
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wieczór. Srebrny, pękaty księżyc na granatowym niebie odbijał się w jednej z szyb wiejskiej
gospody.
W jadłodajni panował wesoły gwar. Kelnerki uwijały się, zręcznie manewrując pomiędzy
stolikami, mężczyźni śmieli się, kobiety wymieniały między sobą najnowsze plotki. W
kącie pomieszczenia jakiś staruszek pykał spokojnie fajkę, obserwując wszystko spod
przymrużonych powiek.
Drzwi otworzyły się; wraz z zimnym podmuchem wiatru do środka wkroczył wysoki,
barczysty młodzieniec. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę.
– Byłem w mieście – oświadczył głośno. Rozległy się pytania:
– Co widziałeś?
– Co tam robiłeś?
– Jakie są najnowsze wieści?
– Czy żona lekarza miewa się lepiej?
Chłopak uciszył ludzi ruchem ręki.
– Wszystko w swoim czasie… Tak mi w gardle zaschło… – Usiadł przy jednym ze stolików, a
gospodyni natychmiast przyniosła mu kufel piwa.
– Dzięki ci wielkie, złociutka – mruknął, po czym wypił duszkiem całą zawartość naczynia.
– Co widziałeś? – Ktoś powtórzył pytanie.
– Nasz król oszalał – oznajmił młodzieniec, zadowolony, że wszyscy wsłuchują się w jego
słowa.
– Jak to: oszalał? Po kiego diabła?
– A kto go tam wie? Może przez tego smoka…
– Smoka? Jakiego smoka?
– Prawdziwego?
– A umie ziać ogniem ten smok?
– Dajcie mi dojść do głosu, to wam powiem…
Zapanowała pełna napięcia cisza.
– Takiego smoka, co to podobno chce zjeść mu księżniczkę. No a król nie chce, żeby jakiś
smok zeżarł mu córkę, mówią, że całkiem ładna z niej pannica… No to herold ogłosił, że król
chce, żeby tego smoka ktoś ukatrupił…
– Ach… Pewnie jakiś rycerz w lśniącej zbroi, na karym rumaku… – Rozmarzyła się jedna z
wioskowych dziewcząt.
– Z tym, że żaden rycerz się nie kwapi do tego, żeby do jamy smoka przybyć. I jak tu się
dziwić, skoro bydlę ogromne jak dwa pałace, lata i ogniem zionie, a jak ryknie, to aż ziemia
cała drży…
– Niestworzone rzeczy pleciesz, młodziku – odezwał się starzec z kąta sali. – Tutaj jakoś nam
ziemia nie drżała…
– Bo tu za daleko od siedliska poczwary, szanowny panie grajku – prychnął chłopak.
– Mów sobie, co tam chcesz, ja w smoki nie wierzę, ot co.
– Ale po co herold ogłaszał, jeśli nikt bestii ukatrupić nie chce? – zdziwiła się tęga kobieta.
– Za smoka jest nagroda – wyjaśnił młodzik.
Towarzystwo się ożywiło.
– Nagroda? Jaka nagroda?
– Ręka królewny i pół królestwa – odparł rozmarzonym tonem.
W gospodzie podniosły się krzyki, jakiś chłopiec wskoczył na stół i wykrzyknął:
– Ja zabiję smoka i ożenię się z królewną! Króla macie przed sobą, króla!
– Króla? Czy to nie ty wczoraj gęsi wypasałeś? Teraz chcesz ze smokiem wojować!
– Smoki zostaw rycerzom, chłopczyku. Drewnianym kijem gardzieli mu nie przebijesz…
– Co najwyżej pochodnię z twojego kijka sobie zrobi!
– Z ciebie zrobi pochodnię, pokrako! – wrzasnął chłopak.
– Dobrze, dobrze, cicho już…
– A ja po rękę księżniczki sięgnę – mruknął młodzieniec, który dostarczył niezwykłe nowiny.
– Drwić sobie możecie, ale te durne rycerzyki nie lepsze od nas, wiejskich chłopów, ot co.
– A idźże, brakować nam ciebie nie będzie! – huknął grajek. – Polujcież na królewny, na
smoki, tylko żeby smok na was nie zapolował!
– Ejże, bardzie, po cóż się tak unosić? Młodzi są, głupi, z głupotą się spierać nie ma sensu…
– Żegnam państwa uprzejmie, wychodzę! Nie mam zamiaru tych bredni wysłuchiwać! –
wrzasnął bard.
Trzasnął drzwiami. Młodzieniec tylko wzruszył ramionami.
– Jeden zrzęda mniej – oznajmił.
*
Bard szedł wąską polną dróżką, trzęsąc się od tłumionej złości. Jego wybuch był całkowicie
zbędny. Jak chcą, niech lecą smoki ubijać, ubędzie kilku idiotów z wioski. Bo jak można
sądzić, że tak wielką zmorę, bestię przerażającą, zwykły wieśniak ukatrupi?
Niesiony na skrzydłach wściekłości, nawet nie zauważył, że znalazł się na skraju ciemnego
lasu. Zewsząd dochodziło pohukiwanie sów. Trubadura zatrzymał cichy, dźwięczny głos.
– Cóż cię tu sprowadza w tę ciemną noc, starcze?
Bard odwrócił się w stronę, skąd dochodził głos. Ujrzał piękną młodą kobietę, odzianą w
długą do ziemi, zwiewną szatę. Kruczoczarne włosy okalały bladą twarz.
– Przypadek, mościa pani. Czysty przypadek.
Kobieta uśmiechnęła się delikatnie.
– Ja nie wierzę w przypadki.
Bard, nie wiedzieć czemu, poczuł się niepewnie.
– A panią cóż sprowadza w te knieje o tak późnej porze?
– Gdybym odpowiedziała, że ty, uwierzyłbyś mi?
