- Opowiadanie: KRISTINA - URINOV - KREUTZ: "OPALATOR BEZBREW"

URINOV - KREUTZ: "OPALATOR BEZBREW"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

URINOV - KREUTZ: "OPALATOR BEZBREW"

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że będzie to najzwyklejszy na świecie rok. Od sylwestrowego kaca aż po wielkopostną ciszę nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, z wyjątkiem małej niebieskiej gwiazdki, która wraz ze swoim tajemniczym pojawieniem się na nocnym niebie spędzała sen z powiek jedynie najzapalczywszym astronomom i astrologom. Opalator Bezbrew, świadom jak nikt inny owej zwyczajności świata patrzył tępo na talerz z galaretą, którą był zamówił do butelki wódki. W zastygłej mazi otaczającej zielonkawe jajko szukał metafory dla sytuacji, w jakiej się właśnie znajdował.

 

"Może czas już wreszcie przestać pić?" – myśli mantrowały w kółko nierozwiązywalny od wczesnej młodości problem, niczym kontrowersyjny koan, niczym węzeł gordyjski umysłu zmęczonego życiem Opalatora.

 

Rzucił na blat kawiarnianego stolika wyliczoną sumkę, chwilę zastanawiając się czy nie dołożyć kilku monet napiwku. Kelner zerkał z zaplecza w stronę Bezbrewa. Miał spojrzenie głodnego psa. Opalator wygrzebał z kieszeni pięcio-drachmówkę z wizerunkiem królowej, ale wrodzone skurwysyństwo wygrało. Schował monetę z powrotem do kieszeni. Gdy wychodził z lokalu wydawało mu się przez chwilę, że kelner cicho skomle.

 

„Powinien być zadowolony…wódki nie tknąłem, chociaż za nią też zapłaciłem. Z drugiej strony nauczono go tego podczas tresury na szkoleniu rekrutacyjnym dla początkujących barmanów. Nie jego to wina, zahipnotyzowany przecież nie wie, ani co robi, ani co się z nim dzieje…biedaczysko.” – pomyślał i ruszył trzeźwo w stronę dzielnicy Parkingowej, na której stała stara przyczepa służąca niegdyś do wywozu śmieci, a w której teraz pomieszkiwał.

 

Otworzył skobel. Przywitał go znajomy smrodek. Zmysł węchu był dla Bezbrewa najważniejszy. Uwielbiał te zapachy, które już znał. Naprawdę dobrze czuł się tylko w tych miejscach, które pachniały Bezbrewem. W zatęchłym wnętrzu przyczepy Opalator był aż nadto obecny. To było jego terytorium. Usiadł w starym fotelu, który kilka dni temu przytaszczył z pobliskiego śmietnika. Przez chwilę pomyślał o matce. Zawsze, gdy zaczynał trzeźwieć przypominał sobie, jak przed laty jej sylwetka rozmywa się w mroku zaszczanej bramy zostawiając go samego, przywiązanego do trzepaka jakiegoś przypadkowego podwórka. Syn rynsztokowej dziwki i pijanego marynarza. Podrzutek z rąk szumowin w ręce recydywy, wychowanek ulicy, smakosz bruków i ścieków. W wieku lat sześciu sprzedany mafii na organy/narządy ledwo uszedł z życiem podpisując dożywotni kontrakt w Firmie, zaprzysięgając tym samym duszę diabłu rządzącemu Miastem. Gotowy na wszystko poświęcił swój umysł dla wyższej sprawy, albowiem ideałem nowego wspaniałego świata jest ekologia, czyli po prostu święta oszczędność. Nic nie może się tu zmarnować, wszystko trzeba zużyć albo nawet wielokrotnie przeżuć w obliczu globalnej katastrofy ekonomicznej grożącej kryzysem i głodem od wielu setek lat. Jego poświęcenie i psie oddanie umiłowaniu matce naturze poskutkowało szybkim awansem na Starszego Opalatora Lidera. Nowe metody opalania, których odkrywanie w miarę przeprowadzania ekscytujących eksperymentów z porzuconym narzędziem dobrej zabawy oraz prekursorskim zastosowaniem miotaczy ogniem, poskutkowały nadaniem ksywy Bezbrew oraz jednoczesną utratą zarostu na całej twarzy z pozostawieniem lekkiej gładziutkiej blizny powlekającej całą szpetną facjatę naszego zacnego bohatera.

