- Opowiadanie: dawid - Ucieczka

Ucieczka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ucieczka

Usiadł. Rozprostował plecy, poprzeciągał się chwilę, czując jak zadowolenie powoli rozlewa się po całym jego ciele. Spojrzał przez okno, chciał tę chwilę smakować do ostatniej kropli. Wybrał jeden z długopisów stojących w szarym kubku. Wziął biały w niebieskie gwiazdki, wszystko jedno który, ważne aby było czytelne… usiadł prosto, wyrwał ze środka zeszytu dwie złączone kartki i położył przed sobą. Walczył chwilę ze sobą, bał się, że znów nie wyjdzie, że zatrzyma go Trójka. Czuł, że wszystko w nim drży, drży przez tamę, która blokuje przepływ tych wszystkich słów w jego głowie.

 

Położył powoli rękę na blacie, poczuł jego delikatny chłód, działający dziwnie orzeźwiająco. Musiał to w końcu zrobić. Przyłożył końcówkę długopisu do kartki. Otworzył portal. Lekki uśmiech wyrósł mu bezczelnie na twarzy, zaczął kreślić, pisać, wydostawać zdania, wyrywając myśli z korzeniami z głowy i sadząc je pośród papieru. 1…2…3… Przeszedł! Przebił się! Bramy upadły, został tylko on i jego cały świat rozkwitły wokół jego wyobraźni, nic nie mogło ich teraz powstrzymać!

 

Przez ostatnich kilka dni tak wyglądał każdy jego dzień. Wracał ze szkoły, przeważnie w humorze co najmniej grobowym, zjadał obiad, jak najszybciej, po paru minutach zapominając co miał w ustach, po czym zamykał się w pokoju. Odwlekał tą chwilę jak tylko mógł, przy czym tak naprawdę cały dzień czekał właśnie na nią. Robił wszystko co mu przychodziło do głowy, sprzątał, układał swoje rzeczy, porządkował książki, sprawdzał, czy między strony nie zabłądziła jakaś niepotrzebna kartka, zamiatał, patrzył przez okno. Aż wreszcie siadał. Brał długopis do ręki i pisał. Trzy zdania, nigdy więcej. Nie potrafił przebić się przez tą granicę, czuł dziwną niemoc, jakby między jego wyobraźnią, a ośrodkiem odpowiedzialnym za przelewanie jej na papier szlag trafiał wszystkie linie telefoniczne. Miał pomysły, setki, tysiące różnych pomysłów, widział w sobie wydarzenia, ich przyczyny skutki, widział miejsca, bohaterów, wzorce, znaczenia mające rozbić uwagę czytelnika, by wreszcie zaskoczyć go niespodziewanym finałem, bądź ucięciem akcji w momencie narastania napięcia. Coś ciągle przeszkadzało mu to wszystko odtworzyć i pokazać innym, ale przede wszystkim zamknąć siebie samego w tym. Samo wyobrażanie sobie tego wszystkiego niewiele dawało, gdy zaczynał pisać i nie mógł skończyć, bo każdy kolejny obraz pociągał za sobą następny.

 

Czuł, że jest u siebie. Był w innym świecie, przeżywał wszystko to co sam opisywał, pomiędzy słowami odnajdywał wszystko czego brakowało jego rzeczywistości, był kim chciał, jaki chciał i wszystko zależało tylko od niego i od kilku słów, które ustanawiały nowe prawa. Tonął w swoim świecie, w samym sobie… Kończył pisać, gdy ręka bolała go już tak, że nie mógł stawiać prostych liter, w między czasie próbując jeszcze ją rozmasowywać, ale nie zawsze dawało to efekty. Gdy był jeszcze w stanie w którym jego głowa wręcz buzowała od następnych obrazów brał żółte, samoprzylepne karteczki, spisywał ciąg dalszy opowieści, którą pisał i przyklejał w miejscu w którym kończył, często dodawał też masę innych komentarzy, dodatków, nowych myśli i tropów, mając nadzieję, że jego umysł jeszcze raz podąży tą samą ścieżką, gdy zobaczy kilka drogowskazów.

 

Ale teraz pisał. Skupienie nie schodziło z jego twarzy, jednak pod ściągniętymi brwiami, zmarszczkami na nosie, zaciśniętymi ustami w długą jaskrawo czerwoną linię i przymrużonymi oczyma widać było delikatne zadowolenie. I błogość, gdy długopis przyciskany jego ręką wyrzucał z siebie kawałki jego mózgu i rozsmarowywał w opowieść. Zatrzymał się na chwilę, podniósł długopis do ust i zaczął czytać. Mięśnie jego ręki poczynały powoli skandować o odpoczynek. Nie podobało mu się. Niektóre fragmenty były wybitne, niektórych porównań nigdy w życiu nie widział, ale czegoś tu ciągle brakowało. Zrozumienie przyszło szybciej, niż się tego spodziewał. Dawno nie pisał, każde słowo ma dziwny wydźwięk, gdy się go dawno nie używa, żeby dobrze pisać trzeba słowa, ba, każdą literę obłaskawić, obyć się z nią, bawić się jej towarzystwem, nawet wytresować. Gdy się tego zapomina każde zdanie wydaje się być pisane przez jakąś obcą istotę. Ale to nic, już tak nie raz miał. Wyciągnął żółte kartki, na dzisiaj koniec. Wiedział, że jutro tam wróci, że znów ominie trójkę i wkroczy do siebie. Że będzie go czekało kolejne starcie z nieposłusznymi słowami, niepoukładanymi myślami i bezczelnością własnej wyobraźni starającej się zalać go tym wszystkim.

 

Zebrał napisane strony i włożył do koperty, jeszcze nie był pewien co z tego będzie, podpisał ją więc tylko datą i dołączył do reszty. Spojrzał na zegarek. 18:04, pisał więc ponad trzy godziny, nie czuł zmęczenia, wręcz przeciwnie, odczuwał dumę podróżnika odkrywającego nowe, nieznane nikomu dotąd lądy.

 

Przejrzał plan lekcji na jutro. Każda pozycja wbijała mu w mózg igłę wyrzutu sumienia, miał się uczyć. Co sobie obiecywał? To co na rozpoczęciu każdego semestru, poczuł jak melancholia zakrywa niedawne uczucie triumfu, zawsze tak miał, gdy tylko opuszczał świat liter z każdej strony czuł się wystawiony na niebezpieczeństwo. Prawdziwy świat ciężko znosił jego egzystencje, odczuwał, że należy do zupełnie innego rodzaju, że nie pasuje tu, że sobie nie radzi z tym wszystkim co mógł mu zaoferować. Próbował się połapać we wszystkich zasadach tu obowiązujących, czasami nawet mu to wychodziło, zbliżał się do ludzi, bywał lubiany, bywał zapraszany na przyjęcia, do baru, na imprezy, ale jednocześnie czuł, że świat liter zrywa z nim. Tak jakby nie mógł pogodzić obu tych rzeczy. Na początku nie do końca to rozumiał, żył na krawędziach obu istnień, ale nadeszła chwila, gdy wszystkie zasady same mu się ujawniały. Wtedy pozostawał już tylko wybór. Jeśli chciał pisać musiał skazać się na wygnanie, na samotność, ale jednocześnie czuł zupełne spełnienie tylko gdy otaczał się obrazami utkanymi z jego własnej wyobraźni.

 

Przeczytał dwa ostatnie tematy z geografii, zajrzał do chemii i historii, po czym położył się spać. Rzadko śnił, najwyraźniej jego marzenia na jawie zupełnie wyczerpywały limit marzeń na jedną osobę.

 

Budzik w jego wypadku zawsze okazywał się być niezawodnym. Gorzej było ze wstaniem z łóżka. Poduszka w takich momentach zawsze była za miękka, a kołdra za ciężka. Poza tym poczucie obowiązku zawsze jakoś wymykało się spomiędzy jego palców, resztki siły woli zmuszały go do zrzucenia kołdry i przyjęcia poranka na siebie. Szybko szedł do łazienki, mył zęby, twarz, w lustrze oglądał swoją twarz. Ciemne włosy wydawały się wręcz wyciągać swoje kosmyki w błagalnym geście o grzebień, w tej kwestii bywał jednak zawsze nieubłagany. Wysokie czoło błądziło gdzieś pod strzechą włosów, proste, regularne brwi zdawały się być sklepieniem dla błękitu jego dużych oczu, mających nieposkromioną tendencje do zwężania się. Wąsko osadzone kości policzkowe nadawały twarzy dziwną pociągłość, podkreśloną zresztą ogólną szczupłością sylwetki. Nos, wąski, średniej długości, prosty, idealnie pasował do reszty. Inaczej rzecz miała się z ustami. Ich czerwień wydawała się wręcz nienaturalna, dziwnie żywa, przecząca całej twarzy, buntująca się przeciw jej martwości, słabości i delikatności. Chcąca pokazać, że drobny Adaś jednak żyje, że demony jego wyobraźni nie do końca go jeszcze pochłonęły.

