- Opowiadanie: Piwak - Pobaaw sssię zze mną, Sssońka...

Pobaaw sssię zze mną, Sssońka...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pobaaw sssię zze mną, Sssońka...

„Dunajec” sunął wolno wodami swojej imienniczki. Na tarasie widokowym niewielkiego statku turyści próbowali przekrzyczeć szum fal i łoskot wielkich czerwonych kół, za sprawą których drugi brzeg przybliżał się nieubłaganie. Pstrykali fotki znajomym, zamkowi, znajomym na tle zamku lub odległych gór, ewentualnie samym górom. Lampy błyskały praktycznie bez przerwy, ale raczej nikomu to nie przeszkadzało. Urlop czy wakacje zwykle zwiększają codzienną dawkę wyrozumiałości. W końcu wyjeżdża się po to, by się odstresować, a nie denerwować współtowarzyszami wycieczki.

Zamek w Niedzicy stał nieruchomo na straży, bezustannie obserwując swojego przeciwnika na drugim brzegu Dunajca, chociaż od ponad pięćdziesięciu lat oba znajdowały się w granicach jednego kraju. A i znacznie wcześniej nie było już powodów, by strzec co rusz zmieniających się granic.

– Marlenko, podnieś jeszcze rączkę – poprosiła kobieta w wielkim kapeluszu najwyżej dwuletnią dziewczynkę stojącą na krześle obok tatusia i z wielkim zainteresowaniem oraz typową dla dzieci w jej wieku powagą obserwującą wielkie koła poruszające statkiem. – Marlenko?

Dziewczynka niechętnie podniosła na kobietę zdziwione oczy.

– Podnieś rączkę, kochanie – powtórzyła rozanielonym głosem babcia i sama zainscenizowała statuę wolności.

Odwróciłam się do Anki i wzniosłam oczy do nieba, a ta odpowiedziała pełnym zrozumienia półuśmiechem.

– Słodka – stwierdziła jednak, gdy mała w końcu podniosła rączkę, wpatrując się w nią z takim samym zainteresowaniem, jak wcześniej w koła.

– Aha – zgodziłam się i wyciągnęłam cyfrówkę.

Chwilę popróbowałam zbliżenia i oddalenia, w końcu zrobiłam zdjęcie Niedzicy. Nie odkładając aparatu, przesunęłam wizjer na przyjaciółkę i pstryknęłam prawie bez ustawiania. Wyszło niemal jak od profesjonalisty – krótkie włosy rozwiane przez wiatr, moment zamyślenia na twarzy. Podałam Ance aparat. Chwilę oglądała zdjęcie ze zmarszczonymi brwiami.

– No, może być – uznała po dłuższej chwili. Nie czułam się urażona, mamy podobne podejście do swoich zdjęć.

Podniosła aparat, by się „odwdzięczyć”, więc był to mój czas na wykrzywienie się. Później zamierzyła się na ruiny Czorsztyna, czyli Kamienie Gniewu, jak niektórzy nazywali ten zamek. Założony był przez niemieckich osadników, stąd nazwa – Schorstein, na polecenie węgierskiego króla Andrzeja II, ale wkrótce przeszedł w nasze ręce i, o dziwo, został w nich do końca, w przeciwieństwie do Niedzicy, którą właściciele, Łascy, szybko stracili. W końcu za coś trzeba było hulać, a przygraniczny zamek to tylko wysokie koszty utrzymania i problemy na poziomie międzynarodowym.

Ruiny były jeszcze zbyt daleko, by zrobić zdjęcie amatorską cyfrówką, więc Anka ją odłożyła.

– A tak w ogóle, Zośka, który był pierwszy?

Bez problemu zrozumiałam, o co pyta.

– Nasz, oczywiście – odpowiedziałam bez wahania.

Co prawda założycielem Czorsztyna był król węgierski, ale to Kazimierz Wielki zrobił z pogranicznego gródka potężną warownię umocnioną kamiennymi murami. Węgrzy wybudowali później Niedzicę, zwaną też „nowym zamkiem na Dunajcu” lub zamkiem Dunajec. Zawsze przed wyjazdem na urlop sprawdzałam w necie wszelkie dostępne informacje o zabytkach w okolicach miejsca, do którego się wybierałam. Małe zboczenie zawodowe.

– No tak – odparła zupełnie niezdziwiona, wtedy Polacy potrafili jeszcze myśleć perspektywicznie, a dokładniej Kazimierz potrafił.

Położyła łokcie na barierce, a na rękach głowę i wpatrzyła się w górujący nad rzeką, czy też już sztucznym jeziorem, Czorsztyn.

– Fajnie to musiało wyglądać, jak tak sobie mieszkano w zamkach naprzeciwko siebie, prawie zaglądając sobie do okien… – rozmarzyła się. – Ech, chciałabym pomieszkać w takim zamku tak przez tydzień…

– Bez łazienki i ubikacji? – zauważyłam ironicznie. To Anka kategorycznie stwierdziła, że warunkiem sine qua non* wynajęcia pokoju jest łazienka z ubikacją.

– Toż mówię, że przez tydzień – zmarszczyła czoło i wzruszyła ramionami. – Tyle by się wytrzymało.

– W sumie. Pomieszkać fajnie, choć niekoniecznie jako służąca. Nie chciałabym dzień w dzień szorować posadzek – dodałam, przypominając sobie królewnę z Wrót Mileny Wójtowicz.

Anka zaśmiała się.

– Toż się rozumie samo przez się. Jak już to jako pani zamku.

Czorsztyn pojawił się po prawej, z tej strony wyglądał bardziej jak twierdza niż ruiny. Wyciągnęłam aparat i kliknęłam kilka zdjęć z różnym zbliżeniem, gdy tymczasem „Dunajec” okrążał zamek, by przybić do niewielkiej przystani.

Zeszłyśmy ze statku jako jedne z pierwszych i zaraz na brzegu pojawiła się drobna konsternacja. Czorsztyn zniknął. Skoro znajdował się na górze, powinien być widoczny, ale najwyraźniej dojście zarosło co prawda niewielkim, acz gęstym lasem.

– Tędy?

Nawet nie spojrzałam na kierunek, który wskazała Anka. Za to zerknęłam na nią spod oka.

– Co uzgodniłyśmy?

– Hm? – zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o co mi chodzi, zaraz jednak wybuchnęła śmiechem, unosząc dłonie w geście poddania się. – Ok, ja liczę kasę, ty prowadzisz – uśmiechnęła się szeroko. – To prowadź, wodzu.

Ruszyłam w prawo, gruntową drogą w stronę niewielkiej górki. Po jakiś pięćdziesięciu metrach (albo i stu, z moim liczeniem „na oko” zawsze było kiepsko) skręciłyśmy w wąską ścieżkę w lesie, na której mogły się zmieścić co najwyżej dwie osoby koło siebie. Z początku szło się całkiem nieźle. Gdy zaczęły się ziemisto-drewniane schody, wyglądające prawie że na stworzone siłami natury, mój oddech stawał się coraz płytszy, a serce biło szybciej, musiałam więc przypomnieć sobie, jak się oddycha podczas jogi, by się uspokoić.

– Kurczę, jeśli żona właściciela zamku musiała się tak wdrapywać… – jęknęła Anka, pocieszając mnie, że nie tylko u mnie odzywa się brak kondycji – to ja dziękuję. Przecież rycerz chyba dbał o swoją żonę, powinna mieć możliwość dojechać do zamku jakąś kolaską czy czymś…

Wzruszyłam ramionami.

– Myślisz, że by się przejmował? Nie wiem, czy w Polsce, a do tego na rubieżach jakieś mimozy byłyby hołubione… Ale co fakt, to fakt. Powinna być jakaś inna droga, chociażby po to, żeby dostawy ze wsi czy miasta mogły dotrzeć…

Mimo wszystko byłam z siebie dumna. Wcześniejsze ćwiczenia nie poprawiły może pojemności płuc (która według spirometrii była oczywiście w normie), ale przynajmniej reszta mojego ciała nie odstawiała mi żadnych strajków, tak że mogłam iść w miarę szybko, o ile nie zapominałam o właściwym oddychaniu. A właściwie mogłabym iść, gdyby Anka mnie nie stopowała. Żałowała, że nie poćwiczyła przed urlopem, z drugiej strony jednak teraz całkiem rozsądnie nie zamierzała się forsować, by dorównać mi tempem. Musiałam zwolnić, bo jej zdolności do gubienia się były wszem i wobec znane; wolałam nie ryzykować zostawiania jej samej na pustej ścieżce w lesie. Tym bardziej że w końcu dotarłyśmy do szerszej drogi, przecinającej nasze schody, po której dawniej zapewne jeździły wozy.

