
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
NIEWIARYGODNA PODRÓŻ
„… Śpiew, jak nauczasz, nie jest z pożądania,
ani to spełnień jeszcze osiągalnych droga,
śpiew to istnienie. Rzecz łatwa dla Boga.
Lecz kiedy my jesteśmy? A kiedy on skłania
ku naszym bytom Ziemię, gwiazdy, jutrznie?
To nie to, chłopcze, że kochasz, i jeśli
śpiew rozewrze twe usta, ty zapomnieć ucz się,
żeś zaczął śpiewać. To przemija z biegiem lat.
Inne ma tchnienie głos prawdziwej pieśni.
Tchnienie wokół nicości. Oddech w Bogu. Wiatr.”
Rainer Maria Rilke, Sonety do Orfeusza
(przekład Mieczysława Jastruna)
Rozdział Pierwszy
„Bohater musi być sam.”
Świat po zmroku pustoszał powoli, a w jego krainach polowały potwory. Po całodniowej drzemce ich wygłodniałe, wielkie żołądki burczały donośnie, a z dali słyszano ich nerwowe skomlenia i syki. Nie wiedziano o nich wiele, ponieważ spotkań z potworami nie przeżywało się najczęściej w jednym kawałku. Nie potrafiono mi w takim razie wytłumaczyć, dlaczego te stworzenia bały się dziennego światła? Prawdopodobnie nawet nie zastanawiano się nad tym wcześniej. A być może łzawiły im od niego oczy, może było ono dla nich śmiertelne lub za dnia stawały się niewidzialne, co tłumaczyłoby kłopoty w odnalezieniu ich kryjówek, albo co gorsza – możliwe, że przybierały wówczas ludzką postać? Wiele godzin (o ile nie dni, a nawet tygodni) spędziłem, rozmyślając na ten temat i pytając o to napotkane osoby, ale nigdy nie zdołałem dojść prawdy. Przez co – już zapewne na zawsze – pozostanie to dla nas zagadką, choć ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu poznałem przynajmniej jeden ich sekret. A mianowicie, tamtej szczególnej nocy żaden stwór nie opuścił swojej kryjówki.
Zazwyczaj tuż po ześlizgnięciu się z globu ostatniego ze słonecznych palców, wypuszczały się biegiem przed siebie – jak oszalałe. Wówczas jednak było zupełnie inaczej. Jeżeli miały ogony – podkuliły je potulnie, a jeśli skrzydła – opuściły je do ziemi. Z oklapniętymi uszami zaszyły się w ciemność swoich nor… jęcząc.
Niektóre próbowały nawet zabarykadować się w nich od środka. Na wloty górskich jaskiń zsypywano ogromne głazy, leśne samotnie przykrywano w popłochu korami drzew, a w rzecznych kryjówkach wtulano się panicznie pod oślizgłe kamienie. Po raz pierwszy nie uciekały przed ludzkim wzrokiem chcąc schwytać zbłąkanych podróżnych w zasadzkę, lecz z myślą o schronieniu się przed czymś jeszcze nie nazwanym. Tamtej wyjątkowej nocy w gęstwinach na nikogo nie czaiły się ich ostre zęby ani szpony, a wśród cieni nie skradały się chytrze ich bose stopy. W tę nietypową noc dowiedziały się jak smakuje strach, doskwierający na co dzień (zdawałoby się) tylko ludziom. Podsycana nim w czarnych sercach krew buchała w ich fioletowych żyłach z zadziwiającą prędkością, napędzając obłąkańcze myśli pełne paniki i zgrozy.
Coś niedobrego miało się niebawem wydarzyć. Wszystkie kolory wyblakły, a brak blasku księżyca nie pozwalał cieniom bawić się na ziemi z kształtami najróżniejszych rzeczy, obecnych w tym ponurym miejscu, w które właśnie was zabieram. W tę niezwykłą noc gwiazdy schowały się niedojrzale pod płaszczem z pierza ciemnych chmur. Niebo zachowało się jak dzieci, które mają w zwyczaju zasłaniać rączkami swoje oczęta, gdy w oglądanym przez nie filmie zbliża się scena grozy, do której nastrój buduje konsekwentnie przybierająca na sile muzyka. Jakby – nie widząc tego – mogło sprawić, że nie miałoby to miejsca. Jeśli rzeczywiście oglądalibyśmy teraz film – kompozytor ścieżki dźwiękowej wspólnie z reżyserem raczyłby nasze uszy cierpkim, szarpiącym nerwy staccato, które, otworzywszy nam wspaniale malujący się na ekranie krajobraz, umilkłoby gwałtownie, wlewając się ostatnimi skokami w przejmującą ciszę. Jak spieniony wodospad uderzający w spokojną taflę wody.
A oto, jaki widok mielibyśmy przed sobą:
Znaleźlibyśmy się w miejscu, w którym rzeka Długa, mozolnie żłobiąca swe koryto szczątkami skał niesionymi z Najdalszej Północy, puszczała na południe swoją odnogę – wartki strumień zwany Najdłuższym, przecinający w pół szeroki pas lasów, który ginął gdzieś w oddali, wdrapując się na oblodzone, mocarne góry, łaskoczące śnieżnymi szczytami gołe niebo. Wiosną obie rzeki wylewały obficie, podmywając nadbrzeżne ziemie aż po pnie pobliskich topól. Wysokie niczym baśniowe olbrzymy wydawały się pomarańczowożółtymi płachtami liści, rwanymi często przechadzającym się tędy porywistym wiatrem.
