często, a Ziarno Prawdy, którego dosypała do jednego z kufli, gdy odwrócił się do barmana, zadziała.

 

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, po chwili oboje znaleźli się w jednej z sypialni, które oferowały nocleg dla przybywających do Coldbay klientów i kupców. Było to małe, kwadratowe pomieszczenie, w którym starczyło miejsca na jedno łóżko i niewielką, dębową szafeczkę.

 

– Widzę, że masz ochotę na bliższe poznanie, sir? – powiedziała Canis, rozsupłując sznureczek na piersiach. – Czyżby twoje potrzeby były warte złamania świętych praw strażników?

 

– Nie mamy takich zasad, to tylko kolejne plotki. Często zastanawiam się, czy moje życie nie jest jednym wielkim kłamstwem?

 

– Spokojnie, zaraz to sprawdzimy.

 

Wszystko, co zdarzyło się potem, dla Canis stało się rozczarowaniem wymieszanym z dziką satysfakcją. Już od jakiegoś czasu, ciężko było jej powstrzymywać swoje żądze, toteż seks z Jacobem jej nie zdziwił.

 

Jeden oddech i strażnik wylądował z impetem na łóżku.

 

Canis rozpięła jego spodnie, ukazując sztywną męskość. Rzuciła jeszcze pośpieszny uśmiech Jacobowi i wzięła go do ust. Strażnik jęknął cicho.

 

Najemczyni lubiła tę formę zabawy. Czuła, że góruje. Wiedziała, że w każdej chwili może zatopić ostre kły i dać każdemu mężczyźnie nie tylko największą rozkosz, ale i najsurowszą karę.

 

Jacob leżał na zbitym z desek łóżku trawiony mimowolnym dreszczem. Canis podniosła się z kolan zrzucając z siebie ubranie, gdy jej ofiara była już gotowa, zaś głośny łoskot upadającego paska z metalową klamrą oznajmił jej nagość.

 

Strażnik wpatrywał się w jej ciało z podziwem. W tej chwili wyglądała dla niego jak bogini. Spotykał ją w tych stronach nie raz, ale nigdy nie sądził, że ich znajomość zakończy się w ten sposób.

 

Po chwili ich nagie ciała splotły się w rozkosznym tańcu. Canis czuła jak języki ognia liżą całe jej ciało, gdy w nią wchodził. Widziała radość na twarzy Jacoba, gdy do jego szybkich pchnięć wplotła okrężne ruchy miednicą. Od dawna nie czuła się tak dobrze, choć ich seks nie trwał długo. Był jednak intensywny, zwierzęcy, a Canis dała się nawet ponieść emocjom warcząc lekko, kiedy mężczyzna brał do ust jej stwardniałą sutkę; miała tylko nadzieję, że niczego nie zauważył.

 

Kropelki potu spływały po jej gładkich piersiach, niczym górska lawina. Leżeli nadzy na rzuconych na łóżko skórach, wpatrując się w sufit. Po chwili Canis rozsunęła zasłonę ciszy:

 

– Nie wiedziałam, że strażnicy mają czas na kobiety?

 

– Wielu rzeczy o nas nie wiesz Canis. Nie powinnaś tak łatwo sklejać nas w kulę bezużytecznych chłopców na posyłki. – Jacob wpatrywał się teraz w rzeźbę jej ciała. Odgarnął jej włosy z twarzy i zostawił ciepły pocałunek na ustach.

 

– Dlaczego więc, nie chcesz rozwiązać tej sprawy wspólnie? – Canis miała nadzieję, że Ziarno Prawdy zadziałało odpowiednio, piwo mogło je zbytnio rozcieńczyć. Bezbarwny proszek sprawiał, że po jego wypiciu, człowiek czuł potrzebę mówienia prawdy. Specyfik nie zawsze działał jak powinien, ale za to był całkowicie niewykrywalny i nieszkodliwy.

 

– To nie tak. Mamy odgórne zasady i polecenia ze strony Zwierzchnictwa. Gdybym tylko chciał, to mógłbym przekazać ci wszystkie zebrane dowody.

 

– A więc nie podejrzewasz Scarewooda? – Canis musiała dowiedzieć się czegokolwiek.

 

– Nieee, ten człowiek pozostaje poza jakimikolwiek podejrzeniami. Pomaga nam w sekcjach, dzięki niemu, wiemy już, że ofiary zostały najpierw uduszone, a następnie zagryzione przez wilki i że ciężko stwierdzić, kto mógł coś takiego zrobić?

 

No tak, sam może wszystko łatwo tuszować – przeszło przez myśl Canis.

 

– Poza tym ma ten swój barak za lasem, prowadzi te wilcze badania i ma zamiar uwolnić nas od ugryzień tego plugastwa.

 

-Barak?

 

– Yhm, zbita z kilku desek szopa. W sumie, nigdy mnie nie interesowało, co się tam dzieje wewnątrz, może kiedyś zajdę zobaczyć jego pracownię.

 

Canis wiedziała, że to jedyny trop, który może doprowadzić ją do rozwiązania zagadki. Jeszcze dziś, gdy tylko Jacob zaśnie, dziewczyna odwiedzi to miejsce.

 

Na sen nie musiała na szczęście długo czekać. Zamieniła z Jacobem jeszcze kilka słów, nim mężczyzna odpłynął.

 

Canis patrzyła na niego z zainteresowaniem. Coś drapało ją w środku, czuła jak wilk wewnątrz dochodzi do głosu. Jacob zaspokoił jej głód, ale czy tylko dlatego to zrobiła? Wiedziała, że gdy się obudzi, a Ziarno Prawdy przestanie działać, niczego nie będzie pamiętał, mimo wszystko pragnęła by ta noc została w jego głowie.

 

Nagle sufit wokół zaczął wirować, ściany przykleiły się do siebie, tworząc zbitą masę brudu i błota, a następnie świat przed jej oczyma stał się czarny.

 

Głęboka smoła pochłaniała ją powoli, nachalnie wciągała do środka, po chwili jednak ujrzała biel. Śnieg. – pomyślała. Płatki śniegu, jeden za drugim, spadały ze spokojem na zasypaną ziemię. Wokół strzeliste drzewa przysłaniały nieco rażące słońce. Czuła jak wiatr smaga ją po policzkach. Spojrzała na swoje dłonie, były zdumiewająco małe. Miała może z 6-7 wiosen. Jej małe stópki grzęzły w jasnym puchu, a światło odbijane przez śnieg raziło ją w oczy.

