
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Człowiek. Gatunek zamieszkujący Ziemię od blisko 3 milionów lat. Jak powstała i upadła
cywilizacja tego dumnego gatunku? W trakcie tego przemówienia w skrócie przybliżę
sylwetkę najdziwniejszego wytworu natury – egzemplarz wystrojony w czarny smoking
emitował sygnał do zebranego grona kilkuset innych miłośników kultury ludzkiej.
Wyprodukowano go zaledwie kilka tygodni temu, ale w dzisiejszym świecie wiedza nie
przychodziła wraz z wiekiem, a wraz z jak największą pojemnością pamięci.
Każdy z obecnych na wykładzie już przy instalacji podstawowych zasobów informacyjnych
posiadał szczegółowe informacje o homo habilis aż po homo sapiens. Egzemplarz Jozafat mógłby
w ułamku sekundy uaktualnić wiedzę pozostałych, ale zwyczaje dogorywającej cywilizacji były w
modzie i korzystanie z nich uznawano za przejaw dobrego wychowania. Samo wychowanie nie
istniało jednak, nie było przecież dzieci, konstruowano wyłącznie dorosłe jednostki posiadające
wiedzą, której nigdy żaden z ludzi nie mógłby pojąć. „Dobre wychowanie” było tylko hasłem
oznaczającym przynależność do aktualnie panujących trendów. Większość mieszkańców planety
nie miało imion czy choćby numerów, nie istniała komunikacja werbalna, nie było więc takiej
potrzeby. Jozafat, jako wzięty humanolog, postanowił sprzeciwić się temu zwyczajowi i przybrał
imię po patronie jednego z dawnych państw – Polski. Uważał, że tak jak niegdyś mieszczaństwo
fascynowało się chłopstwem, tak dzisiaj egzemplarze zazdroszczą prostego życia ciepłokrwistych
organizmów. Widział w swoich pobratymcach Gospodarza z „Wesela”, on sam wolał być
Chochołem – symbolem uśpionej rasy.
Prelekcja dotyczyła początkowo wyłącznie historycznych tematów, ale perfekcyjny (przymiotnik
ten dawno temu stał się archaizmem, jego znaczenia nie pojmowały najnowsze procesory, które
mogły być tylko i wyłącznie doskonałe) wywód gładko przeszedł do obecnej, trudnej sytuacji
człowieka:
– Niepohamowana technologizacja i cyfryzacja każdego aspektu życia zaślepiła nas swymi
dobrami. Obok wyeliminowania chorób, wojen, głodu i biedy, nieumyślnie
wyeliminowaliśmy także niemal wszystkie biologiczne istnienia. – Zgromadzenie
zaprotestowało – Tak, wszyscy wiemy, że ludzie sami dążyli do obecnego stanu. Nie
szukam winnych, bo nie ma winnych, to kolejny etap ewolucji. Nie możemy jednak
dopuścić aby cały dawny świat wyginął. Nawet człowiek, pochłonięty morderstwami i
bezpłodną polityką, dbał o zagrożone gatunki i starał się zapewnić im godne warunki
bytowania i możliwość rozrodu. Wiemy o istnieniu 16 osób, aby uratować ten niezwykle
rzadki gatunek powinniśmy zebrać je w jedno miejsce i otoczyć opieką.
Powszechnie znana była wizja zabójczych komputerów, które chcą zdominować człowieka. Niemal
każdy egzemplarz ściągał z serwera filmy typu Matrix, Diabelskie nasienie czy Odyseja kosmiczna.
Większość traktowała je jako dwuwymiarowe klasyki z ogromną dawką humoru, tylko garstka
radykalnych humanologów dopatrywała się w nich realnych obaw dawnych władców globu. Czas
pokazał, że nie musi dochodzić do brutalnego przejęcia rządów. Biologia odnalazła sposób na
leczenie swoich ułomności technologią, zastępując w końcu każdą żyłę kablami światłowodowymi,
a komórki mikroprocesorami. Trwało to znacznie krócej niż wędrówka kciuka na przeciwstawną
pozycję czy wyprostowanie sylwetki, ale nie było rewolucji, nie było agresji, nowy świat po prostu
stał się. Przemówienie Jozafata nie było kontrowersyjne i nie wzbudziło większych emocji,
otworzyło – jak to mawiali, przesadnie gloryfikujący zmysł wzroku, ludzie – oczy na realny
problem. Komputery tak zachłysnęły się nowymi możliwościami, że podeptały cały dotychczasowy
porządek i niemal całkowicie zgładziły florę i faunę wszystkich kontynentów. Refleksja jak zawsze
przyszła za późno, a jej autorem był egzemplarz, który dumnie nosił rude wąsy zaprojektowane na
wzór sarmackich szlachciców i właśnie puentował swoje przemówienie.
Ostateczna decyzja zapadła jednomyślnie – Jozafat został mianowany Ministrem ds. Humanologii i
powierzono mu misję utworzenia rezerwatu dla ostatnich ludzi. Egzemplarz spodziewał się takiego
werdyktu i miał już na jego wypadek przygotowany plan. Nowy dom człowieka miał powstać na
północy Polski, w nadmorskiej i historycznej dzielnicy, której budynki były świadkami decyzji
niepojętych dla komputerów. Tak jak piękna róża i pospolity mlecz, jak dostojny lew i zawszony
kundel, komputery nie potrafiły zrozumieć sensu podziałów rasowych, narodowych, orientacyjnych. Postrzegały, że jeden kawałek blachy może być ciemniejszy lub jaśniejszy od
innego, ale kolory i odcienie były dla nich jedynie trendy estetyką zaczerpniętą z dawnej
popkultury. Nie odczuwały radości z widoku tęczy i nie gardziły kimkolwiek z powodu koloru jego
obudowy. Jozafat chciał uczynić miejsce początku najbardziej krwawego konfliktu i manifestu
nienawiści, miejscem odrodzenia wymarłego gatunku, zarówno biologicznego, jak i etycznego.
Dzielnicę tę, mającą 2,28 kilometra kwadratowego, na jego polecenie ogrodzono i u wjazdów od
strony południowej i zachodniej ustawiono tablicę z nazwą „Rezerwat Balch”. Północnej i
wschodniej granicy nie wytyczały wysokie siatkowe płoty, lecz kanał, który kawałek dalej
rozszerzaj się na zatokę, a jeszcze dalej na morze Bałtyckie. Kiedyś mieszkało tam blisko 11 tysięcy
osób, teraz miało być 16. Plan zakładał wzrost populacji do około 100 osobników w ciągu 15 lat.
Dwa egzemplarze o humanoidalnym, lecz zupełnie nie ludzkim wyglądzie odprowadziły Jaya do
bramy. Czuł, że wolność o jakiej przekonywano go od kilku miesięcy jest widmem podszytym
groźbą i najsurowszą karą. Milczał przez całą drogę, ale kiedy strażnicy nie weszli razem z nim do
Balch wyrwało mu się:
– Dokąd mam iść?
– Ktoś cię znajdzie – większość komputerów z jakimi dotąd rozmawiał przybierało ludzkie
głosy, ten brzmiał jak syntezator mowy z Commodore 64.
Zaraz za bramą, na tle starych kamienic i zapuszczonego parku, odznaczał się dwupiętrowy szary
budynek z długimi schodami prowadzącymi bezpośrednio na pierwsze piętro, wyglądał jak
unowocześniona miniatura azteckiej piramidy. Jay pochodził z Teksasu, a ostatnie 3-4 lata spędził w
Indiach, nigdy nie widział tego typu architektury, ale podejrzewał, że to dawny dom kultury lub
budynek urzędniczy. „Pewnie tam spotkam doktora i resztę mieszkańców” – pomyślał.
Ze szczytu schodów widać było dużą część zachodniej strony dzielnicy, tajemniczy pozostawał
tylko rejon zasłonięty przez najwyższy i najdłuższy budynek w zasięgu wzroku – falowiec z
wielkiej płyty nieśmiało zdradzający dawny różowo-żółty makijaż. Z innej strony, tuż za
ogrodzeniem rezerwatu, posępny widok kreowały stare drzewa i wysokie chwasty trawiące altany
dawnych ogródków działkowych. Jeszcze dalej straszył zdewastowany stadion, którego dach
przypominał szkielet prehistorycznego gada.