 

Utkwił wzrok w pokaźnej stercie nieopalonych szkieł, fajek wodnych, luf i lufek wszelkiego rodzaju oraz niedopałków – zaległości z pracy, które zabrał ze sobą na weekend do domu z konieczności, a nie dla „pracy po godzinach”, gdy z kumplami walczyli o pełny etat w Firmie lub o wyniki będące źródłem comiesięcznej premii – czasy się zmieniły, teraz to był już ciężki kawał chleba, na dodatek przełożeni dokładali niedopałki z działu Dopalatorów, do których przecież nigdy nie należał zgodnie z życiową zasadą nie brania się za coś, na czym się nie znał. Patrzył na cały ten arsenał i gdyby miał brwi, zmarszczył by je teraz ze złości. „ Za dużo! Za mocno! Za często!” – krzyczało w nim to, o istnieniu czego dawno był zapomniał. Głos sumienia. Bezbrew był niemal pewny, iż stracił go bezpowrotnie wraz z ostatnim zwęglonym włosem na twarzy. Poczuł ulgę i radość. Poczuł, że po wielu latach coś odzyskał.

 

Wziął w usta cybuch wodnej fajki. Uruchomił miotacz ognia. Płomień lizał go po twarzy. Bezbrew przez chwilę zaciągał się słodkawym dymem. „Za dużo! Za mocno! Za często!” – usłyszał jeszcze raz wewnętrzny krzyk. Chwycił palnik i wiedziony nagłym impulsem zdjął płomień z twarzy i skierował go w przeciwną stronę. Strumień ognia rozlał się po całej przyczepie. „Tak!” krzyknęło cos w Bezbrewie. „Tak” powtórzył on sam, z lubością patrząc na języki ognia, które zaczęły go zewsząd otaczać.

 

Wyskoczył z przyczepy. Zamknął drzwi i wdrapując się na stojący obok śmietnik patrzył na swoje dzieło.

 

Rozgrzany do czerwoności, płonący wewnątrz i szczelnie zamknięty na niewzruszony skobel śmietnik-dom złowieszczo błyszczał w nawiedzonym weną oku wielkiego odkrywcy, czyli Starszego Opalatora Lidera. Bezbrew trzymał mężnie w ustach wylot przewodu wentylacyjnego przyczepy wciągając największego na świecie bucha narkotycznego dymu. Płuca ćwiczone codziennym treningiem indyjskiej pranajamy z łatwością wciągnęły całość siwo-szarej spaliny. Rozdymany niczym żaba dmuchana przez wrednych chłopców rurką wetkniętą w śliski odbyt lub niczym powietrzny balon czy sławny Led Zeppelin, Bezbrew uniósł się w powietrzu tak szybko jak balonik, z którego zwolniono nagle powietrze i odepchnięty nagłym wystrzałem uczynionym z wielkiego cuchnącego kiszonym haszyszem pierdnięcia umieścił się na orbicie okołoziemskiej. „Więcej! Mocniej! Częściej”– wołała ciemna strona jego duszy głosem wściekłego demona przewidującego w swych oswobodzonych z moralności wizjach bardzo szybki awans na Kierownika Sekcji Innowatorów i Twórców Nowoczesnych Strategii Spalania Ekologicznego Balastu!

 

 

 

***

 

 

 

Dziewczynki grające w klasy na parkingu Firmy patrzyły nieufnie na grubego mężczyznę, który wytoczył się właśnie z autoreinkarnatora. Jedna z nich zrobiła nieśmiało krok do przodu i uniosła spudniczkę odsłaniając różowe majteczki.

 

– Później. – powiedział Grubas taksując ją wzrokiem i mimo pośpiechu oblizał tłuste wargi.

 

– Ej, weź…no co ty? Chodź z nami teraz! – rozkosznie wyszeptała wśród porannej ciszy nimfetka perfidnie odchylając różowy rąbek swojej słodkiej tajemnicy.