 

Obezwładniające zniechęcenie napadało na niego za każdym razem gdy wychodził za drzwi domu. Każda nowa myśl drążyła mu głowę i pozostawiała posmak ciężkiego metalu coraz mocniej przyciskając jego sylwetkę do ziemi. Nie bał się ludzi, nie czuł się przez nich onieśmielany, czy zawstydzany, nic z tych rzeczy. Nie czuł się od nich gorszy. Wręcz przeciwnie. Miał dostęp do miejsc do których oni nigdy nie dojdą, nigdy nawet nie przejdzie im przez myśl by je odwiedzić. Nie ze strachu, czy głupoty, tylko ze względu na ludzką naturę. Wolimy pozostawać na trwałym lądzie, nie kombinować, mieć niektóre rzeczy za pewnik. Rzeczy ulotne i mogące łatwo odejść próbujemy trzymać na dystans, nawet nie staramy się poznać ich natury. Staramy się zbijać w grupy, tworzyć gromady, niczym prymitywne zwierzęta poszukujące bezpieczeństwa i ciepła, otaczamy się ludźmi i oszukujemy, że łączą nas z nimi prawdziwe, wieczne więzi, których czas, ani żadne podobne temu czynniki nie będą w stanie zniszczyć. Okłamywanie siebie to chyba najgorsza wspólna cecha wszystkich ludzi, prawdopodobnie jedyna przywara zupełnie nie dająca się z nas wygnać. Kłamiemy sobie w różnych sprawach, w najbardziej błahych, wmawiając sobie, że to że nie nauczyliśmy się na sprawdzian to nie nasza wina, tylko splotu różnych wydarzeń, które często w świetny sposób i nawet logiczny przysłaniają nasze lenistwo. Ale także w bardziej poważnych, najczęstszym i najbardziej absurdalnym kłamstwem z tej kategorii jest z pewnością przeświadczenie, że nie jesteśmy sami, że mamy przyjaciół, że ma nas kto wysłuchać i pomóc, że jest jednak ktoś o kim możemy powiedzieć, że mu na nas zależy.

 

Adam trawił to wszystko wchodząc do autobusu, zapłacił za bilet i usiadł z przodu, obok jakiejś starszej pani. Zauważył, że z tyłu siedziało kilka osób z jego klasy, nie miał jednak ochoty do nich iść, nie miał o czym z nimi rozmawiać. Lepiej więc do nich nie podchodzić, niż stać obok i udawać, że interesuje go to o czym rozmawiają. Bardzo dobrze wiedział, że tematy ich rozmów nie zmieniły się zbytnio od sześciu miesięcy, wciąż lawirując po tych samych regionach motoryzacji, sportu, seksu, ostatnich imprez i ilościach spożytego na nich alkoholu. Żaden z nich nie potrafił na dłużej przykuć jego uwagi, a tym bardziej pozwolić mu się wypowiedzieć. Wyjął powoli z plecaka książkę, znalazł zakładkę i utonął w lekturze. Czytanie książek zawsze sprawiało mu przyjemność, przy czym nie zawsze oznaczało to zaczytywanie się w lekturach obowiązujących na spisie nauczycieli od języka polskiego. Lubił różne książki, często zaczynając od fantastyki, był wstanie przenieść swoje zainteresowania na pola dramatu, czy powieści obyczajowej o niezbyt skomplikowanej fabule. Czytanie nie dawało mu wyłącznie przyjemności, było w pewnym sensie rodzajem ćwiczenia, obłaskawianiem słów, poznawaniem nowych sposobów opisu, wzorów i często także inspiracji. Często odczuwał mocną zazdrość, niemal gniew, czysty i trudny do poskromienia, przez to, że innym udaje się w tak łatwy sposób opisywać wszystko to co jest udziałem życia każdego z nas. Że za udziałem słów udaje im się wykreować świat, który on sam widzi i czuje na co dzień.

 

Czuł na sobie czyjeś palące spojrzenie. Nie widział, lecz czuł że ktoś nachalnie na niego patrzy. Mógł to zlekceważyć i udać, że tego nie dostrzega i czytać dalej, jednak nie mógł. Świadomość, że jest obserwowany zupełnie rozbiła jego koncentracje. Zgiął stronę na której skończył, choć nigdy czegoś takiego nie robił, głównie z szacunku dla słów zapisanych na tych stronach, i zamknął książkę. Rozpiął torbę i wsunął książkę między zeszyty.

 

Może tylko mu się wydawało?

 

Nie, na pewno nie. To było zbyt silne. Niewiadomo czemu poczuł dziwny, niczym praktycznie nie wytłumaczalny niepokój… Szybko odwrócił głowę w lewą stronę, mając nadzieję, że zaskoczy tym osobę, która tak namolnie wierciła go wzrokiem, oraz przyłapie ją na gorącym uczynku. Ku jego zaskoczeniu nikt nawet nie patrzył w jego stronę. W sumie to nawet i lepiej, bo musiało to głupio wyglądać, pomyślał. Po drugiej stronie korytarza siedział jakiś facet, na oko około trzydziestoletni, natomiast od okna siedziała dziewczyna z krótkimi, czarnymi włosami, wpatrzona w okno. Przed nimi siedziała jakaś starsza para pochłonięta rozmową, natomiast z tyłu dwóch jego kolegów z czasów gimnazjum. Rozejrzał się jeszcze raz, tym razem dyskretniej, był pewien, że ktoś wlepiał w niego wzrok. Albo zaczynało mu już poważnie odwalać… Zaczął rozważać tą opcje, kiedy doszedł do wniosku, że to przecież bez znaczenia. Co z tego, że ktoś na niego patrzył? Jeśli ktoś ma ochotę to niech to robi, jego sprawa. Odwrócił wzrok w stronę okna postanawiając więcej nie rozglądać się po autobusie.

 

Po kilku minutach autobus dotarł na przystanek niedaleko liceum. Pogoda robiła się paskudna, pomimo nadal kalendarzowego lata aura już mocno przesiąkła jesienią. Wiatr mocno zacinał, pozbawiając drzewa ich naturalnego okrycia i zrzucając je na przechodniów. Jeszcze nie wszystkie liście zdążyły zmienić barwę na jesienną, wiele nadal trzymało swój naturalny, letni fason, ani myśląc o zmianie stylu. Walczyły mężnie ze zmieniającą się modą, niewiele osób zdawało sobie sprawę z wyzwania jakie stanęło przed tymi istotami, jeszcze mniej było w stanie do końca zrozumieć ich poświęcenie i zawziętość, gdyż niemal do samego końca byli gotowi bronić swoich zielonych racji. Ciemne chmury przewalały się po niebie ze zdecydowaną przepowiednią opadów. Szare i mroczne wydawały się skupiać wyłącznie nad Lublinem przypominając wszystkim, którzy mieli za dużo radości w sobie, że wakacje są już daleko za nimi i należy zacząć wsiąkać w szarość każdego dnia w szkole, zgadzać się na rutynę i pracować by pod koniec roku i tak usłyszeć od rodziców nagany za wyniki nie odpowiadające ich mniemaniu o sobie. Bo na pewno nie ich mniemaniu o swoich dzieciach.

 

Adam decyzje podjął gdy tylko poczuł chłód w stopach po spotkaniu jego trampek z chodnikiem. Dopiął czarną kurtkę po samą brodę, przedłużył nieco pasek przy torbie i ruszył energicznym krokiem w stronę przeciwną do szkoły. Spod grzywki widział twarze masy uczniów zmierzającej do szkoły, kilka z nich nawet reagowało na widok jego osoby pędzącej pod prąd.

 

– Makuła już daje nogę? Dopiero wrzesień, znowu będzie miał problemy.

 

– I co z tego? Niech robi co chce– udało mu się wyłowić spośród wszystkich dźwięków poruszającego się tłumu, podniósł nieco oczy na źródło owych słów. Dwóch chłopaków z jego klasy. To znaczy chyba, nie miał zupełnej pewności. A nie… Tak, ten wysoki to Michał, siedziałem z nim na historii w pierwszym semestrze tamtego roku, a ten drugi… Marcin? Jakub? Nie wiem… Przyspieszył jeszcze bardziej czując pieczenie w łydkach, chciał jak najszybciej zniknąć z tego miejsca. Poczuł jak gdzieś z tyłu jego głowy coś pęka, a przez szerokie szczeliny wypływają nieproszone wyrzuty sumienia. Powinien pójść do szkoły, powinien się uczyć, powinien być grzeczny, miły, sympatyczny, przyjacielski, zawsze uśmiechnięty, pracowity, posiadający wielu znajomych i przyjaciół. Taa… Skręcił w jedną z ciemniejszych uliczek pomiędzy blokami, wiedział że tu już nie spotka nikogo z jego szkoły, było zaraz przed ósmą. Poza tym to był najlepszy skrót do parku. To był zawsze pierwszy przystanek podczas jego ucieczek ze szkoły, uwielbiał wchodzić w ten spokój, w ten azyl pośród całego chaosu miasta, który nie tyle zupełnie wyciszał miasto, co je tłumił, a to mu wystarczało… przynajmniej do pewnego momentu. Mijał ciemne, wąskie uliczki, już od dawna znane niemal na pamięć. Co prawda nie bywał tu przez wakacje, bo nie miał po co, ale mógł śmiało powiedzieć, że prawie nic tu się nie zmieniło…

 

Nałożył słuchawki na uszy. Podciągając do swojego mózgu kabel z falami narastających gitar, perkusji i chrapliwych głosów wokalistów. Muzyka często bywała kolejną barierą, którą próbował odgrodzić się od rzeczywistości. Gdy zamykał oczy czuł się jakby był zupełnie sam, jakby nie istniał cały świat, jego ciało, nic poza nim i muzyką otulającą go swoimi wiotkimi ramionami, gotowymi w każdej chwili ochronić go przed każdym niebezpieczeństwem. Każda piosenka wydawała mu się tak osobista i tak zagrana dla niego, że nie mógł sobie wyobrazić, że kto inny mógłby też jej słuchać, a co więcej że mogłaby mu się spodobać, bądź, co było nie do pomyślenia, mógłby czuć się tak jak on.

