
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dagnar z niepokojem wpatrywał się w ciemność. Skąd brało się to poczucie nadciągającej, nieuchronnej zguby? Czy to z powodu zimna i głodu? Może zmęczenia, bo nie przespał ostatnich nocy, wiercąc się na wąskiej, trzeszczącej koi? A może snów, jakie nawiedzały go w tych krótkich chwilach, kiedy zamykał na dłużej oczy, by je po chwili ze zduszonym jękiem otworzyć? Nie, przecież sny, choćby nie wiadomo jak koszmarne, pozostawały jedynie snami. Tyle, że strach nie znikał o poranku.
Zacisnął mocniej palce na wilgotnej dziobnicy, jakby była ostatnią deską ratunku. Jedynym łącznikiem z rzeczywistością w otaczającej go nocy. Ale w głębi duszy przeczuwał, że za późno na ratunek.
Przed trzema dniami opuścił port Dorgambrith wraz z ojcem i trzema rybakami z załogi „Dargeona”. Wysłużony kuter, pamiętający zapewne czasy świetności jego pradziada, ciął poranne strzępy mgły unoszące się nad spokojnym morzem. Patrzył tamtego wczesnego, zimnego poranka na światła miasta i mury warowni tonące w szarości przedświtu. Chłonął charakterystyczny zapach portu, krzyki mew, zapach morza. Wierzył, że nie ma nic piękniejszego na świecie.
– Płyniemy do Haval Middron – oznajmił szyper Vílnar. – Dość już długiej zimy! Czas, abyśmy na powrót złapali wiatr w żagle i napełnili ładownie. Sława Wöhenowi!
– Sława! – odkrzyknęli rybacy, wznosząc pięści ku niebu.
Dagnarowi na te słowa zabiło mocniej serce, zaszumiało w uszach. Haval Middron – Krańcowe Łowisko, legendarne miejsce, w którym ojciec wszystkich rybaków, Uthaht Rudobrody stoczył zwycięski pojedynek z morskim wężem. Upolował wstęgora z lodowych głębin, przebił hakami potężne cielsko stwora, a jego mięsem wykarmił całą osadę ukrytą wśród północnych wydm. A teraz on, zwykły młody chłystek, miał to miejsce odnaleźć. Tym żwawiej zabierał się do codziennej pracy, tym radośniej witał każdy powiew chłodnego morskiego wiatru i kojące kołysanie pokładu pod stopami, którego brakowało mu przez zimowe miesiące spędzone w domu.
I tak płynęli dwa dni, łapiąc wschodni wiatr w połatany żagiel i zaplatając sieci, które co jakiś czas ciągnęli za rufą. Trzeciego dnia wiatr ustał, a Władca Wód przestał im sprzyjać. Zupełnie, jakby wypłynęli na zapomniane, przeklęte przez bogów wody. Wyciągnęli więc wiosła, ale nawet najtęźsi, zaprawieni w morzu rybacy ulegną zmęczeni wobec takiej flauty.
Przechylił się ponad dziobem, mrużąc szczypiące oczy. W ciemności majaczyły blade, niewyraźne kry. Pamiątki po zimie straszącej zza grobu.
– Widzisz coś, synu? – zapytał Vílnar.
Dagnar nawet nie usłyszał ciężkich kroków ojca.
– Nic. Nawet gwiazd nie ma.
Wtem poczuli lekkie drżenie, ciche westchnięcie rozległo się wzdłuż burt. „Dargeon” zatańczył flegmatycznymi ruchami, porwany ledwie wyczuwalnym prądem. Drgnięcie było jednak na tyle silne, że schowani w kajucie rybacy wyskoczyli na podkład.
– Co to było? – zapytał głucho Balav, kiedy stanęli na dziobie. Pozostali dwaj tylko nerwowo mrugali, rozglądając się dokoła i próbując dojrzeć cokolwiek w ciemnicy.
Nie otrzymał odpowiedzi. Dagnar otulił się grubym płaszczem, a mimo to zadrżał. Przetarł oczy i ponownie je zmrużył, patrząc na wprost. Nagle, bez słowa wyciągnął rękę, wskazując przed siebie.