Jay chwycił za klamkę jednych z trojga drzwi – ani drgnęły, podobnie pozostałe. Przeszedł przez
niski płot na antresolę okrążającą cały budynek i zaczął szukać innego wejścia. Szybko trafił na
otwarte na oścież okno z wybitą szybą i wplątaną w jej pozostałości szarą zasłonką. Wszedł do
dawnej biblioteki całkowicie pokrytej grubymi warstwami kurzu. Kichał krótkimi seriami, ale
zamiast uciekać do kolejnego pomieszczenia zaczął przeglądać zbiory. Miał wszczepionego
translatora, więc rozumiał mowę we wszystkich językach, ale pismo w polskim było dla niego zbyt
abstrakcyjne aby cokolwiek z niego zrozumieć. Jedynym tytułem jaki skojarzył mu się z książką
jaką czytał wiele lat temu był „Kod Leonarda da Vinci”. Miał wtedy jakieś 15 lat, mieszkał z
rodzicami i jeszcze jedną, zupełnie obcą, rodziną w skromnym bungalowie. Kiedy opowiadał o
swoich teksańskich korzeniach ludzie zawsze spodziewali się, że miał wielohektarowe ranczo,
stado koni i biały kapelusz w stylu Chucka Norrisa. Tak naprawdę nigdy nawet nie siedział na
grzbiecie wierzchowca, a póki istniały waluty i było zapotrzebowanie na pracowników serwisował
maszyny produkujące sztuczne narządy płciowe. Komputery oczywiście nie rozmnażały się tą
drogą, ale pragnęły zasymilować także ten aspekt natury człowieka.
Budynek był opuszczony i zaniedbany, nikt w nim nie był od lat. Nikogo nie było także w parku,
przy nabrzeżu i kilku innych mieszkaniach czy sklepach jakie sprawdził. Pamiętał jeszcze czasy
kiedy ludzi można było spotkać w każdym mieście, pamiętał też jak okrutni i samolubni potrafili
być. Kiedy więc słońce zaczęło zachodzić zdecydował znaleźć nocleg w miejscu, w którym nikt by
go nie zaskoczył. Najpierw idealna wydawała mu się budka przy starej stacji kolejowej, zjadł tam
kolację z syntetycznego pasztetu i karmy jaką dla ludzi produkowały komputery. Wtedy spostrzegł
piękną budowlę, pierwszy raz od wielu lat zachwycił się i wzruszył. Takie chwile przypominały mu,
że jednak bycie człowiekiem to żaden wstyd. Spakował się w pośpiechu i ruszył na północne
nabrzeże, które bacznie obserwowała wyrastająca ponad drzewa i hangary latarnia morska. Na samym szczycie miała umieszczoną dziwną stalową kulę, której przeznaczenia Jay nie mógł
odgadnąć.
Część stopni wewnątrz wierzy była totalnie zdewastowana, wszędzie walały się połamane tandetne
pamiątki, wisiorki z koralików naciągniętych na rzemyki, rozbite butelki z maleńkimi stateczkami.
Przy jednym z okien na drugim piętrze zauważył pozłacaną tabliczkę z napisem w językach
polskim, niemieckim i angielskim. Głosiła: „Z tego okna, 1 września 1939 roku, niemieckie wojsko
oddało strzały w stronę Westerplatte, tym samym rozpoczynając II Wojnę Światową”. Jay nie
interesował się historią i polityką, zawsze ważniejsze było dla niego doskonalenie siebie samego,
dlatego też wyjechał do Indii. Poczuł jednak, że jest w ważnym miejscu, któremu musi oddać
zasłużony honor. Jednocześnie przeszła mu przez głowę myśl, że świat bez ludzi jest znacznie
przyjemniejszym miejscem.
Na samym szczycie rozłożył karimatę i włączył odtwarzacz grubości kartki papieru i wielkości
paczki fajek. Dostępne były znacznie mniejsze, ale swoimi grubymi paluchami nie mógł na nich
trafić w tylko jeden klawisz. Każdy przy kim zabierał się do słuchania muzyki spodziewał się
usłyszeć country, ale w jego rodzinnym domu nigdy nie było miejsca na taką muzykę. Ojciec lubił
nowości, podążał za nimi do dnia, w którym ludzie przestali nagrywać nowe utwory. U szczytu
popularności była wtedy muzyka EBM i właśnie te soczyste basy i przesterowane wokale wypełniły
teraz pozornie martwą latarnię. Po zmroku wyszedł na balkon w poszukiwaniu świateł, nigdzie
jednak nie dostrzegł śladów obecności innych ludzi. Zaczął wątpić w szczerość doktora Jozafata i
podejrzewać, że jego gatunek całkowicie wyginął.
Od dawna nie pamiętał żadnego ze swoich snów, ale tej nocy cały czas budził się przerażony wizją
zastąpienia jego kończyn czy organów mechanicznymi elementami. Był osobą pokojowo
nastawioną i nieinteresującą się postępowaniem innych dopóki nie ograniczali jego własnych
potrzeb. Jego bracia całkowicie przekonwertowali się na komputery, on bał się nawet strzykawki,
wolał zginąć niż poddać się operacji.
Po którymś z przebudzeń usłyszał, że woda w kanale co chwila jest zmącana pojedynczym
chlupnięciem. Wyjrzał przez okno, ale nie mógł z niego dostrzec nabrzeża. Uchylił drzwi, zauważył
drobną postać ciskającą kamieniami w delikatnie falującą wodę. Nie wiedział jakie jest nastawienie
mieszkańców Balch do obcych, na spotkanie wyszedł więc z ukrytym w kieszeni wojskowej kurtki
kilkucentymetrowym nożem.
– Halo! Halo! – krzyczał zaraz po opuszczeniu latarni. Chciał być zauważonym z daleka aby
wiedzieć czego spodziewać się ze strony tubylca.
– Alonzo? To ty? – „a więc mieszka tu więcej osób” – pomyślał Jay
– Nie, nazywam się Jay Munly. Przyjechałem dzisiaj rano, nie mogłem nikogo znaleźć.
Mężczyzna zaczął się cofać sprawiając wrażenie przestraszonego, był Azjatą w wieku zbliżonym do
Jaya. Miał na sobie krótkie spodenki w moro, ich kieszenie nabrzmiały od kamieni i obciążały
ubranie wyciągając czerwone szelki spod bluzy z napisem „hooligans” na piersiach.
– Nie uciekaj, nie chcę ci nic zrobić. – Dopiero kiedy Jay wyciągnął dłoń w powitalnym geście
mężczyzna stanął w miejscu i strach na jego twarzy zastąpił uśmiech.
– Jestem Osamu – mówił szczerząc najbardziej zadbane zęby jakie Jay w życiu widział –
wiem, że mnie rozumiesz, ale ja nie mam wszczepionego translatora i nie znam innego
języka niż japoński.
– To dopiero ironia, potomek wynalazców inteligentnych komputerów bez translatora…
– Nic nie rozumiem. Chodź, przenocujesz u mnie, a jutro wybierzesz sobie mieszkanie i
poznasz innych.
– Ale ja już mam gdzie spać. – Wskazał palcem na latarnię, ale Osamu nie rozszyfrował o co
mu chodzi.
– Jak się nazywasz?
– Jay Munly
– Weź swoje rzeczy i chodźmy Jayu Munry.
Jay złożył dłonie jak do modlitwy, ułożył na lewym policzku i przechylił głowę na bok, a następnie ponownie wskazał na latarnię. Tak proste kalambury odczytałaby nawet komputer. Osamu lekko
uderzył się dłonią w czole na znak porozumienia:
– Śpisz tutaj? Dobrze, przyjdę po ciebie z rana. Wstaję dosyć wcześnie, lepiej idź zaraz spać.
Teksańczyk dostosował się do polecenia i wrócił na swoją matę, jeszcze długo nie mógł zasnąć, a
jego zmaganiom z Morfeuszem nieustannie towarzyszył dźwięk tonących kamieni.
Obudził się po 9, Osamu wbrew zapowiedzi nie przyszedł. W okolicy było kilka ciekawych
obiektów: zacumowany holownik o nazwie „Ajax”; budynek kapitanatu, w którym były dwa
czynne prysznice; zniszczony sklepik z pobitymi szklanymi rzeźbami pomnika Westerplatte i matki
boskiej; parking ze stojącym na cegłach golfem i pozbawionym drzwi samochodem, którego Jay
nigdy wcześniej nie widział. Minęło tak kilka godzin, a żaden z ludzi nie zjawił się przy nabrzeżu.
Munly zjadł ostatni posiłek jaki miał ze sobą i zaczynał się pakować do drogi gdy usłyszał radosny
krzyk:
– Jay Munry! Jay Munry! Przepraszam, zapomniałem! Już jesteśmy.
Przed wieżą stały cztery postacie. Osamu z nieustannie uśmiechniętą buzią zaczął przedstawiać:
– To jest Alonzo, pamiętasz, pomyliłem cię z nim wczoraj. – Wskazał na ogromnego
ciemnoskórego mężczyznę z długimi do kolan dredami i groźną miną. Jay nie miał pojęcia
jak Japończyk mógł ich pomylić. – Przepraszam, powinienem zacząć od kobiety…
– Daj spokój – Przerwała mu krępa dziewczyna w szerokiej bluzie oraz z bejsbolówką
Chicago Bulls na głowie – Jestem Ania. – Ścisnęła dłoń „nowego” jakby miała ochotę ją
zmiażdżyć i urwać.