 

Stopy doskonale znały jego cel podróży. Niemal same prowadziły go do niego, gdy jego głowa przebywała w jego własnym świecie. Wystarczyło kilka chwil by ujrzał znajome głazy ułożone wokół parku tworząc coś na rodzaj niskiego muru obronnego. Gdy był mniejszy wyobrażał sobie w swojej dziecinnej, młodej naiwności, że mur był dziełem ludzi, pracujących w pocie czoła, siedzących w maszynach, które ułożyły ten niezłomny pierścień. Dopiero, gdy poznał literaturę, zrozumiał że ludzie nie mogli zrobić czegoś tak pięknego, w ich naturze nie leży nic podobnego. Stworzyły go istoty, które opuszczały stronice książek i przychodziły do niego wieczorami, gdy nikt nie patrzył. Pod postaciami cieni skradały się z półek, przeskakiwały przez zasłony okna i lądowały na środku jego pokoju, gdzie rozpalały swój czarny ogień, wokół którego odprawiały dziwne tańce. Na początku bał się ich, a i one były nieśmiałe i niespokojne w jego obecności, zerkały płonącymi oczyma na ciemnowłose, chude dziecko, skrywające się pod kołdrą i przyglądające się im z niemal paniką w oczach. Nie przychodziły co noc, tylko wtedy gdy czytał do późna i odkładał książki na półki. Nawet w nocy rzucały one cień, z których wyrastały te mroczne, fascynujące istoty. Zawsze gdy przychodziły nie wysypiał się. Bał się, że coś mu zrobią, a strach skutecznie odpychał sen. Z czasem jednak przestały na niego zwracać uwagę, udawały że ich taniec zupełnie je pochłania. On, coraz bardziej ośmielony, nabierający coraz większej pewności, że tak naprawdę nic mu nie grozi, stawał się coraz ich ciekawszy. Początkowo postanowił tylko usiąść na kołdrze i przyglądać się tym nieboskim istotom. Ciekawość rosła odwrotnie proporcjonalnie do strachu, fascynowały go ich widmowe, humanoidalne kształty, delikatna materia z której zostali stworzeni, rozmywające się kontury. Ich inność była tak pociągająca jak nic co widywał na co dzień. Razem z nimi tańczył wokół ich tajemniczego ognia, zniewalającego jego umysł i kierującego jego krokami. Dziwna muzyka wypełniła mu głowę, wypychając wszystko inne. Nie obchodziło go nic, ani to że musi rano wstać do szkoły, ani to, że może kogoś obudzić skacząc po swoim pokoju w środku nocy. Co zawsze go intrygowało, nigdy nie był po tych nocach zmęczony, czy niewyspany. Nigdy też nie pamiętał, kiedy wracał do łóżka. Choć czasami udawało mu się zaobserwować, że słońce zalewało już ulice za jego oknem.

 

W tym czasie też jak nigdy odsunął się od wszystkich. Przestał bawić się z kolegami, częściej bywał zamyślony i wpadał w melancholijny nastrój. Miarowo, krok za krokiem odsuwał się od swoich znajomych zastępując ich swoim upiornym kręgiem . Bywały dni, które spędzał oczekując tylko nadejścia nocy i spotkania swoich nowych kompanów. Gdy teraz to wspominał nie mógł nawet dokładnie określić jak długo to wszystko trwało, wszystko zlewało mu się, kryło kształty i umykało niczym dym. Zdawało mu się, że odwiedzali go przez około dwa lata, ale równie dobrze mogło to być dwa miesiące, czy osiem. Wszystko się zacierało, krążyło, niczym długi, lepki, straszny sen.

 

Pamiętał jednak dokładnie jak to się skończyło. Pewnego wieczora przeczuwał, że przybędą, z czasem nauczył się przewidywać ich nadejście. Powietrze zawsze było wtedy inne, każdy jego oddech coraz mocniej tańczył w jego wyobraźni, rwąc myśli i zbierając żniwo stałych myśli. Noc była niemal bezchmurna, tysiące gwiazd przyglądało mu się nieśmiało, gdy ten przez okno próbował je podejrzeć. Księżyc leniwie wchodził w nów. Zauważył, że prawie nigdy nie odwiedzali go przy pełni, a nawet gdy to robili zawsze kazali mu zasuwać zasłony, jakby bali się, że ktoś ich podejrzy. Szybko zrozumiał, że z jakiegoś powodu nie lubili chłodu światła księżyca, pragnął wtedy zerwać zasłony, by zobaczyć jak zareagują, jednak zawsze coś go powstrzymywało. Przyszli. Było ich więcej niż zazwyczaj, ciemność w jego pokoju była tak gęsta, że wydawało mu się, iż każdy jego oddech wypełniał mu nią płuca. Bał się choćby ruszyć, ich oczy płonęły, wlepione w niego. Nawet gdyby bardzo chciał nie potrafiłby odwrócić od nich wzroku. Świdrowali go, czytali jego myśli, skanowali odczucia i przeglądali marzenia. Nie było przed nimi ucieczki. W jednej chwili zrozumiał, że pomiędzy nim a nimi istnieje jakiś rodzaj połączenia. Czuł też smak skradającej się melancholii. Coś mu podpowiadało, że dzisiejszej nocy ich wszystkich straci. Szeptały mu o tym odkładane książki, śpiewały mdło zamykane drzwi, podpowiadała gwałtownie zgaszona żarówka. Szeleściła mu to kołdra, naciągana na jego szczupłą postać. Bał się zamknąć oczu. Bał się, że otworzy mu je świadomość ich nieobecności.

 

Ciemność spod powiek rozlała się na jego oczach nim zdążył zebrać do kupy wszystkie myśli. Opłynął pozostawiając na lądzie świadomości wszystkie zmartwienia i przemyślenia. Wszystkie gotowe wnioski i rozlazłe strzępy szczątkowych myśli pozostały na jaźni, gdy on szukał nowych światów daleko poza horyzontem.

 

Rześki chłód wywołał jego osobę spoza krain zza zamkniętych powiek. Przybył pełen niepewności i strachu. Byli wszyscy, liczni jak nigdy wcześniej, wypełniali niemal zupełnie cały jego pokój. Nie było ognia, tańców, charakterystycznej dla nich atmosfery wisielczej radości. Wszystko odpłynęło, tak jak i oni zaczęli odpływać. Coraz wyraźniej widział ściany pokoju przez ich zwiewne ciała, rozmywały się i bladły, mieszały bezpardonowo z czystym powietrzem coraz wyraźniej dając odczuć swoją niewyraźność. Patrzył na ten proces mając w głowie tylko jedno pytanie: dlaczego akurat teraz? Czemu odchodzą? Nie znał odpowiedzi, czuł jednak, że już nigdy nie zostanie porwany w ich tajemniczy taniec. Z czasem tylko ich demoniczne, płonące oczy wpatrywały się w niego z niemym wyrzutem. Czuł się tak zmęczony jak nigdy dotąd, od razu zapadł w głęboki sen śniąc o krainach położonych daleko poza nieprzekraczalną granicą powiek.

 

Usiadł na swojej ławce. Najtwardszej, najbardziej niewygodnej, najbardziej zniszczonej, pozbawionej dwóch z czterech deseczek do siedzenia, posiadającej najwięcej wulgarnych wpisów i autografów ławce w całym parku. Ale jednocześnie leżącej najbardziej na uboczu, co było mu zdecydowanie na rękę. W to miejsce prowadziła tylko jedna ścieżka, mająca swoje zakończenie przy sztucznym strumyku. Teraz jednak strumyk był nieczynny, więc w to miejsce wędrowały wyłącznie osoby potrzebujące samotności, bądź nieznające w ogóle parku. Nic tu się nie zmieniło, wszystkie kamienie były na swoim miejscu, ścieżka wiła się ze starą zawziętością, drzewa niemal nie zmieniły swoich klasycznych kształtów. Lato coraz pewniej wyciekało z parku, było go mniej z każdym opadającym liściem, z każdym wychudzonym do cna krzakiem. Obserwował park z coraz mniejszym zainteresowaniem, Adam uważał, że wygląd to sprawa drugorzędna u jego przyjaciół, dużo ważniejsze było to co mieli do powiedzenia. Park był jednym z niewielu istot, które mógłby nazwać tym mianem, przestał patrzeć i zaczął go słuchać. Nie spieszyło mu się, gdy miał wystarczająco dużo czasu lubił go sobie rozplanować i jak najwięcej z niego wycisnąć. Zaczął myśleć o książce, która cierpliwie czekała na niego w plecaku. Chciał się odpowiednio na nią nastroić, chciał smakować każdego słowa, rozdziewiczyć w swoim umyśle każde pierwszy raz kosztowane zdanie. Nie była specjalnie dobra, raczej przeciętna, nie zmieniała jego światopoglądu, nie wprowadzała żadnych, dotąd nie znanych idei. Była zwyczajna. Książka do poduszki, przy której spokojnie można było zapomnieć na której stronie się skończyło, a potem kontynuować czytanie dwie strony dalej. Mimo wszystko chciał się w nią wpoić, zniknąć z tej rzeczywistości i otoczyć światem wykreowanym przez umysł pisarza. Chciał zobaczyć co ma do zaoferowania i odpowiedzieć sobie na pytanie co było w tej książce co spowodowało jej wydanie.