 

Rozejrzała się wokół nikogo nie dostrzegając. Gdy jednak przeszła kawałek, podążając jedyną odśnieżoną dróżką, zauważyła szarą plamę tuż przed nią. Obiekt materializował się coraz bardziej z każdym krokiem. Jej oczom ukazywały się ostre jak sztylet kły, potężne łapy i poruszane na wietrze futro. Gdy dziewczynka była na wyciągnięcie ręki od zjawy, zatopiła wzrok w jego złotych ślepiach i ubrudzonym krwią pysku. Wilk wyszczerzył zęby ukazując resztki zwierzyny, którą właśnie musiał pożreć. Stał gotowy rzucić się na nią i rozerwać jednym ugryzieniem, nie zrobił tego jednak.

 

– Kirsten, dziecko! Kirsten, gdzie jesteś?! – usłyszała w oddali głos, to była jej matka. Dziewczynka chciała do niej pobiec, ale wilk zatrzymał ją przygryzając czerwony kubrak. Szarpała się, ale na nic się to zdało. W jej uszach wciąż brzmiało nawoływanie matki, ale już coraz słabiej. Wilk wciągał ją do ciemnego lasu, aż pochłonął ich mrok.

 

Canis obudziła się zlana potem, zauważyła, że trzyma rękę Jacoba. Na szczęście ten spał jak zabity.

 

Nie wiedziała, co się przed chwilą wydarzyło. Kobieta wzięła swoje rzeczy, ubrała się i wyszła.

 

Być może za długo przebywałam pod wilczą postacią? – zadawała sobie pytanie, kiedy szła w kierunku Rubinowego Lasu. Nigdy jednak, nie zdarzyło jej się coś podobnego.

 

Noc była zimna i śnieżna. Canis przyśpieszyła więc kroku trochę dlatego, choć bardziej nie mogła się doczekać, co uda jej się zobaczyć w laboratorium doktora.

 

Gęste, brązowe bałwany zasłaniały niebo na horyzoncie, Canis biegła przez las, a wolframowy krzyż na jej piersi podskakiwał z każdym krokiem.

 

 

VIII

 

 

 

Kostki miała całe we krwi. Przedzierając się przez chaszcze dzikich krzaków i czerwonych dębów, Canis dobiegła do wylotu na leśną polanę. Drzewa kończyły tutaj swój żywot, nikt jednak nie wiedział, czy zostały wypalone przez człowieka, czy może cmentarzysko osmalonych kołków sterczących z ziemi pojawiło się tu z innej przyczyny.

 

W oddali majestatycznie ułożone majaczyły górskie szczyty. Jednak dla Canis ważny był budynek, który znajdował się znacznie bliżej. Drewniany barak odpowiadał narkotycznemu opisowi Jacoba, była to niewielka, zbita z prostych desek chata i na pierwszy rzut oka nie wyglądała na biuro badawcze, ani miejsce szalonego naukowca.

 

Zanim podeszła bliżej, sprawdziła okolicę, wykluczając wszelkie pułapki, czy zabezpieczenia. Przez chwilę, najemczyni myślała, że trafiła pod zły adres, nic bowiem nie wskazywało, na jakąkolwiek przydatność tej budy.

 

Canis podkradła się do okna i po szybkim rozeznaniu zbiła szybę łokciem.

 

Wewnątrz było ciemno i duszno. Gdy tylko przeskoczyła przez szklane odłamki, zakręciło jej się w głowie. Warknęła głośno, czego sama się przestraszyła. Niewidzialna ręka kazała jej zamienić się w wilka i rozszarpać wszystko dokoła, nie zrobiła jednak tego.

 

Klucząc po pomieszczeniu, odnalazła źródło swojego samopoczucia: pył fiołkowy, jeden z niewielu narkotyków, które działały na wilki, pobudzając ich agresję.

 

Złapała za zbiór odkorkowanych butelek i wyrzuciła przez dziurę w oknie.

 

To tym pyłem Scarewood mógł zwabić wilki z Rubinowego Lasu. – pomyślała. – Tylko po co mu zwierzęta, które w każdej chwili mogły go rozszarpać wzburzone narkotykiem?

 

Wszystko wewnątrz było brudne i zakurzone. Na ścianach Canis zauważyła wykreślone, pożółkłe mapy i wzory jakiś związków chemicznych. Gdy tylko odgarnęła pajęczyny z małej komódki, znalazła w środku mnóstwo przyborów niewiadomego zastosowania, metalowe narzędzia, ostrza do rozcinania skóry, czy poplamione szmaty. W dolnych szufladach panował jeszcze większy chaos, a jedynymi rzeczami, które rzuciły się jej w oczy były dziwnie kolorowe płyny, postanowiła ich jednak nie ruszać.

 

Po kilkunastu uderzeniach serca wstała i raz jeszcze rozejrzała się po pomieszczeniu. Żadna z rzeczy nie wyglądała na niezwyczajną, może poza stołem do sekcji ustawionym pod ogromnym oknem. Mimo, że oczy ją zawiodły, to jednak wilczy węch podpowiadał, że coś przeoczyła.

 

Zamknęła powieki i wyostrzyła zmysł. Dochodziły ją dziwne mieszaniny pyłu z książek, duszące zapachy kwasów i innej chemii. Jednak coś przyciągało ją głębiej. Zapach lasu, agresji, ciepłej krwi, zapach wilka.

 

Otworzyła oczy. Na podłodze leżał stary, wyjedzony przez robactwo dywan. Podniesienie go było strzałem w dziesiątkę. Drewniana podłoga, miała niemal na środku mało widoczne rysy, które okazały się klapą. Canis zauważyła kłódkę, broniącą dostępu do środka, jednak nie stanowiła ona dla niej przeszkody, w końcu każda Canis powinna mieć w sobie niecodzienną krzepę.

 

Zerwała kłódkę i wślizgnęła się do całkowitej ciemni. Gdy tylko jej wzrok się przyzwyczaił, zauważyła, że ma przed sobą długi korytarz, na końcu którego dostrzegła jasnozieloną poświatę.