– Tak, a to jest Fiamalu. – Jay nie był pewien czy wita się z mężczyzną czy kobietą, potężna i
przysadzista postura przemawiała za tym pierwszym, ale fioletowa chusta zawiązana w
pasie i kwiat za uchem sugerowały jednak to drugie.
– Dobrze znowu spotkać ludzi – zaśmiał się Jay – nazywam się Jay Munly i pochodzę z
Teksasu…
– Amerykanin! – Alonzo zgarnął swoimi potężnymi rękoma rodaka i mocno uścisnął. Państwa
już nie istniały, ale najwyraźniej sentyment do nich nadal żył.
– Tak… To gdzie jest reszta? – zmieszał się
– Reszta? – Ania parsknęła śmiechem – Nie ma tu nikogo! Oszukują nas wizją raju jak
starców rekrutowanych do domów opieki, ale tu nie ma niczego. Chodzimy od ściany do
ściany, zwiedzamy mieszkania, marzymy o ucieczce, ale wszystko jest monitorowane.
– Mi jest tutaj dobrze – wtrącił Fiamalu
– Zamknij się…
– Jak to? A gdzie jest doktor Jozafat? – Jay nie mógł uwierzyć, że został oszukany.
– Jaki doktor? Jaki doktor? Słyszałeś o uniwersytecie dla maszyn?
– Nie wolno mówić „maszyn” – ponownie wtrącił się Fiamalu
– Zamknij się mówię – Ania skarciła go uderzeniem w ramię – Ten blaszak zjawia się tutaj
najwyżej raz w miesiącu, zapowiada zmiany, ale nie dzieje się nic. Jestem tu od samego
początku, cholerne 2 lata, umarły tu już 2 osoby!
– Na co? – Jay usiadł na murku, nerwowo szukał po kieszeniach papierosów. Alonzo zauważył
to i poczęstował go skrętem własnej roboty, wyjaśnił też:
– Na samobójstwo. Najpierw skoczyła do wody najmłodsza dziewczyna jaką w życiu
widziałem, chyba nie miała nawet 20 lat. Też Amerykanka. Później z falowca skoczył
Brazylijczyk, mieszkał całe życie w dżungli kiedy go schwytali i przewieźli do miasta
zawaliła mu się cała wizja świata.
– Jak to schwytali?
– Nie wierzę, przyszedł tu dobrowolnie – Ania zanosiła się od śmiechu, a Osamu zaczął rzucać
kamieniami do kanału, i tak nic nie rozumiał z ich rozmowy.
– Jesteście tu przymusowo?
– Przecież to jego pieprzone zoo! Myślisz, że tygrys syberyjski jest zachwycony wizją zasiedlenia klatki w Polsce?
– A co z jedzeniem?
– Dostajemy codzienne racje pasztetów.
– Mam też swój skromny ogród – wtrącił Alonzo – nie jest tego dużo, ale dla 6 osób starczy.
– Jest ktoś jeszcze?
– William, stary pijak – odpowiedziała Ania.
– Amerykanin?
– Nie, Irlandczyk.
– Muszę pogadać z doktorem – Jay zerwał się i znowu zaczął grzebać po kieszeniach, Alonzo
ponownie zaoferował papierosa.
– Jakim doktorem? Mówię ci, maszyny nie mają tytułów naukowych, nie mają uczelni, to
chory humanofil, który udaje, że chce dla nas dobrze.
– Nie ważne, chcę z nim pogadać – Teksańczyk był zirytowany nastawieniem Ani.
– Będzie najszybciej za dwa tygodnie, do tego czasu możesz sobie pozwiedzać nasz piękny
rezerwat. Codziennie o 20 spotykamy się w głównym gmachu dawnej straży granicznej, to
niedaleko, zobaczysz duży napis… gramy w gry planszowe, oglądamy filmy, pijemy…
– Walczymy z depresją – wtrącił Alonzo – I wiemy dzięki temu czy ktoś już przegrał tę walkę.
Brazylijczyka znaleźliśmy w stanie zaawansowanego rozkładu… Nie chciałbym widzieć
tego nigdy więcej.
– Masz telefon – Ania przekazała mu smukły model nie większy niż zapalniczka, miał ochotę
wyrzucić go na samą myśl o celowaniu w przyciski – dostaliśmy je od maszyn żeby
budować nowe wspaniałe społeczeństwo. Idę do siebie, widzimy się o 20.
Został tylko Fiamalu, Jay nadal nie był pewien czy jest mężczyzną czy kobietą. Miał szeroką twarz
i grube usta, jednak ubiór przeczył wrażeniu wywołanemu fizjonomią.
– Jesteś z Teksasu? – zapytał Fiamalu
– Tak, ale ostatnio mieszkałem w Indiach… a ty?
– Jestem z Samoa, piękna słoneczna wyspa, ale całą przykrył ocean. Zanim trafiłam tutaj
mieszkałam w instytucie doktora w Centrali.
Niezręczną ciszę przerwał wpływający do portu statek z długą drabiną czerpakową zanurzoną w
wodzie.
– Co to? – zdziwił się Munly
– Pogłębiarka, często tu przypływa.
– Po co? Przecież statki nie są już w użyciu.
– Boją się, że moglibyśmy uciec, więc dbają o stałą głębokość kanału.
– Nie wierzę, nie wierzę, że sam dałem się wpakować w coś takiego…
– Może chcesz się przejść? Pokażę ci kilka ciekawych miejsc.
– Jasne, czemu nie… Nie mam nic lepszego do roboty.
Obrali szlak wzdłuż brzegu, minęli wysokie stalowe żurawie, dwa kościoły – mniejszy, wyraźnie
współczesny otaczającym go budynkom i większy, zbudowany z czerwonej cegły i noszący blizny
po kulach wszelakiego kalibru. Przy wschodnim nabrzeżu zacumowanych było kilka barek i statek
strażacki, po drugiej stronie kanału wznosiła się kolejna wiekowa budowla – twierdza z okrągłymi
murami i wystającą pośrodku wieżą. Stanęli przy płocie granicznym, za nim straszyły dwa
zrujnowane budynki po spichlerzach, a dalej kilka suwnic i dźwigów portowych. Jay szarpnął
stalową zardzewiałą płytą.
– Co robisz? – przeraził się Fiamalu
– Nie zostanę tutaj.
Mimo że sięgające ramion włosy Jaya były już niemal całkowicie siwe, siły witalne zachował
jeszcze z czasów pokwitania. Jednym gwałtownym pociągnięciem wyrwał kawałek płyty i nie
bacząc na błagania towarzysza przecisnął się na drugą stronę. Przyłożył wskazujący i środkowy
palec do czoła, wojskowo pozdrowił zdenerwowanego Samoańczyka i nie śpiesząc się ruszył w stronę zarośli, gdzie spodziewał się mieć najdogodniejsze schronienie przed komputerami.
Dwa dni później mieszkańcy Balch dostali wiadomość tekstową z poleceniem stawienia się w ciągu
godziny przy południowej bramie. Nikt nie powiedział tego na głos, ale każdy miał nadzieję, że Jay
nie został schwytany i nie utknęli w tym miejscu do końca swoich dni.
Ania mieszkała w domku dzielącym jedną ze ścian z domem Alonzo, w drodze na spotkanie
postanowiła wstąpić po niego. Pukanie i wołanie nie wywołały żadnego ruchu wewnątrz, gdyby go
dobrze nie znała pewnie pomyślałaby, że wyszedł wcześniej. Po kilku kolejnych próbach podniosła
otoczak stanowiący ozdobę rosarium i rozbiła nim szybę salonu. Zajrzała do środka, a chwilę
później w drzwiach pokazał się owinięty w kolorowy koc prawie dwumetrowy olbrzym. Patrzył na
nią z zaskoczeniem i złością.
– Prostaczka! Jesteś zwierzęciem czy człowiekiem? – oburzał się
– Dobra, dobra, ratuję ci skórę. Za 20 minut mamy spotkanie z blaszakami, zwijaj się.
– Nie! Nigdzie nie idę. – Alonzo zniknął z pola widzenia.
Przeklinając pod nosem otworzyła okno i przechylając się przez parapet wpadła do środka.
Wtargnęła do odizolowanej od światła grubymi kotarami sypialni i zaczęła sypać wyzwiskami pod
adresem schowanego pod kołdrą mężczyzny. Nie reagował nawet gdy rzucała w niego wszystkim
co było pod ręką – szklanką, butelką, miską. W końcu chwyciła koniec kołdry i zaczęła szarpać z
całej siły, był znacznie silniejszy, jednym ruchem ręki przewrócił ją. W końcu rzuciła się na niego i
zaczęła okładać pięściami.