Mężczyźni natychmiast dołączyli do niego, przygarbieni, klnąc na zbolałe oczy. Nie zobaczyli od razu białej linii na horyzoncie, jęknęli dopiero, gdy zaczęła rosnąć i zbliżać się. Dagnar z przerażeniem przyglądał się, jak biel wypiera ciemność, zagarniając coraz większą przestrzeń. Zacisnął mocno pięści, nie chciał pokazać przed ojcem, że trzęsie się ze strachu, ale nic nie mógł poradzić na drżenie ogarniające ramiona. Żaden nie zwracał na niego uwagi, podobnie jak na kłęby pary dobywające się z ich ust.
Nieustępliwy prąd wciągał ich w pasmo mgły. W ścianę mgły, której wysokości nie sposób oszacować, mgły tak gęstej, że gdy po paru chwilach się w niej znaleźli, nie widzieli rufy.
– Niech to szlag – zaklął Palthor, drapiąc się po gęstej, krótkiej brodzie. – Cholerne rybie flaki…
– Płyniemy, czy stoimy? – wszedł mu w słowo Balav. – W tej przeklętej mgle nie będziemy tego wiedzieć!
Szyper podniósł zwój liny i zanurzył jej koniec.
– Płyniemy – powiedział wreszcie. – Czuć, że łapie opór.
Zwinął ją na powrót i zawiesił na haku wkręconym w burtę.
– I co, będziemy teraz tak dryfować donikąd? – syknął Palthor. – To może trwać cholerną wieczność!
– Masz jakiś mądry pomysł? – zapytał Gaerr. – Śmiało, podziel się z nami.
Palthor tylko odwarknął, uderzając zaciśniętą pięścią w burtę.
– Niech ktoś przyniesie pochodnie – rozkazał Vílnar.
Żaden jednak z rybaków nie ruszył się z miejsca, padło zatem na Dagnara. Podtrzymując się z jednej strony nadburcia, z drugiej długiej nadbudówki ciągnącej się przez cały pokład, przeszedł na rufę. Odwracał się co chwilę i za każdym razem drżały mu kolana, bo Vílnar i pozostali stawali się coraz mniej wyraźni, aż na końcu zniknęli we mgle. Czy będą dalej stali na dziobie, gdy wróci z pochodniami?
Zanurkował w ciemność i zszedł po wąskiej drabince pod pokład. W twarz buchnęła znajoma, nieco zatęchła woń kajuty. A więc to wszystko istnieje, dzieje się naprawdę. Czasem nawiedzały go takie sny, po których nie wiedział, czy się obudził, czy śni dalej. Czy dobywający się z gardła chropawy krzyk przerażenia obudził cały dom, czy rozbrzmiewał jedynie w jego własnej głowie? Teraz czuł się jak w jednym z koszmarów, ale miał pewność, że to nie sen. I to przerażało go najbardziej.
Kajutę znał lepiej, niż własną, dziurawą kieszeni: musiał uważać, by nie uderzyć stopą o nogę krzesła bądź stołu, przybitych do podłogi. Wzdłuż ścian, jedna nad drugą, znajdowały się koje. Jeszcze wyżej wisiały szafki. Tak samo na wprost, tyle że pojedyncza kajuta szypra, nad którą wisiało jeszcze więcej szafek, każda zamykana na klucz, by podczas sztormów nie zwracały cennych zawartości. Wymacał klucz, przekręcił i wyciągnął obitą żelastwem ciężką skrzynkę, niewiele dłuższą od swego przedramienia. Skrzynia także była zamykana na klucz, zardzewiały zamek stawiał opór i chwilę zajęło otworzenie jej. Skrywała w sobie trzy żagwie oraz krzesiwo. Zamknąwszy wszystko na powrót, wygramolił się na pokład. Potrząsnął głową, ale nie mógł przegnać nie dającego spokoju pytania: czy będą stali na dziobie, gdy wróci?
Odetchnął z ulgą widząc, jak powoli wyłaniają się z mgły. Wydawało się, że jeszcze bardziej zgęstniała, wystarczyło wyciągnąć rękę, aby czubki palców zniknęły w białej nicości. Z dali dolatywały tajemnicze, stłumione odgłosy przyprawiające o zimne ciarki.
Vílnar odebrał pierwszą żagiew i podpalił ją. Wszyscy zapatrzyli się w płomień, blady i niewyraźny. Nerwowym ruchem wytarł brodę z napierającej zewsząd wilgoci. Stanął jedną nogą na wysokiej skrzyni, drugą oparł o nadburcie i, trzymając się wysokiej, rzeźbionej w rogaty łeb dziobnicy, uniósł wysoko pochodnię.