 

Ściany były wilgotne i zimne, a podłoże, którego nie widziała, wyboiste, toteż stawiała każdy krok niemal z przesadną ostrożnością.

 

Gdy Canis dotarła do źródła światła, jej oczom ukazał się makabryczny widok: owalne pomieszczenie wypełnione było setkami szkieł, menzurek i pojemników, jednak to dwa największe szkła zlokalizowane na wprost wejścia wzbudziły jej przerażenie. W zielonym, galaretowatym płynie pływały wilcze szczątki, kości, odcięty wilczy łeb i skrzepła krew. W drugim, szklanym walcu Canis dostrzegła już gotowy produkt: idealną chimerę, ogromną na kilkanaście stóp zwierzynę, zmodyfikowaną do granic możliwości. Ciemnogranatowe zwierzę wyglądało jakby czekało na przebudzenie. Pęcherze pokrywające całe jego ciało pulsowały miarowo, wzbijając małe bąble w zielonej cieczy.

 

A więc to te bestie odpowiadają za zabójstwa. Doktor musiał nafaszerować je pyłem, żeby były mu posłuszne. Canis dotknęła lekko szklanego pojemnika. Był zimny, choć z zewnątrz jej dłoń przeszywał ogień. Scarewood, po co ci te śmierci, skoro sam grzęźniesz w wilczej naturze? Nikt jednak nie odpowiedział na myśli dziewczyny, Canis dostrzegła za to małe drzwi za pojemnikami, to musiało być biuro Scarewooda?

 

Popchnęła drzwi z głośnym jazgotem i natychmiast się cofnęła.

 

Odrzucił ją odór rozkładającego się mięsa, fetor, który wypełnił po chwili całe pomieszczenie.

 

W środku ciemnej sali wisiała ona. Młoda kobieta o złotych włosach. Jej ciało było sztywne, musiała tu wisieć kilka dni. Prawdopodobnie to o niej opowiadał Strugała. – pomyślała przerażona Canis.

 

Oprócz biurka, kilku półek i wiszącej kobiety, w pomieszczeniu nie było niczego innego. Canis jednak zwróciła uwagę na dziwne wycinki i zapiski, porozrzucane na blacie biurka.

 

„(…) ugryziony przez wilka, może przejąć jego cechy na krótki okres, bądź na czas nieokreślony. Silniejsze osobniki są w stanie przekazać swoją moc stwórczą innym ludziom. – czytała – przemianom towarzyszą coraz częstsze napady agresji (…) forma szoku pourazowego (…) wilcza religia nigdy nie zostanie wypleniona. (…) wilczą klątwę może zdjąć, tylko zabicie wilka-stwórcy…”

 

Canis odłożyła ostatni skrawek papieru. Nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą przeczytała.

 

Czy Scarewood został zamieniony przez wilka? Czy dlatego tak usilnie szukał receptury na powrót do normalnego życia? Czy te dziewczyny zginęły w napadach wilczego szału? – myśli Canis wirowały, sama musiała się bardzo pilnować, by okiełznać swoją naturę, czy doktor był taką samą ofiarą jak ona?

 

Nagle odkryła rozwiązanie. Wiedziała, dlaczego doktora nie było w laboratorium, dlaczego potrzebował tych chimer, mogła się nawet domyślać, że jest niedaleko, w końcu w Rubinowym Lesie istniał tylko jeden wilk, zdolny przemienić Scarewooda.

 

Niczego więcej nie dotykając wybiegła w pośpiechu, kierując się w głąb lasu, a za plecami zostawiając koszmarny obraz załamanego człowieka.

 

 

IX

 

 

 

– Możesz to zakończyć! Nie powiem ci, że nie jest jeszcze za późno, ale przynajmniej uchronisz siebie. – Canis przyciskała kolanem pierś Scarewooda do ziemi. Pejzaż wokół zamienił się w pobojowisko. Na leśnej polanie leżało kilka zabitych wilków, ich rozszarpane cielska makabrycznie dekorowały serce Rubinowego Lasu.

 

– Myślisz, że nie próbowałem?! To przeze mnie zginęła, to ja ją zabiłem! Nigdy sobie tego nie wybaczę. – W oczach doktora pojawił się smutek wymieszany z wściekłością. Canis nie mogła jednak dłużej kontemplować jego zachowania, gdy usłyszała za sobą dzikie szczeknięcia chimer.

 

Kobieta podniosła się z ziemi i w ostatniej chwili uniknęła ugryzienia przez atakujące ją zwierzę.

 

Scarewood zdążył już dojść do siebie, a Canis widziała jak wzbiera w nim nowa fala agresji. U jego boku stały dwie chimery. Ich ogromne szare cielska pokryte ropiejącymi pęcherzami przerażały dziewczynę, podobnie jak widok ostrych jak sztylety zębisk, których w ociekających śliną paszczach nie brakowało.

 

Gdy dotarła do kryjówki Wilczego Króla, było już za późno i choć nigdzie nie widziała ciała przywódcy stada, to domyślała się, że sytuacja nie wygląda za dobrze. Scarewood stał cały zbrukany wilczą krwią, co jakiś czas wypuszczając swoje chimery, by dokończyły dzieła na ostatnich zwierzętach w stadzie. Na pierwszy ogień poszły zwierzęta kalekie, Canis rozpoznała też pod jednym z drzew ukaranego przez Lupina wilka. Najdłużej opierały się jednak wilki strażnicze, które jeszcze przez krótką chwilę walczyły, gdy dziewczyna dotarła do prowizorycznego obozu.

 

Czuła się zmęczona ostatnimi przemianami i całą sprawą, ale widok zniszczonej watahy dotknął jej ostatnich pokładów, czuła, że musi z siebie jeszcze coś wykrzesać, w końcu zawsze doprowadza sprawy do końca.

 

– Jeyne była jedyną osobą, którą kochałem! – wykrzyczał Scarewood, stał oparty o jedno z połamanych drzew, nieustannie pilnowany przez chimery. – Nie powinna mieć takiej śmierci.