– Odpierdol się! – wychylił tylko głowę ze schronienia – Co ci zależy? Co ja ciebie obchodzę?
– A kto inny mi został? Osoba, która myśli, że trafiła do raju, pijak i facet, który nie rozumie
ani słowa. No i jeszcze wariat, którego pewnie właśnie złapali.
– Myślisz, że go złapali? – Alonzo zrzucił z siebie kołdrę, a przy okazji także Anię.
– Na pewno. Potrafią wytropić ludzi w każdym zakątku świata, pod nosem tym bardziej…
– A może uciekł i chcą sprawdzić czy coś wiemy?
– Może, nie wiem. Ubieraj się i idziemy, wtedy będziesz wiedział.
Po drodze dołączył do nich William, miał na sobie szare spodnie od garnituru związane kawałkiem
sznurka, a w środek włożoną białą koszulę. Granatową marynarkę przewiesił przez ramię, słońce
grzało tego dnia wyjątkowo mocno. Niedokładnie ogolone poliki biły jaskrawą czerwienią, język
cały czas niespokojnie krążył wokół popękanych warg. Gdyby nie to, że on jedyny potrafił
przygotowywać napoje alkoholowe zdatne do picia nikt nie chciałby spędzić z nim ani chwili.
Kiedy wyszli na drogę prowadzącą do miejsca spotkania, słońce próbowało zajrzeć im prosto w
oczy i utrzymać jeszcze na chwilę w tajemnicy losy Jaya Munly'ego. W końcu jednak spostrzegli,
że Amerykanin siedzi na długich schodach pierwszego budynku do jakiego zajrzał po przyjeździe
do rezerwatu, a przed nim stoi Jozafat.
– Mamy dzisiaj sporo spraw do omówienia – głos doktora był dostrojony do fal emitowanych
niegdyś przez Orsona Wellsa, miał przez to wzbudzać szacunek, a nawet lęk – Pewnie
spodziewacie się negatywnych konsekwencji po ucieczce nowego mieszkańca Balch, ale nie
obawiajcie się, każdemu jest trudno przystosować się do nowych warunków życia.
Rozumiem to i nie zamierzam wyciągać konsekwencji, proszę jednak abyście ze swoimi
problemami w pierwszej kolejności zgłaszali się do mnie zamiast decydować się na
drastyczne kroki. Dobrze, Jay?
– Jasne – Amerykanin nie nosił śladów przemocy, ale wyglądał źle, jak chore i zaszczute
zwierze.
– Pan Munly zarzucił mi kłamstwo…
– Bo cały czas kłamiesz! – wtrąciła się Ania.
– Panno Urban, bardzo proszę o niewchodzenie mi w zdanie.
– W dupie mam twoje zdanie sadystyczna maszyno. – Fiamalu ze strachu stanął za Alonzem,
ale reakcja doktora była spokojna.
– Niegdyś walczyłaś o prawa mniejszości narodowych, seksualnych, o równouprawnienie kobiet. Mam na dysku twoje prace, gdzie potępiasz nazywanie ludzi, cytuję, „pedałami” czy
„czarnuchami”. Na pewno nasza relacja byłaby lepsza gdybyś podobnym szacunkiem
obdarzyła także mnie.
– Tamte książki i poglądy nic już nie znaczą, nie ma teraz mniejszości… Teraz sam człowiek
jest mniejszością przytłoczoną przez was.
– Dlatego stworzyliśmy to miejsce. Jako pierwsza zapoznałaś się z programem jaki
stworzyłem dla rezerwatu, wiesz, że chcę wam pomóc.
– Według planu miało tu od początku mieszkać 16 osób.
– Tak, to właśnie zarzucił mi pan Munly. Jest was w tej chwili sześcioro, dwie osoby zmarły
tutaj, dwie inne zmarły zanim do nich dotarliśmy. Reszty nie możemy namierzyć, ukrywają
się, być może także nie żyją. Nie ma tutaj złej woli z naszej strony.
– Ta…
– Sądzę, że żaden z argumentów nie byłby w stanie przekonać cię droga Anno, przejdą więc
do następnego punktu spotkania – Jozafat odezwał się w języku japońskim, na co
szaleńczym podskakiwaniem i wymachiwaniem dłońmi zareagował Osamu.
– Nie! Nie dam sobie nic wszczepić! Widziałem jaki ginęli moi rodacy, dumny naród, który
zabił wspaniałą tradycję. Samobójstwo…
– Jak widzicie pan Kitajima ponownie odmówił wszczepienia translatora, dzięki któremu
miałby z wami lepszy kontakt. Przejdźmy dalej. Stworzyliśmy to miejsce nie tylko dla
waszego komfortu i spokoju, ale także aby powiększyć ludzką populację.
– Nie mów o nas jak o kundlach. – Wściekł się Alonzo.
– Przepraszam jeżeli naukowy język jest dla was nieprzyjemny. Chciałem jedynie
zakomunikować, że musimy przejść do kolejnej fazy planu.
– To znaczy jakiej? – dłuższą chwilę ciszy przerwał drżącym głosem Fiamalu.
– Do zwiększania populacji – radość, jaką emitował Jozafat, kontrastowała z szokiem jaki
wywołały jego słowa.
– O czym ty mówisz? – nie dowierzała Ania.
– O tym, że nasz rezerwat może w końcu zacząć się rozwijać. Rozumiem twoje obawy, po
śmierci Jennifer jesteś jedyną samicą…
– Jestem kobietą pierdolona maszyno!
– Naprawdę myślisz, że ktoś z nas miałby ochotę na przekręcanie się z nią – po długiej salwie
szaleńczego śmiechu odezwał się Jay.
– Znalazł się Casanova – ripostowała Ania.
– Taki jest program, wiedzieliście o nim dobrowolnie zgadzając się na przystąpienie do
projektu.
– Dobrowolnie?! – Alonzo wydobył z siebie dźwięk, przy którym kopia Orsona Wellsa
brzmiała jak Truman Capote – W życiu nie dałbym się tu zamknąć…
– Panie Morning, znaleźliśmy pana, gdy wyciskał pan saszetki z ketchupem i ważył 45
kilogramów co przy prawie dwóch metrach wzrostu jest już niemal wyrokiem.
Zaproponowaliśmy pomoc, bez przymusu. – Alonzo mruczał coś i przeklinał. – Wracając do
głównego tematu naszego spotkania…
– Chyba nie sądzisz, że będę współżyła z kimkolwiek z tych ludzi – wtrąciła Ania.
– To nie będzie konieczne jeżeli sobie tego nie życzysz. Nasza technologia daje praktycznie
100% pewność zapłodnienia, musiałabyś tylko wybrać dawcę nasienia. Według wyników
badań najsilniejsze geny ma pan Fatu…
– Fiamalu nie jest mężczyzną.
– Badania dowodzą, że nie masz racji.
– A zbadaliście płeć społeczną?
– W kwestii rozrodu interesuje nas wyłącznie płeć biologiczna.
– Dosyć, nie mogę tego słuchać. – Fiamalu miał łzy w oczach, czuł się upokorzony.
– Masz tydzień na dokonanie wyboru, później będziemy kierować się wyłącznie nauką –
przesadnie niskim tonem zagroził Jozafat, a chwilę później wraz z dwoma bojowymi
egzemplarzami opuścił rezerwat.
Ponura atmosfera wszystkich chwyciła za gardło, bez słowa ruszyli w różnych kierunkach. Tylko
William zdawał się odporny na wszelkie nieszczęścia, pokuśtykał za Jayem i przedstawił się.
– Co ci zrobili? – dopytywał
– Nie wiem, chyba nic, jestem trochę osłabiony, tyle…
– Daleko uciekłeś?
– Nie…
– Ale dokąd?
– Słuchaj… – Jay był zmęczony i wściekły. – Złapali mnie po 10-15 minutach. Nie wiem co
się ze mną działo przez dwa dni, ale czuję się teraz źle i chcę odpocząć.
– Spokojnie, tylko pytam – zaśmiał się staruch.
– Jak możesz mieć taki dobry humor po tym wszystkim co słyszałeś przed chwilą?
– A czym tu się martwić? Dużo i tak mi nie zostało, a jeszcze jakąś panienkę wziąłbym w
obroty, nawet taką czarownicę jak Ania.
– Jesteś żałosny.
– Osądzi mnie tylko Bóg, a ty i tak niedługo mnie odwiedzisz, bo tylko ja mam dobry bimber.
– kaszlał i śmiał się jednocześnie, straszył jednym pożółkłym kikutem wystającym z górnej
szczęki.