– Nie.
– A więc załóżmy, że wybrałam się na spacer.
Trubadur zamknął oczy. ,,Oddychaj spokojnie”, nakazał sobie. ,,Nie daj się wytrącić z
równowagi.” Czuł bijącą od kobiety grozę.
– Jestem Ejrena – oznajmiła. – I chcę z tobą porozmawiać, Dylominusie.
– Skąd znasz moje imię? – zapytał twardo.
– Niewiele rzeczy uchodzi mojej uwadze. Wiem też, że jesteś bardem. I wiem, że w okolicy
grasuje smok. Oraz, że dziewiętnastu najznamienitszych rycerzy poległo pod Smoczą Górą.
Nie zostały po nich nawet kości.
– Rycerze zawsze byli tchórzami i nieudacznikami – skomentował.
– Nie w twych balladach. Zawsze opisywałeś rycerzy jako niezwyciężonych wojaków.
Nieustraszonych. Królów dzieliłeś na niewyobrażalnie dobrych i beznadziejnie złych.
Księżniczki zawsze były piękne, niezależnie od tego, czy dobre, czy próżne.
– Opowieści nigdy nie powinny mieć wiele wspólnego z prawdą. To byłoby…
– Nudne? Życie nigdy nie jest nudne. – Uniosła lekko kąciki warg. – Przynajmniej nie moje.
– Ani nie moje.
– A teraz może zrobić się jeszcze ciekawsze…
– Co masz na myśli?
– Nie myślałeś o tym, żeby pokonać smoka i zdobyć rękę księżniczki… oraz pół królestwa?
– Oczywiście, że nie – parsknął.
– Nawet przez chwilę?
Spuścił wzrok. Jej oczy były nieprzyjemnie świdrujące.
– Czas przestać się kryć. Pokażcie się, siostrzyczki, wyjdźcie z cienia!
Przez chwilę Dylominus nie mógł zrozumieć, o czym kobieta mówi, lecz wkrótce z cienia
wyłoniły się dwie odziane na biało sylwetki, o bladych licach i kruczoczarnych włosach.
Stanęły obok siebie – trzy piękne kobiety, podobne do siebie jak… trzy krople wody.
– Ty zabijesz smoka – oznajmiła Ejrena.
– Pani, ja nigdy miecza w dłoni nie dzierżyłem – powiedział bard z politowaniem. – A magią
muzyki zdziałam niewiele…
– Istotnie, magia muzyki ci nie pomoże – stwierdziła z uśmiechem dziewczyna po lewej. –
Ale zwykła magia – jak najbardziej…
– Zwykła magia? – parsknął. – Nie istnieje coś takiego, jak zwykła magia. Magia w ogóle nie
istnieje. Istnieją dziwne stwory, które istnieć prawa nie mają… Ale magia?
– Magia jest najzupełniej realna – odparła Ejrena. – Któż wie o tym lepiej niż my, co, siostry?
Odpowiedział jej zgodny śmiech dwóch kobiet.
– Jeśli zgodzisz się pomóc nam w zgładzeniu smoka, król hojnie cię wynagrodzi. Nie musisz
mu wspominać o naszym skromnym udziale… A wiedz, że z naszą pomocą żaden smok ci
niestraszny.
– A haczyk?
– Jaki haczyk? – zdziwiła się czarodziejka po prawej.
– Co wy z tego będziecie miały?
– Kiedy już dobierzesz się do królewskiego skarbca… A jesteśmy niemal pewne, że się
dobierzesz… zabierzesz stamtąd dla nas jedną rzecz – zaczęła Ejrena.
– Jaką rzecz? – spytał, myśląc o workach wypchanych brylantami, szafirami, rubinami,
szmaragdami, opalami…
– Małą szklaną buteleczkę.
– Tylko tyle? – zdumiał się Dylominus.
– Tylko. Nic więcej od ciebie nie chcemy. Więc jak? Podejmiesz się wyzwania?
– I tak niewiele życia mi zostało… A niech to, zgadzam się. Choć wiem, że pożałuję.
– Wcale nie pożałujesz – odpowiedziała Ejrena, a w jej oczach rozbłysły wesołe ogniki.
– No więc co z tą waszą magią?
Wiedźma po lewej postąpiła krok do przodu.
– Ja, Eris, Królowa Światła, wręczam ci ten magiczny kamień, abyś nigdy nie zbłądził. – Eris
położyła na wyciągniętej ręce Dylominusa zwykły, szary kamyczek.
– To jakieś kpiny…? – zaczął, zdumiony. Tymczasem dziewczyna po prawej podeszła do
niego.
– Ja, Nefirisae, Królowa Burz, wręczam ci ten magiczny pierścień, abyś pozostał
niezwyciężony. – Włożyła mu na serdeczny palec lewej dłoni srebrny pierścień z dużym, czarnym oczkiem.
Teraz naprzód wystąpiła Ejrena.
– Ja, Ejrena, Królowa Cieni, wręczam ci tę magiczną lutnię, aby nikt nie zdołał cię zaskoczyć.
– Podała mu instrument.
Dylominus Posetto, wioskowy bajarz, oniemiał.
– Chcecie, abym pokonał smoka, mając na wyposażeniu lutnię, pierścień i zwykły kamyk?
Wypraszam to sobie! – oburzył się.
Nefirisae się uśmiechnęła.
– Podjąłeś się zadania. Już za późno, aby się wycofać.
– A co, jeśli nie pójdę szukać smoka? Jeśli tu zostanę…
– Pójdziesz – oznajmiła pewnym tonem Eris. – Już my o to zadbamy.
– Ale, jeśli…
Nie dokończył. Trzy wiedźmy – Królowe Burz, Cieni i Światła, zamieniły się w trzy
śnieżnobiałe sowy i uleciały wysoko, ponad chmury.