W Długiej podskoczyła żywo jakaś mała rybka, puszczając po niej drobne kręgi. Jej gładka powierzchnia nabrała ciężkiej, brunatnej barwy od podniesionego z dna mułu. Nie szły po niej ze świstem fale, jak to miały w zwyczaju robić. Pozbawiona szmeru i szumu ze swawolnego, kryształowego sznura skaczącego radośnie od wzgórza do wzgórza, zamieniła się w stojący, pozbawiony życia pas zdawałoby się jedynie błota i gęstej mgły, którą można byłoby zbierać łyżeczką do herbaty (o ile w ogóle jest to możliwe) i zamykać szczelnie w butelkach. Choć była noc, to w jej zastygłym, niemym lustrze nie odbijały się gwiazdy. Na niebie nie było ani słońca ani księżyca, jakby nie mogły się zdecydować, które z nich dwojga powinno teraz nad nim panować, zatem pozwoliły sobie nie obciążać skroni koroną. Otuliło się jednak przytłaczającym kapturem nisko wiszących nad ziemią chmur, grzmiących leniwie gdzieś w głębi swoich porozwiewanych czeluści. Ciężkie opary i ziemne wyziewy snuły się po pobliskich mokradłach i lasach. Grzęzawiska ciągnęły się niedaleko tłustą plamą wzdłuż północnego brzegu Długiej, a na południu chwiała się wąską, cieniutką kreską granica ciemnego boru. Nadrzeczne wiszary pochylały się pokornie, przepełnione gniazdami nadwodnych ptaków i pajęczymi sieciami. Żaby rechotały głośno, a z łąk dobiegało okolicy piszczenie pasikoników, które w tych stronach zdarzały się nad wyraz wyrośnięte.
Nad szeroką rzeką niebo było wysokimi przestworzami pełnymi marzeń o skrzydłach, lecz dalej na północy nieboskłon zamykał się potężnymi, brązowymi szczytami, obejmującymi kamiennym ramieniem pobliską przełęcz. Pasmo górskie ciągnęło się ze wschodu na zachód dwoma spiętrzonymi wałami skał, w połowie rozerwanymi przez Długą.
Nikt nie mógłby się spodziewać, że w tak ponurym, wilgotnym miejscu mogłyby dziać się jakiekolwiek ekscytujące wydarzenia, ale to właśnie tutaj zaczyna się nasza przygoda. Dokładnie na tychże rozdrożach, gdzie wielka rzeka wypuszczała z siebie swobodnie uciekający na południe strumień, znaleźli się nasi bohaterowie, by wymienić między sobą swoje ostatnie „bądź zdrów” i łamiące serca „żegnaj”.
W tej przepastnej, nieprzyjemnej rzece majaczyło w czerni odbicie pewnej strudzonej losem osoby. Była to postać kobiety, której towarzyszyły cisza i spokój – jej poznani już w dzieciństwie przyjaciele. Nie była rozpieszczana, ale mimo wszystko wierzyła, że kiedyś spotka ją to szczególne szczęście i zazna miłości, której mogłaby kosztować po grobową deskę. Marzyła, aby być kochaną. Teraz niestety to największe dla niej szczęście miało ją opuścić i zamiast radości – udręczyć wiecznym bólem. A tak bardzo pragnęła, by było zawsze obok, blisko, nawet jeżeli ona już dawno by o nim zapomniała.
Rzeka tymczasem ani drgnęła, a kobieta wiodła za nią wzrokiem. Niewzruszona i posępna jak skała, choć kruchutka jak porcelanowy flakonik… Samotna pani nad wielką wodą – pomyślało beznadziejnie niebo, pomrukując rzewnie kilkoma cichutkimi gromami.
Rozstania takie jak to, które zaraz mieć tu będzie miejsce, zawsze pozwalały nam zrozumieć kogo straciliśmy i o co przyszło nam do tej pory walczyć. Świadomość przyszłej pustki uderza nas jednak dopiero po spojrzeniu w oddalające się, pozbawione oczu plecy bliskiej nam dotychczas osoby. Później nie pozostaje już nic innego, jak pogrążyć się w czekaniu na niewiadome.
Kobieta zrozumiała też, że nadeszła wreszcie ta ostatnia chwila kiedy wiatr zahuczał jej ostrzegawczo koło ucha, skleił jej suknię z ciałem, obejmując nią drobne biodra i rozwiał czarne włosy, otulając swym przenikliwym kożuchem, jakby chciał ją ogrzać i zatrzymać, pocieszyć. Mimowolnie rozchyliła blade usta. Drżały z zimna, lecz tylko one – tylko przygryzane usta. Reszta jej postawy emanowała nieludzkim spokojem.
Splotła delikatnie ręce na nabrzmiałych piersiach, rozcierając dłońmi wątłe ramiona. Podeszła bliżej rzeki i zdjąwszy szmaciane sandały dotknęła bosą stopą wody. Zrobiła to, jakby chciała ją połaskotać, ot tak, koniuszkami palców. Puściła kolejną pętelkę, płynącą daleko w świat. Patrzyła i słuchała. Milcząc, chwiejnymi falkami wypisywała kolejne słowa miłosnego listu, pełnego nadziei na powrót jej szczęścia lub przynajmniej znalezienie sposobu na uniknięcie ostatecznej samotności. Robiła to delikatnie, ostrożnie, wręcz aż niepewnie. Nie spodziewała się dostać odpowiedzi, bo nie mała od kogo. Zagryzła więc ponownie wargi i zamknęła oczy. Woda była chłodna lecz nie zimna, mimo iż wydała jej się wtedy paraliżująco lodowata.
