- Opowiadanie: bemik - PIA

PIA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

PIA

Rozpacz. Bezradność. Te uczucia zawładnęły nim. Nie tylko umysłem. Także ciałem. Siedział przed ekranem komputera, na którym przesuwały się kolorowe obrazki. W tle przewijała się piosenka. Cały czas ta sama. Jedyna, której chciał teraz słuchać. Brudne strąki włosów spadały mu na twarz. Zaczepiały o szczecinę na policzkach. Nie miał siły, żeby je odgarniać. Ból, który zżerał mu wnętrzności, wysysał też resztki energii.

Kiedy z serca płyną słowa,

Uderzają z wielką mocą

I dlatego

Lubię mówić z tobą…

To była mantra, którą śpiewał razem z wokalistą. Sprawiała, że jeszcze bardziej bolało, ale chciał tego bólu. Chciał, by wreszcie zabolało tak niebotycznie, żeby coś w nim pękło. Jak wrzód, który długo dojrzewa, by wreszcie wystrzelić strumieniem ropy. Czekał na uzdrowienie i wiedział, że ono nie nastąpi. Że ona nie wróci. Nie teraz.

– Dlaczego, kurwa, dlaczego? – Rąbnął pięścią w biurko, aż rozsypały się wszystkie puszki po piwie, które wypił w ciągu ostatnich godzin. Patrzył bezmyślnie, jak rozbiegają się po blacie, spadają na podłogę. Patrzył na wylewające się i wsiąkające w dywan resztki. Znikały. Pozostawała tylko ciemna plama i smród.

Niechby już pojawiły się łzy. Nigdy nie płakał, ale sądził, że gdyby potrafił, byłoby łatwiej. Łatwiej? Z czym łatwiej? Z godzinami spędzonymi w samotności? Z wykonywanymi bezmyślnie czynnościami, o których nieudolnie wmawiano mu, że stanowią istotę życia i przyczyniają się do budowania dobrobytu społeczeństwa? Miał w dupie innych. Nie potrzebował ani ich, ani ich zadowolenia. Potrzebował tylko jej. Żeby żyć, jeść, oddychać. A jej nie ma. Zabrali ją.

Nawet sen nie przynosił ukojenia. We śnie była blisko. Ale kiedy chciał dotknąć jej ręki, czy zajrzeć w jasne, szczere oczy, nagle wyrastała między nimi ściana. Ręka, zamiast gładkiej, ciepłej skóry, dotykała szorstkiego muru. Usta, znikające za mgłą oddalenia, próbowały coś szeptać, ale dźwięk zakłócały odgłosy ogromnego mechanizmu. Zgrzyty i chrzęsty tłumiły to, co chciała mu przekazać. Budził się zmęczony, wściekły, zlany potem. I znowu ogarniała go rozpacz.

– Gdzie jesteś, maleńka?

Budzik zadzwonił na alarm. Niechętnie otworzył oczy. Trzeba spłacić dług zaciągnięty wobec społeczeństwa. Trzeba iść do pracy. Podniósł się i z obrzydzeniem zlustrował barłóg, który sam sobie zafundował. Smród przetrawionego alkoholu mieszał się z oparami unoszącym się w pokoju. Poszedł do łazienki. Prysznic był niezbędny, żeby zacząć normalnie funkcjonować. Normalnie?

- Może sprzątnę, jak wrócę – pomyślał, ale wiedział, że sam siebie oszukuje. Nie starczy mu sił. Znowu będzie oglądał zdjęcia z wakacji i otumaniał się kolejnymi piwami. To była jedyna używka dostępna na masowym rynku. Rząd uznał, że płyn, który ma zawartość tylko 3% alkoholu, nie zaszkodzi społeczeństwu. Żeby mieć całkowitą pewność, że naród nie zgłupieje od ilość wchłoniętych procentów, wprowadzono reglamentację. Wydzielano zresztą wszystko, nawet wodę. Ale od czego jest szara strefa. Miał znajomych. Świadczyli sobie wzajemnie przysługi. On podkręcał im sprzęt, oni załatwiali mu piwo. Teraz. Przedtem tego nie potrzebował. Pomagał im za darmo. Jakiś atawistyczny instynkt podpowiadał mu, że warto utrzymywać takie znajomości.

Siedem godzin pracy z dwudziestominutową przerwą na lunch minęły jak zwykle. Prześwietlał czipy, przeprowadzał selekcję – do naprawy albo do utylizacji. Siedem godzin odmóżdżenia. I dwadzieścia minut udawania, że wszystko jest w porządku.

Z ulgą opuścił przeszklony budynek. Strażnik w błękitnym uniformie przyjaźnie skinął mu głową, kiedy odbijał swoją kartę. W końcu pracował tu siedem lat.

Wybrał właściwy chodnik. Nie ten do domu. Ten do megaskładu. Dziś znowu musiał odebrać tygodniowy przydział żywności. I piwa. Pogmerał po kieszeniach i znalazł plastikową kartę na zakupy. Nie zapomniał jej włożyć, a raczej chyba jej nawet nie wyjmował z kieszeni spodni. Ile czasu ich już nie prał? Kurtki zresztą też. Dwa tygodnie? Nic dziwnego, że Fabian zaproponował mu spray odkażający.

Szklane drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Podszedł do lady i podał ekspedientce kawałek plastiku. Po chwili odebrał dużą torbę. Kobieta ze znudzonym, wyuczonym uśmiechem pożyczyła mu jeszcze miłego dnia.

- Idiotyczny zwyczaj – myślał rozdrażniony, wybierając chodnik do domu. Co ona o mnie wie? Jakim prawem życzy mi miłego dnia? Może ja chcę, żeby mój dzień był przesrany, albo nijaki. Albo beznadziejny.

Postawił torbę i bezmyślnie gapił się na przesuwające się klocki biurowców. Po chwili ich kwadratowe, szklane ściany zastąpiły nieprzezroczyste płyty budynków mieszkalnych. Przycisnął guzik. Chodnik zwolnił i umożliwił mu bezpieczne przejście na płyty prowadzące do jego domu. Znowu użył plastiku, żeby otworzyć główne wejście. Rząd identycznych drzwi w korytarzu. Wiedział, że za każdymi kryją się takie same mieszkania. Kuchnia z aneksem jadalnym, łazienka, pokój ogólny i sypialnia, którą on przerobił na gabinet do pracy. Tak to kiedyś nazwali z Piją. Stało tam biurko z ogromnym monitorem komputera, wygodny fotel i mała leżanka, gdyby zechciał odpocząć. Grafiki na ścianach to już jej dzieło. Uznała, że to miejsce potrzebuje trochę ozdób. Szkicowała, co badała. Ale powiększone i wycieniowane bakterie czy mikroby (nigdy nie wiedział, co jest co) stanowiły malownicze i niepokojące plamy. Oprawiał jej obrazki i wieszał na białych ścianach. Teraz był to jedyny ślad tego, że istniała. Że wypełniła całe jego życie.