*
Następnego ranka bard wyruszył do miasta. W tobole pospiesznie skleconym z prześcieradła
umieścił lutnię, trochę jadła i dwie butelki ulubionego piwa. Żegnały go zdziwione,
ciekawskie spojrzenia wioskowych plotkarek.
Do grodu dotarł dopiero późnym popołudniem. Mieszczanie nie byli zbytnio skorzy do
rozmów – wszędzie witały go nieprzychylne spojrzenia, jakimi obrzuca się zazwyczaj
włóczęgów i żebraków. Nie przejmując się tym, Dylominus nieustannie zaczepiał
przechodniów, każdego wypytując o Smoczą Górę. Odpowiedzią (jeśli tylko zaczepiony
raczył odpowiedzieć) było wzruszenie ramion lub pełne pogardy parsknięcie. Wreszcie
trubadur natknął się na młodego żołnierza o znudzonym wyrazie twarzy. Zapytany o Smoczą
Górę, podrapał się w głowę i odpowiedział wolno:
– Smocza Góra to na wschód, przez las, panie, najkrótszą drogą. Ale radzę dłuższą trasę
obrać, choć do tego potrzebna jest mapa…
– A czemuż to odradzasz krótszą drogę? Stary już jestem, przemęczać się nie chcę… I
reumatyzm mam…
– Patrzcie no, reumatyzm go męczy i ze smokiem idzie wojować! A idźże ty lasem, staruszku,
uprzedzam tylko, że kto raz do lasu wlezie, już nigdy z niego wyleźć nie zdoła…
– Dziękuję uprzejmie za ostrzeżenie, dzielny panie żołnierzu, aczkolwiek… nie skorzystam.
– Żołnierz przepędził go ruchem ręki, niczym natrętną muchę, a Dylominus nie zwlekając
dłużej skierował się na wschód, prosto do Lasu Teredun.
*
Przy szybkim tempie marszu Dylominus dotarł na skraj Lasu Teredun jeszcze przed zmrokiem. Słońce zachodziło krwawo za nagie, splątane konary martwych drzew. Wokół
panowała niepokojąca, złowieszcza cisza, zakłócana jedynie nieprzyjemnym odgłosem, jaki
wydaje gałąź ocierająca się o gałąź.
Bard ulokował się w pobliskim przydrożnym rowie, nie chcąc zgubić się w ciemności. Długi
czas nie mógł zasnąć, pomyślał nawet, czy gra na lutni nie umiliłaby mu oczekiwania na świt. Zrezygnował jednak szybko ze swego pomysłu obawiając się, że jakaś niespokojna dusza
łatwiej odnalazłaby jego trop, zwabiona dźwiękami.
W obecnej sytuacji trubadur nie mógł myśleć o niczym innym, jak o doskwierającym mu
reumatyzmie. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie, przemieniając się w minuty, które z kolei
stawały się godzinami. Grajek nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
*
Obudziło go donośne krakanie wrony. Przegonił prędko ptaka, boleśnie odczuwając w
kościach skutki wątpliwego odpoczynku. Kiedy wreszcie zdołał się podnieść, z rosnącym
niepokojem obrzucił spojrzeniem ciągnące się przed nim połacie lasu. Pożałował umowy
zawartej z trzema wiedźmami.
– Gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała… – westchnął, obmacując bolący
kręgosłup.
Targany sprzecznymi uczuciami, zagłębił się w mroki Lasu Teredun, nie bez powodu
nazywanego też Leśnym Labiryntem.
Kiedy tylko wąska, pokryta liśćmi ścieżka się skończyła, las się ożywił. Ptaki rozpoczęły
swój koncert – lecz nie było tu dzwonkowego, miłego świergotu skowronków. Kruki i wrony
skrzeczały głośno, dało się też usłyszeć bojowy okrzyk szybującego jastrzębia. Drzewa
wtórowały temu wszystkiemu cierpiętniczym poskrzypywaniem, co brzmiało tak, jakby ktoś
przejechał paznokciami po tablicy. Z każdym kolejnym krokiem melodia umarłych stawała
się głośniejsza. Po ścieżce nie było nawet śladu.
Wreszcie Dylominus dotarł do ściany roślinności tak zwartej, że żadnym sposobem nie mógł
tamtędy przejść. Zawrócił więc; po kilku kolejnych ślepych zaułkach zorientował się, że
stracił orientację. Nawet gdyby chciał się wycofać, nie miał żadnych szans na trafienie z
powrotem na skraj lasu.
I wtedy przypomniał sobie słowa jednej z wiedźm – Eris.
,,Wręczam ci ten magiczny kamień, abyś nigdy nie zbłądził…”
,,Ten magiczny kamień…”
Rozwiązał swój tobół i wyjął mały, mieszczący się w dłoni kamyczek, niczym nie różniący
się od tysiąca innych leżących w puszczy.
Poczuł się jak głupiec. Oszukany głupiec. Głupiec ze złudną nadzieją.
– Eee… Prowadź – mruknął. Nic się nie wydarzyło. – Wskaż mi drogę! – Zero reakcji.
Zrezygnowany i wściekły, cisnął kamyk na ziemię. I właśnie wtedy…
Magiczny kamień rozjarzył się zielonkawym światłem. A światło padało wprost na ścieżkę,
ukrytą dotąd pod gęstą warstwą zeschniętych liści i gałęzi.
Bard, nie zastanawiając się długo, podniósł kamyczek i poszedł w stronę, którą wskazywał
promień jasnozielonego światła, nie napotykając na swej drodze już żadnych przeszkód. Ptaki
zakończyły swój smętny koncert i czarnymi chmarami unosiły się ponad nagie konary, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. I tylko gałęzie nie przestały trzeszczeć, choć nie było
wiatru.