Brak jednoznacznych znaków wywołał lekką konsternację, ale nie trwała ona długo. Wystarczyło, że Anka zaproponowała, by skręcić w prawo, skierowałam się w przeciwną stronę. Doświadczenie nauczyło mnie już, by zawsze wybierać inną drogę niż moja najlepsza przyjaciółka. Nie oponowała, jedną z jej mocnych stron była znajomość swoich słabych stron.

W końcu wyszłyśmy z lasu i zobaczyły zamek. Nie wyglądał zbyt imponująco, chociaż zachowała się część zewnętrznych murów. Tuż przed bramą wejściową, na niewielkiej polanie rozłożyło się dwóch chłopaków ubranych w kolorowe stroje błaznów, tylko czapki z dzwoneczkami gdzieś pogubili. Prawdopodobnie studenci. Wystawili prostą, drewnianą tarczę i proponowali strzelanie z łuku za jedyne dziesięć złotych. Cóż to jest w zamian za przyjemność, nawet krótką, złudzenia, że jest się Robin Hoodem? Liczne dzieciaki energicznie próbowały przekonać rodziców, że to faktycznie niewiele.

Weszłyśmy na teren niewielkiego podzamcza. Właściwie to chyba tylko chwilowo było niewielkie, gdyż prawdopodobnie jego większa część została schowana za prostym, drewniano-drucianym ogrodzeniem używanym na budowach. Najwyraźniej zamek był w trakcie renowacji.

– Ty, patrz! Nie wiedziałem, że w średniowieczu były plastikowe okna – odezwał się idący obok nas nastolatek do kolegi.

– Niezły początek – mruknęłam do Anki, przypatrując się jedynej ścianie zamku z oknami. Faktycznie, były plastikowe.

Żeby dostać się do bramy, należało wspiąć się po metalowych, kratkowanych schodach. Z tego samego materiału od niedawna stawiano mostki na lżejszych górskich trasach, gdzie jednak nie zwracały na siebie specjalnej uwagi, skoro z kratek wyrastały trawa i kwiatki, natomiast tutaj metal pasował do czternastowiecznego, kamiennego zamku podobnie jak plastikowe okna. Schody były szerokie najwyżej na dwie osoby, więc gdy głośna rodzina z trójką dzieciaków zatrzymała się na podeście, musiałyśmy zaczekać, póki rozszczebiotana matka nie poczuła się usatysfakcjonowana zdjęciami, które robiła. A potem tymi, które mąż robił jej z dzieciakami. Gdy wreszcie zeszli ze schodów, uznałam, że na półpiętrze rzeczywiście można popstrykać całkiem niezłe fotki z panoramą gór, lasu i Dunajca w tle.

Anka oparła się o metalową barierkę i spojrzała na rozległą rzekę, góry oraz iglaste drzewa, których czubki były na wyciągnięcie ręki.

– No i taka pani zamku wyszła na taras i se myśli: Kurwa! Gdzie nie spojrzeć to woda albo góry.

– Albo las – dodałam, rozbawiona.

Chyba przestała być dla niej atrakcyjna ewentualność tygodnia na zamku. Albo przynajmniej na tym zamku. Jak nie wojna, to nuda. Tertium non datur* nad granicą. Nawet akcje szpiegowskie zdarzały się prędzej na zachodzie czy północy. W końcu Polak, Węgier i tak dalej.

Przeszłyśmy pierwszą bramę, za którą znajdowało się pomieszczenie dawniej zajmowane przez strażników. Po kilku krokach znalazłyśmy się na dziedzińcu, na który, z racji jego niewielkich rozmiarów, raczej nie wjeżdżano konno.

Naprzeciw wejścia stał dobrze zbudowany kat ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami. Ubrany na czerwono i z takąż maską na twarzy małodobry łaskawie pozwalał sobie robić zdjęcia przy drewnianych dybach. Z prawej strony dobiegała renesansowa muzyka, a na murku siedział drugi młodzieniec, ubrany w kolorowe dworskie szatki.

Zauważyłyśmy tabliczkę z prośbą o niewchodzenie bez biletów, więc rozejrzałyśmy się za kasą, ale nic nie rzuciło nam się w oczy.

– Może to tam – wskazałam za siebie, gdzie w malutkiej, drewnianej budce siedziała kobieta sprzedająca pamiątki. Gdy weszłyśmy była otoczona wianuszkiem turystów oglądających widokówki, więc ją minęłyśmy.

Anka wzruszyła ramionami. Wróciłyśmy jednak, by grzecznie stanąć w kolejce.

– W gruncie rzeczy można by wejść bez biletu. Nikt nie sprawdza – zauważyła.

– Fakt – zgodziłam się. – Ale my przecież jesteśmy porządne historyczki. A trzeba przyznać, że coś robią koło tego zamku.

– Na przykład wstawiają plastikowe okna – westchnęła ciężko, nie mogąc przeboleć takiego świętokradztwa.

– Na przykład – zgodziłam się. Wolałam się nie zastanawiać, kto wpadł na taki nowatorski pomysł.

Kupiłyśmy bilety po trzy złote każdy i ruszyłyśmy na podbój Czorsztyna. Na dziedzińcu Anka zatrzymała się i pozwoliła mi wybrać dalszą drogę. Tylko rzuciłam okiem na przebierańców i skierowałam się na najbliższe ze schodów. Zaczęłyśmy się po nich wspinać, gdy na dole zauważyłyśmy najwyżej sześcioletnią dziewczynkę, która chciała fotkę w dybach. Jej matka niepewnie spojrzała na groźnie wyglądającego kata.

– Może sobie zrobić zdjęcie? – zapytała cichym, lękliwym głosem.

Małodobry nawet nie zerknął na dziecko.

– Za mała – odburknął krótko.

– Aha – skapitulowała szybko matka.

– Gbur – powiedziałam do Anki, wspinając się po schodach. – Wystarczyło małą podsadzić, a miałaby uciechę.

– Ale wtedy straciłby ten… no, image macho – zauważyła, przeciągając słowo „image” z francuska.

W sumie. A to byłoby straszne.

Trzeba przyznać, że choć Czorsztyn był tylko ruinami, to każda sala została dokładnie opisana, po polsku i angielsku, w przeciwieństwie do znacznie lepiej zachowanej Niedzicy. W jednym z pomieszczeń, obecnie niezadaszonych, ustawiono niewielki szafot, a obok niego wisiała tabliczka opisująca chłopskie powstanie Kostki Napierskiego z 1651 roku. Mogła ona wprowadzać w błąd, ponieważ Napierski, najpewniej agitator Chmielnickiego, który na krótko zajął Czorsztyn, razem z towarzyszami broni został stracony w Krakowie.

Zrobiłyśmy kilka pozowanych zdjęć na murach i ruszyłyśmy dalej. W jednej z ciemnych komnat zauważyłyśmy ze zdziwieniem sklepik. Na drzwiach wisiały łuki, zarówno zwykle, jak też „indiańskie”, kolorowe i z piórami, a pod ścianą rozstawiono kusze, miecze, sztylety – raj dla dzieci, chociaż niektóre wyglądały dość niebezpiecznie. Pod drugą ścianą rozłożono zwykłe kamienie i kryształy, a naprzeciw, w szklanej gablocie, zauważyłam coś absolutnie pięknego. Złoty, falisty chiński smok na czerwonym tle. Wolno wypuściłam powietrze. Gdy tylko na niego spojrzałam, zrozumiałam, że muszę go mieć. Nawet jakby miał kosztować 100 złotych i być zwykłą zabawką. Każdy ma jakieś słabości.

– Spójrz, co mam – z zachwytem zaprezentowałam Ance smoka, za którego właśnie zapłaciłam. Z setki sprzedawca trochę mi wydał, ale niedużo. Trudno, raz się żyje i raz w roku jest urlop. Oszczędzi się na obiadach.

– Ładny, chociaż wiesz, że coś takiego mnie nie kręci – ledwo zerknęła i wróciła do oglądania bransoletek.