 

– A jednak ją powiesiłeś, podobnie jak pozostałe dwie kobiety. – Canis wiedziała, że prawda dotknie doktora do żywego. Zamordowana kobieta, którą znalazła w laboratorium była na szkoleniu u Scarewooda od kilku miesięcy, oboje bardzo się do siebie zbliżyli.

 

– Wiesz, że to był ON! Dobrze, wiesz, wiesz o tym! – Doktor patrzył na nią wściekłym wzrokiem zbliżając się powoli. – Straciłem nad nim kontrolę. Chciałem się go pozbyć raz na zawsze. Chciałem wyplenić wszelkie zło mieszkające w tym lesie. Jeyne miała mi w tym pomóc, była taka słodka, taka niewinna.

 

Doktor ponownie zmienił nastawienie, teraz przyszedł czas na spoglądanie w niebo i wspomnienia. Canis wyraźnie dostrzegała jego dwie natury, ugryzienie wilka musiało nastąpić dosyć dawno, jeśli Scarewood nie radził sobie z utrzymaniem swojego człowieczeństwa, chociaż i tak była pod wrażeniem, że udało mu się przeżyć walcząc o powrót do normalności. Większość ludzi po przekazaniu im wilczej klątwy, niemal natychmiast umierała, tylko nielicznym udawało się przetrwać dwa księżyce, a osoby, które okiełznały wilczą moc stanowiły garstkę społeczeństwa. Scarewood stał gdzieś pomiędzy drugą i ostatnią grupą. Sam nie do końca kontrolował swoje zdolności, a jednocześnie starał się zachować człowieczeństwo. To dlatego badał wilki, szukając magicznego środka na normalność. Canis wiedziała, że mu się nie udało, biedak musiał zdać sobie z tego sprawę dopiero po ostatnim napadzie wilczej agresji, gdy zabił blondwłosą Jayne.

 

– Zdajesz sobie sprawę, że ‘zabicie wilka-stwórcy’ to tylko legenda? Nikt nie udowodnił, że w ten sposób zdejmiesz wilczą klątwę! – rzuciła dziewczyna uchylając się przed kolejnym atakiem chimery, Scarewood nadal spoglądał w niebo.

 

– Muszę spróbować i nikt mi w tym nie przeszkodzi! Przekleństwo dotknęło mnie w tym lesie i tutaj je zdejmę. Te kobiety nie powinny były zginąć, w końcu przez lata dbałem o ich bezpieczeństwo, ale… ale, one były pasjonatkami. Wyspa musi zrozumieć, czym są wilki i jak kończą ci, którzy z nimi przystają.

 

Canis dostrzegła brak spójności w wypowiedziach Scarewooda, wilczy gen musiał działać coraz silniej, to pewnie on stworzył ze zwykłego badacza opętanego szaleństwem naukowca schizofrenika.

 

– Straciłeś przez to swoją miłość!

 

– Taaak, Jayne, pomogła mi zabić te dwie kobiety. – powiedział zadowolony doktor. Miał na sobie poszarpane spodnie i brudną bluzę, przez którą prześwitywały zadrapania. – Biedaczka sama musiała zginąć, za dużo wiedziała. Nie!

 

Canis dostrzegła jak Scarewood miota się ze swoimi myślami, czuła się podobnie, gdy to ona została przemieniona.

 

– Nieee! Jayne była moją miłością, mieliśmy uratować świat przed wilkami, dlaczego, dlaczego to zrobiłem? – Krzyki doktora roznosiły się po ciemnej otchłani lasu.

 

Nagle szaleniec rzucił się na ziemię zakrywając twarz dłońmi, cały drżał i szarpał się, jakby go ktoś smagał biczem. Po chwili Canis dostrzegła, że jego źrenice się zwęziły, teraz płonęły czerwonym blaskiem, jego szczęka zaś nienaturalnie wygięła się ukazując szereg ostrych kłów. Przemianie towarzyszył przeraźliwy skowyt, odgłos wydobywający się z samego piekła duszy. Po chwili jednak, stało przed nią prawdziwe monstrum powstałe w połączeniu wilczych genów i leków doktora, które musiały zadziałać w odwrotny sposób. Canis nie pozwolono jednak nacieszyć oczy przedziwnym widokiem, gdy po chwili doktor i dwie chimery rzuciły się jej do gardła.

 

– Nie przeszkodzisz nam! – wychrypiał doktor rzucając w nią kawałkiem wierzbowego konaru.

 

Canis zdążyła się uchylić i skoczyć za wzniesienie, gdzie się na chwilę ukryła. Nic już z niego nie będzie. – pomyślała i dotknęła wiszącego na szyi krzyża. Srebrny metal połyskiwał w ciemnościach, na jego środku umieszczono głowę wilka z otwartą paszczą. Canis złapała mocno krzyż i przełamała na pół, dwie części ozdoby zwisały teraz połączone metalową żyłką.

 

Poczuła jak napływa w nią energia, wypełnia wszystkie zakamarki jej ciała. Wolframowy krzyż pozwalał jej na kontrolowanie mocy, którą kiedyś obdarzył ją jeden ze stwórców, podobnie jak Scarewooda. To dzięki niemu potrafiła kształtować drzemiącą w swoim sercu żądzę i tłumić pragnienie krwi. To także ten krzyż uratował jej nie raz życie w walce z bestiami z najgorszych czeluści i dzięki niemu zamierzała dziś wygrać.

 

Canis wysunęła się zza pagórka i ruszyła w stronę monstrum, jednym ruchem ręki odrzuciła napierającą na nią chimerę, jej czarne cielsko uderzyło z łoskotem o drzewo, wzbijając w powietrze rój drzazg. Doktor stał w osłupieniu, gdy na jej głowie zmaterializowała się wilcza czaszka, wyglądała jak nietypowy kapelusz połyskujący mleczną bielą, z którego groźnie sterczały ostre kły. W jej ręce zaś pojawiła się kościana halabarda, była wykonana z połączonych piszczeli, zaś ostrze stanowiła wyprofilowana płaska kość.

 

– Jesteś taka sama jak ja! – zaskrzeczał Scerewood.

 

– Nie, jestem wilczym szamanem, eliminuję takich jak ty. – słowa Canis wydawały się mocno gardłowe, jakby pochodziły od kogoś innego.