– Wöhenie! Pokaż nam drogę! – Wziąwszy zamach, cisnął pochodnię naprzód. Rybacy zamarli, nasłuchując.
Wirujący płomień zniknął we mgle. Usłyszeli syk ognia gaszonego w wodzie.
Dagnar zapalił drugą pochodnię i podał ojcu.
– Wöhenie! – Vílnar ponownie rzucił, nasłuchując.
Znowu syk.
Dagnar podał ostatnią pochodnię.
– Pokaż nam drogę, Wöhenie!
Z nagłym przypływem sił rzucił pochodnię najdalej, jak mógł. Patrzyli w skupieniu i oczekiwaniu, pełni lęku, jak iskra nadziei znika, rozpływa się w nierozerwalnej ścianie mgły.
Cisza.
Nagle krew zastygła im w żyłach. Nie usłyszeli plusku!
– Wöhenie! Pokaż nam drogę! Wöhenie! – zaczęli wołać jeden przez drugiego.
Wtem powiał silny wiatr z północy, rozrywając mgłę na strzępy. Niebo się przetarło, zamigotały roje gwiazd. Znów otoczyła ich kompletna ciemność. Gdy ostatnie białe pasmo odsłoniło im drogę, zobaczyli ląd i dogasającą na brzegu pochodnię.
– Ląd przed nami – oznajmił szyper.
„Dargeon” zarył dziobem w wąską plażę. Przerzucili przez burtę linę, po której zeszli na grząski, fioletowy piasek, lśniący w dogasającym ogniu. Gaerr podniósł pochodnię i spojrzał na ciemny, wznoszący się stromo brzeg. Wiele dziwnych rzeczy widział na morzu i z niejedną sobie poradził, lecz teraz przeszył go dreszcz. Poczuł ucisk w gardle.
– Gdzie myśmy dopłynęli?
* * *
Garmoth pędził pustym gościńcem przez rzadki las. Drzewa spowijał niepokojący półmrok poranka, jakby noc nie chciała ustąpić, a zapanować nad światem i raz na zawsze przegnać światło dnia. Wiosna najwyraźniej zapomniała o tej krainie, zdając ją na łaskę zimna i ponurych cieni.
Gdy wyjechał na otwartą przestrzeń, dopadł go zimny wiatr, kłębiący się w brunatnym morzu traw porastających krągłe wzgórza. Gwałtowny poryw zerwał kaptur z jego głowy, załopotał w wysłużonym, brudnym płaszczu, rozwiał muśnięte siwizną loki. Popędził konia, widząc smugi deszczu, które jak bicze chłostały w oddali zmarzniętą ziemię. Droga zakręcała po zboczu, omijała dwugarbny szczyt, po czym opadała w płytką dolinę, kryjącą w sobie niewielkie miasto. Einnath otaczał mur z nieociosanych głazów, w wielu miejscach uszczerbiony bądź niebezpiecznie przechylony. Nim jeździec znalazł się w jego obrębie, dopadła go marznąca ulewa, zmieniająca się po chwili w grad. Ponad bramą na tyle szeroką, by minęły się w niej dwa wozy wznosił się ostrokół i wieża strażnicza wyglądająca tak, jakby miała zaraz runąć. W wąskich oknach migotała poświata palonego w jej wnętrzu ognia. Brama była zamknięta.
– Otwierać! – zawołał, ciągnąc zwisający przy bramie sznur. Rozległ się dźwięk dzwonka, zaraz po nim odgłosy krzątaniny. – Nie zamierzam spędzić tu całego dnia.
W oknie pojawił się długobrody strażnik.
– Skąd to waćpan jedzie o tak wczesnej porze i co go tu sprowadza? – zawołał z góry.
Nim jednak otrzymał odpowiedź, z nieba spikował drapieżny ptak o płowobrązowych piórach, niemal niewidoczny na tle szarego nieba. Wylądował na parapecie przed oknem wieży tak nagle, że gwardzista cofnął się przestraszony do jej wnętrza, zduszając krzyk. Ptak niewiele sobie z niego robił, nastroszywszy pióra pisnął przenikliwie po czym, rozłożywszy skrzydła, sfrunął i przysiadł na ramieniu Garmotha.
– Ptak Balvego… – szepnął z podziwem strażnik, ostrożnie wychylając się w oknie.