Wzruszyłam ramionami i schowałam zdobycz do plecaka. Sama też zainteresowałam się bransoletami. Niby nic nadzwyczajnego, kamienie otoczone cienkimi drucikami, nawet nie srebrnymi. Brakowało mi czerwonego, ale z błękitnymi, nefrytowymi i czarnymi też wyglądały ciekawie. Wybierałyśmy je z piętnaście minut, jeśli nie dłużej, w końcu sprzedawca wyciągnął spod lady resztę bransoletek, by zwiększyć wybór. Co miało swoje plusy i minusy. Jednak udało nam się wyjść ze sklepu po kolejnych dziesięciu minutach i zakupie pięciu bransoletek dla siebie i na prezenty. Wróciłyśmy do zwiedzania zamku.

Na części kamiennych podłóg, szczególnie w korytarzach, ustawiono drewniane mostki, widocznie akurat te kamienie nie nadawały się do chodzenia. Dopiero jakieś dziesięć lat temu rozpoczęto porządną, aczkolwiek powolną renowację.

Szelest skrzydeł zwrócił naszą uwagę, równocześnie spojrzałyśmy do góry. To sowy zerwały się do lotu, przecząc powszechnej opinii o prowadzeniu nocnego trybu życia. Odprowadziłyśmy je wzrokiem, póki nie zniknęły ponad murami zamku.

– Coś chyba było o sowach w Legendach Pienin, które sobie kupiłaś, pamiętasz? – zapytała Anka.

Zmarszczyłam brwi, próbując sobie przypomnieć.

– A, faktycznie… Podobno uciekają, jak do zamku wejdzie zdrajca… – przyjrzałam jej się krytycznie. – Wiedziałam, że mnie zdradzasz! – dodałam powoli, kiwając głową.

– Franca!

Odskoczyłam od jej rąk. Anka była silniejsza ode mnie, do czego zresztą z niechęcią się przyznawałam i nigdy na głos, za to ja, jako prowokatorka, byłam szybsza.

Zaśmiałam się lekko i wtedy usłyszałam trzask. Mogłam tylko próbować pomachać w powietrzu rękami, niczym zbyt ciężki ptak, który mimo wszelkich przeciwności próbuje się wzbić w powietrze. Anka doskoczyła do mnie natychmiast, gdy tylko zauważyła zmianę na mojej twarzy i zorientowała się, że to koniec wygłupów.

Nie zdążyła. Wpadłam do szybu wyglądającego jak dawny komin od kuchennego pieca. Gdy spadałam, wydawało mi się, że trwa to wieczność. Może i całe życie nie przeleciało mi przed oczami, ale coś dziwnego stało się z czasem, który jakby spowolnił swój bieg. Pewnie spowodował to szum w uszach.

Nagle przypomniałam sobie o swoim lęku wysokości, klaustrofobii i bólach kręgosłupa. Zachłysnęłam się powietrzem, ale moje myśli płynęły nadzwyczaj rozsądnie. Dobrze, że lęku przed ciemnością nigdy nie odczuwałam, uznałam po bolesnym uderzeniu w coś potwornie twardego. Światło zniknęło.

Panika zmroziła mnie, ale starałam się jej nie poddawać. Tylko spokojnie. Gdy byłam nastolatką zdarzały mi się napady duszności, również najwyżej na parę minut robiło mi się czarno w oczach. Upadek był nie więcej niż z trzech-czterech metrów, więc trochę mnie ogłuszyło, to wszystko. Nie ma żadnego powodu, by miała mi się teraz odkleić siatkówka, przed czym przestrzegali mnie okuliści w związku z wysoką wadą wzroku.

W uszach mi świszczało, jakby halny bawił w podziemiach, więc dopiero po dłuższej chwili doszły do mnie krzyki z góry. Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko kilka razy, nie ruszając się z miejsca. Po chwili powoli otworzyłam oczy i westchnęłam, tym razem z ulgą. Było ciemno, ale z góry wpadało trochę światła, po kilku mrugnięciach zauważyłam nawet sylwetki klęczących na drewnianym mostku.

Kolejny wrzask z góry: Zooośka!

– W porządku – próbowałam odkrzyknąć Ance, ale głos mi się załamał. W tej samej chwili poczułam potworny ból pleców, zaczynający się od obitej kości ogonowej, a kończący na łopatkach. Zrozumiałam, że miałam cholerne szczęście spadając na tyłek i plecak, chociaż świadomość tego wcale nie zmniejszała bólu.

Powoli, starając się poruszać jak najostrożniej, zsunęłam plecak z ramion i poszukałam w nim latarki. Była niewiele większa od długopisu, ale zawsze to jakieś źródło światła. Włączałam ją i wyłączałam kilka razy, chcąc dać znać Ance, że żyję i jestem już przytomna. Nie zdziwiłabym się jednak, gdybym migała S.O.S. Nie miało to jednak znaczenia, bo żadna z nas nie znała kodu Morse’a.

Bolało jakby potrąciła mnie ciężarówka, ale starałam się nie dopuszczać do siebie tej myśli, nie dać się jej opanować. Powinnam wstać. Powoli, ostrożnie, ale wstać. W końcu nie uderzyłam się w głowę, z kręgami szyjnymi też chyba było wszystko w porządku, nie bolały mocniej niż zwykle, więc nie było powodu, bym się wylegiwała na wilgotnych, zimnych kamieniach.

– Hallo! – usłyszałam męski głos. – Zośka, wszystko w porządku?

Głupie pytanie. Oczywiście, że nie.

Przełknęłam kilka razy ślinę i spróbowałam jeszcze raz odpowiedzieć.

– Nic mi nie jest – skłamałam, tym razem głos nie zastrajkował.

Ci na górze chyba się zorientowali, że takie krzyczenie do siebie nie na wiele się zda, bo nagle tuż za sobą usłyszałam zachrypnięty męski głos:

I wanna do bad things with you

Jęknęłam. Dzwonek komórki za każdym razem włączał się w innym momencie utworu. Nie miałam zmysłu technicznego, by to zrozumieć czy zmienić, więc specjalnie się tym nie kłopotałam, chociaż czasami było to kłopotliwe przy ludziach. Wyciągnęłam komórkę z plecaka, tak jak myślałam, dzwoniła Anka. Doskonale wiedziała, że gdy ona głosem mogłaby próbować rozbijać szkło, tak ja, kiedy tylko próbowałam go podnieść, zaraz albo czułam drapanie w gardle, albo po prostu zamierał.

– Zośka… Na pewno nic ci nie jest?

– Na pewno – starałam się brzmieć przekonująco.

– Cholera, aleś mnie przestraszyła – odetchnęła głośno. – Dobra, dam ci Radka.

Radek to zapewne ten, który krzyczał, domyśliłam się.

– Ahoj tam na dole.

Ja mu dam „ahoj”.

– Można stąd jakoś wyjść? Nie uwzględniając wspinaczki? – zaczęłam bez zbędnych wstępów.

– Spoko – chłopak raczej się nie przejął moim upadkiem. Pewnie kolejny bezstresowy student dorabiający sobie w wakacje. Co innego, gdybym była nieprzytomna albo nie mogła się ruszyć, wzywanie karetki w góry to zawsze kłopot. – Kacper już tam idzie. Na prawo od ciebie są schody.

– Świetnie. To wyjdę mu naprzeciw.

Rozłączyłam się i schowałam komórkę do kieszeni. Znowu kilka razy odetchnęłam tak, jak uczą na jodze i zacisnęłam zęby, by założyć plecak. Cicho zasyczałam z bólu, ale udało się. Włączyłam latarkę, szybko oświetliłam ściany i podłogę. Kamienie i bruk. Wilgotne, brudne, pełne pajęczyn. Po prostu super.

Po chwili zaczęłam widzieć więcej i podeszłam do ciemnej plamy, która wyglądała na korytarz. Niestety, nie można było powiedzieć, że kieruje się w prawo, a przynajmniej w moje prawo, bo nie wiem, jak z prawem Radka. Chciałam się jednak jak najszybciej wydostać z tych lochów, więc oświetlając drogę, sufit i ściany, wolno ruszyłam przed siebie.