Odsunął nogą puste puszki i odpalił kompa. Na tapecie pojawiła się jej twarz. Zakrywała się przed nim dłonią. Nie lubiła, kiedy ją fotografował. Albo tak się z nim drażniła, żeby mówił, że jest piękna i nie powinna ukrywać tego przed światem, a na pewno nie przed nim. Patrzył na delikatne rysy. Lekko wijące się jasne, niezbyt długie włosy. Oczy spuszczone. Rzęsy rzucają głęboki cień na policzki i łączą się z cieniem jej dłoni. Wygląda, jakby przesłaniała się wachlarzem.

Coś załkało w nim boleśnie. Zakłuło. Ale nie chciało pęknąć. Łzy nie chciały popłynąć. Sięgnął po puszkę z piwem. Na dziś starczy mu jego przydział. Ale jutro znowu odwiedzi chłopaków. I albo zapłaci pieniędzmi ze swojej plastikowej karty, albo pomoże naprawić jakiś drobiazg w dziwnych urządzeniach, które były im niezbędne do funkcjonowania w utajnionym świecie.

* * *

– Terri – Fabian chwycił go za łokieć – szef chce cię widzieć. Dorwał mnie w czasie lunchu. Masz się stawić po zmianie.

Uniósł głowę i spojrzał w stronę przeszklonego biura kierownika. Jego pokój zwisał częściowo nad taśmami, przy których pracowali. Nic nie mogło się ukryć przed jego spojrzeniem. Nawet podłoga była przezroczysta, żeby mógł patrzeć także na tych, którzy siedzieli pod nim.

Terri skinął głową. Niepokój tylko leciutko uszczypnął go w żołądek. Nawaliłem z czymś ostatnio? Spóźniłem się? Nie. O co może mu chodzić?

Wspiął się po schodach i zastukał w szklane drzwi, mimo że przełożony już go dostrzegł. Usłyszał brzęczyk i wszedł do pokoju. Było w nim duszno. Wypełniał go mdły zapach wody po goleniu albo perfum. W dziwny sposób przywodziło mu to na myśl odór panujący od kilku dni w jego mieszkaniu. Uśmiechnął się leciutko.

– Witaj, Terri. Siadaj! – Boss wskazał mu fotel po przeciwnej stronie biurka. – Musimy pogadać.

– Dzień dobry! – odpowiedział jak uczniak i posłusznie zajął wskazane miejsce.

– Jak się czujesz? – szef pytał ojcowskim tonem.

– Wszystko w porządku – odpowiedział mocno zaskoczony. Szef, który troszczy się o jego samopoczucie?

– Wiemy, że jest ci ciężko po rozstaniu z Piją. Rada martwi się o ciebie.

– Rada? Martwi się o mnie? – Gorączkowo starał sobie przypomnieć, co mógł ostatnio nawywijać. Ale nic nie przychodziło mu do głowy.

– Wydaje się nam, że przedkładasz dobro jednostki, swoje dobro, nad dobro ogółu. Dlatego postanowiliśmy nieco zainterweniować. Gremium jednogłośnie ustaliło, że należy cię wysłać na miesięczny kurs doszkalający. Po rozstaniu z Pią zauważyliśmy, że zaczynasz zaniedbywać swoje obowiązki i pijesz ponad normę.

Chciał zaprzeczyć, ale szef nie pozwolił dojść mu do słowa.

– Nie kłam. Sprawdziliśmy ilość puszek w twoich śmieciach. Znacznie wykraczają poza przydziałową ilość.

- Kurwa, nawet moje śmieci sprawdzają? A gdzie wolność osobista? – Najeżył się wewnętrznie, ale nie odważył się protestować.

– To już jest przestępstwo. Ale biorąc pod uwagę twoje dotychczasowe osiągnięcia i ze względu na Piję, chcemy dać ci szansę. Nie powiadomimy Urzędu Bezpieczeństwa, ale musisz zmienić swoją postawę. Pomoże ci w tym kurs. Jutro o siódmej rano masz być gotowy. Spakowany, czekasz na dalsze instrukcje.

Terri podniósł się, słusznie uznając, że po tych słowach rozmowa jest już zakończona. Wyszedł przed budynek. Narozrabiał, ale sam sobie jest winien. Zamiast oddawać się pijaństwu po stracie Pii, powinien był rzucić się w wir pracy. Ona tam przecież też pracuje. Również dla niego.

Wszedł na chodnik do domu.

- Gówno prawda! Mam prawo do swojej prywatnej rozpaczy, a oni nie powinni się wpierdalać! – Zauważył, że znowu często przeklina. Nie robił tego od dawna. Od kiedy poznał Pię, czyli od sześciu lat. Bo ona tego nie lubiła. Ale teraz jej nie ma. Został sam i ma przesrane.

* * *

Hologram rozświetlił się mdłym, błękitnym światłem. Po chwili pojawiły się słowa.

Chodnik numer 37. Plac Wolności. Zbiórka przy obelisku. Masz trzydzieści sześć minut.

Zebrał paski od worka ze swoimi rzeczami. Rozejrzał się po mieszkaniu, czy czegoś jeszcze nie zapomniał. Wzruszył ramionami na widok syfu, jaki zapanował w jego domu. Wyszedł na korytarz i zamknął drzwi. Kartę z zaszyfrowanym kluczem wrzucił do skrzynki pełniącej funkcję gospodarza domu. Taki był obowiązek. Nieobecność powyżej trzech dni wymagała, aby klucz trafił tutaj.

Stanął na chodniku. Wiedział, że dowiezie go do placu Wolności, który był ostatnią stacją na tej linii. Nie chciał myśleć o tym, co było, ani o tym, co go czeka.

Pod obeliskiem stała już spora grupka. Wśród nich były nawet dwie dziewczyny. Terri ustawił się nieco z boku. Obserwował pozostałych. W oczy rzucał się rudowłosy, piegowaty chłopak. Wysoki jak tyka, co chwilę zdejmował grube okulary i przecierał je nerwowo rąbkiem rozciągniętego T-shirta.

Po dwóch minutach pojawił się pojazd. Robot, seksownym głosem gwiazdki porno, zaprosił ich do wnętrza. Terri zajął miejsce koło rudzielca.

– Cześć, mam na imię Symo. – Chłopak wyciągnął dłoń.

– Terri. – Uścisnął rękę i poczuł ulgę, że nie jest mokra i spocona, jak podejrzewał. Mało tego, uścisk był zadziwiająco mocny jak na taką chudą tyczkę.

– Za co? – spytał Symo.

– Co „za co”? – nie zrozumiał Terri.

– Za co cię zesłali?

– Zesłali? Aha – domyślił się wreszcie. – Nie mam pojęcia. A ciebie?

Chłopak wzruszył ramionami. Z bliska widać było, że jest znacznie młodszy od Terriego. Mógł mieć jakieś siedemnaście lat.

– Za zadawanie pytań.

– Jak to? Przecież każą nam pytać, żeby nie było niejasności w naszym życiu.

– Widać pytać też należy zgodnie z szablonem – chłopak zaszeptał mu prosto do ucha. Przysunął się przy tym tak blisko, że jego wargi musnęły małżowinę uszną i to spowodowało, że Terri odsunął się gwałtownie. Tak blisko szeptała do niego tylko Pia.