*
W Lesie Teredun Dylominus Posetto, przez niektórych zwany Dyrdymałem, spędził pół dnia. Rzecz jasna nie miał pojęcia, że w czasie jego podróży zginęło kolejnych sześciu rycerzy
i czterech chłopów, wśród których był chłystek tak mały, że ledwo by mu do pasa sięgał.
Tymczasem wiedźmy wiedziały już o tym świetnie.
Gdy bard wyszedł na otwartą przestrzeń zorientował się, że stoi dokładnie na zboczu stromej,
skalistej góry. Bez wątpienia była to osławiona Smocza Góra, siedlisko największego zła,
jakie widział świat.
Dyrdymał westchnął ciężko. Wszystko wskazywało na to, że w najbliższym czasie jego
schorowane kości nie zaznają spokoju.
*
Wspinaczka była trudna i żmudna. Momentami stary bard zastanawiał się, czy w ogóle uda
mu się dotrzeć na sam szczyt. Dlaczego wiedźmy nie podarowały mu niczego, co pomogłoby
mu dotrzeć prosto przed Smoczą Grotę, w której zamieszkał potwór? Mogłyby pożyczyć
miotłę albo coś…
Wreszcie, po kilku godzinach mozolnej wspinaczki Dylominus Posetto alias Dyrdymał dotarł
na szczyt góry. No, prawie na szczyt. Wyżej znajdowało się już tylko sklepienie Smoczej
Groty.
Czując, że serce za chwilę wyrwie mu się z piersi, trubadur zagłębił się w ciemny, wilgotny
i chłodny tunel prowadzący do wnętrza jaskini. Powitały go jedynie niekończące się rzędy
stalaktytów i stalagmitów. Odruchowo dotknął magicznego pierścienia podarowanego mu
przez drugą wiedźmę – Nefirisae. Wciąż nie miał pojęcia, jakim sposobem pomoże mu on w
starciu ze smokiem.
Tunel zaczął się zwężać – aż dziw, że przecisnął się tędy smok… Jednak co do jego
obecności nie było żadnych wątpliwości – buchające z głębi tunelu płomienie i kłęby
czarnego, duszącego dymu mówiły same za siebie. Wreszcie tunel znów się rozszerzył,
sklepienie podniosło się gwałtownie, i Dyrdymał znalazł się w olbrzymiej, zimnej grocie.
Zupełnie sam.
Nie… Nie sam…
Sam na sam ze smokiem.
– Dopomóż mi, Boże – mruknął i przeżegnał się pospiesznie. Nic więcej nie zdążył zrobić.
Przy wtórze mrożącego krew w żyłach ryku poczwara zionęła ogniem, rozłożyła skrzydła i
uniosła się wysoko w górę. Dylominus zamknął oczy.
Zbliżał się koniec.
*
,,Śmierć wcale nie jest zła”, pomyślał. ,,I wcale nie boli. A nawet… łaskocze.”
Czuł przyjemne ciepło przenikające go na wskroś. To dziwne, ale pomimo zamkniętych
powiek miał jasnożółte światło przed oczami.
Powoli uniósł powieki, zaciekawiony. Jak też mogą wyglądać zaświaty?
Zaświaty miały żółto-zielono-czerwony kolor. Były przeraźliwie jasne.
,,To nie są zaświaty”, uświadomił sobie wreszcie. ,,Ale jakim cudem…”
Płomienie, nieprzerwanym strumieniem wydobywające się z paszczy smoka, rozdzielały się
w dwie ukośne linie i zgrabnie omijały Dylominusa. Nie zwęgliły mu się nawet końcówki włosów; czuł jedynie przyjemne ciepło. Strach minął. Bard z ciekawością przyjrzał się smokowi.
Bestia, wznosząc się nad ziemię, wydawała się wielka, jednak stojąc na ziemi, miałaby wzrost
jednego i pół człowieka. Przy tym była trzy razy dłuższa niż wyższa. Jej cielsko pokryte
było błyszczącymi łuskami w jaskrawozielonym kolorze. Wzdłuż kręgosłupa biegł rządek
imponujących kolców, które bez trudu poradziłyby sobie z amatorami ujeżdżania smoków.
W końcu poczwara zorientowała się, że ogniopluciem nie robi na przeciwniku najmniejszego
wrażenia. Wyglądała na zbitą z tropu. Z pewnością zmarszczyłaby brwi – gdyby tylko je
posiadała. I wtedy smok doznał olśnienia: przecież miał na wyposażeniu inną rzecz, która
poradzi sobie z tym wątłym staruszkiem.
Gadzina wyszczerzyła zęby w paskudnym uśmiechu. Jeden z kłów zakołysał się lekko i upadł
na twardą ziemię. Na jaszczurze nie zrobiło to bynajmniej wrażenia. Uniósł jedną z przednich
łap, aby mieć całkowitą pewność, że nieproszony gość zauważy ostre, śmiertelnie groźne
pazury.
A później rzucił się na ofiarę.
Bard z niezachwianą pewnością siebie ściągnął z palca magiczny pierścień i podstawił bestii
prosto pod nozdrza.
Jeden ruch łapą i ostatnia nadzieja barda znalazła się na ciemnej ziemi. Niedostrzegalna.
Dylominus zobaczył rzędy idealnie żółtych zębów, wśród których brakowało jednego kła. A
więc jednak wiedźmy się myliły. Najwidoczniej nie były przygotowane na jego głupotę.
Smok zatrzymał się kilka centymetrów od twarzy Dyrdymała; trubadur czuł jego śmierdzący
siarką oddech. Smok zaczął węszyć w powietrzu. Niespodziewanie skoczył w lewo, dał nurka
na ziemię i znów zionął ogniem, oświetlając podłoże groty. Pod ścianą naprzeciw smoka leżał
pierścień z czarnym oczkiem.