– To mój raróg – wyjaśnił Garmoth spokojnym głosem. – Przybywam w odpowiedzi na wasze skargi. Z polecenia króla – wyciągnął z obszernego rękawa zwój papieru naznaczony królewską pieczęcią.
Strażnik wybałuszył oczy i zniknął we wnętrzu wieży. Znów dało się słyszeć odgłosy krzątaniny, wybuchła krótka, gwałtowna rozmowa, jednak czekający na otwarcie bramy mężczyzna nie zrozumiał słów. Po chwili zgrzytnęły zasuwy, a nadgryzione zębem czasu i zniszczone surową pogodą odrzwia otwarły się na oścież.
– Wybacz, mój panie. – Strażnik pojawił się przy strzemieniu i ściągnął hełm, kłaniając się. Jego pobladłą, kanciastą twarz znaczyły zmarszczki zbyt licznych trosk. Pod kolczugą nosił owczy kożuch, a mimo to dygotał z zimna. – Zaczęliśmy już myśleć, że Thardon zapomniał o nas. Niewielu obcych w tę zimę przejeżdżało gościńcem, pytam więc każdego. Nastały dziwne dni.
– Wkrótce zapomnicie o dręczących was koszmarach. Powiadomcie burmistrza o moim przybyciu, niech wie, że sam się do niego zgłoszę.
Burmistrz Einnath będzie jednak musiał poczekać przynajmniej do południa. Garmoth spróbował rozprostować zgrabiałe od zimna palce, wysłużone rękawice nie zapewniały dostatecznej ochrony przed mrozem. Jedyne, czego teraz potrzebował, to grzane korzenne piwo i kilka godzin snu.
– Jak mój pan sobie życzy. – Strażnik na koniec przedstawił się jako Valgir, Kapitan Gwardii Garnizonu w Einnath. Przepuściwszy wreszcie jeźdźca, na którego patrzył z coraz większym podziwem, jakby był cudotwórcą mającym zwykłym gestem dłoni zlikwidować problemy mieszkańców, zaryglował bramę i posłał drugiego gwardzistę z wiadomością dla burmistrza. Zapewnił także o udzieleniu pomocy na żądanie, czy to w dostarczeniu zwiadowców, czy też broni. Gdyby tylko zwykłe ostrze potrafiło uporać się z problemem.
Wieść o przybyciu człowieka ze stolicy, nie wiedzieć jakim sposobem, rozeszła się po całym Einnath lotem błyskawicy. Ludzie wyglądali z okien piętrowych, kamiennych budynków, patrzyli spod okapów w dachach pokrytych strzechą, inni zaś, mimo niepogody wylegli z domów wzniesionych z drewnianych bali na wąskie ulice. Niektórzy podnosili małe dzieci, by ponad tłumem mogły obejrzeć ich wybawiciela, dzieci zbyt małe, by cokolwiek z tego zrozumieć. Na jego widok kiełkująca w sercach nadzieja natychmiast gasła, wielu powracało do swoich domostw, kręcąc głowami.
– To starzec – szeptali między sobą. – Spójrzcie, jakie ma siwe włosy.
– On ma nas ocalić? Jak? – podnosiły się głosy.
– Równie co my, jeśli nie bardziej, zmęczony jest życiem. Dlaczego król nie przysłał kogoś innego?
Nieliczni tylko przyglądali się tajemniczemu przybyszowi z „orłem” na ramieniu, ale nawet ci nie poświęcali mu zbyt dużo uwagi. Kręcąc głowami w milczeniu, zawiedzeni, dołączali do topniejącego tłumu, przekrzykującego się w narzekaniach.
Garmoth przyglądał im się z kamienną twarzą. Niektórzy pod wpływem jego wzroku milkli, zdjęci strachem i szybko umykali, rozpływając się w tłumie, by w bezpiecznej odległości zacząć narzekać od nowa. Być może bardziej niż zabójczy wzrok przerażała ich ciemna szrama biegnąca przez lewy policzek. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, na samo wspomnienie o bliźnie i powodach jej powstania wzbierał w nim gniew. Jednakże słowa puszczał mimo uszu. Ludzie potrafili go przyjmować znanie gorzej.