Już po kilku krokach mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy w takich korytarzach mogły żyć żmije. I czy byłabym w stanie rozróżnić takową od zaskrońca. Pewnie nie. W obu przypadkach. Za to pająki jak najbardziej mogły się trafić i zaatakować nie tylko z dołu czy boku, ale też z góry. Na szczęście z agorafobią poradziłam sobie dawno temu i zupełnie zwyczajnie. Po prostu zapoznałam się z polskimi pająkami jadowitymi, ich wyglądem, zwyczajami, więc nie powinno być problemów. Chyba że jakiś idiota postanowiłby się pozbyć „tarantuli”, na przykład ptasznika kobaltowego, znudzony agresywnym stawonogiem. Skoro w stawach znajduje się piranie, a w akademikach żmije afrykańskie, to wszystkiego można się spodziewać po ludzkiej głupocie.

Nic dziwnego, że horrory mnie nie przerażają, skoro sama jestem taka dobra w straszeniu samej siebie. Żadne książki ani filmy nawet w połowie nie są tak mocne jak moja wyobraźnia. Przez te dwadzieścia siedem lat wspólnego życia jakoś się na nią uodporniłam.

Po chwili korytarz się rozwidlił, więc skręciłam w prawo z nadzieją, że o tę drogę chodziło Radkowi.

– Kacper? – zawołałam, chcąc się upewnić, że nie poszłam w złą stronę. – Hej! Kacper?

Odpowiedział mi śmiech, a właściwie chichot. Zatrzymałam się, próbując się zorientować, skąd dochodził. Też się wzięło na żarty chłopaczkowi. Po prostu super. Po chwili ruszyłam przed siebie, jeszcze wolniej niż wcześniej. Przełknęłam ślinę, czując jak zasycha mi w gardle. To oczywiście tylko głupi, niedojrzały żart, ale chociaż byłam o tym przekonana, nie poprawiało to mojego samopoczucia.

Korytarz prowadził do jakiejś komnaty czy też celi, jednak pozbawionej drzwi. Pozostały tylko resztki wyrwanej ościeżnicy, co znaczyło, że dawniej coś tu zamykano. Albo kogoś.

Oświetliłam najpierw sufit, gdyż po obejrzeniu różnych filmów sci-fi miałam lekką paranoję, że coś może na mnie spaść, później resztę i wolno weszłam do środka.

– Kacper? – spróbowałam jeszcze raz.

Śmiech się powtórzył. Zamknęłam oczy, żeby nic mnie nie rozpraszało i wstrzymałam oddech, by lepiej słyszeć. Zmysł słuchu, w przeciwieństwie do wzroku i węchu, nigdy mnie nie zawodził. Nieopodal płynęła woda, której szum zaraz zmieszał się z chichotem, który zdawał się być niesamowicie blisko. Żadnego szelestu ubrania, ruchu, nawet oddechu poza moim. Chyba miałam omamy słuchowe. W pustej celi, w ogóle w pustych lochach, powinnam usłyszeć drugą osobę już z daleka.

Chichot, pełen ironii i zadowolenia z siebie.

Oświetliłam wszystko dookoła, na tyle, na ile pozwalała niewielka latarka, i po raz pierwszy pomyślałam, że to może jednak nie jest Kacper. Podniosłam z podłogi jeden z kamieni i z zaskoczenia zaraz go wypuściłam z ręki, gdy tylko zorientowałam się, co trzymam.

Znowu oświetliłam wszystko wokół mnie, ale oczywiście nikogo nie zauważyłam. Mimo to ostrożnie sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam smoka. Nie był zabawką. Gdy wyjęłam go z pochwy, klinga zalśniła nierdzewną stalą, ostrą jak brzytwa.

Z latarką w jednej ręce i sztyletem w drugiej wolno obracałam się wokół własnej osi. Chichot zabrzmiał tuż przy mnie. Natychmiast uderzyłam, starając się nie zważać na ból ramion, ale ostrze przecięło tylko powietrze.

Prawie czułam, jak ciśnienie skacze mi w żyłach, oddech przyspieszył. Chociaż mój umysł nie chciał się poddać, to ciało już wiedziało, że opanował mnie strach. Mimo że zazwyczaj jestem rozsądną dziewczyną, czasem wręcz aż za bardzo, to ufałam też swoim zmysłom. Nigdy mnie jeszcze nie zawiodły, więc chwilowo postanowiłam zignorować fakt, że nic z tego nie powinno w ogóle istnieć, i na początek spróbować załatwić sprawę dyplomatycznie.

– Nie przyszłam tu kraść – powiedziałam na tyle głośno, na ile mogłam przez ściśnięte gardło, chociaż nie miałam pojęcia do kogo się zwracam. Czy też do czego.

Znowu ten idiotyczny chichot. Tym razem jednak urwał się gwałtownie.

– Niee? – usłyszałam syczący szept. – A możże po prossstu tchórzyszszsz?

Tchórzę? Cholera. Dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Przełknęłam ślinę i wolno wciągnęłam powietrze. Starałam się nie myśleć o tym, kim on, u diabła, jest. No właśnie, u diabła. Zgodnie z legendami, to czartowskie skarby… Stop! Nie myśl, wyrzuć te dywagacje, chociaż z drugiej strony, znajomość wroga daje… no właśnie, co?

Powoli uspokajałam się, odrzucając budzącą się panikę w odległe zakamarki umysłu. Odwróciłam się w stronę, z której, jak mi się przynajmniej wydawało, dobiegał głos czarta. Czy kimkolwiek on był.

– Zwiedzałam zamek i spadłam tutaj. Nie jestem złodziejką – powtórzyłam wolno, krzywiąc się równocześnie. Sama słyszałam jak to brzmiało; niewinni nie muszą się tłumaczyć.

– Dlaczczczego?

Drgnęłam zaskoczona. Dlaczego nie jestem złodziejką? Co to za pytanie?!

Zaśmiał się.

– Aach taak, assekurantka. Nie weźźmieszsz nic ze ssstrachu, chociażż za jeden z tych kamyków mogłabyśś kupić mieszkanie i jeszcze zossstałoby na przyjemnośści? – bezwolnie spojrzałam na wielki czerwony diament, który wcześniej wypuściłam z dłoni, ale poza tym nawet nie drgnęłam. Mieszkanie i przyjemności. Przy jednej z pierwszych rozmów o pracę naiwnie wspomniałam o tym, gdy zapytano mnie, ile bym chciała zarabiać. Przypadek? – Oczywiśście, przecieżssstrach jest twoim codziennym towarzyszszem. Hamuje twoje działanie od najmłodszszych lat, chociażż wolałaśś go nazywać głęboką wyobraźźnią i umiejętnośścią przewidywania konsssekwencji – znowu zachichotał. – Ale naprawdę zawszsze chodzi o ssstrach. Boiszszssię robić doktorat, boiszszssię szszukać lepszszej pracy, ssskończyć powieśść i wysssłać do wydawcy. Boiszszsssię zbliżżyć z chłopakiem, bo a nużż zacznie ci zależżeć, zakochaszszssię, a wtedy… no taak! Ssstraciszsz wolnośść, czasss tylko dla sssiebie.

Łzy spływały mi po policzkach, chociaż nie chciałam płakać. Nie chciałam mu pokazać, jak bardzo cios był trafny, jak bardzo mnie zranił. Skąd, u diabła, to wszystko wiedział…? Właśnie.

– Dwudziesstossiedmioletnia dziewica! – dodał ironicznie. – Cóżż za…

Tak, bałam się. Byłam po prostu przerażona, ale teraz przesadził. W tej kwestii byłam drażliwa. Wściekłość wyparła strach. Jakim prawem mnie ocenia?!

– Wypieprzaj z mojej głowy, sukinsynu! – wrzasnęłam tak, że nawet Anka byłaby zadziwiona siłą mojego głosu. Albo raczej szczególnie ona.

Tylko się zaśmiał, co jeszcze bardziej mnie zirytowało.

– Nie będę brała udziału w tej szopce. Wychodzę – powiedziałam z naciskiem i ruszyłam do wyjścia.

Znowu zachichotał.

– Ależż proszszę cię baardzo, Sssoniu. – Już z oddali dobiegł mnie jego ironiczny szept.