Nie potrafiła zrozumieć jak jej mąż jest w stanie się w niej kąpać, podczas gdy sama atmosfera tego miejsca ją przyprawiała o gęsią skórkę. Tymczasem on, rozbierając się, nucił przez zaciśnięte wargi jakąś smutną melodię, a zdjęte z siebie ubrania zawieszał niedbale na drzewie przy swoim niesfornym rumaku, stojącym obok czekającej na kobietę klaczy. Wszelkie źdźbła trawy, zamknięte w wiosennych pąkach kwiaty, patyki i gałęzie – stukotem i świerczącym świstem wydawały się wymieniać między sobą krótkie, cięte komentarze, niosąc je po sobie smutnymi spojrzeniami. Zawstydzona natura przyglądała się wszystkiemu z przejęciem.
– Tak się rozstać… – chórem szeptały katarakty cichym bulgotem wody.
– …i tak odejść… – odpowiadały trzaskiem pnie nadrzecznych drzew.
Wówczas pochwyciła pierwszy tej nocy szum. Leniwy bulgot i stukot, a wkrótce, nadal z zamkniętymi oczami, usłyszała szczęk uderzającego o nagie kamienie starego drewna. Uderzenia były rytmiczne, jakby dryfująca z falami deska cofała się i z powrotem wpływała na mieliznę pełną podmytych głazów. Na początku była zaskoczona wzbierającym na sile zapachem mocnego, dojrzałego wina, później uderzył ją znajomy odór potu mieszającego się z aromatem wiekowego wycieńczenia. Oba wydały jej się bliskie i znajome, a jednocześnie zastanawiające.
Najwięcej niepokoju przyniosła jej świadomość, że „coś” zaczęło się nareszcie dziać. Coś nowego i nieznanego. Coś, czego nie umiała wyjaśnić, bo miała od tej pory zostać sama. Już teraz na kamienistym, porośniętym mchem i prostą trawą pagórkowatym brzegu Długiej czuła się samotnie. Nawet cień ją opuścił w tę noc, pozbawioną wszelkiego światła. Postarała się wyrzucić jednak z głowy owe nieistotne uczucia wierząc, że są jedynie urojeniami. Powędrowała jedną ręką wzdłuż swojego boku i położyła ją na wypukłym, pełnym brzuchu wypełniającym jej zwiewną suknię. Nie zostanę sama – pomyślała w duchu – a nawet jeśli, to na pewno nie może to być aż tak straszne, jakim się na początku wydaje. Chociaż przywykła do czyjejś bliskości.
Wreszcie szum rzeki zaczął stawać się coraz głośniejszy, dudniąc jej w uszach jak wielki dzwon. Jej serce zaczęło mocniej bić, krew szybciej płynąć, a myśli krążyć w tempie, w którym rozum nie potrafił za nimi nadążyć.
Następnie rozległ się donośny huk i plusk wody, jakby ktoś wrzucił do Długiej wielki, pełen ciężkich kamieni worek.
Podekscytowana, oblizała ponadgryzane z niepokoju wargi i poczuła nieprzyjemny chłód. Wzmagający się wiatr bezwzględnie pieścił jej smoliścieczarne włosy, ale oczy wciąż miała zamknięte. Zacisnęła je mocno, kiedy usłyszała znajomy, życzliwy śmiech. A gdy poczuła, że o kolana uderzyła ją zimna, kojąca fala wody – odskoczyła z piskiem, z przejęcia łapczywie łykając powietrze. Szlochając nerwowo drżała, czymś przestraszona. Spod jej powiek wysunęły się kaskady brylantowych łez. Przycisnęła dłoń do twarzy, zasłaniając nią zmęczone oczy. Nie wiedziała, czy dobrze robi. Chyba będę tego żałować – pomyślała – jednak z wielkim trudem, powoli rozchyliła palec po palcu, aby wreszcie podnieść poczerwieniałe od łez powieki. Odsłoniły dwa rozorane żalem i bezsilnością szkiełka.
Księżyc zawisł na niebie srebrną monetą, wyłaniając się wreszcie spomiędzy gąszczu szarawych chmur. Zanurzony przed nią po pas w ciemnej wodzie, ciężko oddychając stał on – mężczyzna. Pragnące ją opuścić szczęście. Kobieta panicznie odgarnęła kruczoczarne włosy za zaróżowione uszy, a jej twarz momentalnie stężała. W miejsce walczących ze sobą uczuć przerażenia i smutku zamieniła się w pozbawioną wyrazu kamienną tablicę, na której jakby ktoś dłutem wykuł dwie zmarszczki na czole. Wydawało się, że tylko szum wody grał jej w głowie, nie towarzyszyła mu żadna myśl.
Mężczyzna klęknął przed nią w wodzie. Wystająca z niej głowa, spowita splątanymi kasztanowymi włosami, zdawała się niezręcznie uśmiechać. Kobieta pochyliła się nad nim, wąchając go malutkim, jakby dziecięcym noskiem. Starała się go dotknąć ledwie wyciągniętą w jego kierunku ręką, ale szybko ją cofała. Obawiała się, że kiedy zetknęliby się ciałem, wówczas zniknąłby, rozpłynąłby się w powietrzu jak sen, jak cień po zdmuchnięciu świecy. Zebrawszy się jednak na odwagę spróbowała ponownie, gładząc dłonią jego szyję i brodę, zjeżoną delikatnym, kilkudniowym zarostem. Wyczuła jego subtelny oddech, ciepłymi stróżkami pary unoszący się z jego nosa i rozchylonych warg. Poczuła wtedy to dziwne uczucie. Jakież ono niezwykłe! Biegło jej po kręgosłupie, od koniuszków palców u stóp brodzących w wydawałoby się coraz cieplejszej dla niej wodzie, aż po kraniec wysokiego czoła. Nie wiedzieć czemu dała się ponieść zwalczającym się w niej wzajemnie emocjom i dygocąc z przejęcia dotknęła ustami jego ust. Były słodkie niczym miód, objęła więc dłońmi jego twarz i pocałowała je namiętnie. Zatraciła się w nim do tego stopnia, że nie spostrzegła, iż wchodzi za nim do rzeki. Kiedy rozmarzona otworzyła oczy i utkwiła wzrok w jego ciemnych źrenicach – zamarła w bezruchu, a wraz z nią ustał huczący wiatr. Ich czerwone wargi rozeszły się ostrożnie, a kobieta wróciła na brzeg, gładząc swe usta dłonią.