Próbował wyglądać przez okno. Ale szyby były wykonane z nieprzezroczystego plastiku. Nie sposób było cokolwiek zobaczyć. Jednostajny szum poduszkowca usypiał. Możliwe też, że coś wpuszczono wraz z powietrzem pompowanym do wnętrza, bo po kilkunastu minutach wszyscy pospali się jak kocięta.

Robot obudził ich seksownym głosem na kilka minut przed końcem jazdy. Zdążyli powyciągać bagaże ze skrytek i poprawić zgarmoloną odzież. Pojazd zatrzymał się bez szarpnięcia, po czym rozchyliły się drzwi. Plac, na który wysiedli, był duży, kwadratowy i obsadzony prawdziwymi, chyba prawdziwymi, drzewami. Terri tylko raz widział prawdziwą, żywą zieleń. Kiedy Pia za wyjątkowe osiągnięcia w badaniu czegoś tam otrzymała nagrodę od swojego Instytutu – wycieczkę do Edenu. Pod wysoko sklepioną kopułą z przejrzystego poliwęglanu ujrzał drzewa, krzewy, kwiaty i trawę. Mógł ich nawet dotknąć. Były miękkie, soczyste i żywe. Przemawiały do niego miliardami szeptów. Zupełnie inne od tego, co spotykał na codzień. Drzewa na jego ulicy były mieszanką żywego organizmu i elektroniki. Nie przemawiały. Wydzielały tylko tlen i absorbowały dwutlenek węgla i inne zanieczyszczenia wytwarzane przez miasto. Taka stylizacja na naturalną oczyszczalnię smogu. Równie dobrze mogłyby wyglądać jak żelazka albo czajniki, ale ktoś uznał, że tak będzie lepiej dla ludzi.

Oprócz nich na placu nie było nikogo. Kolejny robot, z równie seksownym głosem, poprosił, aby udali się do wyznaczonych pomieszczeń. Symo przykleił się do niego. Nie protestował. Było mu wszystko jedno, z kim będzie dzielił pokój. Zgodnie z poleceniem rozpakowali się. Potem mieli się stawić w jadalni, dokąd prowadziła ich niebieska linia na wyświetlaczu, ciągnąca się po ścianach korytarza jak ślad śluzu po przejściu ślimaka. Tutaj kolejny robot zapoznał ich z planem zajęć na najbliższy miesiąc. Mieli ćwiczyć swoje ciało i umysł. Zapewne jedno i drugie miało spowodować, żeby nie dręczyły ich wątpliwości i nie zadawali pytań.

– Czy tu nie ma nikogo oprócz nas? – spytał szeptem Symo. – Tylko roboty?

– Nie. Nie ma tu innych ludzi – odpowiedział mu robot o głosie instruktora fitness. Żwawym, gładkim i radosnym. – Żywe jednostki są zbyt wartościowe, żeby zatrudniać je w takich miejscach.

- W takich miejscach? – pomyślał zdumiony Terri. To właśnie tu powinni być ludzie. Żeby wyjaśniać, tłumaczyć, naprowadzać na właściwy tor. I wyczuwać emocje. Tam, gdzie pracuję, mogłyby być roboty. Dla nich to byłoby idealne zajęcie – sortowanie dobrych i złych czipów.

- No właśnie – tknęła go kolejna myśl – dlaczego zatrudniają tam nas, a nie roboty? Bo człowiek musi coś robić, żeby nie zwariować – odpowiedział sobie sam. Nawet coś beznadziejnie głupiego. Robot może się wyłączyć. Nie potrzebuje ciągłej stymulacji.

– Kolacja o dziewiętnastej. Potem czas wolny do dwudziestej drugiej. Dwudziesta druga trzydzieści – cisza nocna – ogłaszał nadal radośnie robot.

– Czy możemy poruszać się po ośrodku? – zapytał ktoś z grupy.

– Tak. Obszar, gdzie możecie swobodnie się poruszać, jest oznaczony zieloną linią graniczną. Potem jest pole niebieskie – nie wolno go przekraczać. Wejście na pole czerwone grozi unieszkodliwieniem.

– Unieszkodliwieniem? – usłyszał zdziwiony głos zza swoich pleców. Obejrzał się. Pytała drobna szatynka. – Co znaczy „unieszkodliwieniem”?

– Niesubordynowany osobnik zostanie obezwładniony, odizolowany i pozostawiony w miejscu izolacji do czasu, aż pojawi się osoba z odpowiednimi uprawnieniami z Urzędu Bezpieczeństwa i przejmie dalsze czynności.

– Czyli jesteśmy w więzieniu! – Dziewczyna podsumowała uzyskane informacje.

– Mylisz się. – Robot usłyszał ją, mimo że mówiła szeptem słyszanym tylko przez osoby siedzące najbliżej niej. – To nie więzienie. To ośrodek resocjalizacji. Po czterech tygodniach i zdaniu końcowego testu zostaniecie przywróceni na łono społeczeństwa. Do tego czasu jesteście pod naszą opieką.

– Czyli jednak więzienie, tyle że przez miesiąc – zakończyła dziewczyna.

Terri odwrócił się do niej i uśmiechnął. Mała podobała mu się ze swoją czupurnością i niesubordynacją.

– Do kolacji zostało półtorej godziny. Wykorzystajcie ten czas na zapoznanie się z terenem. Miłego dnia!

Robot oddalił się, zostawiając ich samych.

– Może byśmy się poznali – na środek wystąpił wysoki blondyn – w końcu spędzimy tu razem trzydzieści dni.

Nastąpiła wzajemna prezentacja. Terri zapamiętał tylko kilka imion. Blondyn nazywał się Jero, a dziewczyna, która prowadziła dyskusję z robotem, Atti. Kiedy podawał dłoń Jero, poczuł, że chłopak zostawia mu coś w ręce. Spojrzał na niego, ale nic nie wyczytał w spojrzeniu.

– Chodźmy na to prawie świeże powietrze – zaproponował blondyn.

Terri zerknął w swoją dłoń. Ściskał niewielką karteczkę. Instynkt kazał mu ją ukryć przed wścibskimi oczami kamer. Odczytał ją dopiero pośrodku placu, w miarę daleko od czujników, ale i tak udawał, że wydłubuje coś z dłoni.

Jesteśmy obserwowani i podsłuchiwani. Uważaj!

Zaskoczyła go ta informacja. To było oczywiste. Od zawsze zdawał sobie sprawę, że nigdy nie jest sam. Po co więc podsuwać takie karteczki, skoro każdy o tym wie.

Żebym nie chlapnął czegoś, czego nie powinienem!

Skinął głową w kierunku Jero. Właśnie zastanawiał się, co ma zrobić z tym dowodem niesubordynacji, kiedy poczuł, że pomiędzy palcami przecieka mu jakiś płyn. Zerknął na dłoń. Karteczki nie było. Została tylko wilgoć, którą wytarł w spodnie.