 

Zaczął czytać. Z każdym kolejnym słowem coraz mniej rzeczywistości zostawało rejestrowane przez jego zmysły. Przytłumione odgłosy miasta powoli kryły się za stronami czytanego przez niego dzieła. Każda linijka uzupełniała jego wiedzę o tym nowym świecie, o regułach na podstawie których istniał i przede wszystkim jak świat postrzegała osoba opisująca go. Próbował mimowolnie pomiędzy linijkami odszukać informacji o tym, czy autor miał przyjaciół, czy kogoś darzy głębszym uczuciem, jakie są jego relacje z najbliższymi. Czy jest śmiały, czy kryje się grzbietami książek, które z jednej strony świadomie odcinają go od reszty świata, ale także bronią jego wrażliwość przed bezwzględnością i ograniczeniem emocjonalnym innych. A może kryjąc się za grubymi murami książek traktuje je jednocześnie jako jedyną formą komunikacji ze światem. Musiał to wiedzieć. Z wielu powodów. Bał się, że zostanie zupełnym odrzutkiem, że będzie sam, że pozostaną mu tylko książki. Szukał potwierdzenia, że nie tylko on ma taki dylemat, że inne osoby potrafiące malować słowem też były na tym rozdrożu. I nawet jeśli wybrały jak on dając się pochłonąć mrokowi atramentu skapującego z piór, to będzie miał chociaż pewność, że nie tylko jego książki skazały na wygnanie.

 

Strony powoli przestawały mieć znaczenie, liczyła się tylko rzeczywistość na nich. Soki jego mózgu rozkładały każde słowo na czynniki pierwsze, rozsyłały do wszystkich organów imaginacji, by te przetworzyły je na nici, z których tkał się w jego głowie obraz świata.

 

– Co czytasz?– pytanie tak go zaskoczyło, iż przez sekundę myślał, że ominął linijkę tekstu z tymi słowami i podświadomość go na nią naprowadza. Szybko się jednak zreflektował i podniósł głowę w stronę źródła głosu, nie mając jednak czasu na zmycie z twarzy paskudnego grymasu śmiertelnego zaskoczenia. Stała nad nim dziewczyna, nie miał najmniejszego pojęcia skąd się tutaj wzięła, najwyraźniej był tak zaczytany, że nawet nie zauważył, że ktoś podchodzi. Była raczej wyższa od niego, choć nie mógł być tego zupełnie pewien siedząc na ławce. Miała długie, proste włosy, wystające zza jej pleców daleko poniżej poziomu łopatki, były barwy bladej, wystawionej na długie słońce słomy. Były praktycznie idealnie proste, niczym kurtyna spływały z jej głowy i rozbijały się kaskadą o proste plecy. Spoglądając w jej twarz czuł zupełną pewność, iż nigdy wcześniej nie ujrzał podobnej. Delikatna bladość martwiła jego wzrok i natychmiast podsuwała skojarzenie z chorobami i przypadłościami, które bywają łączone z takim odcieniem skóry. Był jednak skłonny zeznać, że ten kolor jak najbardziej do niej pasował. Był idealnym tłem dla tych niesamowicie ciemnoniebieskich oczu, drobnego, wąskiego noska o lekko zadartym końcu i idealnie okrągłych dziurkach. Wąskie kości policzkowe sprawiały wrażenie lekko pociągłego kształtu jej twarzy, nie uznał tego jednak za wadę, czuł, że tylko taki kształt pasował do reszty. Gdyby jej twarz była bardziej owalna, całokształt byłby nienaturalnie zniekształcony. Róż jej niezwykle szerokich ust także odznaczał się rzadko spotykaną bladością, mógłby dać słowo, że ogłada je przez zarosiałą szybę. Cała jej postać byłą dziwnie zwiewna i mało przyziemna, bez trudu Adam wyobraził sobie jak wiatr bierze ją w swoje ramiona i unosi wysoko w powietrze, bez żadnego niemal wysiłku.

 

Patrzyła na niego z wyrazem szczerego zainteresowania, lekko rozciągając usta w uśmiechu, zaznaczając drobne dołeczki na policzkach. Była zdecydowanie starsza od niego, nie dużo, może dwa, trzy lata, jednak towarzyszył jej, tak ostatnio rzadki u większości dziewczyn urok małej dziewczynki, lekkie roztargnienie i chorobliwa ciekawość każdego aspektu świata.

 

Adama zwyczajnie zamurowało. Nie miał zielonego pojęcia co odpowiedzieć, zadane przez nią pytanie kilka razy obiło się w jego głowie robiąc dziki zamęt i wypychając za świadomość każdą w miarę logiczną odpowiedź. Chwila dłużyła się nieznośnie, jego twarz stawała się coraz bardziej czerwona, zrobiło mu się nagle dziwnie gorąco. Ona jednak wydawała się tego nie zauważać, cały czas patrząc na niego z żywym zainteresowaniem. Nieśmiało podniósł książkę w górę pokazując jej okładkę, jednocześnie traktując ją jako tarczę przed jej wwiercającym się w mózg wzrokiem. Spojrzał na nią, uśmiechnęła się promiennie, po czym z pełną gracją usiadła obok niego, nie zwracając najmniejszej uwagi na stan ławki na której siedzieli.

 

– Długo tu jesteś?– spytała, unosząc w górę głowę i spoglądając na korony bezwstydnie nagich drzew. Adam popatrzył na zegarek.

 

– Ee, parę godzin… nie jesteś chyba ze szkoły? Powinienem być teraz na lekcjach, ale…– odwróciła wzrok w jego stronę, spoglądając prosto w oczy. Cała niewinność i delikatność spłynęła z jej twarzy niczym maska. Nagle wydała mu się wyniosła i nienaturalnie sroga, jej twarz przez sekundę stała się niczym wykuta z lodu, zimna i przeszywająca strachem. Trwało to jednak pół chwili i jego umysł szybko przypisał to wybujałej wyobraźni, strachowi przed złapaniem na wagarach, wpływowi czytanej książki, zaskoczeniu spowodowanym zjawieniem się dziewczyny i co najmniej kilku innym powodom.

 

– Nie o to mi chodziło– przerwała mu z uśmiechem, jednocześnie chwaląc się idealnie białymi i równymi zębami– Jak długo jesteś Tu? – spojrzał jej głęboko w oczy.

 

 

 

***

 

Adam obudził się o godzinie 18:30, przykryty swoim ulubionym czarno-czerwonym, najcieplejszym kocem z szafy. Smakował swoje łóżko każdą komórką ciała, czuł jak powoli sen z nich wycieka ustępując w nierównej walce potężniejszym pragnieniem– Głodem. Wstał tak szybko jak tylko potrafił, nie chciało mu się składać koca, rzucił go więc niedbale na łóżko. Przemył twarz w łazience i ruszył czym prędzej do kuchni. Nikogo nie było w domu, nieco go to zdziwiło, przeważnie o tej porze wszyscy już byli. Nie poświęcił jednak tej myśli szczególnej uwagi, Głód w całości zajmował jego świadomość, przenikliwy jak nigdy, rwący niemal posady jego osoby. Ciągnący go sobą, łapiący na każdym kroku, a przy tym wszystkim tak niesamowicie przyjemny…

 

Z kuchni wziął tylko butelkę wody i szybko wrócił do swojego pokoju. Pióro przylgnęło do jego dłoni, jakby było przedłużeniem jego myśli, ręka wydawała się być wyłącznie nieistotnym przekaźnikiem, korytem którym jego wizja wylewała się na płaszczyzny papieru. Słowa wychodziły z niego praktycznie bez wysiłku, przenosił osobistą kreacje świata z jego głowy na światło dzienne. Był miejscem zderzenia obu tych rzeczywistości, coraz mocniej czując jednak, że to pióro, to krzesło, ten zeszyt, biurko, półka są mu mniej bliższe niż wszystko to co wsiąkało w papier.