Usłyszałam trzask, gdy nadepnęłam na coś kruchego. Poświeciłam latarką i poczułam jak się duszę. Nie był to odpowiedni moment, by się zastanawiać, czemu nazywa mnie z ruska. Wszystko po kolei, najpierw uspokój się. Głęboki wdech i wolny wydech. Wdech i wydech. Starałam się zapanować nad oddechem. To przecież nic takiego. Na zajęciach z antropologii też widziałam, dotykałam, a na wykopaliskach nawet badałam kości, czaszki… Ale nigdy po nich nie deptałaś, dopowiedział zaraz rozsądek-zdrajca, który próbowałam zagłuszyć.

Czart zaśmiał się teraz na cały głos.

Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi. W końcu to tylko słowiański diabeł. Nie może zrobić mi bezpośredniej krzywdy, może tylko kusić, mamić albo… Zdecydowanie za dużo czytam, otrząsnęłam się, starając zapomnieć legendy o czartach i tym, co mogły zrobić ludziom.

Ominęłam rozrzucone pod ścianą szczątki i ostrożnie wyszłam z celi, mocno ściskając sztylet. Nic się nie stało, nic się za mną nie rzuciło, nie zaatakowało. Wolno odetchnęłam i zawróciłam do miejsca, w którym korytarz się rozwidlał.

– Kacper! – zawołałam głośno, zastanawiając się, gdzie też on do cholery może być. Albo też gdzie, u diabła, ja jestem. Uff, znowu to robię. – Kaacpeer! – wrzasnęłam, drąc sobie gardło, aż musiałam odkaszlnąć.

Nikt nie odpowiedział, co było nawet miłą odmianą. Przynajmniej nie słyszałam już tego idiotycznego chichotu, który powodował gęsią skórkę na całym ciele.

Wolno ruszyłam drugim korytarzem, w lewo. Był identyczny jak poprzedni, co jednak nie powinno dziwić, na powierzchni korytarze w zamku również wyglądają tak samo. Co chwilę wołałam Kacpra, ale odpowiadała cisza. Pomyślałam, że powinnam wrócić pod dziurę, w którą wpadłam, i zadzwonić do Anki, gdy korytarz skręcił łukiem w prawo. Miałam złe przeczucia, ale chciałam mieć pewność.

Pomieszczenie, do którego doszłam było tak ciemne, że aż czarne. Dopiero, gdy się zbliżyłam, udało mi się je trochę rozświetlić. Zimny pot mnie zalał, gdy zrozumiałam, że miałam rację.

– Jużż ssię za mną ssstęsskniłaśś, Sssoniu? – głos był przesycony trującą słodyczą.

Westchnęłam, zrezygnowana.

– Czego ty ode mnie chcesz?

Znowu ten irytujący chichot.

– Pobaaw sssię zze mną, Sssońka…

Drgnęłam zaskoczona.

– Że co?!

– Zabaaw mnie, a możże nie sskończyszsz jak ci głupcy pod śścianą. – Syczący szept był również bardzo irytujący. – Ach, zapomniałem, jessteśś zbyt wielkim tchóórzem. Nie odważyszszssię zzaryzykować, tak jak nigdy nie posstawiłabyśś wszszysstkiego, co possiadasz w domu gier.

Mój oddech znowu stał się płytki, tym razem jednak ze złości.

– Tchórzem? – zapytałam cicho. – To posłuchaj mnie uważnie, czarcie. Nigdy – mocno zaakcentowałam to słowo – nie byłam tchórzem. Nie zrezygnowałam z doktoratu dlatego, że bałam się samodzielności w obcym kraju czy też obawiałam się, że nie uda mi się nauczyć języków na tyle, by korzystać z ruskich i ukraińskich tekstów. Ja wybrałam. Wybrałam pisanie, chociaż większość rodziny i znajomych uważa to tylko za pustą rozrywkę, oraz wybrałam mało absorbującą pracę, by mi w tym nie przeszkadzała. Nie skończyłam jeszcze powieści, ale strach przed sukcesem czy porażką nie ma tu nic do rzeczy. Może skończę za pięć, może za piętnaście lat. Nie wiem, jednak jakoś mi to nie zabiera snu. A co do facetów, to nie interesuje mnie pieprzenie się z kimś, kto po kilku randkach zaczyna mnie nudzić czy irytować. I to też jest m ó j wybór.

Zamilkłam na chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Cisza wokół mnie była prawie absolutna, sama byłam jedynym źródłem dźwięków. Może odszedł? Miałam nadzieję, że nie, jeszcze nie skończyłam.

– A teraz przyjrzyjmy się tobie, panie wszystkowiedzący. Siedzisz w tym swoim więzieniu z własnego wyboru od ilu? kilkuset lat? tylko gapiąc się na te świecące kamyczki, z których nie masz żadnego pożytku. Ale jak pies ogrodnika nie pozwalasz nikomu nic uszczknąć ze swojego wspaniałego skarbu, traktując zabawę z głupcami, którzy tu przychodzą, a może raczej, których przyzywasz, jako swoją jedyną rozrywkę, choć na chwilę oddalającą nudę. Prawda jest taka, że to ty się marnujesz. Bo to jest wegetacja, a nie prawdziwe życie, żmiju – nie wiem, czemu go tak nazwałam. Może z powodu skarbów. W górach, według legend, równie często posiadały je czarty, co żmije, coś w rodzaju słowiańskich smoków i czarodziei w jednym.

Nie skończyłam jeszcze mówić, gdy ziemia zaczęła się trząść. Z sufitu odrywały się kawałki kamieni. Drgnęłam, ale zaraz sobie przypomniałam, że nie mam dokąd uciekać. O dziwo, żaden odłamek nie uderzył we mnie. Żmij czy inny czart po chwili się uspokoił.

– Wydaje ci sssię, głupia dziewko, żże cośśś o mnie wieszsz? – zasyczał groźnie.

Postanowiłam iść za ciosem, nie myślałam już o konsekwencjach.

– Myślę, że jesteś tchórzem, potrafiącym tylko atakować znienacka prawie oślepionych przeciwników, których wcześniej wciągasz w pułapkę. Nawet boisz się pokazać, stanąć twarzą w twarz.

Tym razem nie było trzęsienia ziemi. Milczał, trwało to tak długo, że już zaczynałam się zastanawiać, czy w ogóle odpowie. Nagle jednak wybuchnął cichym śmiechem, który jeszcze bardziej mnie przeraził niż wcześniejszy wybuch gniewu.

– Myśśliszsz, żże zdołaszsz znieśść mój widok, przemądrzała dziewko? – zapytał jakby rozbawiony.

– Nie sądzę – odpowiedziałam wolno – by to wygląd był twoim problemem. Raczej paskudny charakter.

– Baczcz na sssłowa – syknął, tym razem z zimnym gniewem.

– Nie – chyba bardziej siebie zaskoczyłam niż jego. Powtórzyłam mocniejszym głosem:

– Nie. Mam dość ciągłego przejmowania się, co druga strona myśli, czuje. Mam dość –zawahałam się, po czym niechętnie powtórzyłam za nim – asekuracji. Jeśli chcesz mnie zabić, to dalej, nie wahaj się, nie jestem w stanie cię powstrzymać. Ale zrób to przynajmniej twarzą w twarz, a nie jak podły tchórz. A jeśli nie, to idź do diabła!

Ledwo skończyłam krzyczeć, gdy coś zwierzęco szybkiego rzuciło się w moją stronę. Ostatnie, co widziałam, zanim oślizgłe dłonie zacisnęły się na mojej szyi, to czerwone, świecące jak dwa rubiny oczy z pionowymi, czarnymi źrenicami, syczący długi i rozszczepiony na końcu język oraz dwa wielkie kły, z których spływał jad. Moja prawa ręka uniosła się w ostatnim geście obrony.

 

Wolno otworzyłam oczy i gwałtownie zamrugałam. Światło natychmiast zostało przesunięte na bok.

– Cześć – powiedział kat.

– Cześć – odparłam i jęknęłam cicho, czując potworny ból głowy.

– Wszystko w porządku?

Znowu to pytanie, jak zacięta płyta. Zamiast odpowiedzieć, podniosłam się. Kat pochwycił mnie, gdy się zachwiałam.

– Dzięki – mruknęłam pod nosem. Nie cierpiałam być słabą.