* * *

Dzień rozpoczęli od przebieżki wokół placu, potem śniadanie i kilka godzin zajęć z robotami-nauczycielami, w takcie których na nowo uczyli się wdzięczności wobec władzy i społeczeństwa za życie, jakie mogą wieść. Wszyscy siedzieli znudzeni, nieuważni. Tylko Atti od czasu do czasu ożywiała atmosferę, zadając niewygodne pytania. Gdyby to ludzie, nie roboty, udzielały odpowiedzi, Terri mógłby przysiąc, że spociliby się nieźle. Tylko Jero słuchał pilnie i robił notatki.

Pieprzony spiskowiec – myślał, patrząc na niego z niesmakiem. Ale chłopak nie zwracał uwagi na spojrzenia.

Po obiedzie mieli chwilkę przerwy, a potem znowu spotkali się. Tym razem w sali gimnastycznej. Roboty zorganizowały im taką rozrywkę, że ledwie żyli. Wielokrotne powtarzanie tych samych ćwiczeń sprawiło, że spłynęli potem i bolały ich wszystkie mięśnie. Terri czuł się jeszcze gorzej od pozostałych. Mijał drugi dzień odkąd zakończył swoją przygodę z piwem. Jego organizm domagał się chociaż odrobiny alkoholu. Dwa miesiące treningu sprawiły, że nie mógł teraz przestać o tym myśleć. Stał pod prysznicem i czekał, kiedy gorąca woda uśmierzy trochę ból. Tuż obok niego pojawiła się sylwetka Jero. Rozkręcił mocniej prysznic i przysunął się bliżej.

– Jak nie będziesz notował i zapamiętywał tego, co mówią na zajęciach, nie zdasz testu i wylądujesz w kolonii karnej. A to już nie takie zabawne jak tutaj. Wierz mi, wiem, co mówię. Miałem okazję rozmawiać z kimś, komu udało się stamtąd uciec.

– Nikt stamtąd nie ucieka – Terri wyszeptał prawie bezgłośnie.

Jero nie odezwał się, ale spojrzał tak, że Terriemu przeleciały ciarki po grzbiecie.

W jakiś sposób instrukcje Jero dotarły do całej grupy. Uczyli się więc zgodnie z programem. Roboty wydawały się zadowolone, albo ktoś, kto nimi kierował, bo po pierwszych czterech dniach dostali wolne popołudnie.

Usiedli bezpośrednio na sztucznej nawierzchni boiska. Rozmowa się nie kleiła. Po informacji Jero, że są bez przerwy inwigilowani, mimo że i tak byli tego świadomi, jakoś ciężej szło wymienianie się swoimi spostrzeżeniami. Chłopak popatrzył na nich skupionym wzrokiem. Wyglądało, jakby ważył jakąś decyzję. W końcu spuścił głowę i zaczął coś majstrować przy zegarku.

– Teraz możemy rozmawiać – powiedział podnosząc głowę. – Włączyłem zakłócanie. Nic nie usłyszą. Tylko szumy.

– Jak to? – zainteresowała się Atti.

– Mam to urządzenie wmontowane w zegarek – powiedział Jero przyciszonym głosem. – Nieważne. Wiecie, dlaczego tu jesteśmy?

– Bo odstajemy od reszty – wypalił bez namysłu Symo.

– Zgadza się – potwierdził Jero. – Każdy z nas odstaje w jakiś sposób. Zadajemy niewygodne pytania, zachowujemy się nie tak, jak sobie życzą. Jesteśmy groźni.

– Groźni? – zaśmiała się druga dziewczyna. Chyba miała na imię Hope.

– Tak. Każde odstępstwo od normy zapowiada jakąś mutację. Jak w roślinach. Jeśli jest mniej deszczu roślina, żeby przeżyć, musi się do tego przystosować. Powstaje odmiana odporna na suszę. Kolejne pokolenia wzmacniają tę cechę. Powstaje nowa populacja, która nie boi się suszy.

– Co ty gadasz? Jakie rośliny, jaka susza?

Terri zrozumiał od razu.

– My jesteśmy tym pierwszym pokoleniem, które wytworzyło inne zachowania. W tym przypadku niepożądane. Przez rząd. Okazujemy niezadowolenie, drążymy niewygodne tematy. Boją się, że możemy być zaczątkiem czegoś nowego, groźnego.

– Masz na myśli rewolucję? – Hope zachichotała nerwowo.

– Coś w tym stylu. Za co tu jesteście?

Zapadła głucha cisza.

– Dobra – powiedział Jero. – Ja zacznę. W moim zakładzie pracy ludzie sortowali odpady. W tym radioaktywne. Mimo zabezpieczeń zdarzało się, że zostawali napromieniowani. Roboty zaś przeprowadzały końcową utylizację. Tam, gdzie już nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Zacząłem pytać, dlaczego. I wyszło mi, że roboty są zbyt drogocenne, żeby narażać je na zniszczenie z powodu promieniowania. Mimo że do dyspozycji mieliśmy tylko te słabsze, z wcześniejszych generacji. Były tańsze. Ale i tak wartość człowieka nie była ważna.

– Ja pytałem za dużo – odważył się Symo. – W szkole nikt nie kwestionował podawanych informacji. Tylko ja. Nawet nazwali mnie „Pan Dlaczego”.

– Ja wstawiłam się za koleżanką – odezwała się Atti. – Udało jej się wyhodować prawdziwą roślinkę. W starych księgach, między kartkami, przetrwało jakieś nasionko. Nawet nie wiem czego. Znalazła je przy katalogowaniu starodawnych woluminów. Wsadziła je do kubeczka wypełnionego ziemią i podlewała. Coś wyrosło. I wtedy jej koleżanka doniosła na nią.

– Widziałem takie rośliny – wtrącił Terri. – W Edenie. Są zupełnie inne od tego, co mamy tutaj. Myślałem, że te – wskazał ręką otaczające ich drzewa – są też prawdziwe.

– A dlaczego miałyby być? – zdziwił się Jero.

– Bo jesteśmy za miastem. Myślałem, że poza miastami istnieje przyroda. No wiecie – rośliny, zwierzęta.

– Żartujesz – Hope wzruszyła ramionami – to już nie istnieje.

– Istnieje – zaprzeczył cicho Jaro.

– Głupi jesteś. Skąd to wiesz?

– Wiem – powiedział chłopak i zwrócił się do Terriego. – A ty? Za co tu jesteś?

– Za piwo – odpowiedział lakonicznie, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia. Opowieść o Pii byłaby zbyt bolesna.

– Skąd wiesz, że poza miastami jest życie? – nie odpuszczała dziewczyna.

– Wiem. Miałem okazję pogadać z kimś, kto dużo wie na ten temat. Miasta to sztuczne twory, ale łatwiej w nich panować nad masą. Ludzie są uzależnieni od cotygodniowych racji. Przyzwyczaili się, że ktoś za nich podejmuje decyzje. Gdyby rozleźli się po pustyni…

– Koniec pogaduszek – przerwał nagle Achim. – Płynie do nas seks-bomba.

Rzeczywiście, po płycie sunęła ku nim bardzo zaokrąglona postać robota. Jero wyłączył zakłócacz i kontynuowali już zupełnie niewinną rozmowę.