Mimo że od lat miała opanowane pewne emocje – nie mogła powstrzymać łez. Nie dosłyszano jednak najcichszego szlochu. Łzy jak deszcz zsuwały się po jej gładkich policzkach. Oddychała tak ciężko, jakby ktoś włożył jej kamień do gardła. Pozostając w ciszy, odwróciła się w stronę mężczyzny, wycierając twarz wilgotnymi palcami.
– Nie płacz, gwiazdo – powiedział jej wdzięcznie, a jego głos przeszył ją piorunem ciarek jak echo głęboką dolinę, aż zacisnęła usta, aż trawa zakołysała się bez wiatru.
Te słowa długo będą ją dręczyć. Wracać jak niechciany ból po latach. Kłujące pod piersiami wspomnienie, dające w trudnych chwilach pocieszenie i niosące szloch w momentach radości. Otarła nadgarstkami łzy, a mężczyzna wyszedł z wody. Na ten widok poczuła się słaba, jak słaby jest kwiat po zimnej deszczowej nocy, pełnej porywistego wiatru. Jakby tylko nieznane jej korzenie zatrzymały ją przy ziemi i nie pozwoliły zwiędnąć. Teraz ten korzeń, równie blady jak ona, spojrzał na nią pytająco. Wycierając się zwiniętym pasem materiału stanął obok niej i spojrzał głęboko w jej szmaragdowe oczy. Mimo zmęczenia zdołał dostrzec w ponurej poświacie księżyca jej smukłą jak lilia postać, śniadą cerę, twarz z wąskimi ustami i malutkim noskiem, cieniutką linią brwi i długim wachlarzem rzęs.
Mężczyzna wsunął na swoją zziębniętą, prawą dłoń rękawicę, w którą wplecione były ziarna nieznanych jej zbóż i natychmiast opadł na nią z furkotem rozłożystych skrzydeł szarobrązowy ptak. Kobieta odskoczyła gwałtownie, wystraszona jego nagłym pojawieniem się i posłała mu niepozorny uśmiech. Ów ptak wydłubał ostrym dziobem kilka ziarenek i zaskrzeczał złowieszczo. Niekontrolowanie zgubiła wzrok w jego piórach.
– Od dawna nie ma dla mnie miejsca u boku twojej duszy. Nie jestem już jasną gwiazdą, tylko ponurym cieniem swojego wcześniejszego piękna, a niebawem, na domiar złego, stanę się matką, pozbawioną męża – rzekła mu tak cicho, że jej głos załamał się z wichrem i szumem rzeki. Wtem, patrząc na topole i otaczające je mokradła, przechodzące dalej w dziki las, w którego drzewa zaczął wreszcie bębnić wiatr, ucichła. Noc napełniała się dźwiękami.
I co ty sobie myślałaś, głupia dziewczyno? – skarciła się, wiedząc, że niesłusznie. Bo miłości nie można żałować.
Przerywając w końcu ciszę, która momentalnie między nimi zapadła, w te słowa odezwał się mężczyzna:
– Najlepiej wiesz, jak upieścić moje serce, a największe ze słów nie są dostatecznie wspaniałe, by oddać twą urodę. Chociaż, odkąd pierwszy raz się spotkaliśmy, złożyłaś na mnie cały ciężar codzienności, ciepłem wypełniając mi w zamian luki w mym rozkołatanym sercu i choć przy tobie czuję, że osiągnąłem już wszystko, nie mając tak naprawdę nic prócz nas samych – to nie mogę i nie potrafię teraz przy tobie pozostać, a każde z nas będzie musiało powoli, ale ostatecznie nauczyć się żyć osobno… póki znów nie zrośniemy się korzeniami jak prastare drzewa – wypowiedział to powolnie, unikając jej spojrzenia, po czym zaczął się tłumaczyć. – Nastały pewne bardzo niefortunne okoliczności, którym żadna armia tego świata nie jest w stanie stawić czoła i choć myślisz, że tylko tobie jest ciężko – pomyśl o ziemi pod naszymi stopami. Myślisz, że łatwo jej zamknąć w sobie kolejne zmiecione czasem istnienia, które wcześniej ukochała? – dodał wymuszonym, spokojnym głosem, chociaż w głębi serca widocznie coś tajemniczego go niepokoiło.
Kobieta zachowywała się jakby miała gorączkę, jakby śniła tylko zły sen. Wydawało jej się, że majaczyła coś do siebie, że miała zwidy i omamy. Stale obserwowała go podejrzliwie, ale robiła to tak pełnym adoracji wzrokiem, że rozpływał się dla niej w powietrzu. Zagryzła więc wargi i ścisnęła powieki, aby lepiej widzieć.
Wawulo, Wawulo… – szeptało jej w głowie coś niedobrego. Podpowiadało i kusiło.