Rozejrzałam się wokół, szukając śladów skarbca, ale znajdowałam się w zwykłej celi, jakich mnóstwo na zamkach. Pełnej pajęczyn oraz grzybów na ścianach i suficie. Po klejnotach i złocie ani śladu. Jak i po żmiju, czarcie czy kim tam był. Zemdlałam? Nie miałam w zwyczaju mdleć, nawet jak w czasie dojrzewania robiło mi się słabo, to nigdy do takiego stopnia. Poszukałam wokół siebie sztyletu, ale nie rzucił mi się w oczy.

W końcu spojrzałam na swojego wybawcę, który ciągle mnie podtrzymywał. Nawet w półmroku nie można było zauważyć, że ma niezwykle jasne, piwne oczy.

– Marzenie każdej dziewczyny. Spotkanie z katem w zamkowych lochach – zażartowałam, co było moją zwykłą reakcją na zakłopotanie.

– Raczej marzenie każdego kata – odparł rozbawiony.

Uśmiechnęłam się lekko. Może i nie był takim gburem, jakim wydał się z początku. Ale to niczego nie zmieniało. Odchrząknęłam cicho.

– Chciałabym jak najszybciej znaleźć się na górze – poinformowałam go.

Najpierw nie zareagował, wciąż trzymając mnie blisko siebie. Zaczynało się robić dziwnie. Chciał mnie pocałować? Czy też uważał, że w zamian za „ratunek”, to ja powinnam się „odwdzięczyć”? Nie chciało mi się nad tym zastanawiać.

– Kacper – dodałam z naciskiem. Zwykle ludzie przytomnieli, gdy wypowiadało się głośno i wyraźnie ich imiona.

Zadziałało. Drgnął i zamrugał gwałtownie.

– Jasne, chodźmy.

Wychodząc z lochów po zamkniętej dla turystów stronie zamku zauważyłam, że na mojej czerwonej koszulce są ciemne plamy, jakby woda mnie spryskała. Ale gdy dotknęłam ich dłonią, na palcach pozostał czerwony ślad. Przyłożyłam je do nosa i tak jak się spodziewałam, poczułam metaliczny zapach. Na moment znieruchomiałam, a gdy Kacper zerknął w moją stronę, szybko sięgnęłam do plecaka, sycząc z bólu, który przepłynął między moimi łopatkami.

– Coś się stało?

– Ee… Nie. Zimno mi – rzuciłam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

Wyciągnęłam cienki, czarny sweterek na guziki, które zapięłam w ekspresowym tempie. Chociaż było 30 stopni Celsjusza w cieniu, to wolałam, by patrzono na mnie jak na wariatkę, która przy takiej temperaturze nosi wełniane swetry, niż tłumaczyć się z krwi na bluzce.

– Zośka! – Spojrzałam na Ankę i zmusiłam się do uśmiechu. – Nigdy więcej mi czegoś takiego nie rób. Bałam się jak cholera.

– Nie mam zamiaru – odparłam zupełnie szczerze. – Chodźmy na prom. Odechciało mi się zwiedzać.

– Co ty nie powiesz – mruknęła pod nosem.

Podziękowałam chłopakom za pomoc i szybko skierowałam się do wyjścia, by uniknąć kłopotliwych pytań, na które nie wiedziałam, jak miałabym odpowiedzieć.

– Na pewno nic ci nie jest? – zapytała Anka, uważnie mnie obserwując, gdy schodziłyśmy w dół lasem. W końcu sięgnęła do zewnętrznej kieszonki mojego plecaka. – Masz krew pod nosem – dodała, podając mi chusteczkę.

– A, dzięki – mruknęłam. – Kręgosłup mnie boli. I głowa. W sumie nic nowego, ale chętnie bym się położyła do łóżka. Już? – zapytałam, przestając trzeć skórę między nosem a górną wargą.

Znowu przyjrzała mi się krytycznie i potwierdziła, a ja starałam się nie myśleć o krwi. Im bardziej jednak próbowałam, tym bardziej o niej myślałam. Krwotok z nosa, uznałam w końcu.

To tylko krwotok z nosa, powtarzałam sobie całą drogę w dół.

 

Gdy wreszcie znalazłyśmy się w pokoju, postanowiłam najpierw wyprać bluzkę z krwi w zimnej wodzie. Jeśli Ankę dziwiło, że proszę ją o pomoc w jej ściągnięciu i biorę się za pranie, chociaż marzyłam o łóżku, nic nie powiedziała, tylko obserwowała mnie uważnie. Wzajemnie szanowałyśmy swoje dziwactwa, zresztą pewnie prędzej ode mnie pomyślała, że jeśli od razu krew nie zostanie usunięta, to bluzka będzie do wyrzucenia. Ja po prostu chciałam się pozbyć nieprzyjemnego dowodu.

– Kładź się, Zośka, ja to skończę – powiedziała po chwili zirytowanym głosem, gdy któryś raz z kolei jęknęłam albo syknęłam z bólu. Trudno prać z nieruchomymi ramionami i łopatkami.

Nie oponowałam, pełna wdzięczności. Poprawiłam tylko złożoną w kostkę narzutę, którą dawałam sobie pod głowę, by razem z kołdrą znajdowała się na równej wysokości i zaraz położyłam się na brzuchu, dając wreszcie odpocząć kręgosłupowi. Poduszka była zbyt gruba, jak na gusta mojego kręgosłupa szyjnego i za nic nie dawała się zgnieść, więc cały mój pobyt w Szczawnicy przeleżała w szafie.

– Aparat masz w plecaku? – zapytała Anka, wychodząc z łazienki.

– Aha – zmartwiłam się. Do tej pory nie zastanawiałam się, czy czegoś nie zgniotłam w plecaku. A cyfrówka przecież nie była moja, ja tylko miałam większego fioła na punkcie pstrykania fotek niż Anka, więc nosiłam ją przez większość czasu. – Jest cały?

– Wygląda na cały… – obejrzała go z każdej strony, jednak bez stresu. Aparat miał już swoje lata i już dawno myślała nad kupnem nowego. – Ma porządny futerał, ale lepiej sprawdzę, czy działa – dodała, podnosząc na mnie wzrok.

– Tylko nie rób mi – zamknęłam oczy i usłyszałam pstryk, więc dokończyłam już z ciężkim westchnieniem – zdjęcia…

Anka zaśmiała się z zadowoleniem.

– Ku potomności, Zosiek.

– Jasne – mruknęłam, udając urażoną.

– Musiałam sprawdzić, czy działa – wzruszyła ramionami i skierowała się na swoją stronę pokoju. Po drodze potrąciła mój plecak i znieruchomiała ze zmarszczonymi brwiami. – Ej, a to co? Śliczny.

Nie widziałam, co takiego Anka znalazła w moim plecaku, a nie mogłam się odwrócić, leżąc nieruchomo na brzuchu, bez eskalacji bólu.

– Co tam masz?

Podsunęła mi pod sam nos.

– Będziesz tylko musiała oddać do oprawy – uznając widocznie, że kupiłam go na zamku razem ze sztyletem.

Nawet bez specjalnego zaskoczenia spojrzałam na czerwony, nieoszlifowany kamień mający chyba ponad pięć centymetrów średnicy. Westchnęłam tylko, zrezygnowana, i zamknęłam oczy. A krew tak łatwo można było wyjaśnić krwotokiem z nosa po upadku, pomyślałam rozczarowana. Byłam naprawdę dobra we wmawianiu sobie różnych rzeczy, na przykład, że nic mnie nie boli, że mi nie zależy, że nie pamiętam. Trudno jednak sobie wmówić, że nic się nie zdarzyło, gdy w plecaku ni z tego ni z owego znajduje się kilkunastokaratowy diament. Ja go tam włożyłam? Tylko że pamiętałam dobrze, jak go upuściłam. Ale kto inny? Skoro krew nie była moja, to przecież nie zrobił tego… on.

Postanowiłam oczyścić myśli i mimo wszystko spróbować zapomnieć. To nie było na moją głowę, nie w tym momencie.

– Zrobiłabyś mi masaż? Tylko delikatnie. Prooszę – zaskomlałam cierpiętniczym tonem.

– I pewnie nie mam co liczyć na rewanż? – westchnęła teatralnie Anka. – Ech, biednemu zawsze wiatr w oczy.

Byłam zadowolona jak dziecko, które wyprosiło ponad przydziałowego cukierka. Przyjaciółka zsunęła mi ramiączka biustonosza, rozpięła go i rozpoczęła amatorski masaż. O kilkanaście razy łagodniejszy niż zazwyczaj sobie robiłyśmy.