* * *

Siedział na tarasie. Patrzył w niebo. Czy jest prawdziwe, czy też sztucznie wytworzone, jak wszystko dookoła? Czy jest coś prawdziwego w jego życiu? Jedzenie? Drzewa? Niebo? Nic. Kompletnie nic. Wszystko dzieje się, bo ktoś tym steruje. Przypomniał sobie dotyk mokrej trawy na łące w Edenie. Pia kazała mu wtedy ściągnąć buty. Dreptał po murawie zaskoczony miękkością, ciepłem i życiem, jakie pulsuje pod jego stopami. To było prawdziwe. Jak jego uczucie do Pii. Przypomniał sobie jej dotyk. Jej uśmiech. Zapach.

- Dlaczego ona? Dlaczego właśnie ona? – zadał sobie pytanie. Odpowiedź znał od dawna. Bo była dobra w tym, co robi. Bo jej badania dawały ludziom szansę na powrót do dawnego życia. Żeby były lasy, łąki, woda. I zwierzęta.

Zamknął oczy. Sen ukoił jego ból. Po raz pierwszy od dawna pozwoliła mu dotknąć swojej twarzy. Poczuł jej oddech. Jak lekki powiew wiatru. Świeży i ciepły. Gładziła jego twarz i ścierała łzy. Łzy? Skąd się wzięły. Jak? Nie wiedział, ale pozwolił im płynąć. Były jak katharsis.

* * *

Miesiąc intensywnego treningu fizycznego dało efekt. Jego ciało znów było jak sprężyna. Mięśnie wyskakiwały przy każdym ruchu. Na brzuchu nie zostało śladu tłuszczu. Zapomniał o piwie. Nie zapomniał o Pii.

Zaprzyjaźnił się z Jero, Atti i Symo. Resztę też polubił, ale oni najczęściej trzymali się razem. Razem też rozmawiali przy udziale włączonego zakłócacza. Kiedyś wreszcie Terri zdecydował się opowiedzieć o Pii. Trochę nieskładnie i zacinając się od nadmiaru kłębiących się uczuć, zdradził wreszcie swoją tajemnicę.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego musiała tam zniknąć. Przecież robi coś dla dobra wszystkich ludzi. Czemu musi być zamknięta?

Jero pokiwał głową. Jak stary człowiek, który z racji swojego doświadczenia wie więcej, ale nie chce nic powiedzieć.

Szkolenia przebiegały bez zakłóceń. Pilnie słuchali, robili notatki, uczyli się. Test zaliczyli celująco. Mogli wrócić na łono społeczeństwa.

Powrót do domów przyjęli jednocześnie z ulgą i z obawą. Tu życie było proste. Przez chwilę nie zadawali pytań. Żadnych trosk. Żadnej niepewności.

– Połknij to – Jero podał mu maleńką tabletkę. – I zabierz tyle jedzenia i wody, ile ci się uda.

Jedli ostatnie wspólne śniadanie. Potem mieli wsiąść do poduszkowca i rozstać się na zawsze. Terri zerknął ukradkiem na maleńką, czerwoną drażetkę. Wsunął ją do ust. Nauczył się ufać Jero. Chociaż nie wiedział po co, uznał, że skoro on mu polecił, należy to wykonać. Zauważył, że Atti i Symo dostali takie same. Zebrali bagaże i usadowili się na siedzeniach. Ich czwórka obok siebie. Pojazd ruszył z ledwie wyczuwalnym szarpnięciem. Po kilku minutach wszyscy zasnęli. Oprócz nich. Spojrzeli pytająco na Jero, ale on przyłożył tylko palec do ust. Milczeli. Dopiero, kiedy włączył urządzenie, odezwali się kaskadą podnieconych głosów.

– Cicho – nakazał im. – To mikrozakłócacz. Nie poradzi sobie, jeśli będziecie się tak darli!

Uspokoili się. Gestem pokazał, żeby przysunęli się do okna. Ze spodni wyłuskał maleńką latarkę. Świeciła słabym, fioletowym światłem. Podświetlił szybę i polecił im wyjrzeć na zewnątrz.

Za oknem przesuwał się przedziwny krajobraz.

– Co to? Jakaś videoprojekcja? – zaszeptała Atti z nosem przyklejonym do szyby.

– Nie. To rzeczywistość – zaprzeczył Jero.

– Jak to? – Pytanie Atti zabrzmiało jak skarga.

Przed ich oczami przewijały się obrazy, jak na starych filmach. Poszarpane rumowiska skał, a między nimi rachityczne krzaki nieśmiało próbujące swoich sił w walce z pyłem, kurzem i suszą.

– To jest świat? Prawdziwy?

– Tak. – potwierdził Jero. – Świat, który sam próbuje się odrodzić. Bez pomocy ludzi. Jeśli chcecie, możemy tam pójść!

– Żartujesz, prawda? – pytał przestraszony Symo.

– Nie. Nie żartuję – odpowiedział z powagą Jero. – Tam są ludzie!

– Ludzie? Jacy ludzie?

– Tacy, którzy mieli dość życia w uporządkowanym, sterylnym świecie. Zapragnęli normalności. Odetchnąć swobodnie.

– Ale tam nie może przeżyć żaden człowiek.

– Może. Jest ciężko, ale udaje się. Niektórym.

Zapadła cisza.

– Więc jak? Idziecie ze mną, czy wracacie?

– A ty tam idziesz? – zaszeptała Atti wpatrzona w chłopaka jak w obraz.

– Tak.

– Dlaczego? Zginiesz tam!

– Jeśli nawet. Wolę krótko, ale intensywnie. Tam – wskazał kierunek, gdzie powinno znajdować się ich miasto – tam wszystko jest mdłe. Smakuje jak mięso bez przypraw, Na dodatek sztuczne mięso.

– Idę z tobą – powiedział Terri i sam zdumiał się swoją decyzją.

– Ja chyba też – usłyszeli niepewny głos Symo. – Mam dość sztucznego mięsa.

– To ja z wami – dołączyła się Atti.

– Przecież się boisz! – wytknął jej Jero.

– Tam też się boję – przyznała cichutko dziewczyna. – Pierwszy raz odważyłam się głośno wyrazić opinię i natychmiast wylądowałam w ośrodku.

Jero pomajstrował przy klamrze swojej torby i wyciągnął cienką szpilę.

– To unieruchomi poduszkowiec i da nam szansę na ucieczkę.

Zsunął się w przejście między siedzeniami i wężowym ruchem przemieścił w stronę automatu prowadzącego pojazd. Robot nie zareagował. Pewnie ze względu na to, że mieli przespać całą drogę, został przestawiony w tryb czuwania tylko nad trasą. Jero wyciągnął szpilę i wsunął ją w niewielki otwór tuż nad łączeniem tułowia z okrągłą głową. Poduszkowiec zatrzymał się z leciutkim sapaniem. Natychmiast też rozsunęły się drzwi.

– Wyskakujcie! Ale już! – zakomenderował Jero.

Schwycił swoją torbę i pierwszy wyskoczył na spaloną słońcem, niegościnną ziemię.

* * *

– Nie przetrwają nawet tygodnia. – Mężczyzna w ciemnym garniturze zerknął na pulchną kobietę, siedzącą tyłem do niego. Nawet nie odwróciła się. – Mamy satelity nad tym obszarem. Będziemy ich śledzić?