 

Jazgot zniekształconych stworzeń wypełniał uszy szamanki. Chimery wyraźnie się ożywiły widząc przemienioną Canis. Jej halabarda odpierała cios za ciosem, a i tak kobieta nie ustrzegła się przed uderzeniem w plecy. Gdy odwróciła głowę, dostrzegła leżącego na niej doktora, który przyciskał jej twarz do zimnej ziemi silnie rozrośniętą kończyną. Dopiero teraz dostrzegła, co spotkało Scarewooda. Człowiek, którego celem życia było pozbycie się wilczej klątwy, klątwy, która spadła na niego nieproszona, teraz brodził po łokcie w szaleństwie. Jego skórę pokrywały ogromne bąble i krwawe wybroczyny, zaś w żyłach płynęła dziwna, zielonkawa maź.

 

Nie czekając dłużej, dziewczyna złapała stopami za plecy Scarewooda i rzuciła go w zaspę. Wymierzyła jeszcze kilka kopniaków w nadbiegające chimery, jednak jednej z nich udało się wsunąć przeraźliwie ostre kły w jej lewe udo. Wilcza szamanka zawyła z bólu, jej wnętrze przeszedł nagły płomień, który na chwilę stłumił inne zmysły.

 

Nim zorientowała się, co się dzieje, doktor rzucił się na nią ponownie, Canis jednak zdążyła się uchylić, uderzyła go trzonkiem halabardy pod kolanami i ten upadł twarzą do ziemi. W pogotowiu były jednak zwinne chimery, jeden z długich, wężowych ogonów odbił się z głośnym plaskiem od piersi dziewczyny. Zatoczyła się w miejscu i oparła o konar.

 

W tym czasie druga z chimer zdążyła podbiec do niej i przewrócić ją na ziemię. Canis czuła jak ciepła ślina ścieka po jej policzku.

 

– Strasznie ci jedzie z japy. – Odrzuciła bestię i złapała za halabardę, zdążyła zadać kilka ciosów, nim zauważyła, że podbiega do niej doktor, widocznie musiał się pozbierać po upadku. – Zostań tam, gdzie stoisz! – krzyknęła do niego wyciągając lewą dłoń, z której wystrzeliło zielone światło i zacisnęło się na szyi doktora. Drugą ręką musiała cały czas odganiać się od napierających stworów, ich ujadanie słychać było zapewne za lasem.

 

Doktor wciąż mocował się z zielonym światłem, które coraz bardziej zaciskało się na jego szyi, Canis nie zauważyła jak udało mu się schylić po sporej wielkości kamień, którym po chwili dostała w głowę. Jej moc rozpłynęła się w powietrzu, zanim dwie chimery ją dopadły. Była całkowicie wymęczona, przemiana zwykle wystarczała na dłużej, także i ten przeciwnik nie powinien był stanowić dla niej zagrożenia.

 

– Czym różnisz się ode mnie, jeśli sama bratasz się z wilkami?! – Scarewood krzyczał stojąc nad nią i uśmiechając się brudnymi od betelu zębami, jego twarz znalazła się blisko jej policzka.

 

– Używam swojej mocy, by trzymać równowagę, niszczę wilcze pomioty i nie ukrywam, że to, co mi się przytrafiło jest przekleństwem. – mówiła z trudem Canis, dłoń doktora zaciskała się coraz bardziej na jej szczęce. – Z jakiejś jednak przyczyny pozwolono mi przeżyć. Postanowiłam to wykorzystać, nienawidzę wilków tak jak ty, ale nie będę za to zabijać, jeśli mogę uchronić innych przed tym losem!

 

– Dzisiaj los z ciebie zadrwił. Z wilka się narodziłaś i dla wilków umrzesz. – Doktor skierował na nią jeszcze raz szaleńcze oczy, po czym odszedł, zostawiając jej bezwładne ciało dla chimer.

 

Czuła jak rozrywają jej skórę, jak bestialsko obchodzą się z jej kobiecością. Czuła ciepło krwi i mroźny oddech śmierci. Po chwili świat zawirował i zalał się bielą.

 

Znów widziała wilka ze snu, tego, który porwał ją do lasu. Tym razem jednak, gdy dziewczyna do niego podeszła wilk wyrwał jej serce i pożarł ze smakiem wszystko wokół zalewając posoką.

 

Canis znowu była przytomna, nie wiedziała jak to się stało, że jeszcze żyje, ale wciąż czuła, że umiera. Jakaś cząstka wilczej mocy musiała podtrzymywać jej funkcje życiowe.

 

W oddali słyszała dwie chimery zabawiające się kością, miała mgłę przed oczyma, ale udało jej się rozpoznać Scerewooda. Oddalał się nawet nie sprawdzając, czy przeżyła.

 

Jej duszę wypełnił strach, przerażenie po własnej niemocy, po zlekceważeniu przeciwnika, ale i chęć walki, w końcu nie mogła umrzeć wykrwawiając się na jakiejś polanie, nie dziś, nie tutaj. Nie po tym, co przeszłam.. – pomyślała.

 

Chłód zabierał jej sercu ostatnie nadzieje życia, a powieki zamienił w ciężar mittryjskiej stali, gdy nagle poczuła silniejsze uderzenie. Nad jej głową rozstąpiły się ciemne, gęste chmury ukazując światło w pełnej krasie. I wtedy do niej dotarło. Pełnia. Majestatyczny widok dla osób przeklętych przez wilki, które podczas pełni właśnie zamieniały się w pokraczne połączenie tych dwóch natur.

 

– Wiedziałam, że przyjdziesz. – wychrypiała.

 

Jej ciało zaczął trawić ogień. Rany niemal natychmiast się zabliźniły. Oświetlana przez księżyc powstała, a jej kończyny nabrały atletycznych kształtów, na chwilę stała się naga, by zamienić się w pokrytą czerwoną sierścią bestię. Jej świadomość odpłynęła, by kontrolę nad jej ciałem mógł przejąć strach i żądza krwi. Jej bestia skosztuje dziś metalicznej posoki, by wyzwolić się z łańcuchów. Mogła się tylko domyślać, co się za chwilę stanie, czy najpierw rozszarpie gardło doktorowi, czy wyrwie języki chimerom. Wiedziała tylko, że oddanie się pełni jest ostatecznością, zaprzeczeniem ideałów, które wyznawała. To wilk ją przemienił i teraz się nim stawała. Jej jaźń przejęło monstrum zrodzone w blasku księżyca, którego nie była w stanie kontrolować, a które żądało tylko krwi. Mogła się jedynie modlić, że jej berserk nie wyrządzi krzywdy niewinnym osobom. Potem jej myśli odpłynęły, a wszystko wokół zniknęło.