– Dzięki – mruknęłam i aby nie być zupełnie niewdzięczną, dodałam: – W ramach zapłaty opowiem ci baśń.

– Baśń? – powtórzyła Anka, zaintrygowana. Nie miałam w zwyczaju nic opowiadać, zawsze za bardzo się śpieszyłam, no i moje myśli raczej nie są ułożone chronologiczne. Dlatego przesyłam jej pliki wordowskie – w nich można pisać fragmentami, wracać do wcześniejszych, tworzyć zakończenie bez środka. Nie ma znaczenie, kiedy jaki ustęp powstanie, o ile później je ze sobą połączę.

Ciągle bolało, ale już nie tak strasznie jak na początku. Delikatny masażyk pomagał, mimo obitych miejsc, które zaczynały pewnie sinieć.

– Mhm – potwierdziłam, mrucząc z zadowolenia. – Baśń o żmiju i jego skarbcu ukrytym w podziemiach pewnych ruin – dodałam. Jeśli stworzę z tego opowieść, może stanie się mniej prawdziwa? Może sobie to wszystko jak zwykle wymyśliłam, a w takim razie może uda mi się sobie wmówić, że nie powinnam się niczego obawiać?

– Zapowiada się ciekawie – uznała Anka.

 

Rzeczka zwana Skotnicką płynęła bystrym nurtem. Z wybetonowanym brzegiem i trzema schodkami prowadzącymi wprost do niej przypominała sztucznie stworzony dopływ do stawu czy kanał.

Na bulwarze przystanął kat, tym razem ubrany w dżinsy i szarą koszulkę z przekreślonym humanoidalnym robakiem oraz napisem: T-SHIRT FOR HUMANS ONLY. NON-HUMANS BANNED. Jego twarz przesłaniały ciemne okulary. Wpatrywał się nieruchomo w otwarte drzwi balkonowe na piętrze dużej, górskiej willi. Firanki były odsłonięte, więc bez problemu zauważył, jak Anka siada na Sońce. Wyglądało to tak, jakby zamierzały uprawiać seks analny, jakkolwiek było to abstrakcyjne. Podniósł okulary z zaciekawieniem, a spod szkieł wyjrzały czerwone oczy z pionowymi źrenicami.

 

– I tak zginął żmij przez swoją arogancję. A dziewczyna wrzuciła do plecaka tyle klejnotów i złota, ile mogła w nim zmieścić, i wróciła do domu. Finito*.

Anka w tym samym momencie skończyła masaż, zapinając mi stanik.

– Fajne – mruknęła z uznaniem. – I po raz pierwszy opowiadałaś nie śpiesząc się.

– W końcu nigdzie się nie wybieram – siłą woli powstrzymałam się przed wzruszeniem ramionami. – Dzięki, od razu lepiej – dodałam, gdy przeszła na swoje łóżko i sięgnęła po książkę. Chętnie zrobiłabym to samo, ale leżąc na brzuchu musiałabym się za bardzo wygiąć w łuk, do czego mój kręgosłup jeszcze nie był zdolny, a gdybym się przewróciła na plecy, to nie dość, że ciągle czułabym ból, do tego jeszcze musiałabym ręce trzymać w górze. Za bardzo męczące. Postanowiłam się zdrzemnąć, ale chyba nie było mi to dane.

When you came in the air went out

And every shadow filled up with doubt.

I don’t know who you think you are,

But before the night is through,

I wanna do bad things with you*.

Anka niechętnie wstała ze swojego łóżka.

– Podam ci – zaoferowała wspaniałomyślnie. Normalnie ciężko oderwać ją od książki, cierpiałam zresztą na podobną przypadłość. – Jest w tylnej kieszonce plecaka?

– Aha. Dzięki.

Spojrzała na ekran.

– To zastrzeżony numer – dodała i zerknęła na moje nieruchome ręce leżące wzdłuż ciała. – Odebrać?

– Tak, proszę – westchnęłam, chociaż w gruncie rzeczy nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Niestety, stacjonarny rodziców był oficjalnie zastrzeżony i chociaż czasem ukazywał się na ekranie komórki jako „dom”, to znacznie częściej był podawany jako prywatny albo zastrzeżony. Wolałam mieć to już za sobą.

Anka przyłożyła mi komórkę pod ucho i przytrzymała.

– Tak? – powiedziałam do słuchawki.

– Sssońka… Pobaaw sssię zze mną…

Cała zesztywniałam.

– Wszystko w porządku? – zapytała Anka.

Zamknęłam oczy.

– Tak… yy… to pomyłka. Wyłączysz telefon? Chciałabym się zdrzemnąć przed obiadem.

– Jasne.

Oczywiście nie zasnęłam. Czułam, jakby był tuż obok mnie i szeptał prosto do ucha:

Pobaaw sssię zze mną, Sssońka…

______________________________________

 

Słowniczek (jakby ktoś nie znał zwrotów i angielskiego)

 

 

 

Warunek sine qua non – warunek konieczny

 

Tertium non datur – trzeciej [możliwości] nie ma

 

Finito – koniec

 

When you came in the air went out. And every shadow filled up with doubt. I don’t know who you think you are, but before the night is through, I wanna do bad things with youKiedy wchodzisz, brakuje mi tchu. I każdy cień wypełnia się wątpliwościami. Nie wiem, za kogo się uważasz, ale nim ta noc przeminie, chcę robić z tobą złe rzeczy (Jace Everett Bad Things).

Koniec

Komentarze

        Błędy w zapisie dialogów, i to sporo. No, nie za bardzo tekst został przygotowany do publikacji...  

Podobało mi się! Postacie bardzo rzeczywiste, Zośka przypadła mi do gustu, to pewnie przez te kłopoty z kręgosłupem, jakże bliskie memu sercu. Błędy w zapisie dialogów zdecydowanie nie są powodem, by olać tekst i nie przeczytać go. Zajrzyj do zasad konstruowania dialogów, bo niestety, ale te fragmenty tekstu nadają się do poprawki. Chodzi o zależność między kwestią mówioną, a jej opisem. Jednak poza tym naprawdę dobre opowiadanie. Jedno z lepszych jakie ostatnio zdarzyło mi się przeczytać.

        Nie napisałem, Prokris, że olalem to opowiadanie... Czytam. 

Sprawdziłam jeszcze raz zapis dialogów i jest poprawny. Świadomie nie piszę wielką literą, jeśli czynność wykonuje ta sama osoba, która mówi - jak jest więcej bohaterów, to często wprowadza to w błąd czytającego - trzeba się zastanawiać, kto mówi, a kto robi, a po paru linijkach okazuje się, że jednak to nie było tak, jak się myślało. A skoro obie wersje zapisu są poprawne, to  wolę jak sytuacja jest jasna.

I dzięki Prokris. Cieszę się, że opowiadanie ci się spodobało.

Przyzwoite opowiadanie, ale podejrzewam, że to nie jest szczyt Twoich możliwości. Chwilami, to nie zarzut, miałam wrażenie, że czytam przewodnik turystyczny. Całkiem udatnie wplotłaś informacje o okolicy i „obiektach”, krasząc całość stosowną ilością wiedzy historycznej.

 

„Lampy błyskały praktycznie bez przerwy, ale raczej nikomu to nie przeszkadzało.” – Fotografuję wyłącznie amatorsko, ale w środku dnia, na otwartej przestrzeni, nie używałabym lampy błyskowej.  

 

„Musiałam zwolnić, bo jej zdolności do gubienia się były wszech i wobec znane…” – Ja napisałabym …były wszem i wobec znane…

 

„Tym bardziej że w końcu dotarłyśmy do szerszej drogi, przecinającej nasze schody, która mogła być dawniej wykorzystywana przez wozy.” – Wozy nie wykorzystywały drogi. To powożący wozami zapewne z niej korzystali.


„Z setki sprzedawca trochę mi wydał, ale nie dużo.” – …ale niedużo.

 

„…siłą woli powstrzymałam się przez wzruszeniem ramionami.” – …się przed wzruszeniem…

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, regulatorzy. Ile by się nie czytało, zawsze coś umknie.