– Nie. Nie ma takiej potrzeby. Zdaje się, że to tam udało ci się wygnieść kolejną grupę renegatów, prawda?

– Tak, pani.

– Więc nie przetrwają bez ich pomocy. To smarkacze. A teraz idź, proszę, i zostaw mnie samą.

Mężczyzna odwrócił się i wymaszerował posłusznie za drzwi.

* * *

– Fuj – Atti wytarła rękawem usta i język – ten pył wciska się wszędzie. Ile jeszcze będziemy leźć?

– Nie wiem. – Jero rozmazał na twarzy kolejną smugę pyłu zmieszanego z potem. – Już powinniśmy dotrzeć!

– Ale nie dotarliśmy i, cholera… – Symo wypluł kawałek czegoś, co wpadło mu do ust. Po chwili kończył zdanie – i nie zanosi się, żebyśmy się tam wkrótce znaleźli.

To tajemnicze „tam” oznaczało bliżej nieokreślony wąwóz albo jar, gdzie ponoć przebywała grupa takich samych szaleńców jak oni. Byli to ludzie, którym udało się uciec z kolonii karnych, albo którzy zdołali, mimo zabezpieczeń, opuścić miasto.

– To jednak był idiotyzm – jęknęła Atti. – Tu nie da się żyć. Normalnie.

– Chrzanisz, kobieto – zaprzeczył jej Jero. – Tu żyjesz bardziej normalnie niż tam, w mieście.

– Bredzisz – powiedział spokojnie Terri sadowiąc się na niewielkiej skale. – Tu nie ma i nie będzie życia. I powiem ci, że gówno mnie to obchodzi.

– Co? – Cała trójka stanęła z rozdziawionymi ustami. Terri? Zawsze taki spokojny, zrównoważony?

– O co ci chodzi? – Jero stanął nad nim.

– Tu nie ma życia i nie będzie go. Ale ja mam to gdzieś. Chcę odnaleźć Pię. Po to tu jestem. Z nią mogę żyć gdziekolwiek. Nawet tu, jeśli będzie trzeba.

– A jeśli ją nawet znajdziesz, to jak ją wyciągniesz z tego Instytutu? – zatroskała się Atti.

– Nie wiem. Będę się martwił później. Teraz trzeba znaleźć kogoś, kto wskaże nam drogę. Więc dobrze by było – zwrócił się do Jero – żebyś nas wreszcie doprowadził do tych gości, o których tyle gadałeś!

– A co ja innego robię?

Znowu maszerowali potykając się o okruchy skalne. Kończyła im się żywność, a co gorsza, woda. Mimo, że zabrali wszystkie zapasy z poduszkowca i racjonowali je rygorystycznie, ich plecaki robiły się coraz lżejsze.

– Co tam świeci? – Atti wskazała im ręką kierunek.

Na tle fioletowego nieba zauważyli migające, jasne błyski.

– To nasze miasto – jęknął Terri. – Wróciliśmy. Szlag by to trafił! – przeklął i kopnął kamień.

W nocnej ciszy rozległ się stukot, kiedy przetaczał się po innych okruchach skalnych. W końcu zatrzymał się na jakimś surrealistycznym wyobrażeniu rośliny.

– Nie mamy wyjścia – powiedział Jero. – Musimy tam iść. Kończy nam się woda. Może w pobliżu miasta kogoś znajdziemy.

Podążyli w kierunku światła. Po godzinie znaleźli się w obrębie wielkiego wysypiska. Wprawdzie teraz miasto przetwarzało wszystkie swoje śmieci, ale kiedyś było inaczej. To, co wydawało się nieprzydatne, wywożono za granicę miasta i porzucano.

Stanęli i chłonęli przerażający widok. Miliony ton śmieci. Wiatr przerzucał kawałki starych papierów i szmat. Marnotrawstwo. Teraz wszystko zostałoby przerobione.

– Co to było? – zaszeptała nagle Atti i chwyciła Jero za łokieć.

Chłopak położył palec na ustach i nakazał im się ukryć. Niedaleko od nich poruszyła się góra odpadków. Szczęknęło coś, jakby ktoś otwierał metalowy zamek i spod sterty wynurzyła się postać. Młody mężczyzna rozejrzał się wokoło, przyczajony jak zwierzę do skoku w razie, gdyby odkrył jakieś zagrożenie. Widać uznał, że jest bezpiecznie, bo wyprostował się i ponaglił kogoś jeszcze. Jero pokazał im na migi, że mają okrążyć nieznajomych. Rozdzielili się i pełzli po odłamkach starych cegieł, strzępach tapet i pyle, który ciągle nawiewał wiatr. Nagle Terri podniósł się i zakasłał.

Nieznajomy obrócił się szybko, jak polujący wilk, i z półobrotu wyrzucił coś w jego kierunku. Chłopak zdążył się uchylić. Kamień tylko świsnął mu koło ucha. Miesiąc ćwiczeń w ośrodku bardzo dobrze wpłynął na jego refleks. Jero gapił się bezradnie na rozgrywającą się scenę.

– Kurwa, Terri, mogłem cię zabić! – usłyszał głos obcego. – Co ty wyprawiasz?!

– Rozkoszuję się świeżym powietrzem – Terri odpowiedział spokojnie. – Z nieba mi spadasz. A właściwie wyłazisz spod ziemi.

Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Nikt nie pytał drugiej strony, co robi poza murami miasta. Wystarczyło, że już kiedyś robili ze sobą udane interesy.

– To mój znajomy, Kret – przedstawił go przyjaciołom. – Pomagaliśmy sobie trochę. A to – wskazał drugiego – Jaszczur.

– Czemu takie zwierzęce przezwiska? – zdziwiła się Atti.

– Żeby było śmieszniej – odpowiedział ten drugi, ale w taki sposób, że wcale nie było im do śmiechu.

– Szukam Instytutu Nowa Ziemia. Wiesz, gdzie to jest? – Terri zapytał wprost.

– Może wiem, a może nie wiem. Na co ci ta wiedza?

– Tam jest ktoś, kogo chciałbym odwiedzić!

– Odwiedzić, mówisz. To masz mały problem.

– Tak?

– Tam są zabezpieczenia lepsze niż w Urzędzie Bezpieczeństwa. Prawie nie do przebycia.

– Prawie? – Terri uchwycił się tego słowa, jak tonący. – To znaczy, że jednak można się tam dostać?

– Kto może, ten może. Ty na pewno nie dasz rady.

– A ty?

– Ja – tak. Gdybym chciał. Ale nie chcę.

– Czy jest coś, co mogłoby cię przekonać?

– Spróbuj!

– Mieszkanie i karta do banku z zawartością paru ładnych tysięcy guli. Czy to jest coś, co cię może zainteresować?

– Wiesz, że jeśli próba się nie powiedzie, możemy wszyscy stracić życie?

– Domyślam się.

– Oni idą z nami?

Terri spojrzał pytająco na przyjaciół.

– Jasne. Chwilowo nie mamy innych planów. – Byli młodzi, pełni wiary w siebie i brawury. Pociągała ich przygoda i niebezpieczeństwo. I byli też nieświadomi tego, co mogło ich czekać. Może za wyjątkiem Jero.