 

Gdy się obudziła, był już ranek. Leżała zupełnie naga w puszystym śniegu. Nie miała siły wstać, zauważyła tylko chimery przebite drewnianymi kołkami i zakrwawione ciało doktora.

 

Po chwili pojawiły się nad nią wilki; piękne, wyniosłe, zaczęły lizać ją po twarzy. Nim ponownie zapadła w sen, zdążyła uśmiechnąć się do Wilczego Króla, który prowadził swoje stado w głąb lasu, czterej strażnicy ciągnęli za nimi zmarzniętą Canis ułożoną na wilczej skórze.

 

Następnego dnia strażnicy odnaleźli pracownię Scarewooda i połączyli wszystkie dowody, ostatecznie zamykając sprawę. Jacob zebrał wszystkie posiłki i kazał przeszukać laboratorium, gdy znalazł odręcznie napisaną kartkę, po obudzeniu się w karczmie. Na papierze widniał napis ‘laboratorium Scarewood’a’, strażnik nie mógł sobie jednak przypomnieć skąd się tam znalazła owa notatka i dlaczego spał w izbie zupełnie nagi. Gdy znaleziono ciało doktora po kilku dniach, nałożono kwarantannę na obszar leśny, by w końcu całkowicie zamknąć dostęp do Rubinowego Lasu uznając wilki w nim mieszkające, za wyjątkowo niebezpieczne. Gdy jednak to czyniono, Canis była już kilometry stąd, w drodze do Atris, pustynnej doliny nękanej przez piaskowego potwora.

 

 

 

 

 

 

 

 

-EPILOG-

 

 

Niebo nad Wolfegardem jaśniało promieniami różowego Słońca. Strzeliste wieżyczki klasztoru wyglądały jak wielkie igły przebijające kłębiaste chmury. Karmazynowy kamień, z którego wykonano kościół odbijał poranne światło. Wewnątrz było jednak ciemno, niemal całkowity mrok skrywał zawartość budowli, tylko mała świeczka, tuż przy ołtarzu oświetlała wielki, wilczy posąg.

 

– Myślicie, że to prawda? – powiedział cicho jeden z zakapturzonych ludzi, spoglądając na kamienny posążek. Rzeźbę otaczała jasnoróżowa poświata.

 

– Sam widzisz, że świeci. – odpowiedział inny wskazując na figurkę.

 

Po chwili, za ich plecami rozległ się donośny głos przełożonego klasztoru:

 

– Wierzcie, albowiem mamy dowód. Wczoraj, podczas pełni księżyca narodziła się Mytir, ponownie wracając zza grobu. Jej reinkarnacja ześle na tę ziemię najczystsze zło, które nas oczyści.

 

– A czy ją spotkamy?

 

– Uwierz mi, nowa Mytir sama do nas przyjdzie. Nikt nie jest w stanie okiełznać takiej mocy.

 

Przełożony wydął sine usta w namiastce uśmiechu spoglądając na świecący posążek. Ustawiony był na wielkiej mapie, pośród innych wilczków, a jego światło wskazywało na małą mroźną wyspę, w zapomnianej przez wszystkich Strefie Wilczego Kła.

Koniec

Komentarze

        Szaro-brunatna... Dwie przeciwstawne, zupełnie odmienne barwy. Jasnoczerwona, ale--- biało-czerwona. Jasnobrunatna albo ciemnobunatna, ale juiż nie szarobrunatna, tylko szaro-brunatna

Turyści? Dwukwiat? Kocham Dwukwiata!

"rana zaczęła się zabliźniać, by już w następnej móc odzyskać równowagę i stanąć na nogach" po tym zdaniu odpuszczam sobie. musisz niestety trochę popracować nad stylem.  

RogerRedeye - dziękuję, poprawione

dorjee - faktycznie tego nie zauważyłem, ale i nikt, kto opowiadanie czytał, poprawione i szkoda, że odpuszczasz ;/

masz całą noc na edytowanie:)

jutro zajrzę 

   Przejrzałem tekst, podczytując fragmenty. Naszły mnie obawy, że nie zdołam przeczytać, jeśli w drugim podejściu znajdę więcej takich perełek: (...) kobieta uśmiechnęła się szeroko .+ ukazując kolię białych zębów. / Izbę szynkową wypełniała melasa krzyków, (...). Jeżu kolczasty...  

Skąpane w nocnej toni gałęzie mrugały zawadiacko czerwonymi oczyma odbijając się w białym puchu. – że hę? Jakim cudem coś może odbijać się w śniegu?

 

Leżąc w kałuży krwi, z przegryzionym gardłem i zapewne z pogruchotaną krtanią nie możesz za wiele czuć. – Jak narrator nie wie, czy bohaterka ma pogruchotaną krań, czy nie, to kto ma wiedzieć?

 

Bestie musiały wygrzebać spod zmarzniętej ziemi jakąś starą kość, bo wydawały z siebie zadowolone dźwięki. – Dźwięki były zadowolone? A nie chimery czasem?

 

Kątem oka dostrzegła sylwetkę mężczyzny klepiącego jedną z chimer w przyjaznym geście. – Wcześniejsze stwierdzenie, że słyszała chimery gdzieś w oddali sprawia, że to tutaj traci sens. Niech je słyszała nieopodal,  albo tuż obok, wtedy realnym staje się zauważenie ich kątem oka.

 

W jednej chwili Canis poczuła jak jej mięśnie twardnieją, a rana się zabliźnia. Po chwili odzyskała równowagę i gotowa była stanąć o włąsnych siłach. Poczuła w sobie ogromną siłę, ale i wielkie cierpienie. Czuła jak rozrywa ją ból, gorszy od tego, który towarzyszył jej jeszcze chwilę temu.