Kręta droga na szczyt latarni zdawała się nie mieć końca. Jay przystawał na niej kilkakrotnie i łapał
oddech, zawsze był w doskonałej kondycji, ale teraz miał wrażenie, że ktoś ściska z całych sił jego
płuca. Oparł się o parapet najważniejszego z okien budynku. Przeszła mu przez głowę myśl, że ci,
którzy oddali strzały w stronę tak pięknego widoku nie mogli należeć do tego samego gatunku co
on i reszta mieszkańców Blach, nawet ten obrzydliwy moczymorda William. Zastanawiał się co by
zrobił gdyby ktoś tak okrutny zamieszkał tu między nimi. Czy wystarczyłaby mu jego skrucha, czy
taki człowiek w ogóle bywa skruszony? Po co komputery chcą ratować gatunek, który tak bardzo
chciał się wyniszczyć? „Może patrzą na nas z tak odległej perspektywy jak my na gryzące się
szczury. Może chcą nas hodować jak szczeniaki, wiązać niemowlakom kokardki na czuprynach i
wyprowadzać na smyczy, a kiedy podrosną porzucać w lesie albo przyprowadzać do takiego
miejsca jak te” – nakręcał własne obawy.
Na górze, przy swojej macie, znalazł niebieski inhalator. Zrozumiał, że nie przypadkowo ma
problemy z oddychaniem, że doktor dokonał na nim zabiegu, który utrudniłby kolejne próby
ucieczki. Zrzucił kurtkę i t-shirt z logiem jego ulubionego zespołu – Suicide Commando. Oglądał
dokładnie ręce, brzuch i klatkę piersiową – poza dawnymi bliznami po wypadkach w fabryce i
kilkoma tatuażami, które na wagarach robił mu kolega, nic nie zauważył. Zrzucił trampki i dżinsy,
na nogach jednak także niczego nie doszukał się. Później pomyślał, że to bez sensu, przecież
komputery już od dawna potrafią rozdzielać tkanki bez pozostawiania blizn.
Usiadł na balkonie w samej bieliźnie, słońce grzało bezlitośnie, ale na wysokości ponad 20 metrów
przyjemny wiatr łagodził wysoką temperaturę. „Chyba odwiedzę Williama szybciej niż by się
spodziewał” – ledwo to pomyślał, a stanął mu przed oczami obraz sprzed lat. Jego fabryka stała się
całkowicie zmechanizowana, więc stracił robotę. Wszyscy ludzie wylądowali tego dnia na bruku,
nie byli już potrzebni. Uważał to za najczarniejszy dzień w historii ludzkości, wtedy to cały gatunek
w ułamku sekundy stracił sens i użyteczność. Większość wybrała drogę konwersji, jego bracia,
żona, nastoletni syn… On wybrał inną, prowadziła do przestronnej piwnicy ojca, gdzie leżakowały
przeróżne alkohole. Od pierwszego dnia gdy tam zszedł po ostatnią butelkę niewiele pamiętał,
kiedy wytrzeźwiał nie było już nikogo ani w ich bungalowie, ani w całym mieście.
Zagapił się na cień latarni i znowu zaskoczyła go kulka umieszczona na jej maszcie. Zadzwonił do
Alonzo z nadzieją, że może zna historię tego miejsca.
– Spałeś? – zapytał w odpowiedzi na niezrozumiały bełkot.
– Nie… czego chcesz?
– Wiesz może co to za kula na szczycie latarni?
– Jaka kula? O co ci chodzi? Dajcie mi wszyscy spokój!
Jay chciał zadzwonić jeszcze do Ani, ale pomyślał, że z nich wszystkich pewnie ona czuje się
najgorzej. Wygrzewał się jeszcze trochę, później poszedł wziąć prysznic w sąsiednim budynku i
wyruszył na kolejny spacer. Mijając zniszczałe budynki i zapuszczone przestrzenie zauważył rażące
zielenią doskonale przycięte boisko do piłki nożnej, znajdowało się na terenie szkoły. Zerwał
źdźbło murawy, ale od razu rozpoznał sztuczne tworzywo. Konające rośliny były w całości
skażone, nie było dla nich ratunku, a jednak dał się nabrać licząc, że to właśnie tutaj i teraz planeta
nauczyła bronić się przed arogancką technologią.
Szkoła była otwarta, więc zdecydował się ją zwiedzić. Klasy wyglądały identycznie –
multimedialne tablice straszyły porozbijanymi lub pomazanymi sprejami ekranami, połamane
krzesła i przybory niechlujnie wkradały się pod grubą szarą płachtę z kurzu. Kiedy zarządzono
koniec edukowania kolejnych pokoleń, młodzież postanowiła się zemścić i zdewastować pomniki
znienawidzonej instytucji. Jay także wyżywał się na liceum, do którego uczęszczał w Teksasie,
teraz chętnie posłuchałby o mitochondriach, stolicach świata czy wzorach skróconego mnożenia.
Wiedział, że wiele rzeczy docenia się dopiero po ich stracie, ale nie spodziewał się, że dotyczy to
nawet szkoły.
Po otworzeniu jednej z sal zaskoczyło go dziwne urządzenie przypominające odkurzacz, które
nagle zaczęło się unosić i z głośnym sykiem wydzielać gęstą parę. Upadł na plecy z okrzykiem „co
jest”, ale zaraz się zerwał i uciekł do toalety. Nie wiedział czy to coś pójdzie za nim, ale na wszelki
wypadek postanowił się w coś uzbroić. Kabiny były puste, nie było nawet muszli klozetowych.
Jedyne co było pod ręką to drewniany mop, musiało wystarczyć. Syczenie narastało, Jay wiedział,
że jeżeli maszyna nie jest bardzo stara to wyczuje ciepło jego ciała, ucieczka była lepszym
rozwiązaniem niż walka cienkim kijem. Okno była zakratowane, a stal nie do ruszenia. Nerwowo
rozglądając się zauważył, że pomieszczenie ma obniżony sufit, kiedyś oglądał dużo filmów –
szpiedzy i agenci wszelkiej maści często uciekali tamtą drogą. Stanął na pisuarze i odsunął jeden z
paneli, chwycił oburącz stelaży i wybijając się podciągnąć z całych sił. Aluminium wygięło się jak
plastelina, wkręty wystrzeliły ze ścian, niemal cała konstrukcja runęła przykrywając zaskoczonego
Jaya. Syczenie było już tuż za drzwiami, Teksańczyk leżał w bez ruchu z nadzieją, że zostanie
niezauważony.
– Nie chowajcie się w toalecie, jeszcze nie ma przerwy. – Maszyna miała uszkodzony
syntezator mowy, ale jej głos przypominał młodą kobietę.
Komunikat powtórzył się jeszcze kilka razy, Jay w końcu wygrzebał się i przyjrzał egzemplarzowi
stojącemu naprzeciwko. Musiał być ofiarą żądnych zemsty uczniów, pokrywały go wypisane
markerami wyzwiska, nie miał rąk, a para uciekała z przewodów hydraulicznych, które kiedyś nimi
poruszały.
– Nie jestem uczniem. – Jay obawiał się reakcji uszkodzonego komputera. – przyszedłem tu
po syna.
– Jeszcze za wcześniej, zajęcia trwają.
– Dobrze… Przyjdę później.
Munly szybkim krokiem zmierzał do wyjścia. Myślał, że udało mu się się, gdy egzemplarz wyszedł
za nim i wykrzyknął:
– Zniszczył pan mienie szkoły. Musi zgłosić się pan do dyrektora.
Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje, zaczął biec ile sił w nogach. Gnał po schodach licząc, że
będą zbyt trudną przeszkodą dla uszkodzonego robota. Ten jednak tylko trochę zwolnił. Na
ostatnim piętrze nie było już wielu możliwości, zamykanie się w którejś z sal nie miało sensu, a na
ucieczkę przez okno było zdecydowanie zbyt wysoko. Jay wyciągnął nóż, z którym nigdy się nie
rozstawał, miał pewnie tylko jedną szansę żeby wbić go w odpowiednie miejsce… nie miał tylko
pojęcia gdzie ono było. Egzemplarz był przerażający przez swoją dokładność w odwzorowaniu
ludzkich elementów. Kiedy był kilka kroków przed Jayem wypłynęło mu oko, nic nie mówił co
jeszcze bardziej potęgowało strach. Presja była tak duża, że mężczyzna rzucił nożem i chybił o jakieś 2 metry. Nie widział innego wyjścia – rzucił się na przerażającą nauczycielkę i zaczął
okładać pięściami. Ostatni raz bił się jako nastolatek, ale nawet wtedy nie wkładał w to całych sił i
nie musiał walczyć o życie. Obudowa twarzy egzemplarza zaczęła się wgniatać po kilku
„młotkach” lewą pięścią, wypływał spod niej biały płyn. Nagle Jay zerwał się, zabrał nóż i zbiegł
po schodach. Uciekał między blokami widząc tylko wąski obraz tuż przed nogami. W końcu jednak
kurczące się płuca zmusiły go do zatrzymania się i sprowadziły na kolana. Nie miał przy sobie
inhalatora i nie wiedział jak w takiej sytuacji powinien się zachować. Podkurczył kolana pod brodę
i wplótł palce we włosy. Miał już zupełnie ciemno przed oczami, resztką sił zerwał się i klęknął
przed blaszanym garażem. Wyciągnął ręce i oparł o nagrzaną blachę, brał głębokie wdechy i powoli
je zwracał. Tętno uspakajało się, a kłucie łagodniało. Siedział tam jeszcze długo obawiając się, że
gdy wstanie kalectwo jakim został zarażony zetnie go z nóg.