 

Fabuła jego dzieła w pewnym momencie przestała odgrywać najważniejszą rolę, powoli zastępowały ją monumentalne opisy wszystkiego co było w tym nowym, lepszym świecie. Kreował wszystko od podstaw, starał się oddać w całości rzeczywistość, która wypełniała jego świadomość po brzegi. Był skrupulatny do przesady, istotny był każdy malutki szczegół, każda z pozoru nieistotna myśl, każda idea starająca się przebić przez jego materialny, nieistotny zdrowy rozsądek, występujący tu w roli strażnika próbującego wyłapać najciekawsze, a przy tym najmniej pasujące do tego świata pomysły i wyrzucającego je z powrotem do jego rzeczywistości. Wizja rozrastała się, wszystko powoli zaczęło do siebie pasować, myśli wcześniej wydające się szamotać w nieładzie odnajdowały swoje, z dawna przygotowane miejsca. Był źródłem z którego nowy świat mógł zaistnieć w tym miejscu.

 

– Adam, siedziałeś całą noc?– jakiś piskliwy głos przeciął ścięgna jego biegnących myśli, skazując je na śmierć w zapomnieniu. Raz oderwane nigdy nie odnajdują drogi powrotnej. – Co ci jest?– wreszcie to zauważyli, w końcu ktoś zwrócił uwagę na to jak tu nie pasuje. Czyżby jego wygląd zaczął się już zmieniać? Zaczął z wolna przypominać istoty z jego świata? Można się było tego już spodziewać, brama od dawna była już otwarta, a on czuł jak jej wpływ przekształca jego istotę. Oderwał oczy od kartki papieru, spojrzał w stronę drzwi, nie zwrócił uwagi, że jest już ranek, że słońce przebijało się gdzieniegdzie leniwymi promieniami gryząc jego zmęczone oczy. W drzwiach ktoś stał. Jakaś kobieta. Co ona tu robi? Czemu tak dziwnie na niego patrzy? Wzrok miał nieco zamglony, oczy zaczęły podnosić strajk za ślęczenie przy pisaniu przez całą noc, pomimo to rozróżniał rysy twarzy, coś mu one przypominały, pamięć zaczęła podsuwać najbliższe skojarzenia. Mama? Wyraz ten zamarł w jego umyśle. To ona, ale… dlaczego przez chwilę wydawała mu się kimś zupełnie obcym? Dlaczego nie mógł jej poznać? Dlaczego czuł się tak nieswojo obserwując wszystkie tu meble, mając niemal wrażenie, że ogląda je po raz pierwszy, jakby przed chwilą się tu znalazł. Czuł się zupełnie zdezorientowany, osoba w drzwiach musiała to zauważyć, bo zaczęła zbliżać się ostrożnie, jakby z niepewnością. Tak, to na pewno jego mama, ale… Zaraz, co to? Czuł w głowie, że coś się zbliża, przepycha się przez wszystkie myśli, próbuje dostać go, próbuje przejąć kontrolę. Błyskawica strachu przecięła jego świadomość, co jak mu się wydawało uradowało zbliżającą się istotę. Poczuł jak coś w rodzaju zasłony stara się odciąć jego myśli o mamie, o tym pokoju, o tym poranku, próbował walczyć, starał się odepchnąć to od siebie, wyrzucić poza jego osobę. Gdy zaczęło mu się wydawać, że zaczyna zdobywać przewagę stracił zupełnie przytomność.

 

Poczuł powiew lodowatego strumienia powietrza przeciągającego szal dreszczy przez jego odkryty kark. Orzeźwiający chłód rozlał się po całym jego ciele, zupełnie usuwając ślady senności. Przez dłuższą chwilę stał tak z zamkniętymi oczyma, rozkoszując się objęciem powietrza. Otulało go, skupiało się zaraz przy nim, obklejało całe jego ciało jak stęskniona kochanka po miesiącach rozłąki. Wciągnął je głęboko w płuca. Wysłuchał wszystkich szeptów i opisów najpiękniejszych zakątków gór, które zwiedził, poczuł woń gór, tak delikatną, że niemal nie zauważalną, a jednocześnie tak piękną, że trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł przejść obok niej obojętnie. Upajał się nią do momentu, gdy usłyszał zbliżające się kroki na kamiennej posadzce. Powoli rozchylił zmęczone i dziwnie wątłe powieki.

 

Oniemiał.

 

Siedział półnagi na wąskim łóżku, a raczej czymś co przypominało łóżko, gdyż zamiast zwykłego prześcieradła miało coś w rodzaju siennika, a kołdra i poduszka, brudne, z wieloma plamami o różnych odcieniach brązu i żółci, wypchane była jakimś rodzajem puchu. On sam natomiast zamiast zwykłych bokserek miał luźne, niegdyś zapewne białe, lniane, spodenki niemal za kolana. Rozejrzał się po pokoju, pierwszym co mu przychodziło na myśl była średniowieczna cela zakonna. Cały był z szarego, zimnego, grubo ciosanego kamienia, oświetlony kilkoma lampami oliwnymi, w rogu stał drewniany, prosty stół z nieheblowanych desek. Przy nim stało coś na wzór krzesła, aczkolwiek Adam nie był pewien, czy zawierzyłby jego wytrzymałości. Na prawo od stołu było okno, wysokie niemal na 1,5 metra i szerokie na co najmniej metr, zamknięte jednak od zewnątrz jakimiś drewnianymi okiennicami. Zaczął zastanawiać się skąd w takim razie wziął się ów powiew, którego wspomnienie nadal było niemal namacalne. Drzwi, potężne, wzmacniane metalowymi okuciami były jak i okno zamknięte. Czuł się słaby, jakby przebył ostrą grypę, albo nie spał kilka dni, zaczęła boleć go głowa w okolicach skroni. Początkowo były to lekkie ukucia, które następnie przeszły w fale zalewającą w całości wnętrze jego czaszki. Mimowolnie skulił się z bólu i złapał za głowę, dokonując kolejnego odkrycia, włosy w żadnym wypadku nie przypominały jego własnych, były dużo dłuższe, mniej więcej za łopatki, a w dodatku strasznie splątane i z całą pewnością długo nie myte.

 

Niczego nie rozumiał, coraz większy zamęt ogarniał jego myśli. Może to sen? Może oszalał? Może coś wziął? Alkohol? Narkotyki? Gdyby to zrobił, nie pamiętałby o tym? Wszystko było tak wyraźne, czuł chłód posadzki na brudnych stopach, dotkliwy smród pościeli z której przed chwilą wstał, nawet odór własnego ciała. Niczego nie rozumiał. Popatrzył na swoje dłonie. Wydawały się podobne do jego, ale… Były dużo szczuplejsze, przypominające niemal jakiegoś dużego pajęczaka, do tego strasznie blade. Poza kciukiem, palcem wskazującym i środkowym prawej dłoni, które na końcach całe były w czarnych, zaschniętych plamach, sięgających niemal połowy długości palców. Zbliżył dłoń do oczu, obejrzał ją pod każdym kątem, była jego, ale jakby obca, cudza, przeszczepiona… plamy z pewnością były atramentem. Gdy się przyjrzał zauważył, że najwyraźniej ktoś próbował je zmyć, wskazywały na to gdzieniegdzie jaśniejsze ich odcienie. Ktoś. Zapewne on sam, ale kiedy? Umysł nie potrafił dać mu odpowiedzi na to wszystko, skupiał się za to na miarowym odgłosie zbliżających się kroków. Poczuł jak strach zaczyna wypełniać jego żyły, jak zaczął poganiać w nich krew do szybszego biegu, jak serce coraz szybciej obijało się o jego pierś, jak panika oplątała jego umysł mackami paraliżu, nie pozwalając na najmniejszy ruch. Ktoś nacisnął starą, metalową, zardzewiałą klamkę i popchnął niepewnie drzwi. Adam nie był w stanie mrugnąć, oczy niemal nie opuściły ciepłych gniazdek oczodołów, panika i chorobliwa wręcz ciekawość przez kilka sekund walczyły o prym w jego głowie. Strużka potu spłynęła po jego skroni. Drzwi, przeraźliwie skrzypiąc w mosiężnych zawiasach otworzyły się ukazując za sobą kobietę, wysoką, ubraną w czarną powłóczystą szatę z jakimś naczyniu w rękach. Od razu ją poznał. To ta, którą spotkał w parku, ona pytała go o coś, po czym… właśnie, co było potem? Pamiętał, że pisał, ale to było wieczorem. Co w takim razie było między ich spotkaniem, a wieczorem? Co się z nim działo? Kobieta zrobiła krok zanim go dostrzegła. Na jej twarzy niemal jednocześnie eksplodowały zaskoczenie z dziką radością. Osłupiała patrząc na niego, jakby nie wierzyła własnym oczom, jakby to co zobaczyła w żadnym wypadku nie powinno zgadzać się z realiom jej istnienia, a mimo stało tuż przed nią. Naczynie wypadło jej z rąk, uderzając o podłogę i ochlapując skrawki jej szaty i dużą część podłogi jakimś płynem, zapewne wodą. Opuściła natychmiast wzrok i uklęknęła na jedno kolano w utworzonej przed chwilą kałuży.