– Pozwól mi w takim razie jechać z tobą, pozwól towarzyszyć ci w twej podróży, wspierać i pocieszać podczas niepowodzeń, pomagać we wszelkich trudnościach i radować się wspólnie z twoich odkryć. Nikt nie kazał ci wyruszyć w świat samotnie – zaproponowała kobieta (czyli Wawula), szukając wzrokiem czegoś obcego na ziemi. Nie chciała spojrzeć mu w oczy, bo bała się tego, co mogłaby w nich zobaczyć, a jeszcze przez chwilę wolała liczyć na jego życzliwość, żyć nim wyobrażonym – nie prawdziwym.
– Nie robię tego z własnego wyboru, najdroższa. Bohater musi być sam. Taki już mój los. Życie jest jak świat i ma równie wiele kierunków. Pytanie tylko, czy sami możemy wybrać, w którym podążyć i czy nasze biegną tą samą drogą? – oznajmił cierpkim tonem, gładząc skrzydła ptaka spoczywającego posłusznie na jego dłoni, po czym pozwolił mu odlecieć, a ptak skwapliwie z tego skorzystał, wzbijając się drapieżnie w powietrze.
Stali przy sobie jak dwie góry – niby złączone jednym skalnym łańcuchem, ale jednak dzielące osobne szczyty. Z bliska – jak dwie obce sobie postacie, tylko chytrym pchnięciem dłoni losu przysunięte jedna do drugiej jak pionki, trzymające się w szachu. Z lotu ptaka wyglądali jak złote, dwie bawiące się pszczoły – miotające skrzydełkami w powietrzu, nie ocierające się nawet o siebie grzbietami, choć tańczące jedna wokół drugiej.
Niestety jestem za słaby, aby pokonać ciążące na mnie fatum – pomyślał chwilę później mężczyzna i chciał jej o tym powiedzieć, ale bał się, że jeszcze bardziej namiesza jej w głowie.
– Nie wspominając już nawet o tym, że owa wyprawa jest zbyt niebezpieczna dla ciebie i naszego dziecka. Lepiej, żeby nauczył się chodzić nim wypuści się tak daleko w świat – ciągnął dalej, obserwując ją ukradkiem, kiedy powoli kierował się z powrotem na pobliską drogę i mijając ją położył jej dłoń na ramieniu, zaciskając na nim przez chwilę palce. Wsunął szybko koszulę na swoje zmarznięte ciało i roztarł ręką kark, zdjąwszy z niej skórzaną rękawicę.
– On? – spytała roztrzęsionym głosem Wawula.
– Nasz syn – stwierdził pewnie mężczyzna i posłał jej czułe spojrzenie.
Skąd pewność, że urodzę syna? – zmartwiła się natychmiast, ale wolała o to nie pytać. Nie chciała zmuszać go znów do kłamstwa, że „chciał niekoniecznie akurat to powiedzieć, że ma tylko takie przeczucie”, bo dobrze zdawała sobie sprawę, że wie o tym dużo więcej niż można by się było spodziewać.
Okolicę przeszył cichy grom, a daleko na niebie skłębione w wielkim, czarnym kotle wściekle rozszarpane wiatrem chmury przepełniły się białym blaskiem. Powietrze stało się lżejsze i świeższe, wypełniwszy się nieznanym zapachem.
– Dlaczego mi to robisz? Dlaczego opuszczasz mnie właśnie teraz – w najważniejszym momencie naszego życia?
Padło w końcu pytanie o powód ich rozstania, pytanie, którego oboje starali się do tej pory unikać. Zapytała go o to, patrząc jak wraca na szlak, przy którym uwiązane do drzewa odpoczywały ich konie.
Wiatr rozwiał liście topól, odwracając ich uwagę od kochanków, by pozwolić im podjąć dalszą rozmowę we dwoje i dając im trochę miejsca na pożegnanie. Gdy mężczyzna sprawdzał uwiązania wielu wypełnionych najrozmaitszymi przedmiotami paczek, wiszących u boku jego rumaka, zataczający dotychczas coraz węższe kręgi na niebie ptak sfrunął spokojnie na jego siodło i zaskrzeczał, jakby pośpieszając do odejścia.
– Muszę was zostawić… tak, was oboje – sapnął, pochylając głowę. Nie potrafił wyrazić tego, jak bardzo boli go ta decyzja, nie chciał więc o tym mówić. Wolał wypełnić swoje usta ciszą niż próbą ubrania ich w puste słowa i obietnice bez pokrycia.
Mimo iż Wawula nie spodziewała się dostać wyczerpującej odpowiedzi, to nie sądziła, że otrzyma aż tak bardzo zwięzłą.
Zdjęła rękoma włosy z twarzy, rozwiewane nonszalancko przez wzbierający na sile wiatr, który wyrywał spomiędzy jej palców ich czarne jak węgiel kosmyki. Trzymała je więc stale, opierając dłonie z tyłu głowy. Łzy zalały jej usta słonym smakiem rozczarowania, napłynąwszy jej do warg.
Tak niewiele zostało nam czasu – zamyśliła się, a pod jej sercem zapłakało coś niewinnego.