Co do przewodnika, to prawda jest taka, że miała to być relacja, wspomnienie z wycieczki i nawet dialogii są autentyczne. Do momentu wpadnięcia do lochów. Co bym nie pisała, zawsze mi się gdzieś elementy fantastyczne doplączą;-) 

A jeśli chodzi o lampy - fotografuję zwykle na "auto" i zawsze lampa błyska, chociaż słabiej niż w nocy. Ręcznie ją wyłączam tylko jak pstrykam na wprost sztucznego światła albo słońca, czy w muzeach. Normalnie w dzień wychodzą dobre z lampą. Pamiętam też, że jak miałam starego kodaka, to nie miał wyłącznika lampy i trzeba było wszystkie z nią robić. Więc może to zależy od aparatu?

 

 

        Niespecjalnie interesujące. Zdaje się, że Autorka nie mogła się zdecydować, co właściwie pisze --- wspomnienie z urlopu czy pełnokrwiste opawiadanie. I to widać. Bardzo długa i nijaka ekspozycja wstępna, powodująca ziewanie,  a właściwego opowiadania maluteńko.  A właściwa story taka jakaś wątła, zupełnie jak jakiś niedożywiony zaskroniec. 

        W sumie --- wątly pomysł, obudowany na siłę wspomnieniami z urolopu. Albo na odwrót.

- Dwudziesstossiedmioletnia dziewica! – dodał ironicznie. - raczej trudno w to uwierzyć:)

 

Przyjemne opowiadanie. Gładko się czytało, choć Roger ma rację - kilka dialogów zostało zapisanych błędnie. Poza tym początek jest przydługi, chwilami nudzi. Ale potem jest znacznie lepiej.

Pozdrawiam

Mastiff

Ja mam mieszane uczucia.

1. Bohaterka - przerysowana do granic, do smiechu. Nie jestem tylko pewien, czy intencjonalnie. Moze czytajac na komorce przeoczylem ironie. Ale jesli jej tam jednak nie ma...

2. Fabula wydaje sie byc pretekstem dla streszczenia legendy i sprzedania paru spostrzezen co do kulisow przemyslu turystycznego.

3. Kompozycja lezy i kwiczy. Przerosniety wstep, dialog i nagle historia sie konczy. Zwyczajnie brakuje wydarzen, takiego miesa opowiesci oraz rozsadnie stopniowanego napiecia.

4. Zmiana perspektywy narracyjnej pod koniec jest - jakby to powiedziec - dziwna. Przesadnie efekciarska.

Pozdrawiam

I po co to było?

Wybacz Roger, widocznie źle odebrałam Twoją wypowiedź. 

Czytając opowiadanie zastanawiałam się, czy to nie wspomnienia, ale jakoś nie wywołało to we mnie negatywnego efektu. Raczej byłam ciekawa, co też autorka wymyśli, by zboczyć na fantastyczne bezdroża. Jak się okazuje dobrze mi się wydawało.

Czytało się przyjemnie. Z drobiazgów:

- lęk przed pająkami to arachnofobia

- nie dopatrzyłam się na początku wspomnienia o tym, iż smok był ozdobą sztyletu, toteż zdziwiło mnie jego wyciągnięcie w tym charakterze, ale może coś przeoczyłam. Czy też "smok" to rodzaj chińskiego sztyletu? (na dalekowschodniej broni się nie znam)

- podziwiam, że Zośka od razu rozpoznała, iż czerwony kamień szlachetny to diament. Większość laików, nie wiedząc, że istnieją czerwone diamenty, mogłaby go pomylić z rubinem

Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

„Dunajec” sunął wolno wodami swojej imienniczki.

Może raczej wodami swojego imiennika w sensie Dunaju, a nie imienniczki – rzeki. Rozbieżność rodzajów  — męskiego  Dunajca  i żeńskiego rzeki — sprawia wrażenie błędu, choć nim nie jest.

Tekst nie jest długi, więc powtarzanie „najwyżej” w różnych konfiguracjach, niemiło przy czytaniu „słychać” – przy piątym spotkaniu zaczyna nawet pobrzmiewać natręctwem językowym.

(…)najwyżej dwuletnią dziewczynkę stojącą na krześle.

(…)najwyżej sześcioletnią dziewczynkę,(…)

(…)na której mogły się zmieścić co najwyżej dwie osoby(…)

Schody były szerokie najwyżej na dwie osoby(…)

(…)również najwyżej na parę minut robiło mi się czarno w oczach(…)

 „(…) naprzeciw, w szklanej gablocie, zauważyłam coś absolutnie pięknego. Złoty, falisty chiński smok na czerwonym tle.”

Nie miałam pojęcia, co tak naprawdę kupiła Zośka, dopóki nie błysnęło ostrze, gdy wyszarpnęła owego smoka z plecaka. Zdaję sobie sprawę, że to niedomówienie jest zamierzone – demonstracyjne  wyposażenie bohaterki  w broń,  zbyt wcześnie zdradziłoby, że będzie jej ona potrzebna,  ergo wydarzenia niebawem przyjmą dramatyczny obrót.  Jednak niejednoznaczność  sformułowania mająca spotęgować  późniejszy efekt zaskoczenia – smok okazuje się być sztyletem – każe się wcześniej czytelnikowi zastanawiać, czy aby autor nie zgubił jakiegoś zdania zawierającego istotną informację. Ja na przykład  smoka na czerwonym tle zobrazowałam sobie jako malunek na zwoju jedwabiu!  Zastosowany kamuflaż, według mnie, nie do końca udany – uniknęłaś wprowadzenia ogranego numeru podarowania bohaterowi  tylko pozornie przypadkowego gadżetu, ale sposobem, który mnie nie przekonuje.

Opowiadanie podobało  mi się. Ma charakter obyczajowo-fantastyczny i uważam, że proporcje między jego częścią pierwszą — tą obyczajową właśnie, a drugą — zawierającą elementy nie z tej ziemi, zostały zachowane.  A zakończenie sprytne — daje możliwość napisania CDN, ale jeśli zostawi czytelnika wyłącznie z jego własnymi domysłami, także będzie dobrze. Co do fragmentów „przewodnikowych” to akurat mnie one nie nużyły, z tym, że odbierałabym je z większą przyjemnością, gdyby napisane zostały tym samym luzackim stylem, jakim się dziewczyny  posługiwały. Według mnie lepiej stopiłyby się wtedy z całością narracji. Pzdr.

Z góry przepraszam, jeśli znowu jakieś cudactwa  pojawią się po wklejeniu tego posta. Przy każdej próbie wprowadzenia punktora lub podkreślenia, musiałam potwierdzać chęć pozostania na stronie, a na dodatek ryły mi się w interes ikony G+,Ttwittera, FB i czegoś tam jeszcze.Bardzo wkurzajace!

"w sensie Dunaju" - błąd oczywiście.Miałam na myśli Dunajec. Z geografii jestem cienka, ale naczęściej Dunajec od Dunaju odróżniam.

Dziękuję wszystkim za przeczytanie i komentarze.

AlexFagus - wiem, że od greckiego arachne, nie mam pojęcia skąd mi się wzięła agora i czemu przy tak częstym czytaniu tego nie wychwyciłam...

Jeśli chodzi o czerwone diamenty i rubiny, te drugie mają w sobie więcej ciemności, jakby to była mieszanka czarnego i bordo - najczęściej oczywiście, bo są różne. Diamenty bardziej przypominają kryształy. Stąd brak reakcji Anki - poza tym, że stwierdziła, iż ładny, a Zośka uznała, że skoro ze skarbca żmija, to raczej diament niż kryształ.  

Ze smokiem faktycznie macie rację. Trzeba było dodać, że jest wyryty na pochwie sztyletu i jakoś przykryć to fascynacją Zośki białą bronią, by od razu nie rzucał się w oczy, że będzie wykorzystany.

w_baskerville - cieszę się, że się podobało. Faktycznie, luzacka narracja nie wyszła najlepiej. CDN mam w głowie, ale jako że mam jakieś 6 czy 7 tektów po ok. 100 stron do wykończenia, to nie będę ryzykować  zaczynania kolejnego. Szczególnie że pomysł raczej na powieść niż opowiadanie, jak to u mnie... Dzięki za wypisanie zdań z "najwyżej". Przy którymś czytaniu już nic się nie zauważa;-)

Już miałam napisać, że to bardzo dobre wypracowanie, ale na szczęście pod koniec zmieniłam zdanie. Niezle opowiadanie, zatwierdzam do czytania.

Nowa Fantastyka