 

– Mistrzu Eckharcie…– powiedziała łagodnie, wręcz ulegle z uderzającą czcią. Adam poczuł, że coś natychmiastowo reaguje w jego głowie na to imię. Zanim zdążył się zorientować coś przełamało tamy w jego umyśle, wypełzło z najdalszych kątów jego świadomości, zawładnęło w jednej chwili całą jego osobą, po czym spoczęło z niekrytym zadowoleniem. Wszystko do niego wróciło, wszystkie wspomnienia, uczucia, cała wiedza, umiejętności i zdolności, wróciła cała jego potęga. Jednak mimo to nic nie rozumiał, co się stało? Gdzie był i dlaczego o wszystkim zapomniał. Z całych sił zacisnął pięści, po czym rozluźnił dłonie. Poczuł jak magia spływa po jego palcach, jak wypełnia jego osobę, przesiąka przez skóra, wnika w krew i okrąża całe ciało w podniosłym triumfalnym rajdzie. Dopiero, gdy to uczucie wróciło zdał sobie sprawę jak bardzo za tym tęsknił.

 

– Powstań, proszę i powiedz co się stało? Gdzie byłem? Czemu tu leżałem?– Cilia wstała na rozkaz, nie zwracając najmniejszej uwagi na mokrą szatę, nie uniosła nawet wzroku, Eckhart pomyślał że zawsze była pilną uczennicą, niedługo będzie można sprawdzić jej umiejętności i wysłać ją na egzamin. Omówi to potem z Mistrzem.

 

– Nic nie pamiętasz, panie?– Co miał pamiętać? Ton jej głosu jednoznacznie wskazywał, że coś się stało. Coś ważnego. Coś czego nie powinien zapomnieć. Zaczął się zastanawiać. Jakie było jego ostatnie wspomnienie? Rozmawiał z Mistrzem o wieściach z archipelagu, na południu, niezadowolenie ludzi wzmogło się do tego stopnia, że zagrozili buntem przeciw swemu królowi, jeśli ten rzeczywiście wprowadzi podatek od każdej wypuszczonej łodzi na połów. Obaj doszli do wniosku, że tamtejszy mag w razie czego winien wspomóc władcę w roli negocjatora z ludem. Co było raczej mrzonką jeśli wierzyć plotkom dotyczących charakteru króla Chossefa i jego sposobów rozwiązywania sporów. Skończy się rzezią. Tyle. Nic więcej nie pamiętał. Poczuł się słabo, zakręciło mu się lekko w głowie, oparł się o ścianę po czym powoli usiadł. – Mistrzu? Czy wszystko dobrze?

 

– Co powinienem pamiętać?– dziewczyna zrobiła krok do przodu, zapewne by w jakiś sposób dać dowód swojego oddania przez pomoc, niestety zatrzymała ją ściana jego szorstkiego tonu.

 

– Panie, Bestia…– serce zaczęło bić mu szybciej, już wiedział co miała powiedzieć-… uciekła.– patrzył na nią, zupełnie jej nie widząc, myśli tłoczyły się jedna za drugą, starając się chociaż na chwilę ściągnąć jego uwagę na siebie.

 

– Jak to się stało?– starał się by słowa wyszły z jego ust spokojnie, powoli, z zupełnym opanowaniem, nie był jednak do końca pewien na ile udało mu się zachować ten szyk. Dziewczyna nie dała po sobie niczego poznać.

 

– Mistrz mówił, że musiała znaleźć miejsce w którym zaklęcia były słabsze, bądź… uszkodzone– wiedział, które to było miejsce, nie były słabsze, ani uszkodzone, zwyczajnie w tym miejscu nakładały się wszystkie na siebie, przebijając je łatwo było zniwelować wszystkie osłony bez najmniejszego uszczerbku ze strony zaklęć– wydostała się z lochów, niszcząc dużą część piwnic i dwóch pierwszych pięter wieży…– spojrzał jej w oczy, na tych piętrach zazwyczaj spali uczniowie, wielu musiało umrzeć, wielu z nich na pewno znała, albo zdążyła już przeboleć stratę, albo miała silniejszy charakter niż mu się wydawało.

 

– … Jak dawno temu to się wydarzyło?

 

– Trzy miesiące temu panie– stłumił w sobie okrzyk, głowę wypełnił mu blask zaskoczenia, zaraz za nim zaczęły wypełzać pytania, musiał je odgonić, później wszystkiego się dowie. Trzy miesięczny sen wiele wyjaśniał, między innymi osłabienie, ale rodził równie wiele pytań. Po kolei. Odpowiedzi będą musiały zaczekać.

 

– Mów dalej…

 

– Razem z Mistrzami Natem, Kasparem, i Varlem, walczyłeś panie z Bestią, uczniowie, którzy przeżyli schowali się daleko, do jaskiń, dochodziły nas tylko odgłosy walki. Bestia rozszarpała Mistrza Varla, a Nata przecięła wpół. Zadałeś Jej Panie głęboką ranę, ta rzuciła na ciebie jakąś straszliwą klątwę– zmarszczyła brwi, mówiła coraz szybciej, starała się przekazać wiadomość jak najszybciej, zarys tego co się stało jednak w zupełności mu wystarczał, po resztę pójdzie do…

 

– Czy Kaspar żyję?– przerwał jej pomijając nawet tytuł jego przełożonego.

 

– Tak.-Odetchnął w duchu– Bestia umknęła, zabrano cię panie tutaj i pielęgnowano, aż do teraz.

 

– Sen był efektem klątwy, czy leczenia?– był pewien, że nie powiedziano jej jaką klątwę na niego rzucono, w Wieżach ponad wszystko starano się by uczniowie unikali jakichkolwiek wzmianek o tej dziedzinie wiedzy magicznej.

 

– Nie wiem panie…

 

– Dobrze, dziękuje ci– spojrzała na niego z dziwnym wyrazem wdzięczności, nie miał zielonego pojęcia o czym myślała– Odejdź proszę, potrzebuję jeszcze odpoczynku, powiadom Mistrza Kaspara, że się przebudziłem, odwiedzę go, gdy tylko będę w stanie. Niech przygotują mi obiad i kąpiel na wieczór, zjem w Sali Tronowej. Teraz niech nikt mnie nie niepokoi.– Spuściła wzrok, po czym bez słowa wyślizgnęła się za drzwi. Mógł spokojnie pomyśleć. Więc to wszystko.. było snem? Śniło mu się całe życie? Prawie 20 lat? Dałby sobie głowę uciąć, że to wszystko było prawdziwe, a jednocześnie.. tak nierealne. Świat wolny od potworów, pozbawiony magii, zaawansowany technicznie, w którym władzę sprawuje nie król, a lud? Ludzie stali się rasą panującą na świecie, jakimś cudem udało im się wytrzebić innych pretendentów do tego miana, a jednocześnie niemal o tym nie pamiętają. Śladów prawdziwego świata można tam szukać w starych mitach i wyobraźni pisarzy sprzedających swe wymysły ku uciesze ludzi. Wszyscy mają dostęp do wiedzy, niemal zupełnie zlikwidowano niepiśmienność. Marzenie wielu jego kolegów. Gdyby komukolwiek o tym opowiedział wyśmiano by go, posądzono o szaleństwo, stosunki z demonami i Bogowie wiedzą jakie jeszcze rzeczy… A Cilia? Co ona tam robiła? Tak tam nie pasowała. Jeśli to był sen, to czemu akurat ona? Czym się wyróżniła, by jego świadomość ją tam przeniosła? Praktycznie niczym. Widywał ją tyle co innych uczniów, nie była wybitna pod żadnym względem, jedynie pracowita i wytrwała, co z pewnością da jej wystarczające zdolności by zostać Mistrzem i dostać gdzieś cichą i spokojną posadę. Czym ona właściwie się zajmowała? Specjalizowała się zawsze w magii natury, dobrze opanowało kontrolę wzrostu i przywoływanie zwierząt, nie on jej tego uczył, ale słyszał, że szczególnie w tej dziedzinie robi znaczące postępy. Co ponad to? Była cicha, spokojna, uczynna, nie wychodząca poza szereg. A jeśli to nie był sen? Wizja? Jeśli tak to co miała oznaczać? Jaki był jej sens? Co Bogowie chcieliby mu przekazać? Bez sensu. Nic z tego nie wynikało. Biorąc pod uwagę standardy tamtego świata, to nie było tam niczego dziwnego, odmiennego, wszystko było… powszednie.