Kret i Jaszczur zaprowadzili ich do jaskini wykopanej w stercie odpadków. Usiedli na kamieniach.

– Tu możemy rozmawiać spokojnie. Nie namierzą nas, tyle tu żelastwa i elektrośmieci.

– Patrolują ten teren? – zdziwiła się Atti.

– Pewnie. Ale robią to rzadko. Nie chce im się polować na pojedyncze szczury. Wolą polować na całe stada. Ostatnio wytłukli tutaj kilkanaście osób. To znaczy, że mamy okres względnego spokoju.

Domyślili się, że zapewne chodzi o grupę, do której prowadził ich Jero.

– Instytut jest tam, w obrębie miasta – Kret wskazał kierunek. – Pod osłoną pola siłowego i niezliczonych kamer. Ale…

– Jest w mieście? – przerwał mu wstrząśnięty Terri. A on myślał, że wywieźli ją setki kilometrów. Może dobrze, że nie wiedział.

Ustalili plan. Przekazał im swoją kartę. Kod do mieszkania miał podać po zakończeniu akcji. Tej nocy spał bez snów. Bez bólu i strachu. Kolejna doba miała zaważyć na jego życiu. Ale nie bał się. Jeśli zginie, to ogarnie go wreszcie spokój. Jeśli odzyska Pię, też odzyska spokój. I radość życia. Nie myślał o tym, gdzie to życie będzie się toczyło.

* * *

Jeden dzień zabrało Kretowi i Jaszczurowi skompletowanie potrzebnego sprzętu. Szczodrze korzystali przy tym z karty Terriego. Mieli pójść wszyscy oprócz Atti. Nie chcieli jej narażać. Jeśli nie wrócą do rana, miała skorzystać z korytarza, którym teraz zamierzali wejść do miasta. Ktoś miał na nią czekać u wylotu i pomóc.

Mężczyźni ustawili się w szeregu i kolejno znikali we wnętrzu czarnej czeluści. Pochód rozpoczynał Kret, a zamykał Jaszczur.

Tunel wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Niezbyt wysoki powodował, że poruszali się mocno przygarbieniu. Po kilkunastu minutach Terriemu zdawało się, że pęknie mu kręgosłup. Na szczęście Kret zarządził postój. Usiedli pod ścianami.

– Czyje to dzieło? – spytał Jero wskazując ręką korytarz.

– Nie nasze – odpowiedział mu Jaszczur. – Nam udało się tylko go znaleźć.

– Gdzie się kończy?

– W piwnicy starej, niezamieszkanej kamienicy. Mają ją wkrótce wyburzyć i postawią na jej miejscu kolejny blok.

– I co wtedy?

Jaszczur wzruszył ramionami.

– Zasypiemy wejście i zrobimy nowe.

W piwnicy śmierdziało stęchlizną i moczem. Kret nakazał im całkowitą ciszę i polecił wspiąć się po schodach na piętro.

– Czekamy do północy. Instytut jest tam! – Wskazał ręką.

Za powybijanymi szybami ich chwilowego schronienia rozciągał się Instytut Nowa Ziemia. Szkło, druty, światło. Przestronnie, czysto i sterylnie. Żadnej zieleni. Nawet sztucznej. Zupełnie odwrotnie do tego, co widzieli po tamtej stronie korytarza. Tam była sucha ziemia, pył wciskający się wszędzie, chimeryczne słońce. Ale były też rachityczne krzewinki, które usiłowały przeżyć na przekór wszystkiemu, co je otaczało. Sprawiały, że człowiek chylił czoło przed potęgą natury, która przetrwała wszystko i czekała na odpowiedni moment, żeby znowu wybuchnąć pełną siłą.

– Jero i Symo – usłyszeli szept Kreta – macie tu broń. Niewiele może, ale też nie chodzi o to, żebyście narobili szkody. Macie odwrócić uwagę straży. Słuchacie we wszystkim Jaszczura. My pójdziemy w przeciwną stronę. Dam wam znać, kiedy macie się ewakuować.

Zebrali po cichu swoje rzeczy. Jero i Symo ściskali niepewnie w dłoniach nieduże pistolety. Jaszczur popchnął ich w stronę wyjścia i wsadził do niewielkiego pojazdu oznaczonego symbolami Służb Miejskich.

Kret i Terri wysunęli się chwilę później. Pod ścianami dobiegli prawie pod samą siatkę oddzielającą ich od Instytutu. Przed nimi rozciągała się rozległa, jasno oświetlona przestrzeń.

– Zanim dotrzemy do budynków zdążą nas trzydzieści razy wystrzelać – zauważył ponuro Terri.

– Zwariowałeś? Myślałeś, że będziemy lecieć na skuśkę po tym polu? – zaśmiał się Kret.

– To jak?

– Kanalizacją, jak szczury. O pierwszej zamykają odpływy, żeby roboty miały czas oczyścić rury. Mamy czas do trzeciej. Jak się spóźnimy, to jeszcze jest szansa, że spłyniemy jak ścieki do zbiornika retencyjnego.

Przykucnęli za stertą gruzu. Po przeciwnej stronie placu usłyszeli przytłumione odgłosy strzałów i ujrzeli, jak pod bramę zlatują się wszyscy żywi i automatyczni strażnicy.

– Już pora! – Kret szturchnął Terriego. – Mamy spory kawałek drogi przed sobą. Twoja przyjaciółka mieszka w skrajnym, lewym skrzydle.

Terri nawet nie pytał, skąd chłopak ma takie informacje. Podążył za nim do do wylotu zamkniętego kratą. Kret wyciągnął plastikowy kartonik, przeciągnął nim po czytniku i wstukał kod. Zanim zniknęli w ciemnym wnętrzu, odwołał, jak się wyraził, „oddział dywersyjny”. Rura była ogromna. Szło się wygodniej niż tunelem pod śmietniskiem. Po drodze mijały ich roboty, ale nie zwracały na nich uwagi. Tylko dwa razy Kret przystawiał do wysuniętych czytników kolejny plastikowy kartonik.

– Mam kartę identyfikacyjną obsługi technicznej.

Kret poruszał się z pewnością siebie, jakby był w swoim mieszkaniu. Zapewne bywał tu nie raz.

– To tu. – Wskazał wreszcie białe drzwi.

Terri poczuł jak łomocze mu serce. Co będzie, jeśli Pia nie zechce z nim pójść? Zawahał się.

– Kurwa, włazisz wreszcie, czy będziemy czekać aż zobaczy nas jakiś żywy strażnik?

Pchnął drzwi i obaj wsunęli się do pokoju. Dziewczyna spała.

– Pia… – Klęknął przy łóżku.

Obudziła się natychmiast. Spojrzała na niego całkiem przytomnie.

– Jesteś naprawdę, czy tylko…?

– Jestem. Tęskniłem za tobą tak strasznie…

– Pośpieszcie się – syknął Kret.

– Pia, kochanie – Terri chwycił jej dłonie i ściskał tak mocno, że musiało ją to boleć – chodź z nami. Na zewnątrz jest życie!

Głos łamał mu się od nadmiaru emocji i słów, które chciał jej natychmiast przekazać.