– Nie chcesz mi nic powiedzieć ani niczego wytłumaczyć, a byłoby mi dzięki temu o wiele, wiele łatwiej znieść i może nawet zrozumieć naszą rozłąkę, ukochany. Gdybyś choć raz chciał opróżnić swój umysł z żalów, wypłakać się, nazwać to, co trapi twoją duszę. Wtedy na pewno moglibyśmy temu jakoś wspólnie zaradzić. Wymyślilibyśmy coś razem. Wspólnym wysiłkiem zawsze prościej niż samotnie pokonać przeszkodę, nieważne nawet jak bardzo byłaby potężna, gdyż stu ludzi w tydzień zbuduje cały dom, ale jeden stawiać go będzie miesiącami – tak dwie osoby stworzyć mogą rodzinę, gdzie samotna nie podoła nigdy. A ty… ty jesteś jak wiatr nieubłagany, łaknący poznać wszystkie strony świata, ale czy on tak po prostu chodzi i wraca, czy rodzi się, aby umrzeć w pędzie w nieznane? Czy nas pamięta? Czasami, kiedy zawieje z odpowiedniej strony, z odpowiednią siłą, niosąc właściwy zapach – przypomni nam pewne wspomnienie tylko z nim nierozerwalnie związane, ale czy to ten sam, czy już może inny..?
A jeśli ten sam, to co widział, gdzie był – niech opowiada! Świstami i szelestem liści – niech opowiada! Gałęziami drzew niech wskazuje kierunki!
Ale on milczy. Bo zdany na cudzą wolę nie może przemówić swoim własnym głosem. Dziczeje gdzieś w świecie, którego nie rozumie. Szarga sam sobą lub jego pan nim po lasach, obija go o drzewa, uderza nim o kamienie. W końcu nie zostanie z niego nic, tylko letni podmuch w upale, jak piórko uderzające cię o policzek. Niby nie boli, niby przyjemne, ale ledwie poczujesz – zapomnisz i nie pomyślisz nawet, kiedy wiał dla ciebie wcześniej – rzuciła cichutko, obserwując go spomiędzy łokci i oblizując co jakiś czas wargi. Ostrożnie dobrała słowa, drżącymi ustami bardzo wyraźnie i dźwięcznie wypowiadając każdą zgłoskę. Mężczyzna westchnął, spoglądając na nią z ukosa i kontynuował, licząc, że zakończy ten temat:
– A ja wciąż proszę cię, moja duszyczko i błagam, myśląc, że tę rozmowę mamy już dawno za sobą – nie rozpaczaj, nie pytaj.
– Czym jest w takim razie dla męża żona, jeśli nie schronieniem przed udrękami ciężkich dni, opoką pełną otuchy i dobrego słowa, pod którą nie dosięgnie go żadna burza? – ciągnęła w kółko, wierząc, że w końcu go złamie.
Spojrzał na nią – targaną rozpaczą jak oszalałym żywiołem natury, a następnie powiedział ostro, bez wahania:
– Zrozum, że tu nie chodzi o ciebie! W gruncie rzeczy bronię was – ciebie i naszego syna przed nieszczęściami, jakie sprowadziłaby na was moja obecność.
Jej twarz spochmurniała nagle jak niebo nad ich głowami, w jej oku odbił się odległy błysk wyglądającej na nich spod pierzy gwiazdy, a mężczyzna dokończył po chwili już łagodniejszym tonem:
– Muszę iść. Nie porzucam was – nie, bo nigdy bym tego nie zrobił. Byłaby to hańba na moim honorze i trucizna dla serca. Powiedzmy więc, że wybieram się w podróż, najukochańsza, a zazwyczaj z podróży się wraca.
– Nie na południe.
– Na południe… – pociągnęła dalej echem rzeka.
– Nikt nigdy nie wrócił o zdrowych zmysłach zza Lodowych Gór. Nikt nie powrócił normalny. Jaką mam pewność, że i ty nie popadniesz w obłęd po tym, co tam zobaczysz? – wyszeptała Wawula, kręcąc głową.
Załkała cicho, a jej płacz nie pozwolił jej wyraźnie się wysłowić. Podszedł więc do niej i wyciągnąwszy do niej dłoń wyprowadził z zimnej wody, która pieniąc się, coraz szybciej mknęła na zachód. Skacząc i kaskadami opadając coraz niżej schodziła z podgórskich wzgórz, nabierając rozpędu. Głos rzeki, prącej bezwzględnie w dal, zawodził im w uszach. Oschle wołał ich imiona. Powiódł ją do niego i jego do niej. Stanąwszy przy nim oparła czoło o jego mocną pierś, w którą jej łzy szybko wsiąkły.
– Nic mi nie grozi… Przecież dobrze mnie znasz. Wiesz że świetnie sobie poradzę i jak dobrze się czuję nawet w najgorszych głuszach tego świata – zapewnił ją, całując jednocześnie w głowę.
Znam cię aż za dobrze… – pomyślała gorzko. Skała, przy której rozwidlała się droga, osnuła się cieniem jak płaszczem, wyglądając jak pochylona nad ziemią, mroczna postać, przysłuchująca się kochankom.
– Lecz nigdy nie ruszałeś w nieznane. Nigdy nie błądziłeś ani nie ginąłeś bez wieści, a teraz jedziesz gdzieś, gdzie nigdy przedtem nie powiódł cię nawet palec po mapie. Jedziesz w miejsce, o którym krążą legendy, o którym wiemy tak mało. Nie bez powodu natura oddzieliła je od nas ścianą lodu i skał i szaleństwa – mruknęła mu w brodę, podnosząc wzrok i spoglądając w jego błękitne oczy.
– Muszę stawić czoło przyrodzie, żeby gonić za swym losem, podążać za przeznaczeniem!
– Droga do Lodowych Gór jest daleka. Będziesz musiał przebyć królestwa toczące wojny, puszcze i stepy. Może one zawrócą cię w porę do mnie.