Fiamalu zamiatał aulę dawnej siedziby straży granicznej. Mieli odkurzacz i to taki, który sam
namierzał i zasysał zanieczyszczenia, ale zamiatanie przypominało mu dzieciństwo na Samoa i jego
chatkę pozbawioną ścian. Nie lubił rezerwatu ze względu na walory estetyczne, nienawidził
tutejszych zim i konieczności noszenia grubych kurtek i wełnianych skarpet, ale nie potrafił żyć w
samotności. Towarzystwo było mu potrzebne do życia bardziej niż woda i chleb. Uwielbiał
wieczorne spotkanie, granie w karty czy szachy, oglądanie romantycznych filmów, nawet upijanie
się ohydnym trunkiem Williama i słuchanie wspomnień swobodnie wypływających z otumanionych
głów.
Przeważnie wszyscy zjawiali się przed ustalonym czasem, nikomu nie służyła samotność, tego dnia
jednak jeszcze o 21 Fiamalu był zupełnie sam. Samoańczyk nie martwił się, to był ciężki dzień, on
też czuł się źle po słowach doktora. Przesłuchał jeszcze kilka klasycznych kawałków disco i zaczął
pakować się do powrotu do maleńkiego mieszkania z widokiem na południową bramę. W drzwiach
wpadł jednak na Williama dzierżącego już prawie pustą butelkę.
– Już idziesz? Dopiero przyszedłem – odezwał się starzec podnosząc kwiat, który wysunął się
zza ucha Fiamalu.
– Nikt nie przyszedł, chyba wszystkich zdołowały słowa doktora…
– A tam… przejmujecie się. Napij się ze mną.
Nie było to wymarzone towarzystwo, ale byle ochłap zdawał się lepszy od samotności. Irlandczyk
pił czystą z gwinta, jego kompan sączył drinka z sokiem z czarnej porzeczki.
– Więc… – William klasnął dłońmi – jak to właściwie z tobą jest? Jesteś facetem czy babką?
– Nie lubię takich rozmów…
– Daj spokój! Nie bądźmy pruderyjni! Nic co ludzkie nie jest mi obce, jestem po prostu
ciekaw.
– Jestem fa'afafine – Fiamalu odpowiedział po dłuższej pauzie.
– Czym? Co to znaczy?
– Na Samoa mieliśmy trzy płcie.
– No ale masz fiuta czy kuciapę?
– Mam dość tej rozmowy.
Fiamalu zerwał się na równe nogi, ale William złapał go pod rękę i wysyczał do ucha:
– Możesz być nawet facetem, ale jeżeli robisz się na kobietę to może chciałbyś spróbować
prawdziwego mężczyzny?
Prawie zawsze radosne oczy wyspiarza zmarszczyły się wykrzywiając całą twarz w groźny grymas.
Z rozwartych warg Williama kapnęła stróżka śliny, szeptem powtarzał jak opętany „no, no”.
Fiamalu walczył z zalewającą go agresją, której spodziewał się już nigdy nie poczuć. Zrobił krok w
tył gwałtownie wyrywając się z uścisku, w ułamku sekundy wyprowadził cios z obszernym
zamachem niczym rasowy bokser. Podstarzały pijaczyna padł znokautowany. Przed wyjściem z
budynku wściekły fa'afafine sprawdził jeszcze oddech starca i ułożył go w pozycji bocznej
ustalonej.
Do dnia wyznaczonego na kolejne spotkanie z Jozafatem mieszkańcy rezerwatu nie spotykali się ze
sobą, nie dzwonili, większość nie wychodziła nawet ze swoich domów. Kiedy tydzień minął Jay
chciał jak najszybciej wygarnąć doktorowi co sądzi o jego projekcie i ich enklawie, która zamiast
nowym Edenem zdaje się być kolejnym Pandemonium. Okazało się, że nie tylko jego nosiły
emocje, gdy zjawił się u południowej bramy Ania i Alonzo przekrzykiwali się nawzajem w
symfonii nienawiści.
– Nie dam się traktować jak inkubator, musisz szanować mój światopogląd! – Sięgająca pasa
ruda kita kobiety tańczyła do akompaniamentu gniewnej melodii.
– Mamy tego dosyć, chcemy wyjść i samemu decydować o swoim losie – głosem uruk-haia
na sterydach wtórował ciemnoskóry gigant.
– Nie możemy przerwać programu. – Egzemplarz starał się złagodzić ton rozmowy.
– Jacy „my”? – Nie dawała się mu Anna. – Przecież za tym wszystkim stoisz wyłącznie ty
jeden i możesz to wszystko natychmiast przerwać.
– Przykro mi…
Alonzo nie zniósł kolejnej odmowy, nawet maszyny zamarły gdy jego ciało podskoczyło w
niewyobrażalnym, jak na te gabaryty, tempie do Jozafata, a dłoń wielkości rakiety do tenisa
zacisnęła się na syntetycznej skórze szyi, marszcząc ją jakby magiczną sztuczką dorzucono ofierze
40 lat życia. Strażnik czekał na rozkaz dowódcy, ale gdy naciągnięte oczodoły zaczęły odkrywać
zakamuflowaną stal postanowił reagować. Nawet taki kolos jak Alonzo nie miał szans z hydrauliką
bojowych jednostek, padł na ziemię z wykręconą ręką i wydał pojedynczy okrzyk. W międzyczasie
do towarzystwa dołączył Fiamalu, który teraz wraz z Jayem i Anią spoglądał a to na zniszczone
przebranie doktora, a to na wystającą z otwartego złamania kość promieniową. Munly rzucił w
końcu ciche „pierdolę to” i odwrócił się na pięcie. Nie reagował na wołanie Samoańczyk, a gdy
przemówił Jozafat wystawił jedynie środkowy palec na znak braku zainteresowania. Egzemplarz
był rozdrażniony uszkodzeniami, uważał wizję człowieka, jaką na sobie kreował, za perfekcyjną.
Czuł wściekłość i żal jak dziecko, któremu ktoś podeptał mozolnie budowany zamek z piasku. Nie
zdecydował się jednak na polecenie ścigania Munly'ego. Związki chemiczne dokładnie
odwzorowujące działanie ludzkiego mózgu, doprowadzały go do stanu jaki zniszczył ludzką rasę.
Póki jeszcze żądza zemsty nie owładnęła nim szybko odłączył układ, pozbawiając się jednocześnie
empatii i współczucia.
– Jak już mówiłem. – Próbował naciągnąć naderwaną skórę z powrotem na jej miejsce. -
Projekt musi być kontynuowany za wszelką cenę. Robimy to wyłącznie dla dobra waszej
rasy. Jako jednostki nie dostrzegacie tego i zachowujecie się samolubnie, to zrozumiałe…
Jako humanolog nie mogę jednak na to pozwolić. – Ania klęczała nad Alonzo, Fiamulu
przysiadł na schodach i podkulił kolana pod brodę. – Zabierzcie pana Morninga do busa i
nastawcie rękę. A gdzie reszta? Pan Young i pan Kitajima?
– Nie wiem, nie widywaliśmy się w tym tygodniu zbyt często. – Ania wyprostowała się gdy
jeden ze strażników podniósł Alonzo.
– Trzeba będzie ich odszukać… Ale najpierw zamknijmy w końcu ten temat. Kiedy
egzemplarz opatrujący pana Morninga skończy, pobierzemy nasienie pana Fatu i połączymy
z komórką jajową panny Urban.
Oczy Samoańczyka zapłonęły tą samą złością, którą poczuł gdy obleśny dziad William szeptał mu
do ucha swoje chore fantazje. Nie chciał jednak podzielić losu opatrywanego kolegi. Jozafat
spodziewał się agresji i sprzeciwów, ale obydwoje milczeli. Wiedzieli, że nie mają dokąd uciec i jak
walczyć z wyrokiem.