– Czekałam na ciebie. – Pia usiadła na łóżku. – Wiedziałam, że przyjdziesz. Oszukali mnie! Już dawno mogli odtworzyć życie. Ale powiedzieli, że jeszcze za wcześnie.

– To po co cię tu sprowadzili?

– Bo moje badania stały się dla nich niebezpieczne. Zaczęli się obawiać, że je ogłoszę i wtedy…

– Mniejsza z tym! – ponaglił ich Kret. – Ruszcie dupy, bo za chwilę dla nas będzie za późno!

* * *

Siedzieli na kamieniach i odpoczywali. Jero, Atti, Symo, Terri i Pia. Miasto pozostało daleko za nimi. Jego poświatę można było wziąć za odblask gasnącego słońca.

– Zobacz – Terri pokazał Pii maleńką, bezlistną roślinkę – to może być początek nowego życia. Przyczaiła się i czeka. Potrzeba tylko wody.

– Ale jej nie ma! – zauważył złośliwie Symo.

– Ale ja wiem, gdzie jest! – Pia uśmiechnęła się. – Bardzo dużo wody. Terri, możesz skontaktować się z Kretem i Jaszczurem? Ich pomoc może okazać się niezbędna! Będzie woda – będzie życie!

Koniec

Komentarze

Co oznacza ten przymiotnik "zgarmolona odzież"? Sporo powtorzeń wyrazów, tak nawiasem mówiąc...  

"Zgarmolona" wprawdzie nie istnieje w słowniku, ale ja w swoim otoczeniu  dość często słyszę i używam tego przymiotnika. Oznacza pomiętą, pogniecioną albo jak psu z gardła. Uważasz, że powinnam zastąpić to gwarowe wyrażenie jakimś ogólnie znanym?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Decyzja zalezy od Autorki... Przeczytałem. Dziecinne to jest, niestety, moim zdaniem. I to bardzo.

 

Teraz tylko przejrzałem, przeczytam w najbliższym czasie. Ale wpadło mi w oko: Pia, Pię, Piję... Autorko, ujednolić fleksję!

Opowiadanie zupełnie różne od Twoich poprzednich tekstów. Muszę wyznać, że wcześniejsze, mimo że nie trafiały w mój gust, były strawniejsze.

Uważam, że to opowiadanie nie jest do końca przemyślane. Rozpaczający Terri nie budzi mojego współczucia. Wszystko co mówisz o otaczającym bohatera świecie już gdzieś albo czytałam, albo widziałam, bo Twoja wizja świata nie jest nowa. Moim zdaniem, bohaterom zbyt łatwo przyszło wydostać się na wolność, a wprost nieprawdopodobne, że bez najmniejszych problemów weszli do pilnie strzeżonego obiektu, nie napotykając na najmniejsze przeszkody znaleźli Pię i, najzwyczajniej, pomaszerowali sobie w siną dal. I jeszcze sprawią, że odrodzi się życie. Mam wrażenie, że za bardzo z górki im poszło. Zupełnie jakby na obozie harcerskim zdobywali kolejną sprawność.  

 

„Rąbnął pięścią w biurko, aż się rozsypały wszystkie puszki po piwie, które wypił w ciągu ostatnich godzin. Patrzył bezmyślnie, jak rozbiegają się po blacie, spadają na podłogę.” – W pierwszym zdaniu proponuję by puszki się poprzewracały, bo „rozsypanie się” sugeruje, że rozpadły się na kawałki. W drugim zdaniu – puszki mogły się potoczyć, nie rozbiec po blacie.

 

„Tak to kiedyś nazwali z Piją.” - …z Pią,

 

„Wiemy, że jest ci ciężko po rozstaniu z Piją.” – …z Pią

 

„Dlatego postanowiliśmy nieco zainterweniować.” – Ja napisałabym: Dlatego pozwoliliśmy sobie na małą interwencję.

 

„…ze względu na Piję…” – …ze względu na Pię…

 

„…poprawić zgarmoloną odzież.” – Domyślam się, że miałaś na myśli odzież zmiętą, stłamszoną, ogólnie niechlujną. Czy „zgarmolenie” wymyśliłaś sama?

 

„Miesiąc intensywnego treningu fizycznego dało efekt.” – …dał efekt.

 

„Razem też rozmawiali przy udziale włączonego zakłócacza.” – Moim zdaniem zakłócacz nie brał udziału w rozmowie. Proponuję: Rozmawiali przy włączonym zakłócaczu.

 

„W nocnej ciszy rozległ się stukot, kiedy przetaczał się po innych okruchach skalnych. W końcu zatrzymał się na jakimś surrealistycznym wyobrażeniu rośliny.” – Stukot jest dźwiękiem i nie uważam, by mógł zatrzymać się. Jeśli już, to raczej ustać, wybrzmieć, przestać być słyszalnym.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lubię zajdlowskie klimaty. Nawet jeżeli t u nie ma nic nowego to jest jak dla mnie w miarę strawne, moim zdaniem 4/6.

Regulatorzy napisała: Moim zdaniem, bohaterom zbyt łatwo przyszło wydostać się na wolność, a wprost nieprawdopodobne, że bez najmniejszych problemów weszli do pilnie strzeżonego obiektu, nie napotykając na najmniejsze przeszkody znaleźli Pię i, najzwyczajniej, pomaszerowali sobie w siną dal. I jeszcze sprawią, że odrodzi się życie. Mam wrażenie, że za bardzo z górki*) im poszło.  

To nie wrażenie, to pewność. Zadziwiające, jak często takie cudowne finały wieńczą dzieła, nic dziwnego w tym, że wywołują znaczące westchnienie...  

 

*) podkreślenie moje.

A tym razem podziękuję za krytykę (bez sarkazmu). Przy moim pierwszym tekście rozpętałam straszną dyskusję i nie bardzo potrafiłam wytłumaczyć, o co mi chodzi. A chodziło mi właśnie o to, co zrobiła Regulatorzy na początku swojej wypowiedzi. Napisała mi, że jest beznadziejne i wytknęła, co ją razi i drażni. I właśnie o to biega - taki domorosły pisarz potrzebuje wskazówek bardziej niż wytknięcia błędów gramatycznych czy ortograficznych, choć to oczywiście też ważne.

Jak widać w moim przypadku zapis dialogów (to, co zostało mi wyytknięte w pierwszym opowiadaniu) jest chyba prawie bezbłędny - to dzięki Joseheim i loinkowi Seleny.

Zaraz poprawiam odmianę imienia Pia - sama nie mogłam się zdecydować i efekt, jaki jest, każdy widzi.

Dzięki!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No i niestety - spóźniłam się o pół godziny - już nie mogę zrobić poprawek. Sorki!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Zajdlowskie klimaty? Lubię tego typu opowiastki. Tylko szkoda, że wykonanie zawiodło. No, ale pomysł - ciekawy.

Daje 4

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Ile razy już czytałam historie w tym stylu... Trochę mi się skojarzyło z wersją Strugackich, więc naprawdę nie jest źle.

Ale może spróbuj czegoś innego? Chętnie poczytam.

Nowa Fantastyka