 

Ja też przeczytałem kawałek. Piszesz fajnie, ale masz pełno głupich wpadek w opisach, przez co niektóre zdania brzmią cholernie komicznie. Plus trochę zbyt dużo powtórzeń.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Przeczytałam dwa rozdziały i nie jestem w stanie wypisywać kolejnych błędów. Podejrzewam, że będą występować w ilości takiej jak do tej pory, bo dlaczego nagle miałoby się coś zmienić w sposobie Twojego pisania.

Nie mogę obiecać, że wrócę do dalszego ciągu, choć musze powiedzieć, że ciekawi mnie trochę, jak skończy się Twoje opowiadanie.

 

„Było to jedyne miejsce na wyspie, które nie opierało się warunkom atmosferycznym. Pomimo siarczystych mrozów jakie nawiedzały te okolice niczym przykładny domokrążca, drzewa niemal nigdy nie zmieniały wyglądu.” – Chyba …opierało się

 

„Przypominało to jej czasy, kiedy brat rozkręcał ją wokół własnej osi, a potem kazał się gonić.” – Czy to znaczy, że brat, przy pomocy śrubokrętu, rozkręcał ją na elementy, a potem mówił „goń się”? ;-)

 

„Bestie musiały wygrzebać spod zmarzniętej ziemi jakąś starą kość, bo wydawały z siebie zadowolone dźwięki.” – Chyba …wydawały z siebie dźwięki zadowolenia.

 

„Jej serce zaczęło mocniej bić. Pompowało krew na zwiększonych obrotach, dając dziewczynie nowe siły.” – Może: Pompowało krew ze zwiększoną mocą…

 

„…i gotowa była stanąć o włąsnych siłach.” – …o własnych siłach.

 

„…przerywał jedynie chrzęst śniegu spod butów strażników.” – …pod butami strażników.

 

„Zima w tym roku nadeszła wyjątkowo szybko, przez co żałował, że nie odłożył więcej srebrników na ciepłe futro zwierzopłaza.” – …i teraz żałował…

 

„…nie brał bym tej informacji na poważnie.” – …nie brałbym

 

„Jacoba irytowała każda świeża krew pojawiająca się w jego zespole.” – Czy ludzie w zespole Jacoba kaleczyli się i krwawili? ;-)

 

„W Strefie Jacoba brano dzieciaków już od czternastu lat…” – Czy w Strefie Jacoba brano dzieciaki przez czternaście lat, czy czternastoletnie dzieci?

 

„Jacob znalazł przewrócone drzewo, w postaci sporej beli drewna, na której usiadł.” – Czy zdarzały się także przewrócone drzewa w innej postaci? ;-)

 

Jego nozdrza dobiegła ziemista woń, wymieszana z czymś słodkim, może morelą. Jakby kobiece perfumy.”Do jego nozdrzy dobiegła…


„Rozchylał kolejne gałęzie, przedzierając się ze swojej leśnej kryjówki.” – Wcześniej nigdzie nie wspomniałeś, że miał w lesie swoją kryjówkę.

 

„No nie, kolejny do kolekcji. – powiedział intruz wyraźnie zażenowany.” -  Zażenowanie, to uczucie zakłopotania, wstydu. Pewnie miało być: …wyraźnie zirytowany.

 

„Wyraźnie zdezorientowani mężczyźni otoczyli zwłoki, rozkładając ręce na znak krzyża. Wyglądało to dosyć komicznie.” – Jakkolwiek trudno mi wyobrazić sobie dwóch mężczyzn otaczających zwłoki i rozkładający ręce na znak krzyża, ale zgadzam się, że mogło to wyglądać komicznie. ;-)


„Była ubrana w długi, ziemisty płaszcz. Spod rozpiętej narzuty wystawał skórzany uniform…” – Czy kobieta miała na sobie długi płaszcz, rozpięta narzutę i skórzany uniform?

 

„Jacob zwrócił uwagę na jej bujne włosy barwy leśnego orzecha, ich koniec spleciony metalowym krążkiem dotykał lędźwi.” – W następny zdaniu piszesz, że strażnik patrzy na krzyż. Jakim sposobem widział bujne włosy, skoro były one splecione z tyłu.

 

„Wzrok strażnika przyciągnął również leniwie zwisający z szyi krzyż.” – Czy krzyż może zwisać aktywnie?  ;-)

 

„Nie wiem, czy twoja wioska słyszała o kimś takim, jak Canis, kim właśnie jestem” – Ja napisałabym: Nie wiem, czy w twojej wiosce słyszano o Canis. Ja jestem Canis.

 

„Pracując Canis traciła z lekka na wyszczekaniu, ale nie pewności siebie.” – Ja napisałabym: Pracując, Canis mówiła mniej, ale nie traciła pewności siebie.

 

„Całą grandę przerwał głos blond chłopaka, wygrzebującego coś ze śniegu”Granda, to wielka awantura. Czy to miałeś na myśli?


„To Betel. – powiedziała.” – Betel to roślina. Nazw roślin nie piszemy wielka literą.

 

„Jeśli ktoś morze przyspieszyć…” Jeśli ktoś może przyspieszyć…

 

„…choć jednocześnie dziewczyna zagryziona przez wilki strasznie go fascynowała.” – Chyba nie był nekrofilem? ;-)

Myślę, że fascynowała go zbrodnia, popełniona na dziewczynie.

 

„Pracownia doktora Scarewooda była niewielkim pomieszczeniem, zbitym z przesiąkniętych desek.” – Czym były przesiąknięte deski? Myślę, że miałeś na myśli to, iż deski były impregnowane – nasączone w celu konserwacji, np. pokostem.

 

„Gęstą czerń rozjaśniała wataha świec porozstawiana pośród ingredientów. Kolorowe płyny w szklanych bulwach ochoczo buchały, gdy doktor rozcinał ciało Brienne i wyjmował kolejne organy.” – Wataha świec – czy to dlatego, że piszesz o wilkach? Nie stawiałbym świec między odczynnikami chemicznymi, bo to może być niebezpieczne.

Bulwy, to podziemne części niektórych roślin, bywa, że jadalne, np. kartofle. Bulwy, w związku z tym, nie są szklane.

Buchać – to gwałtownie się rozprzestrzeniać; para może buchać, płomienie; w przenośni, można nawet komuś coś buchnąć, czyli ukraść.