W powietrzu zaczęły wirować drobne płatki śniegu, kiedy znalazł się na prostokątnym, brukowanym rynku, otoczonym przez trzypiętrowe kamienice kryte czerwonym łupkiem. Barwne fasady budynków, choć wyblakłe, nadal przyciągały wzrok bogactwem wzorów i kolorów. Niewiele miast mogło poszczycić się równie zdobnymi elewacjami, jedynie Thardon i Dorgambrith, największe miasta w królestwie, pyszniły się piękniejszą architekturą. Na rynku panował względny spokój, plac przemierzało niewielu pieszych, jeszcze mniej wozów stało przed zamkniętymi okiennicami i roletami cechów mających tu swe siedziby. Przy jednym z wozów żywo gestykulowała grupka kupców, sądząc po drogich płaszczach, w jakie byli owinięci, i grubych, włochatych czapach z borsuka. Zachęceni kilkudniową poprawą pogody – jeszcze tydzień temu panował tak siarczysty mróz, że z nieba spadały zamarznięte ptaki – najwyraźniej postanowili rozruszać okoliczny handel. Ani trochę nie wierzyli w Zębatą Grozę siejącą postrach w promieniu kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu wiorst, zaginięcia ludzi tłumacząc sobie złą aurą. Poza tym nieubłaganie zbliżał się Wielki Targ w Dorgambrith, a przynajmniej powinien się odbyć, jeśli wreszcie zapanuje normalna pogoda. Zima trwała tego roku wyjątkowo długo, stanowczo za długo.
Raróg poderwał się z jego ramienia i zniknął na ponurym niebie. Garmoth przystanął i obejrzał się za siebie, potem omiótł wzrokiem zaułki ulic dochodzących do rynku i cienie pod arkadami budynków. Obserwujące go oczy ukryły się nadzwyczaj dobrze, ale nagłe poczucie bycia obserwowanym jeszcze nigdy go nie zmyliło. Przycisnął ramiona do boków, wyczuwając sztylety ukryte w rękawach kaftana noszonego pod płaszczem. One również były dobrze ukryte. Gwardziści w górującej ponad dachami wieży tępo spoglądali na ulice, ale co też oni mogli wiedzieć. Ewentualny napastnik zniknąłby, zanim zbiegliby na dół.
Dźwięk dzwoneczków oznajmił jego wejście do karczmy. „Dwa Modrzewie” znajdowały się w północnej części rynku, dokładnie naprzeciwko budynku mieszczącego gabinety burmistrza i jego urzędników. Garmoth nie miał ochoty spoglądać w okna na trzecim piętrze, burmistrz na pewno już dowiedział się o jego przybyciu i możliwe, że właśnie teraz wyglądał przez nie. Nie miał ochoty widzieć się z tym człowiekiem, najchętniej w ogóle by tego nie robił, gdyby miał taką możliwość. Przeklęty pech sprawił, że akurat przebywał w Thardonie, gdy do króla napłynęło sporo skarg i próśb o przysłanie hulwyra. Rzecz jasna, nikt w prośbie nie odważył się tego napisać wprost, mało który władca przyznawał się otwarcie do korzystania z usług hulwyra czy, co więcej, posiadania kogoś takiego na nadwornym stanowisku. W królestwie było zaledwie kilka osób, które wiedziały, kim naprawdę są ludzie pokroju Garmotha. Tych, którzy wiedzieli, można było policzyć na palcach jednej ręki i Garmoth bardzo pragnął, aby tak zostało.
– Grzanego piwa i strawy! – zawołał w stronę karczmarki, zajmując miejsce przy wolnym stole. Kilka nielicznych grupek siedziało pod ścianami w pobliżu dwóch kominków, poza tym większa część sali była pusta. Stojąca za ladą pulchna kobieta pogoniła do kuchni dwie młode dziewczyny, które po chwili przyniosły dzban gorącego, pachnącego korzennymi przyprawami piwa i tacę z półmiskiem parującej baraniny z fasolą. Wszystkie trzy nosiły podobne żółte fartuchy, z tym, że karczmarka na krótkim rękawie miała trzy niebieskie pasy, jej pracownice zaś zaledwie po jednym.
Garmoth upił solidny łyk, niestety fala ciepła rozpływająca się po jego ciele nie zmyła poczucia bycia obserwowanym, co więcej, nasiliło się ono po wejściu do karczmy. Odgarnął z ust długie, przetykane siwizną wąsy, których końce dyndały na brodzie i zabrał się za jedzenie, kątem oka obserwując obie strony sali. Nic się jednak nie stało, pochyleni nad stołami mężczyźni i kobiety przestali sobie zaprzątać nim głowę i powrócili do własnych, toczonych przyciszonym głosem rozmów.