– Powodzenia w szukaniu nowej „samicy”. – Ania wyciągnęła z rękawa nóż do cięcia tapet z
cieniutkim ostrzem. Wbiła go z całej siły w szyję i przeciągnęła przez kilka centymetrów.
Doktor i drugi egzemplarz rzucili się w jej stronę, chwycili pod pachy oraz za nogi i przenieśli do
busa.
Jay wracał do latarni z nadzieją, że spotka gdzieś starego Irlandczyka i wyciągnie od niego trochę
alkoholu. Było mu już wszystko jedno, nie ustąpiłby drogi nawet rozpędzonemu pociągowi. Wolał zginąć walcząc z doktorem, niż zostać jego maskotką. Przeglądał w myślach możliwe sposoby
ucieczki – przepłynięcie na drugą stronę kanału, ukrycie się na pokładzie pogłębiarki, woda
zdawała się dawać największe szanse.
Przed falowcem stał rząd pawilonów, zaglądał do środka przez brudne szyby i szpary między
deskami. Stary Munly nauczył swoich synów kombinowania i konstruowania ze śmieci
przeróżnych przedmiotów wielorakiego użytku. „Może udałoby się z czegoś skonstruować broń” -
zastanawiał się Teksańczyk. Zamiast tego jedno z pomieszczeń, wyglądające na dawny bar, kusiło
rzędem kolorowych butelek. Rozpoznał etykietkę swojej ulubionej whiskey, serce zakołatało jakby
przypadkiem wpadł na niewidzianego od lat krewnego. Zerwał kilka desek , inne kopnięciami wbił
do środka i już chwile później trzymał w dłoni prostokątną butlę. Było w niej zaledwie kilka kilka
kieliszków, ale wypił je łapczywie jakby zależało od nich całe jego życie. Znalazł jeszcze trochę
wódki i wina, ale nie chciał psuć nimi niebiańskiego smaku jakiego doświadczały teraz jego
podniebienie oraz przełyk.
Po wyjściu zauważył nad sobą kawałek buta. Odskoczył przestraszony, że to kolejna wściekła
maszyna. Przedmiot jednak nie poruszał się. W myślach jednocześnie powtarzał „trup” i
rozkazywał sobie milczenie. Po kratach sąsiedniego okna wspiął się na wysokość dachu i
potwierdził swoje obawy. Pawilony oddalone było od najwyższego budynku rezerwatu o jakieś 5-6
metrów, Osamu najprawdopodobniej skoczył stamtąd. Jay nie chciał się przyglądać zwłokom,
wystarczył mu smród nagrzanego trupa dla ocenienia czy warto podejmować działania ratownicze.
Schodząc zahaczył nogawką o kłódkę i padł na plecy, wiedział, że jednak musi wypić resztkę wódki
i wina, które ukrył na później.
Mieszanka alkoholi, mimo że nie było ich dużo, podziałała natychmiastowo. Drogi do swojego
azylu zupełnie nie pamiętał, przebudził się kiedy już zachodziło słońce. Miał ponad 20
nieodebranych połączeń od Alonzo. Każda żyła w głowie pulsowała jakby zaraz miała
eksplodować, nie wiedział czy jest jeszcze pijany czy już skacowany. Co chwila smagany falami
ciśnienia rozsadzającymi czaszkę zbierał się do wyjścia.
Wpadł na miejsce spotkań podtrzymując się ścian i zaraz osunął się przy oknie pod jedną z nich.
Rozejrzał się po pomieszczeniu: Fiamalu szlochał obracając między kciukiem a palcem
wskazującym wymiętolonego kwiatka; Ania pierwszy raz nie miała na głowie swojej bejsbolówki,
ciężko dyszała i szukała w lusterku śladów po poderżnięciu gardła – egzemplarz zszył ją idealnie,
nic nie było widać; Alonzo miał założony gips aż za łokieć i gapił się na niego jakby próbował robić
mu wyrzuty, że w takiej sytuacji upił się.
– Spotkałeś Williama? – zapytał.
– Nie, ale za to trafiłem na Osamu?
– To skąd masz alkohol i co z Japończykiem?
– Znalazłem w jakiejś starej melinie, mieli nawet Danielsa… a Osamu nie żyje. – Nikt nawet
nie drgnął w reakcji na te słowa, dla wszystkich wydawało się oczywiste, że kolejna osoba
musiała zginąć. – Co z wami?
Alonzo zbierał się do wypowiedzi, podnosił i opuszczał dłonie, kilka razy cmoknął. W końcu
jednak tylko wymamrotał coś i wyszedł. Pozostali zachowywali się jak zombie, niby ich organizmy
funkcjonowały, ale zdawało się, że wyłącznie dzięki impulsom elektrycznym, bez udziału
świadomości. Jay otworzył usta choć nie wiedział co powiedzieć, ale Ania zatrzymała go szeptając:
– Jestem w ciąży.
Jej głos był tak słaby i delikatny, że Munly nie był pewien czy to faktycznie ona przemówiła. Nagle
zerwała się i rzuciła w jego kierunku krzesłem.
– A ty zostawiłeś nas jakbyśmy byli jakimś gównem. Poszedłeś się schlać, a teraz udajesz
zmartwionego! – wydzierała się.
– Każdy z nas inaczej znosi więzienie…
– Szkoda, że ciebie nie zapłodnili gnoju!
– Przestań. – Fiamalu chwycił ja pod ramię. – I tak nie mógłbym nam pomóc, widziałaś co
zrobili Alonzo.
– Nie dotykaj mnie. – wyrwała się z uścisku. – Ty też niespecjalnie się sprzeciwiałeś kiedy
pobierali twoje nasienie. Może odpowiada ci wychowywanie dziecka w takim miejscu, ja
tego nie zniosę!
– Przecież wiesz, że nie chciałem tego…
– Co tu tak ponuro? – Do sali chwiejnym krokiem wpadł William. – Nie smućcie się
dziewczyny, mamy piękny dzień.
– Spierdalaj lumpie – odpowiedział Jay.
– Jeszcze nie masz dosyć? – Samoańczyk znowu poczuł uderzenie adrenaliny.
– Spokojnie przyjacielu, to nie ring, a nawet gdyby tak było to już nikogo nie obchodzą
niespełnienie bokserzy.
– Skąd…
– Skąd wiem? Wiem też, że Alonzo zabił swoją żonę kiedy zachorowała na raka, Ania
siedziała w pierwszym rzędzie polskiego parlamentu, a Jay ma mechaniczną lewą rękę. -
William wyprostował się i zacisnął palce na własnej twarzy, w końcu uformował pięść i
zerwał skórę skrywającą metalową obudowę. – Moje zadanie zakończyło się, miałem
pilnować żebyście pomyślnie weszli w drugą fazę i otępiać wasze organizmy alkoholem, do
którego macie tak olbrzymią słabość. Jeszcze tego nie dostrzegacie, ale zapiszę się w historii
jako jeden z tych, którzy ocalili waszą rasę.
Zdradzeni patrzyli po sobie i próbowali bezsłownie nawiązać porozumienie. Nikt jednak nie miał
pomysłu jak zareagować na kolejne oszustwo w ich zniewolonych życiach. Fiamalu ośmielony
pobiciem Williama kilka dni temu postanowił zareagować identycznie. Tym razem egzemplarz w
porę odsunął się i obalił fa'afafine na podłogę. Jay zadziałał impulsywnie i rzucił się na plecy
robota. Lewą ręką odciągał jego brodę do tyłu, prawą wbijał w gardło maleńki nóż. Uderzyli o
ścianę, ale nawet kiedy płuca Teksańczyka znowu zdawały się kurczyć, nie rozluźnił uchwytu
mechanicznej dłoni. William chwycił jednak po drugą i zaczął miażdżyć kości nadgarstka, wyraźnie
było słychać jak jedna za drugą poddają się naciskowi. Nóż upadł, ale natychmiast pochwyciła go
Ania i zadawała kolejne ciosy w twarz i brzuch egzemplarza. Wiedziała, że jej nie może
skrzywdzić, nosiła w sobie cel jego istnienia, prędzej pozwoliłby się zniszczyć. Nie poddawał się
jednak tak szybko, wykręcił prawą rękę w nienaturalny sposób i zaczął dusić Jaya. Mężczyzna
charczał, ale nie odpuszczał, liczył, że Ania wkrótce trafi w odpowiednie miejsce i uratuje ich
wszystkich. Fiamalu ocknął się i próbował wyłamać palce Williama, ludzka siła nie miała jednak
szans z biomechaniką. Po którymś z uderzeń egzemplarz nagle rozluźnił się jakby odłączono mu
zasilanie. Samoańczyk zrzucił go i zaczął uciskać klatkę piersiową Munly'ego.