Ja napisałabym: Gęsty mrok rozjaśniały liczne świece. Kolorowe płyny bulgotały w szklanych kolbach i retortach. Doktor Scarewood robił sekcję Brienne.


„…i podszedł do lustra wiszącego w improwizowanej łazience.” – Moim zdanie łazienka była zaimprowizowana, nie improwizowana.

 

„W zabrudzonej mydłem tafli niewiele było widać, choć ze szkła przebijał szeroki uśmiech ukazujący wachlarz brudnych zębów.” – Doktor flejtuch, no cóż, zdarza się. Ale wachlarz zębów obezwładnił mnie. ;-)

 

„Karczmę „Pod Wilczymleczemustawiono na obrzeżach wioski.” – Podejrzewam, że karczma miała być „Pod Wilczomleczem”. Wilczomlecz to taka roślina, niektóre jej gatunki są lecznicze. Wilczymlecz nie istnieje.

Ja napisałabym: Karczmę „Pod Wilczomleczem” postawiono na skraju wioski.

 

Czarne jak smoła okrycie powiewało na wietrze…” – Wcześniej pisałeś, że płaszcz miał ziemisty kolor, nie czarny jak smoła.

 

Najemczyni podeszła do baru i usiadła na drewnianym stołku…”Najemczyni o kobieta wynajmująca coś od kogoś, np. mieszkanie. Canis nie była najemczynią, tylko najemniczką

 

„Niemal całe pomieszczenie wypełniała łuna kurzu i dymu…” – Łuna, to odblask pożaru lub silnego światła.

Moim zdaniem …pomieszczenie w karczmie wypełniał kurz i dym. Można też napisać, że …w pomieszczeniu kłębiły się kurz i dym. Albo …w pomieszczeniu było gęsto od dymu i kurzu.

 

„Dobre sobie, w tym dobytku nie mamy słabych trunków.”Dobytek, to mienie. To, co ktoś posiada.
Ty miałeś zapewne na myśli przybytek.

 

„…oberża mogła się pochwalić sporym wyborem wysokoprocentowych napojów. Anyżówka, gin, arak, wódka, beczki z piwem, rum, kilka nalewek.” – Beczka z piwem nie jest wysokoprocentowym napojem. Piwo też nim nie jest.

 

„Smakował doskonale, jak zmiany, niczym poranna rosa pokrywająca zgorzkniałe płomienie.” – Jak smakują zmiany? Jak smakuje poranna rosa pokrywająca zgorzkniałe płonienie? Proszę mnie przekonać, że smakują doskonale. ;-)

 

„Co przywiodło do tak ponurego miasta, tak wyborną wędrowczynię?” – Miało być zapewne …do tak ponurego miejsca. Nie podoba mi się też wyborna wędrowczyni.

„To najlepszy czas dla spotkań. – kobieta uśmiechnęła się szeroko ukazując kolię białych zębów.” -

Skąd, Autorze, bierzesz takie pomysły? Był już wachlarz brudnych zębów, tu mamy kolię białych zębów. Co napiszesz o dziurawych zębach? Czy będą to gotowe do nanizania paciorki?

 

Izbę szynkową wypełniała melasa krzyków…”Izba szynkowa brzmi, jakby w niej przechowywano szynki i pięknie ułożone na półmiskach jej plastry, serwowano gościom.

Melasa to syrop powstający przy produkcji cukru. Czy izbę wypełniał syrop krzyków?

Ja napisałabym: Izbę szynku wypełniał nieopisany hałas.

 

„Canis usłyszała głos z zachodniego rogu sali.”Zachodni róg sali nic czytelnikowi nie mówi. Wolałabym, aby usłyszała głos np. z lewej strony sali.  

 

„…kontynuowało źródło głosu.” – Źródło nie może kontynuować. Głos tak.

 

„Ostatnio zamknąłem wełnę za miedzią, to pewno te dzikusy zgłodniały i się na nią rzuciły?” – Dzikusy rzuciły się na wełnę, czy na miedź? Nie rozumiem tego zdania.


Umierała by zadowolona…”Umierałaby zadowolona…

 

Ahh wiedziałem…” – Ach, wiedziałem…

 

„Przecież wilki są uzbrojone w wachlarz zębów zdolnych rozszarpać każdego…” – O! Wilki też mają wachlarz zębów. Wachlarz już był, mógłbyś wymyśleć coś nowego. ;-)


„Złapała czarny płaszcz z blatu i wybiegła…” – Na początku napisałeś, że płaszcz był ze skóry, nie z blatu. ;-)  Nigdzie nie pisałeś, że Canis zdjęła płaszcz i położyła na blacie.

 

„Część bójki przeniosła się za zewnątrz, ale nikt jej nie zauważył gdy zostawiała za sobą „Wilczymlecz”. – Bo wszyscy obserwowali tę część bójki, która pozostała a karczmie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fasoletti - dziękuję bardzo jutro zabiorę się za poprawianie, bałem się ujrzeć te błędy, ale sam nigdy bym tego nie dostrzegł, a zwróciłeś uwagę na rzeczy oczywiste, aż mi wstyd, dziękuję ;)

regulatorzy - wykonałaś/łeś wykonaliście kawał świetnej roboty, aż się uśmiałem czytając te kwiatki, nie wiem jak ja mogłem to przeoczyć po tylu sprawdzeniach, zajmę się poprawianiem, szkoda, że na NF już się nie da poprawić ;C

davedave, dziękuje za uznanie.

Wiem, że tekst zamieszczony na stronie pozostanie w niezmienionym kształcie, ale jeśli chcesz poprawić coś w oryginale, przeczytam resztę opowiadania. Jeśli posiałeś tam, jak sam piszesz, kwiatki, postaram się poprzesadzać je tak, by Twoje rabatki wyglądały schludnie i cudnie.

Pozdrawiam. :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po tych wszystkich uwagach, trudno coś jeszcze napisać. Terśc dosyć ciekawa. Pomysł fajny, ale trochę za długie jak na opowiadanie forumowe. Mimo to czytało się dobrze.

dziękuję bardzo za pomoc, postaram się w przyszłości dużo lepiej sprawdzać teksty, czy moglibyście jednak powiedzieć, co sądzicie o samej treści, pomijając stronę techniczną itp? Byłbym wdzięczny;)

Nowa Fantastyka