Pulchna karczmarka zjawiła się u jego boku chwilę po tym, jak odstawił pusty półmisek i kończył dopijać stygnące piwo.
– Pięć pokoi stoi pustych. – Przysiadła na ławie po przeciwnej stronie stołu, kładąc na blacie grube niczym szynki ręce. – Będziesz miał zatem w czym przebierać, panie. Wnioskuję, panie, że stan dróg za miastem poprawił się, skoro przyjechałeś tutaj z samego rana. Mam nadzieję, że podróż upłynęła miło i przyjemnie. – Trajkotała dalej, w międzyczasie delikatnie rozchyliła zaciśnięte wcześniej palce prawej dłoni, podsuwając Garmothowi pod kufel pożółkłą, zmiętą karteczkę i wymownie wskazując oczami w prawą stronę. Rozwinął ją, odczytując koślawe pismo.
– Niech to szlag.
Od jednego ze stołów we wskazanej przez karczmarkę części sali wstała kobieta, której wcześniej nie zauważył, ukryta za plecami rosłych, barczystych mężczyzn. Jej gęste, czarne włosy spływały za ramiona, na czerwony kaftan z wysokim, wywiniętym na boki kołnierzem. Ruszyła ku schodom; jego spojrzenie, a po chwili także nogi powędrowały za nią na piętro, ku pokojom zajmowanym przez gości. Kilkoma szybkimi susami pokonał skrzypiące stopnie, dopadając ją w słabo oświetlonym, dusznym korytarzu. Chwycił kobietę mocno za ramię i przycisnął do ściany, ale ta nawet nie pisnęła z przerażenia, gdy podsunął jej pod gardło ostrze, które nie wiadomo skąd pojawiło się w jego dłoni.
– Posunięty w latach, a mimo to wciąż sprawny i pełen werwy – mruknęła miękko, jak kot drapany po głowie. Była wyraźnie rozbawiona, gdy mierzyła go wzrokiem. – Jestem pełna podziwu.
Twarz Garmotha musiała przypominać oblicze kata.
cdn…
Dobrze byłoby wprowadzić gwiazdki pomiędzy dwiema partiami tekstu. W tym kształcie edycyjnie tekst, przynajmniej dla mnie, marnie wygląda.
— I co, będziemy teraz tak dryfować do nikąd? — syknął Palthor. - donikąd
Wyłaniali się z mgły tak samo, jak w niej znikali, powoli. - można prościej: Wyłaniali się z mgły tak samo powoli, jak w niej znikali.
Ciekawie się zapowiada, tekst jest dobrze - w mojej opinii - napisany. Szkoda, że to tylko fragment, ale podobało mi się.
Pozdrawiam
Mastiff
Przybudówka na kutrze --- nowość w okrętownictwie. Sołtys --- to już bez komentarza...
Kroi się, jak przypuszczam, dłuższa historia. Poczekamy, zobaczymy...
Hehe, ten sołtys też mnie zastanawiał. Ale pomyślałem, że może to jeden z elementów fantastycznych?
Mastiff
Sołtysa zamieniłem na burmistrza - ten chyba bardziej pasuje do średniej wielkości miasteczka (w pierwotnym zamyśle była to wieś, zresztą nie wiem, co złego jest w sołtysie, no ale mniejsza o to). Wspomniane błędy poprawiłem, mam nadzieję że reszta jest jako tako w porządku. Co do nieszczęsnej przybudówki, nie znalazłem fachowego określenia tego "elementu" łodzi.
Jest to fragment większego tekstu, na który mam pomysł, a wrzuciłem go by sprawdzić, czy kogokolwiek zaciekawi choć trochę i czy jest sens pisać dalej. Pozdrawiam :)
Autorze, powszechnie używanym i zrozumiałym tego rodzaju określeniem jest "nadbudówka"...
Początek zachęcający, chociaż druga część trochę trąci wiedźminem, ale jeszcze nie wiem czy to dobrze czy źle.
Na razie nie jest najgorzej. Ale zapowiada się.Ta karczma występuje w bardzo wielu opowiadaniach, a zaczynam podejrzewać, że i bohaterka jest do niej przypięta na łańcuszku, jako dodatek. Część morska była znacznie lepsza.