Poczwara schyliła się i złapała pierścień zębami.
Przeżuła.
Przełknęła.
Zakrztusiła się.
Padła martwa na ziemię.
Bard wydał cichy okrzyk zwycięstwa, który brzmiał mniej więcej tak:
– Eee… yyy… aha.
*
Król spacerował po sali tronowej, czekając na przybycie swej córki. Wreszcie królewna się
zjawiła. W czarne włosy wplotła (a raczej zrobiły to jej służki) setki maleńkich pereł.
– Czego? – zapytała, jak zwykle okazując, jak miła i inteligentna z niej dziewczyna.
– Właśnie się dowiedziałem, że komuś udało się pokonać smoka – oznajmił władca
drażliwym tonem.
Królewna wzruszyła ramionami.
– Aha. I co z tego?
– Nie chcesz poznać swego przyszłego męża?
Skrzywiła się.
– Pewnie jeden z twoich rycerzy… Widuję ich codziennie, jeden raz mniej nie zaszkodzi.
– Zachowuj się… – warknął monarcha. – Zresztą wcale nie miałem na myśli rycerza. Smoka
pokonał zwykły prostak. Wieśniak!
Oczy księżniczki rozszerzyły się ze zdumienia.
– Nie… nie zrobisz mi tego, ojcze.
Król prychnął (tak między nami – wcale nie był zbyt dobrym monarchą).
– Oczywiście, że nie. Nie wydam cię za jakiegoś staruszka, wioskowego bajarza, nie
potrafiącego się wysłowić cwaniaczka. I nie oddam mu połowy swego królestwa!
Królewska córka uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że jej ojciec nikomu nie oddałby
władzy, choćby smoka pokonał najprawdziwszy romantyczny rycerz. Zatrzepotała rzęsami.
– Co w takim razie zrobimy, ojcze? Wieśniak czy nie, nie odejdzie z niczym. Obiecana mu
była wysoka nagroda.
– Trzeba go jakoś… – Władca pstryknął palcami, szukając właściwego słowa.
– Usunąć – podpowiedziała księżniczka.
– Tak… To jest pomysł! Zaraz każę sprowadzić Bacarelliego, on bez problemu poradzi sobie
z naszym bohaterem… Tymczasem każ przygotować ucztę na cześć naszego wybawcy.
– Co planujesz, tatuśku? Zatrute jedzenie, wino…
– Zobaczysz, kochana, zobaczysz… A teraz idź, nie każ dzielnemu wojakowi czekać! – Król
zarechotał złośliwie. Tak, bez wątpienia nie był zbyt dobrym królem.
*
Dylominus, szczęśliwy, radosny i pijany, rzucił się z westchnieniem ulgi na wielkie łoże z
baldachimem. Już nigdy więcej reumatyzmu. Będzie do końca życia pławic się w luksusie.
Pokonał smoka i nawet nie zużył trzeciego daru czarownic. ,,Może zatrzymam sobie tę
lutnię”, pomyślał jeszcze, zanim zapadł w błogi sen.
– Wyśpij się do woli – szepnął mężczyzna stojący za przesłaniającą okno kotarą. – Ale o
tronie to ty możesz tylko pomarzyć…
Mężczyzna zwany Bacarellim chwycił nóż i skierował się ku śpiącemu. Za jego przykładem
poszło dwóch kolejnych skrytobójców.
Nagle magiczna lutnia będąca prezentem od Ejreny zaczęła wydawać z siebie szybkie,
ostrzegawcze, głośne dźwięki, które zbudziły Dyrdymała. Oczy barda zamieniły się w
spodki, kiedy zauważył trzech skradających się ku niemu mężczyzn, którzy teraz zastygli w
zdziwieniu, z otwartymi ustami patrząc na zaczarowany instrument.
Tymczasem z lutni zaczął wydobywać się głos. Z początku był jedynie cichym szeptem,
lecz wkrótce rozbrzmiał z mocą, hipnotyzując obecnych w pomieszczeniu ludzi swym
brzmieniem.
Trzy białe sowy na wierzbie siedziały,
Trzy białe sowy na wierzbie siedziały,
A siedząc, pieśń taką właśnie śpiewały:
,,Siedział raz król na złotym tronie,
W zdobionej klejnotami na głowie koronie,
Miał córkę ów władca rozpieszczoną,
Co niczyją nie chciała być żoną.
Król córkę miłował, miłował królestwo,
Przecież jego to było jestestwo.
Lecz był też wojak, co smoka pokonał,
Smok od ciosu jego miecza skonał,
Król mu obiecał królestwo, córkę mu przyrzekł,
Lecz ni królestwa, ni córki w duszy się nie wyrzekł,
Ni władzy, co w ręku swym piastował,
Więc tajną naradę zorganizował.
I radził się ludzi, co począć w tej biedzie,
Wtem zjawili się szanowni rycerze:
– Ej, panie – wołają – sprowadź zabójców,
Niech z wojakiem w szranki stanie banda zbójców.
Władca pomysł przyjął, urządził przyjęcie,
Skrytobójcy przybyli w morderczym pędzie,
Za kotarą się skryli, gdy król bohatera upił –
Wojak zdradliwą naturę monarchy kupił,
I nim zdążył mrugnąć, już na łożu leżał
Bez zmysłów, kiedy wróg ku niemu zmierzał.
Wtem bohater się zbudził
I zrozumiał, że się łudził,
W zamiary króla wierząc szlachetne,
Gdy ten miał w istocie plany szpetne.
Więc pokonał zbójców, pokonał i króla,
Już królewska kłania mu się córa,
On tylko z góry patrzy na nią przelotnie,
I wspina się na sali tronowej stopnie.