 

Położył się. Splótł dłonie za głowę i spoglądał w niedawno zupełnie mu obcy sufit. Zapomnienie o ucieczce Bestii łatwo mógł wyjaśnić szokiem i raną, którą dostał. Odnośnie… Co to była za klątwa? Dziewczyna wyraźnie się zmartwiła na samo wspomnienie. W każdym razie została przełamana i usunięta. Nie odczuwał jej obecności, ani żadnego śladu po niej. To było zrozumiałe, szczególnie biorąc pod uwagę to jak dawno została rzucona, oraz zdolności Kaspara. Mógł ją jeszcze zostawić tu na trochę. Minęły trzy miesiące. Na świecie wszystko mogło się zmienić. Szczególnie teraz. Poza wiadomościami z archipelagu doszły do nich informacje o samotnej wyprawie Berthena z królestwa Kastorcji na czele przeszło dwóch tysięcy ludzi przeciw orkom ze Szponów, którzy plądrowali jego ziemie. Jego władca nie poparł tego, gdyż w tym samym czasie był na skraju wojny zza morską Assulą, przyczyną miały być skargi jego córki, zaślubionej z synem władcy Assuli, który ponoć domaga się rozwiązania małżeństwa i sojuszu, ponieważ małżonka nie przyszła do jego łoża jako dziewica. Dziewczyna miała siedemnaście lat, trudno uwierzyć, że książę był zdziwiony. W każdym razie czuję się obrażony, a ojciec domaga się zadośćuczynienia. Kastorcja nie zamierza jednak w żadnym wypadku ulegać ich naciskom. W tej całej sytuacji Berthem w najlepszym razie zostanie ukarany za to, iż nie posłuchał rozkazu króla, w najgorszym grozi mu proces o zdradę, jeśli ktoś mu niechętny poszepcze królowi, że specjalnie uszczuplił siły królestwa zabierając tak liczne oddziały w góry. A z tego co wiedział, Berthen nigdy nie cieszył się specjalną popularnością na dworze. Wojna, tak czy inaczej, nie wybuchnie, po pierwszych gniewnych słowach wróci władcom chłodny rozsądek, albo przyciągną go doradcy obliczający koszty konfliktu o taką drobnostkę.

 

Poza tym doszły go wieści, że krasnoludy z południa odnalazły jakieś stare kopalnie, kopane podejrzanie podobną do nich techniką, a z pewnością nie stworzone przez ich lud, bo pochodzące z czasów gdy nie było tu nie tylko ich, ale nawet elfów. Powoli zbierały się drużyny mające je zbadać. Z tego co wiedział także wielu młodych ludzi, elfów, a nawet magów zebrało się by zbadać stare tunele. Większość dla sławy, bogactw, przygód, oraz najzwyklejszej ciekawości. Nikomu z nich się nie dziwił, gdyby nie obowiązki, które wiązały go z tą Wieżą sam dołączyłby zapewne do którejś grupy eksplorując tajemnicze kopalnie. Powoli zaczęło brakować mu słodkiego smaku przygody i zapachu wiatru na pustych polach i długich gościńcach.

 

Zamknął oczy, czując jak zmęczenie powoli bierze nad nim górę i wypycha poza świadomość.

 

Obudziły go głosy. Rozmowa dwójki ludzi. Mężczyzny i kobiety. Dorosłych. Nie rozumiał słów. Czuł się odurzony, senny, dziwnie rozkojarzony i otępiały. Podniósł powieki. Patrzył na śnieżnobiały sufit i uderzającą po oczach lampę. Spróbował ruszyć ręką, nie mógł, poczuł skórzane pasy na obu rękach przykuwające go do łóżka. Zamarł. Wrócił. Znów jest Adamem. Co się dzieje? Jak to możliwe? To znowu sen? Niemożliwe, powtórzenie snu zdarza się niesamowicie rzadko, tym bardziej że nie pamiętał nigdy takiej sceny. Poza tym to musiała być kontynuacja wcześniejszego wątku, a nigdy nie słyszał o tym, by istniało coś jak ciąg dalszy snu. Rozejrzał się po tym miejscu, obok stał rząd łóżek, parawany, kroplówki, jakieś urządzenia i parę strzykawek w opakowaniach na stoliku przy jego łóżku. Więc jest w szpitalu. Nic mu nie jest. Nie czuł nigdzie bólu, mógł się swobodnie ruszać na tyle na ile pozwalały mu pasy. Przychodził mu tylko jeden rodzaj szpitala do którego mógł w takim razie trafić– psychiatryk. Znowu nic nie pamiętał, nie wiedział co się stało od kiedy był tu ostatnio, chciał zacząć krzyczeć, pytać o co tu chodzi, ale coś mu podpowiadało, że nie jest to najlepsze wyjście z sytuacji. Spojrzał w stronę z której dochodziły do niego głosy, postacie były za parawanem, który odgradzał go od reszty Sali. Usłyszał swoją mamę.

 

-…schizofrenia?

 

– Najpewniej, ale musimy zrobić jeszcze kilka testów– łatwo wyobraził sobie postać, do której należał ten głos, jakiś lekarz, zapewne, niski przysadzisty, około czterdziestki, zapewne w spodniach w kant, w jakimś neutralnym, byle jakim, mdłym, a dla niego szykownym i świadczącym o jego dojrzałości kolorze. Poza tym długi fartuch, pod nim koszula, w zasadzie jakakolwiek, okrągła, rozlana twarz, czerwone policzki. Gruby, spłaszczony nos, nad nimi okrągłe okulary, chowają za sobą pewnie niebieskie świńskie oczka. Włosy, jeśli jakieś zostały to z tyłu i po bokach, tworząc dziwne skojarzenie, pod względem kształtu, z sedesem. Chociaż biorąc pod uwagę także wnętrze… to skojarzenie jest zupełnie usprawiedliwione. Adam… nigdy tak nie myślał… miał w sobie Eckharta.

 

– Co z nim będzie…?– głos jego matki powoli się załamywał

 

– Gdy tylko się upewnimy co mu jest, rozpoczniemy leczenie…

 

– Czemu schizofrenia? Można to jakoś leczyć?– Mama denerwowała się, pociła, niemal czuł fale gniewu wylewające się z jej wątłego ciała.

 

– Wskazuje na to jego zachowanie, urojone postacie, grafomania, problemy z nawiązywaniem więzi społecznych, odosobnienie… Zebraliśmy wstępny wywiad w szkole. Pani syn praktycznie nie miał przyjaciół, notorycznie uciekał ze szkoły. Nie był lubiany, zawsze był na uboczu. Poza tym, jego… opowiadania… -ton z jakim to wypowiedział sprawił, że Eckhart pragnął złapać to wypowiedziane słowo i wsadzić mu je powrotem do gardła, by spróbował wypuścić je jeszcze raz, tylko grzeczniej– Myślę, że śmiało można powiedzieć, że odzwierciedlają to co dzieję się w jego głowie…

 

– Czyli co?– chyba nigdy nie czuł takiej wdzięczności do tak ostrego tonu głosu jego mamy

 

– Czarodzieje, wieże, potwory… – Co się dzieje!?– Nie mam nic przeciw fantastyce… ale w tym wypadku… Świat wymyślony zaczął przejmować władzę nad psychiką pani syna… to co wymyślił z czasem było mu bliższe, niż świat rzeczywisty… To nie zdarza się często, ale jego osobowość jak najbardziej temu sprzyjała… Do tego ten incydent z nożem… gdyby to wydarzyło się w innych okolicznościach, pani mąż mógł stracić życie… trudno nam odtworzyć to co Adam– wzdrygnęła się słysząc imię– widział patrząc na pani męża, pewnie już się nie dowiemy, krzycząc Bestia! Bestia! Mógł mieć wiele na myśli… Dobrze, że skończyło się na kilku skaleczeniach…

 

– Czy… Czy on będzie… Nor… Czy da się to wyleczyć?– słowa niechętnie wychodziły z ust jego matki, bolało ją każde wypowiedziane przez lekarza słowo. Przez chwilę walczyła, starała się opanować, ale dobrze wiedział to Eckhart, ona sama, a nawet lekarz, że były to ostatnie wzloty, przed ostatecznym upadkiem.

 

– Jak pani mówiłem– lekarz starał się zachować spokojny, obiektywny ton, ale Eckhart był niemal zupełnie pewien, że tamten odczuwał jakiś rodzaj mrocznej satysfakcji widząc ją złamaną– to wszystko zależy od tego jak szybko i w jakim stopniu zdiagnozujemy przypadłość pani syna… Odprowadzić panią do wyjścia?– Odeszli. Pozostawiając w jego głowie zupełny mętlik.

 

Teraz już nic nie rozumiał. Nic nie wiedział. W nic nie wierzył. Równie realne były dla niego oba obrazy. To znaczy, że śni w jakiś dziwny, niespotykany sposób, albo zupełnie zwariował. Z każdego punktu widzenia to wygląda prawdopodobnie. Tylko tyle, że teraz pamiętał wszystko z obu żyć… co wskazywałoby raczej na szaleństwo. To proste, wcześniej było dobrze, nie było żadnych magów, wież, nic… pogorszyło się, dostał jakiś wizji, halucynacji, ataków, stworzył postać Eckharta i wszystko do niego trafiło. To logiczne. Wszystko by się zgadzało. Ale czemu tak dokładnie i drobiazgowo wszystko pamięta z życia maga? Czemu to jest tak realne? Czy gdyby oszalał nie uczepił by się jednej wyłącznie myśli i tylko jej się trzymał, zamiast jak teraz patrzeć na perspektywę całego, istniejącego czy nie, życia? Czuł, że zaraz rzeczywiście zwariuje…

 

Minęło około pół godziny od kiedy lekarz z jego matką odszedł. Nikogo nie było na sali, słyszał jak ktoś przechodzi szybko za parawanem, ale poza tym był tu zupełnie sam. Od wymyślania coraz to nowych możliwych scenariuszy zaczęła powoli boleć go głowa. Co się stanie jeśli zaśnie? Wróci do swojego szaleństwa? Czy może po prostu się obudzi? A może zostanie przetransportowany w jeszcze inną rzeczywistość, w której okaże się, że to wszystko było tylko dziwnym snem.