– Przejdę tę drogę na własnych nogach jeśli zajdzie taka potrzeba – powiedział, a jego koń zarżał. – Nie powrócę póki nie odkryję, co jest schowane pod lodem południa.
– Co tam może być?
– Z pewnością coś, czego tutaj nie ma.
– Jakie okrutne duchy pokajały cię tak niesfornymi myślami! Wierzysz, że opowieści o cudach zza gór są czymś więcej niż bajkami. Nie widzisz w nich kłamstw? Wierzysz, że za górami jest cokolwiek prócz lodu i śniegu i zimna. Myślisz, że tam ktoś mieszka? Nawet prorocy nie sięgali wzrokiem za tamte krainy! Tam świat się kończy – zawyła, wbijając mu w mocnym uścisku palce w boki. Jej szkliste, zaróżowione oczy wydały mu się jeszcze piękniejsze niż zwykle. Widział w nich karuzelę uczuć, wystrojoną w pary najpiękniejszych rzęs, jakie spotkał. Jej błagalny wzrok utkwił daleko za jego źrenicami i wbijał się powoli w czaszkę. Chciał się z nią zgodzić, ale coś, czego nie umiał jeszcze zrozumieć, nie pozwoliło mu na to. Zawtórował zatem szybko jej słowom:
– Oboje dobrze wiemy, że nie wszystkie bajki są nieprawdziwe. W każdej tkwi ziarenko prawdy, które jedynie pochwycone gdzieś przez bystre umysły wykiełkowało mozolnie w głowach, dając się zapleść swym korzeniom w te cudne historie. A wystarczy je jedynie rozerwać, przebrnąć przez ich labirynty do samego źródła. Do strzaskanych skorupek nasionka, z którego te powije wypełzły na świat, jak węże. Po czym pozostanie już tylko złożyć je w dłoniach niczym prostą układankę dla dzieci i przeczytać, czym owa plątanina cierni i pnączy była w istocie.
Kolejna długa błyskawica gniewnie przeszyła niebo, rozświetlając je gwałtownie. Przez chwilę było zupełnie jasno. Prawie jak za dnia.
– A co jeśli nic pod swymi korzeniami nie kryją? Co wtedy? Wierzysz w bajki o przyśnicielach? Nadaremno zostawisz mnie z synem, aby pędzić w świat w poszukiwaniu przygody? Zastanów się, czy jest to coś, za co warto poświęcić wspomnienia o swym potomku z lat, w których jedynie imiona rodziców będzie potrafił wołać i tylko je będzie pamiętał? Z czasów, w których będzie tak niewinny i bezbronny, przemierzając świat na czworaka, nazywając rzeczy wedle uznania we własnym języku?
– Niejedno jeszcze dziecko wspólnie wychowamy… obiecuję ci to, Wawulo. Wrócę do was i znów będzie jak dawniej. Jak morze i ocean – nikt nie będzie w stanie powiedzieć, gdzie kończę się ja, a zaczynasz ty. Nie każ mi jednak zostać i patrzeć, jak z mojego powodu cierpicie.
– Coraz trudniej mi w to uwierzyć. Z każdym dniem od wyjazdu z domu coraz mniej ci ufam, Haigawosie. Chcę ci być wierna zarówno ciałem jak i umysłem, ale ten ostatni zaczyna powątpiewać w słuszność twoich decyzji. Zaczynam gubić się w tym wszystkim, nie wiem już, co jest prawdą, a co tylko pustym słowem, którym dalej chcesz wodzić mój rozum po lasach, by nigdy już nie dojrzał słońca spod gęstej korony drzew. Wiem, jak dobrym jesteś łgarzem, boję się jednak, że teraz i mnie zacząłeś okłamywać, a może nawet i samego siebie – zwierzyła się przelękniona Wawula, nie wierząc słowom męża.
– Jedyne, nad czym teraz się zastanawiam, to czy dobrze zrobiłem pozwalając ci za mną podążyć aż do rozstai. Pożegnania powinny być krótkie, a powitalne przyjęcia nigdy się nie kończyć. Zobaczysz, że już niebawem będziesz jedno z nich szykować – powiedział życzliwie mężczyzna (czyli Haigawos), zostawiając ją ponownie samą i odwiązując lejce swojego rumaka od wilgotnego, smukłego drzewa. Warknęło cicho, chrobocząc swymi gałęziami, ruszonymi zalotnym wiatrem.
Szloch zakołysał trawami jak morska fala łodzią.
Czemu odnoszę wrażenie, że tylko naszego syna przyjdzie mi jeszcze witać? – pomyślała smętnie kobieta, uspokajając ręce poprawiające nerwowo suknię.
– Czy ty siebie słyszysz?! Krótkie pożegnanie? Po tym wszystkim, po tylu latach, chciałbyś najlepiej powiedzieć żegnam i odejść bez słowa w nieznane? – wzburzyła się powstrzymując go jeszcze przez chwilę. Jej włosy, rzucane wschodnim wiatrem, odsłoniły pustą twarz. Rzeka wbijała się głębiej w ląd, podchodząc prawie pod samą drogę.
– Żegnam to już słowo – powiedział figlarnie Haigawos.
– Chociaż w gruncie rzeczy tak właśnie się dzieje! Nie wiem zupełnie nic i nie wiedziałam nigdy.
– Wiesz tyle, ile powinnaś wiedzieć. Reszta niech nie spędza ci snu z powiek.
Po jego odpowiedzi czas wydawał się nieco zwalniać, jakby ich włosy były niesione wiatrem bardziej ostrożnie, zaś powieki opadały i podnosiły się jakoś bardziej niepewnie, a ich uszy łykały każdy dźwięk dokładniej i ostrzej, zaś oczy widziały dużo wyraziściej.