Wziął za żonę wieśniaczkę,
Zwykłą, acz piękną praczkę,
Tymczasem już mu monarszy płaszcz szykują,
Pogromcę smoka na króla gotują…”
Trzy białe sowy na wierzbie siedziały,
Trzy białe sowy na wierzbie siedziały,
A siedząc, pieśń taką właśnie śpiewały.
I śpiewając, w noc czarną uleciały.
Bacarelli i jego wspólnicy spojrzeli po sobie. Ta część ballady, w której wojak pokonał
niedoszłych zabójców, wywołała u nich gęsią skórkę. A przecież ta historia doskonale pasowała do prawdziwej sytuacji. Ten staruszek też pokonał smoka.
– Wybacz nieporozumienie, kolego – odparł Bacarelli, siląc się na pogodny ton. – Musieliśmy
pomylić pokoje.
– Ja też tak myślę – mruknął Dylominus z uśmiechem.
Trzech skrytobójców pospiesznie opuściło sypialnię barda. Tymczasem Dyrdymał zasnął
ponownie.
*
Król spacerował nerwowo po sali tronowej, kiedy olbrzymie wrota wiodące do niej otworzyły
się. Ukazał się w nich niewysoki, chudy staruszek.
– Tak mi przykro. – Król rozłożył ręce w geście rozpaczy. – Słyszałem o wczorajszej
napaści… Możesz być pewny, że ci zdrajcy jeszcze dziś zawisną na Placu Wisielców.
Naprawdę nie wiem, co powiedzieć… Przecież uratowałeś naród przed groźnym smokiem, a
teraz…
– Wasza Wysokość nie musi nic mówić… Za to ja mam kilka rzeczy do ogłoszenia.
– Ach, tak? – Władca udał zainteresowanie, czując rosnący ucisk w żołądku.
– Właściwie nie chcę tej połowy królestwa. Władza niespecjalnie mnie pociąga. Ręka waszej
córki powinna trafić się komuś lepiej urodzonemu ode mnie. Nie zależy mi na tym.
Monarcha poczuł, że ogarniają go radość, ulga i niedowierzanie.
– Nie zależy? – powtórzył.
– Nie. Ale jest coś innego, co chciałbym w zamian.
– Cóż może być cenniejszego od władzy i ręki królewny? – zdziwił się król.
– Pewnie nic, jednak mi wystarczy tylko znikoma część tego, co chowacie w swoim
skarbcu…
No tak. Władca zdziwił się, że wcześniej nie pomyślał, iż takiemu prostakowi będzie zależało
jedynie na bogactwie.
– Bierz, co chcesz – oznajmił wspaniałomyślnie.
Dyrdymał uśmiechnął się szeroko. Miał gotowy plan.
*
Królewski skarbiec był równie ogromny, co bogaty. Pod ścianami w olbrzymich stosach
leżały najróżniejsze szlachetne kamienie, od ametystów poprzez szafiry, i tak aż do
diamentów. Wszędzie też spoczywały rycerskie zbroje i miecze, a przy nich pierścienie,
naszyjniki, broszki, korony… Oczy bolały, nie mogąc znieść takiej ilości złota i innych
błyskotek.
Dylominus czym prędzej wypchał kieszenie kosztownościami, wiedząc, że do końca życia
nie zdoła wydać takiego bogactwa. A mimo to wciąż pakował wszystko, co spotkał na swej
drodze, gdzie tylko się dało. Wypatrywał szklanej buteleczki. Wiedział, że zdoła ją rozpoznać
– zwykłe szkło pośród rubinowych i diamentowych buteleczek. Ale czy na pewno?
Wreszcie odnalazł małą hebanową szafkę wypełnioną po brzegi słoiczkami, karafkami,
butelkami… I rzeczywiście, bez trudu rozpoznał skarb czarownic. Stała, zakurzona, pomiędzy
dwoma rubinowymi buteleczkami – wykonana ze zwykłego szkła, wręcz odrażająco odcinająca się od reszty zawartości szafki.
Dyrdymał zauważył, że na niektórych pojemnikach widnieją napisy, wskazujące na zawartość
butelek i ich ewentualne właściwości. Jedną z rzeczy, którymi zawsze się chlubił, była
umiejętność czytania. Zaczął więc odczytywać etykiety poniektórych butelek.
Na pękatej, szmaragdowej butelce widniał napis: ,,Uwaga! Trucizna. Spożycie spowoduje
natychmiastową śmierć.”
Bard uśmiechnął się. Wpadł na świetny pomysł.
*
Od razu po wyjeździe z miasta skierował się na skraj jednego z pobliskich lasów. Zapadł
zmrok, z nieba spadały pierwsze w tym roku płatki śniegu. Usłyszał pohukiwanie sowy.
Uznał to za dobry znak.
Kiedy wjechał do lasu na gniadym koniu, który wiercił się niespokojnie, zauważył olbrzymią
białą sowę, która szybko uleciała w mrok. Nie czekał długo. Wkrótce usłyszał donośny,
melodyjny głos.
– Długo kazałeś na siebie czekać, Dylominusie.
– Bo też nie wynalazłyście żadnego sposobu na wsparcie mnie w wędrówce – mruknął
starzec.
Przed nim stały trzy wiedźmy, a ich białe szaty lśniły w blasku księżyca, kontrastując z
ciemnością nocy. Eris zbliżyła się do niego powoli, a jej siostry podążyły za nią.
– Zdobyłeś to, o co cię prosiłam? – zapytała łagodnie, choć bard mógłby przysiąc, że
doskonale znała odpowiedź.