 

Usłyszał jakiś ruch przed łóżkiem. Otworzył oczy. Światło się świeciło w sali, mimo iż było już późno w nocy. Stała przed jego łóżkiem Cilia, ubrana podobnie jak wtedy w parku.

 

– Jak się czujesz?– uśmiechnęła się niewinnie.

 

– Kim jesteś? Moim wymysłem? Kolejną wizją?– dziecinny uśmiech płynnie został zastąpiony przez delikatną pogardę i dystans. Eckhart szybko się rozbudził. Starał się śledzić każdy jej gest, chcą znaleźć coś nie pasującego, coś dziwnego.

 

– Naprawdę uważasz, że ci się tylko wydaje? Przyszłam w odwiedziny.– znów rozciągnęła usta w uśmiechu.

 

– Skąd cię znam? Skąd jesteś?– Przeczesała palcami włosy, długo patrzyła na niego, wyciągnęła telefon, napisała smsa, schowała go. Usiadła na krześle patrząc w ścianę i starając się unikać jego spojrzeń. Sam nie wiedział co powiedzieć. Nie wiedział o co pytać. Za dużo pytań się w nim kłębiło, każda potencjalna odpowiedź natomiast rodziła następne. Nie chciał w to wchodzić dalej, głębiej. Pragnął jednej prostej odpowiedzi, przecinającej wszystkie wątpliwości i pozwalającej na wyjście z tej siatki. Był już zmęczony tym wszystkim. – Co tu się dzieje?– Przeniosła na niego spojrzenie. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby chcąc coś z nich wyczytać, najwyraźniej spodobało jej się to co tam znalazła, bo wstała i podeszła bliżej ze słowami:

 

– Naprawdę nie wiesz kim jestem?

 

– Teraz? Teraz już nic nie wiem…– uśmiechnęła się raz jeszcze

 

– Pomimo twej całej sławy, całej twojej mocy, potęgi… całej twojej magii, nie jesteś w stanie tego wyczuć?

 

– Czego wyczuć?– serce biło mu coraz szybciej. Odwróciła wzrok, zrobiła kilka kroków do tyłu, obróciła się na pięcie, zasypując go kolejnymi uśmiechami.

 

-Pomimo tych wszystkich przymiotów… nie udało ci się zamknąć mnie w odpowiednio silnej klatce?– Obdarowała go najszerszym uśmiechem jaki kiedykolwiek widział. Gdy sens tego przekazu doszedł do niego serce mu zamarło. Przeszła przez niego fala lodowatego chłodu. Czuł się jak sparaliżowany, jakby mózg odczepił się od środka czaszki i wypadł przez jakiś otwór z tyłu głowy, rozbijając się o podłogę.

 

– Czym jesteś?

 

– Nazywasz mnie Bestią? Niech więc tak już zostanie.

 

– Co tu się dzieje? Chcesz mnie zabić? Co się ze mną dzieje?– ostatnie słowa już niemal wykrzyczał. Jej twarz jednak pozostała bez wyrazu.

 

– Chyba pora wracać.

 

– Jak to wracać? Przecież… skąd mam wiedzieć, że nie oszalałem? Że nie jesteś wymysłem mojej wyobraźni!?

 

– Tak łatwo dajecie się omotać… gdybyś zwariował co mogłoby powstrzymać twoją psychikę przed wyobrażeniem sobie magii?– przełknął jej słowa. A leki? Mogły zacząć działać, a poza tym widział ją teraz, część tamtej świadomości, czy to nie wychodzi na to samo jak gdyby wyobraził sobie magie?– to niedługo się skończy, nie utrzymam tego już długo, za mocno próbujesz się z tego zerwać.

 

– Co to jest?

 

– Sam sobie odpowiedz– miał ochotę ją uderzyć

 

– Przecież to wszystko może być częścią mojej wizji…

 

– Myśl co chcesz, i tak zrobiłam z tobą co chciałam– zaczęła się odwracać. Chaos panujący w jego głowie zablokował wszystkie sensowne pytania

 

– Czemu w takim razie wyglądasz jak Cilia?– Odwróciła się z uśmiechem.– Bo tylko ją znałam. Jej umysł jest słaby, ale idealny do przywołań… łatwo było mi ją wyłowić, poznać… nie komunikowałam się z nią, nie patrz tak… a była mi potrzebna jakaś fizyczna postać. – westchnęła– Niedługo się obudzisz, jeszcze się zobaczymy. Może nie w tej postaci– mrugnęła do niego– ale możesz być pewien, że się spotkamy.

 

– Ale skąd mam wiedzieć, że zaraz choroba nie wróci i nie odlecę do wieży!?– odwróciła się i odeszła

 

– Do zobaczenia!

Koniec

Komentarze

Niestety, nie zmogłam tego tekstu. Zaczęłam, ale w jakiejś jednej trzeciej odpadłam. Zwyczajnie - z nudów. Aż do spotkania z dziewczyną kompletnie nic się nie dzieje, za to mamy całą masę długich, dziwnych opisów. Dalej tylko przeleciałam tekst wzrokiem, ale nie wpadło mi w oko nic, co by mnie zainteresowało. Fabuły więc nie ocenię.

 

Tekst jest bardzo statyczny. Roi się od powtórzeń, drastycznie wręcz:

"...od okna siedziała dziewczyna z krótkimi, czarnymi włosami, wpatrzona w okno... (...) Odwrócił wzrok w stronę okna postanawiając więcej nie rozglądać się po autobusie.
Po kilku minutach autobus dotarł na przystanek niedaleko liceum. Pogoda robiła się paskudna, pomimo nadal kalendarzowego lata aura już mocno przesiąkła jesienią. Wiatr mocno zacinał, pozbawiając drzewa ich naturalnego okrycia i zrzucając je na przechodniów. Jeszcze nie wszystkie liście zdążyły zmienić barwę na jesienną, wiele nadal trzymało swój naturalny, letni fason, ani myśląc o zmianie stylu. Walczyły mężnie ze zmieniającą się modą..."

...oraz od zaimków, równie drastycznie:

"...fascynowały go ich widmowe, humanoidalne kształty, delikatna materia z której zostali stworzeni, rozmywające się kontury. Ich inność była tak pociągająca jak nic co widywał na co dzień. Razem z nimi tańczył wokół ich tajemniczego ognia, zniewalającego jego umysł i kierującego jego krokami. Dziwna muzyka wypełniła mu głowę, wypychając wszystko inne. Nie obchodziło go nic..."

 

Do tego dochodzą dziwne kolokacje (ww. "zacinający wiatr"? co to?) i konstrukcje zdań ("Delikatna bladość martwiła jego wzrok..." - że co, proszę?), literówki (zwłaszcza w ą i ę), czasem odmiana wyrazów (istoty są rodzaju żeńskiego, a nie męskiego), czasem problemy z podmiotem ("Prawdziwy świat ciężko znosił jego egzystencje, odczuwał, że należy do zupełnie innego rodzaju... - kto odczuwał, świat czy bohater?). I tak dalej, i tak dalej.

Poza tym: piszemy TĘ chwilę, nie tą, TĘ granicę, nie tą, itp.

 

Może inni będą wytrwalsi, ja ze swojej strony radzę jak najwięcej czytać i pisać, by mieć jak najwięcej kontaktu z językiem literackim. Bo niektóre rzeczy można nabyć tylko przez zasiedzenie.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim słusznie zwróciła uwagę na powtórzenia i zaimkozę. Naprawdę trudno czyta się przez nie tekst. Zresztą, językowo tekst jest naprawdę słaby. Nie będę powtarzał za komentarzem powyżej, dlaczego.

Nie zdołałem przeczytać całego opowiadania. Wysiadłem już przy momencie, gdy chłopak czuł na sobie czyiś wzrok.
Zresztą, opowiadanie jest z gatunku tych, które działają mi na nerwy. Po pierwsze, jest to opowiadanie o piszącym opowiadania. To jedna z najgorszych rzeczy na świecie, zaraz obok filmów o kręceniu filmów, piosenek o nagrywaniu piosenek itd. itp. Chyba, że wnosi coś ciekawego, a sam temat pisania nie jest tak wyeksponowany jak w Twoim tekście. Po drugie, denerwuje mnie bohater opowiadania. Nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że sam autor próbował przedstawić tutaj siebie – i na dodatek usprawiedliwiać („w sumie to mnie lubią, jestem zamknięty w sobie, ale zapraszają mnie na imprezy”) albo pokazać, jaki to on lepszy od innych, bo oczytany („tamci gadają o wybrykach po alkoholu, a ja ich unikam i czytam sobie spokojnie książkę”). Powyższe zeczy zadziałały na mnie tak odstraszająco, że nie mam zamiaru zapoznać się zresztą tekstu.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Potencjał jest.

Nowa Fantastyka