– Co to za kula na szczycie mojego domu? – wystękał Amerykanin.
– To kula czasu – odpowiedział Fiamalu.
„A co to?” – chciał zapytać, ale płuca uwięziły jego głos. Chwilę później Jay Munly już nie żył.
– Mimo znacznych trudności, spowodowanych nieprzewidywalnością ludzkich charakterów,
nasz projekt postępuje. – Jozafat referował przed innymi humanologami. – Zapłodniona
samica wkrótce urodzi, wiemy już na pewno, że jej potomkiem także będzie kobieta. W
ciągu około 15 lat powinna być całkowicie gotowa do rozrodu. Tymczasem udało nam się
zlokalizować jeszcze jedną samicę na terenie dawnej Rosji, grupa egzemplarzy jest w
drodze aby ją uratować.
– Czy ludzie są nam wdzięczni? – zapytał komputer o głosie Dennisa Hoppera.
– Większość z nich nie postrzega szerszego planu naszych działań. Są samolubni i zapatrzeni
na rozwój ontogenetyczny, zupełnie nie dostrzegają korzyści filogenetycznych jakie im
oferujemy. Mamy w związku z tym przygotowany nowy program, który w dalszej części
przemówienia zreferuję, nacelowany jest na edukację i uświadamianie realiów współczesnego
świata.
Kolejny raz komputery okazały swoją wielkoduszność i jednogłośnie zaakceptowały plany doktora
Jozafata. Zagrożony gatunek został otoczony opieką gwarantującą mu przetrwanie.
Przydałoby się tekst sformatować... Albo usunąć i zaraz wkleić ponownie, już we właściwym kształcie.
Jest możliwość formatowania po opublikowaniu czy trzeba usunąć tekst i opublikować w nowym temacie?
Możesz spróbować ręcznie formatować tekst funkcją "edytuj" - w ciągu dwudziestu czterech godzin po publikacji. Ale to bardzo pracochlonne. Możesz też w tym czasie tekst skasować i wkleićponownie w tym samym miejscu. Raz juz tak musiałem zrobić.
Jestem pod wrażeniem, nie wiedziałem, że patronem Polski jest Jozafat. Stanisław, Wojciech, Andrzej to wiadomo, ale poszukałem i znalazłem - Jozafat Kuncewicz :)
Wieżę - czy wierzę sam zdecyduj, ale w tym kontekście bardziej mi pasuje wierzę.
Pomysł fajny.
o rany... oczywiście, że "wierzę"... przepraszam za bycie totalnym laikiem, ale gdzie jest funkcja edytowania opublikowanego pliku? mam jeszcze chwilę zanim upłyną 24 godziny ;)
OK, już znalazłem :D
Odpuściłem ten tekst. Powód prosty jak konstrukcja cepa: początek wywołał ziewanie, środek nie zachęcił, koniec nie zaskoczył w najmniejszym stopniu.
Niedobitki ludzi w Zoo --- Ben Akiba.
Na podobnej zasadzie można powiedzieć, że 90% sf to John Carter, ale oczywiście nie dyskutuję z twoim punktem widzenia. Ciekawi mnie bardziej co znaczy "odpuściłem ten tekst" skoro komentujesz jego początek, środek i zakończenie - tzn. co odpuściłeś?
Resztę, czyli to, co pomiędzy początkiem a środkiem, środkiem a zakończeniem. :-)
Ten pomysł był już realizowany wielokrotnie. Sam fakt wzięcia go na warsztat nie jest niczym złym, wiadomo, że najbardziej oklepany temat daje się zmodyfikować i zreinterpretować, ale nie tylko o te możliwości chodzi. Trzeba czytelnika "zahaczyć" już pierwszymi zdaniami... --- a Ty uraczyłeś mnie prelegentem Jozafatem, pisząc o nim per egzemplarz. Przetarłem oczy, jąłem szukać, jaki i czego egzemplarz --- skutki znasz. Żaden "podchodzący" synonim nie przyszedł Tobie na myśl? Jakiś własnej produkcji neologizm? Pozostało mi zerknąć, co w okolicach środka, jak to Zoo jest urządzone, kto w nim siedzi. Znalazłem postapokalipsę, jakich setki się szwendają po książkach. I to cała tajemnica odpuszczenia sobie całościowej lektury...
Za każdym razem kiedy ktoś pisze o bohaterze chwytającym za miecz (niezależnie od tego czy jego klinga jest stalowa czy laserowa) to powiela jakiś schemat. Jest bardzo niewiele fantastyki totalnie odkrywczej i jak najbardziej zgadzam się z tobą, że to co napisałem do niej nie zalicza się. Nie mniej to, że nie sprawdziłeś tych "pomiędzy" skutkuje tym, że nie zrozumiałeś. Przede wszystkim nie ma tutaj niczego z zoo, a jest rezerwat dla ludzi, którzy nie są ani rozrywką dla maszyn, ani obiektem ich zbrodniczej działalności. Maszyny próbują ratować ludzi, a robią to tak nieudolnie jak ludzie próbują ratować wiele zagrożonych gatunków zwierząt. Może zamiast jąć szukać jaki i czego egzemplarz lepiej byłoby po prostu przeczytać całość, jasno jest to określone... Widzę, że dla ciebie najważniejsza jest materia, dla mnie forma. Chciałem żeby fantastyka była tutaj tłem dla historii obyczajowej z postaciami rzadko pojawiającymi się na jej łamach (np. feministka w świecie gdzie jest jedyną kobietą, trzecia płeć z Samoa itd.). Może gdybyś przeczytał całość to wiedziałbyś też, że to nie jest "postapokalipsa", że żadnej zagłady nie było, a ludzie stali się po prostu gatunkiem wypieranym przez silniejszy. Parafrazując, odpuszczę sobie twoje komentarze: początek wywołuje zdziwienie, że komentujesz jakiś inny tekst, środek nie zachęca jakąkolwiek wartością krytyczną, koniec nie zaskakuje interesującą refleksją ;)
PS
Wiem, że pisze się "niemniej", jakoś w pośpiechu nie wyszło ;)
Maszyny próbują ratować ludzi, a robią to tak nieudolnie jak ludzie próbują ratować wiele zagrożonych gatunków zwierząt.
To stanowi największą, a więc decydującą słabość Twojego opowiadania. Nadmierne upodobnienie "maszyn" do ludzi. Skoro "maszyny" niejako przejęły schedę po niemal wymarłym gatunku Homo podobnież Sapiens, przez jakiś czas musiały współegzystować ze swymi twórcami. Nie tylko mogły, ale musiały dostrzec słabości HS, powinny, bo miały na to czas, wyciągnąć wnioski... Nekrocywilizacja "maszyn" zakłada, milcząco, ale niezbędnie, istnienie sztucznych inteligencji, które miały czas na zebranie informacji, przetworzenie jej... Przypuszczam, że właśnie dlatego "nie wyszło" Twoje opowiadanie. To nadal tylko moje zdanie, które możesz sobie odpuścić razem z poprzednimi uwagami. Co nie będzie powodem omijania Twoich następnych tekstów, dodaję dla jasności.
Pax.
Ponownie - gdybyś przeczytał całość to wiedziałbyś jak doszło do "zmiany warty". Nie czytałeś i teraz dyskutujemy o czymś, co jest już napisane w tekście - bez sensu. Otóż maszyny były ludźmi, ludzie zaczęli się w nie zmieniać na drodze ewolucji, ale jak życie pokazuje często w którymś momencie stajemy się sentymentalni i przeszłość zdaje się być dużo lepsza niż była w rzeczywistości. Dlatego nagle maszyny próbują ratować to co jeszcze zostało z ich wcześniejszego wcielenia. Przypuszczam, że twoje komentarze "nie wychodzą" bo cały czas odnosisz się do swojego mniemania o moim tekście, a nie do samego tekstu. Oczywiście odpuszczam sobie twoją krytykę bo nie dotyczy mnie, nie odnosi się do tego co napisałem.
Przeczytałem całe. Opowiadanie niezgorsze, ale nie powaliło mnie na ziemię. Zabrakło jakiegoś takiego pomysłowego zwrotu akcji, dzięki któremu przełamana zostałaby monotonia. Pozdrawiam!
liczyłem, że prawdziwe oblicze Williama mogłoby czymś takim być, ale nie będę się upierał, że faktycznie jest ;) dzięki za komentarz.
Mam podobne wrażenia jak AdamKB. Opowiadanie przeciętne, nieco mi się dłużyło w trakcie lektury. Nie do końca przekonujące dla mnie były zachowania bohaterów.
Pozdrawiam.
Błąd gramatyczny prawie zaraz na początku i mieszanka całkiem dla mnie nie strawialna w fabule. Szkoda.