 

Nie było czasu na nic. Wielki Ekolog wzywał. Wielki Ekolog nie znosił spóźnialstwa. Grubas wiedział, że każda upływająca minuta może narazić go na gniew szefa. Drobił więc pulchnymi nóżkami, kierując się w stronę głównego wejścia.

 

– Znowu spóźniony – wydukał karłowaty odźwierny obrzucając szydzącym wzrokiem nieco wystraszonego Grubasa.

 

 

 

 

 

 

 

Czarna Japonka zwinnymi skokami niemal niezauważalnie przenosiła się z dachu na dach wieżowców otaczających centralny budynek siedziby Firmy.

 

„Dach Banku Iluminatów będzie najlepszy” – pomyślała. Rzeczywiście, z tego miejsca najlepiej było widać budynek centralny i przylegający do niego parking. „Żeby tylko ten pieprzony karzeł nie wszedł mi na linię strzału”. Szybko podniosła rękę z komórkową krótkofalówką do lewego ucha, w prawej dłoni przytrzymując spustnik wielkiej snajperskiej giwery z lupką przyłożoną delikatnie do jej sokolego oka.

 

– Jesteśmy na miejscu…Grubasa jeszcze nie widać…jakby coś się działo puścimy trzy sygnały…odbiór…– skrzeczący głos młodziutkiej dziewczynki dobiegł z wnętrza słuchawki mikrotelefonu.

 

 

 

 

 

Babki w portierni grały w porannego wista. Karty pozwalały im na chwile zapomnieć o głodzie. Jedna z nich, odprowadzała odźwiernego wzrokiem, gdy ten zmierzał w stronę parkingu. „Taki mały” – pomyślała –„ A ciekawe jakiego ma kutasa?”

 

– Dwa trefle i pik – powiedziała druga dobierając kartę z leżącej na stoliku talii.

 

„ A może cały by się zmieścił?” – pierwsza nadal nie odrywała wzroku od karła – „Wlazł by do środka i wiercąc się doprowadził by mnie wreszcie do ekstazy”.

 

– Duży strit żyro! – syknęła uparcie, rzucając lekko karty na wypolerowany blacik, wciąż rozmyślając o rubasznym wężu współpracownika „witacza” (jak zwykły były drwić za zgarbionymi małpio plecami odźwiernego, który skądinąd był niezłym lover-boyem w czasach młodości, zanim nie podniósł 120 kilowego worka cementu popisując się przed przepiękną dzieweczką przechodzącą przez plac budowy, na której ongiś ciężko charował.

Koniec

Komentarze

Szanowni Kosmici!

Mam zaszczyt przedstawić nowe opowiadanie, będące owocem burzliwej współpracy mistrzów Vladislava von Urinova i Urlicha Marii von Winner-Kreutza.

 

Pisanie dla pisania. Nic z tego nie wynika. Początek daje zapowiedź jakiejś akcji. Środek i koniec wygląda jak wyrwany z większej całości.

Czytam dla przyjemności, lub dla doznań intelektualnych. Tutaj brak jednego i drugiego.

Sorry - nie podoba mi się.

"Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że będzie to najzwyklejszy na świecie rok."

Wiem, że zmontowanie pierwszego akapitu to problem niepozwalający spać po nocach. Nie wiem jak Wy, ale ja wybranie tytułu i wstępu do tekstu zawsze robię na końcu i często zajmuje to całą nockę, czy nawet dwie.

O nie! Nie ma lekko ;) To brzmi równie dobrze jak: "był piękny, słoneczny dzień".

Byłam, przeczytałam. Homar ma absolutną rację, poza tym mam uczulenie na błędy ortograficzne. O, już mnie wszystko swędzi...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A poprzednio zamieszczano przy tekstach te urokliwe fotografie von Urinowa... I to było najciekawsze. z całości.

własnie! brak tych fotografii pozwala mi podejrzewać iż to opowiadanie jest tylko podróbką dzieł mistrza.

nie tak trudno podszyc się pod wielkigo Urinowa i równie wielkiego Winner-Kreutza

Nowa Fantastyka