– Zdobyłem. Lecz skąd pewność, że zechcę zwrócić? Wasze dary, mimo że niepozorne,
posiadały ogromną moc. A przecież ofiarowałyście mi je bez mrugnięcia okiem, po to tylko,
żebym przyniósł wam tę buteleczkę. Zakładam więc, że posiada ona ogromną wartość…
– Masz rację, bardzie. Zastanów się jednak. Jesteśmy wystarczająco potężne, żeby odebrać
ci karafkę siłą. Nie lepiej byłoby oddać ją po dobroci i zachować pozostałe bogactwa z
królewskiego skarbca? Czyżbyś był aż tak zachłanny, że nawet zwyczajnej szklanej butelki
nam pogardzisz?
– Jak przypuszczam, cała rzecz tkwi nie w butelce, ale w jej zawartości… Lecz cóż poradzić,
moje panie, co obiecałem, to spełnię. Oto wasz skarb – odparł, po czym wyciągnął zza pasa
butelkę i podał ją Eris. Wiedźma przez chwilę przyglądała się podarunkowi, lecz wreszcie
kiwnęła głową i dała Dyrdymałowi znak, że może odejść. Zanim oddalił się od wiedźm na
dobre, usłyszał jeszcze głos Nefirisae:
– To, co oddałeś, cenniejsze po tysiąckroć od tego, co sobie zostawiłeś.
Znów się uśmiechnął. Wiedział, że czarownica nie miała racji.
*
Eris otworzyła karafkę i rozlała jej zawartość do trzech srebrnych kielichów. Siostry chwyciły
je, czekając, aż najstarsza z nich pierwsza wzniesie toast.
– Za młodość – odparła z uśmiechem błąkającym się na jej ustach.
– Za piękno – dodała Ejrena.
– Za wieczność – oznajmiła Nefirisae.
I równocześnie uniosły kielichy, aby skosztować eliksiru wiecznej młodości.
A później równocześnie runęły martwe na ziemię. Księżyc tworzył świetliste refleksy na ich
śnieżnobiałych sukniach. Wkrótce ich ciała przykryła pierzyna zimnego, białego puchu. To
by było na tyle, jeżeli chodzi o ich wieczną młodość i urodę.
*
Tymczasem Dyrdymał otworzył szmaragdową butelkę i pociągnął z niej długi łyk. Poczuł
przyjemne mrowienie w całym ciele i wyciągnął przed siebie ręce. Przebarwienia i wszelkie
pozostałe oznaki starości zaczęły znikać, pozostawiając jego skórę idealnie gładką.
Zanim wyjechał z miasta, przelał eliksiry z dwóch różnych butelek, tak że w karafce ze szkła
znajdowała się trucizna, a w szmaragdowej eliksir młodości.
Czekało go długie, dostatnie życie.
A teraz dwa słowa o królu… Zmarł w tajemniczych okolicznościach, pozostawiając po sobie
jedynie niezamężną córkę. Jeden z jego młodych, ambitnych rycerzy wstąpił na tron, lecz ani
myślał żenić się z samolubną księżniczką. Tak więc królewna została starą panną, a rycerz
królował sprawiedliwie. Plotki głoszą, że dawniej był żołnierzem pełniącym wartę w mieście
nieopodal Lasu Teredun. Ale to tylko plotki.
Mieszkańcy wioski, w której mieszkał Dyrdymał nieraz zastanawiali się, co się stało ze
starym bardem. Ostatecznie uznano, że znalazł lepszą posadę i pewnie gra teraz dla jakiegoś
szlachcica. Wkrótce całkowicie o nim zapomniano.
A co się stało z Dyrdymałem? Zamieszkał w spokojnej, wiejskiej okolicy, niepoznany przez
nikogo. Ożenił się z miłą wiejską dziewczyną, która w niczym nie przypominała córki króla,
może z wyjątkiem tego, że również była piękna.
Tak więc… Żył długo, dostatnio, szczęśliwie i… bez księżniczki.
Śmieli się – raczej, śmiali się
Przebrnąłem przez całość. I jedyne co tekst ratuje to płynność, to, że nie ma w nim jakichś większych zgrzytów. Choć do wywalenia są niektóre zdania, które nic nie wprowadzają a tylko męczą czytelnika.
Ogólnie, opko pnie się po sztampowym schemacie; wojaczek-prostaczek wyrusza zabić smoka… itp. etc. znamy to chyba wszyscy. Chciałaś wzbogacić lub zagmatwać (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) ów schemat wplatając trzy wieszcze wiedźmy (niczym z Makbeta), króla, który nie chce oddać królestwa i połowy księżniczki, magiczne przedmioty, przywodzące mi na myśl bajkę o Szewczyku Dratewce. Ale dla mnie jest to dalej naiwna, bajkowa bzdurka. Jednym słowem, nie zachwycająca, nie śmieszna, taka, z której nie wynika żadna prawda żywa czy nieżywa, przesłanie czy chociażby najbanalniejszy morał. A i jeszcze; piszesz, że smok zjadł pierścień. Ot tak sobie? Nagle naszła go chęć?
Tyle ode mnie. Pozdrawiam.
Generalnie nie da się ukryć, że ta historia jest bardzo przewidywalna i to jest właśnie minus fantasy - ciężko choć trochę wyzbyć się schematu (coś o tym zresztą sama wiem). Widzę, że stylizujesz opowieść na bajkę, a bajki z reguły tak właśnie wyglądają, ale myślę, że już za dużo tego było. Niemniej czytało się całkiem nieźle, bo masz bardzo dobry styl. W fabule znalazło się także kilka ciekawych momentów.
Co do akcentów humorystycznych, to część wydała mi się trochę sztuczna, więc przydałoby się zwrócić na to większą uwagę.
Zanim wyjechał z miasta, przelał eliksiry z dwóch różnych butelek, tak że w karafce ze szkła
znajdowała się trucizna, a w szmaragdowej eliksir młodości.
- to zdanie można usunąć, moim zdaniem trzeba. Nawet ostatnio był artykuł w NF o zaufaniu do czytelnika. Jestem pewna, że każdy domyśli się, co zrobił bard, a to wyjaśnienie może wręcz niektórych urazić.
Spróbuj wymyśleć nieco bardziej oryginalną fabułę, a prawdopodobnie wyjdzie naprawdę udane opowiadanie.
Powodzenia i pozdrawiam! :)
Przeczytałam. Opowiadanie napisane poprawnie, ale - jak dla mnie - kompletnie pozbawione serca i duszy. Jak wspomniano - wymuszone. Ot, byle w znany schemat wkręcić coś nowego. Brak temu lekkości i baśniowości, jakbyś nie mogła się zdecydować, czy piszesz bajkę czy parodię. Kompletnie bez emocji. Postacie są płaskie i pozbawione wyrazu. Morału brak. Warsztatowo niby nie bardzo mam się do czego przyczepić, a jednak to nie wystarczy by stworzyć ciekawy, zapadający w pamięć tekst.
Jest literówka: pławic, zamiast pławić.
A w skarbcu słowo butelka/buteleczka pojawia się co najmniej siedmiokrotnie bardzo blisko siebie - paskudne powtórzenia.
Pozdrawiam i życzę na przyszłość lepszych pomysłów.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
A mnie się podobało. Lubię takie zabawy, choć końcówka trochęi kuleje - wiedźmy za łatwo dały sie oszukać, a wieczna młodość, jak dowodzi choćby filmowy Nieśmiertelny, to raczej nic fajnego, ale przyznać trzeba, że takie zakończenie jest zgodne z baśniową konwenwencją. Podoba mi się twój styl pisania i przyłączam się do głosów, że miło by było poczytać coś oryginalniejszego w twoim wykonaniu.
Poza tym: - Nasz król oszalał – oznajmił młodzieniec, zadowolony, że wszyscy wsłuchują się w jego
słowa.
- Jak to: oszalał? Po kiego diabła? - w tym kontekście jakoś nie pasuje.
Pozdrawiam.
Konwencją miało być;), choć wyraz konwenwencja jest całkiem fajny;)
Szczerze mówiąc, opowiadanie to napisałam jeszcze w zeszłym roku. Zgłosiłam się do pewnego forumowego konkursu, termin gonił, pomysł kulał, więc postanowiłam wykorzystać pierwszy pomysł, który przyszedł mi do głowy. Nie miałam zbyt wiele czasu na obmyślenie oryginalnej fabuły, wszak tydzień to niedużo czasu. Nigdy też nie specjalizowałam się w pisaniu krótkich opowiadań, zawsze wolałam mieć czas i miejsce na rozwinięcie fabuły, więc było oczywiste, że ten debiut do idealnych należał nie będzie. Dziękuję za wszystkie uwagi - wreszcie wiem, co powinnam w sobie zmienić, żeby pisać poprawniej i nie męczyć Czytelników.
Zdania, które nic nie wprowadzają - już od dawna z tym walczę. Taka moja pięta achillesowa. Jeśli chodzi o błędy, ,,śmieli" wynikało ze zwykłej niewiedzy, sądziłam, że już dawno to poprawiłam, a literówka powstała przez to, że w tamtym czasie na mojej klawiaturze nie działała litera ,,ć", i, poprawiając tekst, musiałam ominąć to słowo.
Dziękuję za przeczytanie. Być może w niedługim czasie pojawi się tu coś jeszcze, o ile uda mi się pokonać lenia, który we mnie pasożytuje :P.
I wcięlo mi komentarz :/ Gdzieś tam bohater zorientował się, że stracił orientację. Słyszysz, jak to brzmi? ;)
Styl jest poprawny, ale jeszcze do podrasowania, jeszcze zddarzają się potknięcia i niedociągnięcia tu i tam.
Co do treści - zabawa konwencjami to trudna rzecz i widać, że w Twoim przypadku za wcześnie na to. Chciałaś stworzyć historię, w której znane, ograne motywy dążyć będą do niespodziewanego, nietypowego zakończenia. Pomysł sam w sobie nie jest już nowy, ale sprawnie zrealizowany znajduje jeszcze uznanie. Największym problemem tego tekstu jest przewidywalność. Właściwie od początku wiadomo, że bardz wyprawi się przeciw smokowi, potem - że go zabije. Od chwili, gdy pojawia się król, można się już domyślić, że z małżeństwa nic nie wyjdzie, a skarbiec zdradza, że bohater spróbuje orżnąć wiedźmy. Bez przerwy zdradzasz, co się stanie za chwilę i nie jest to dobra taktyka niestety.
Kilka elementów fabularnych jest dość naiwnych:
- dlaczego król od razu nie pomyślał o przekupieniu biedaka, żeby sobie poszedł.
- po incydencie z zabójcami, król nie powinien w żadnym wypadku pozwolić boahaterowi ujść z życiem, by się wieść nie rozeszła.
- wiedźmy bardzo łatwo dały się oszukać.
No i te nieszczęsne buteleczki... Nie wiem, czy się orientujesz, diament jest bodaj najtwardszym znanynm materiałem. Nawet współcześnie jego obróbka nie jest łatwa, a cóż dopiero przy dawnej technice. Wykonanie butelki z takiego tworzywa dziś może i byłoby możliwe, ale w Średniowieczu z całą pewnością nie. To samo dotyczy innych nomen omen kamieni szlachetnych.
Dzięki za szczerość :). Jestem jeszcze młoda i wciąż jeszcze się uczę. Dlatego naprawdę jestem wdzięczna za dobre rady na przyszłość :).
Zadrżałam już przy "śmieli się" ale potem niestety zabiła mnie sztywnośc i bezsens dialogów. Nawet nie wiem, jak się kończy.