– Tak straszna jest bowiem owa „reszta”? – zapytała na koniec, wytarłszy słone łzy. Mówiła niezwykle powoli, półszeptem. Jakby chciała sięgnąć swoim głosem ponad hałas otaczającego ich świata.
– Rzekłbym raczej, że aż tak niepojęta – odpowiedział, uśmiechając się tak, jak miał to w zwyczaju robić oraz przykładając dłoń do jej pełnego brzucha. Jego oczy przepełniły się nadzieją. – Daj mu imię. Opiekuj się nim i wychowaj na syna godnego swego ojca i wnuka godnego swego dziada.
Obrócił się i miał już odejść, gdy nagle Wawula podążyła za nim mimowolnie i odwracając w swoją stronę wtuliła się w jego ciało. Wiedziała, że to już ich ostatnie spojrzenia. Wiedziała, że kiedy go puści – on odejdzie. Chwytając jego twarz w obie dłonie pocałowała go i przycisnęła usta do jego warg. Chciała poczuć je po raz ostatni. Zapamiętać ich smak. Jego obecność była dla niej tak sycąca, że zaczęła wątpić w to, czy zdoła żyć bez jego balsamicznej bliskości. Jak spełni się w roli matki bez ojca dla swojego dziecka? Jak zaśnie, nie mogąc oprzeć skroni na jego ramieniu..?
Wiatr omiótł ich sylwetki, łącząc w jedno. Związały ich niewidzialne macki zimnego powietrza, które splotły ze sobą ich włosy i potargały ubrania. Zlepiły ich wspólne, gorzkie łzy. Ich wargi powoli podzieliły się między siebie, wyznaczając im od tej pory nieprzekraczalną granicę, a rzeka z hukiem pędziła naprzód, pieniąc się dziko i obijając o otaczające ją głazy. Nakłuwane błyskawicami niebo zaczęło płakać.
– Kocham cię.
– Kocham cię mocniej…
Odjechał, a każde tąpnięcie kopyt o ubitą ziemię kołatało sercem biednej Wawuli. Brzęczało w jej uszach jak echo rozchodzące się po rozległej, podziemnej jaskini, docierające wreszcie lekkim, wiwidliwym drżeniem do jej nawet najwęższych i najodleglejszych zakamarków.
– Och, synku! Pamiętajmy tylko dobre z ojcem chwile. Wiem, że było ich mało, ale są wystarczająco piękne, by nie myśleć o pozostałych. On jest dobrym człowiekiem. Mam tylko nadzieję, że kiedyś sam będziesz mógł się o tym przekonać – załkała, obejmując troskliwie swój brzuch.
Wciąż stanowiący jedność, choć teraz rozdzieleni – Haigawos i Wawula, popatrzyli wysoko w najwyraźniej nieprzychylne im gwiazdy, które nareszcie wykwitły na atramentowym niebie jak rumieńce na niemowlęcej twarzy. Zastanawiali się, cóż jeszcze im w nich zapisano. Co im gotują ci lśniący obserwatorzy? Czy z nich szydzą? Śmieją się złośliwie, krzyczą? Nie słychać nic jednak, może dla nich to normalne? Może podczas ich nieuwagi ktoś za nich namieszał im w losach? A jeśli to prawda, to czy to naprawią? A jeśli sami to wyśpiewali to cóż jeszcze śpiewać będą?
Takim pytaniom nigdy nie było końca, lecz po ich dłuższym przemyśleniu oboje stwierdzili, że wolą nie znać na nie odpowiedzi. Byli skłonni wybrać dalsze życie, będąc wolnymi od tak przerażającej wiedzy, z wiarą, że kierują nim sami, że jest ono kwestią przypadku – gliną, którą formują wedle woli.
Malutkie serduszko, wybijające swoje pierwsze rytmy w głębi Wawuli, nie potrafiło jeszcze wyjaśnić czemu, ale zasnuło się żalem i łkało wraz z matką, słuchając jej nużącego, chwiejnego głosu, nucącego mu spokojnie kołysankę.
Wawula, ociągając się, poczekawszy aż sylwetka Haigawosa całkiem zniknie jej z oczu, dosiadła ostrożnie swojej klaczy, aby wyruszyć natychmiast w drogę powrotną. Starała się nie oglądać przez ramię, chociaż tej nocy zostawiła tam cząstkę samej siebie. Stukot podkutych końskich kopyt i jej rzewny, nieprzerwany płacz płoszyły przycupnięte na poboczach ptaki. Uciekały na południe, gdzie nikt nie powiódł za nimi wzrokiem.
Cztery pierwsze akapity tekstu traktują o dziwnym zachowaniu potworów.
Reszta opowiadania rozgrywa się nad rzeką, na brzegu której zjawia się kobieta, po pewnym czasie dołącza do niej mężczyzna. Ona jest w ciąży i rozpacza, ponieważ mąż musi ją opuścić. Mąż utwierdza żonę, iż istotnie, musi wyjechać, ale nie chce powiedzieć dlaczego. Tłem tego dramatu są nader obfite opisy przyrody.
Jestem pełna podziwu dla autora, który coś tak banalnego potrafił rozwlec do, tak na oko, dziewięciu – dziesięciu stron. Stylem, który pominę milczeniem.
A to dopiero pierwszy rozdział.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Nie dotrwałam do końca. Za dużo rozwleczonych opisów, które zdają się nic nie wnosić, za mało fabuły. Może dalej się rozkręca? Nie wiem. Mnie jednak początek nie zachęcił.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr