- Opowiadanie: chmielu - Pierwszy dzień w piekle (cz.2)

Pierwszy dzień w piekle (cz.2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pierwszy dzień w piekle (cz.2)

8.

Otworzył oczy i poczuł jak ostry ból pulsuje mu we wnętrzu czaszki. Przez krótką, ale przerażającą chwilę, nie potrafił ani wstać, ani nawet poruszyć kończynami. Leżał na podłodze wśród drewnianych drzazg, resztek ławek, brunatnych kałuż krwi, która powoli ściekała w dół, pomiędzy deski wagonu. Zastanawiał się, czy jeszcze żyje. I dopiero własne stęknięcie przekonało go, że jednak tak. Wstał powoli, pomagając sobie rękami i zaraz potem poleciał znowu w dół, na twarz, kiedy potknął się o leżące nieopodal ciało. W ciemności nie potrafił rozpoznać, czy był to Czerny czy pasażer. Znowu stęknął, znowu się podniósł i ruszył przed siebie.

 

Ciągle trzymał sztylet w zaciśniętej dłoni.

 

Na zewnątrz panowała noc. Ciemności rozświetlały rozpalone gdzieniegdzie ogniska.

 

Powoli, trzymając się metalowej poręczy, wyszedł na zewnątrz. Ktoś wyłonił się z mroku, tuż obok niego. Usłyszał głos i niewiele myśląc pchnął sztyletem, mierząc w pierś zbliżającego się człowieka. Nieznajomy uchylił się, chwycił Jacka za przegub i wykręcił mu dłoń. Irlandczyk wypuścił broń i krzyknął z bólu. W tej samej chwili napastnik powalił go na ziemię i założył na kark zapaśnicze trzymanie, równocześnie lekko podduszając. Jack zaczął szamotać się dziko, próbował gryźć, kiedy nagle dotarło do niego, że nieznajomy coś do niego ciągle mówi.

 

– Spokojnie, już po wszystkim. Spokojnie, już po wszystkim – powtarzał kojąco męski głos.

 

Przestał walczyć. Napastnik nie zwolnił uścisku, ale już nie dusił.

 

– Już dobrze? Uspokoiłeś się?

 

Na tyle, na ile było to możliwe, kiwnął głową. Napastnik puścił go i natychmiast się odsunął, cały czas zachowując bojową postawę.

 

Jack odwrócił się na plecy. Przed sobą ujrzał mężczyznę ubranego w luźno zwisające brudne szmaty, pomiędzy którymi można było dostrzec szare kółka stalowej kolczugi. Czarne włosy nosił krótko ostrzyżone. Jego twarz pokrywały blizny po poparzeniach tak rozległe i napęczniałe, że niemal zasłaniały jedno z oczu. Na piersi, po lewej stronie, miał namalowane czarną farbą niekształtne ptaszydło, które nie przypominało niczego, co lata po niebie.

 

– Wszystko dobrze? – zapytał raz jeszcze nieznajomy.

 

Jack podniósł się z ziemi. Miał problemy z zachowaniem równowagi, kręciło mu się w głowie, więc wyciągał przed siebie dłonie, jakby balansował idąc po linie.

 

– Zostaliście zaatakowani przez Czernych – kontynuował mężczyzna – Duża banda. Ale już jest po wszystkim. Uciekli, kiedy się pojawiliśmy. Zajmujemy się teraz chorymi. Opatrzymy wam rany i ruszycie w naszej asyście w dalszą drogę. Rozumiesz?

 

– Tak.

 

– Chodź teraz ze mną do szpitala polowego. Ktoś powinien cię zobaczyć.

 

– Derry – powiedział.

 

Nieznajomy zbliżył się do niego, nastawiając głowę tak, żeby lepiej słyszeć.

 

– Derry? To twoja towarzyszka, tak?

 

– Żona – skłamał. Nie miał siły tłumaczyć, kim jest dziewczyna, a przecież tak miał zapisane w fałszywych papierach, które otrzymali w Sonderheim.

 

– Jeśli żyje, jest wśród innych pasażerów lub w szpitalu. Chodź ze mną, poszukamy jej zaraz, dobrze?

 

Kiwnął głową.

 

– Możesz sam iść?

 

Powtórne skinienie.

 

Mężczyzna poprowadził go w stronę największego ogniska. Po drodze mijali mniejsze lub większe skupiska pokiereszowanych pasażerów. Niektórym udzielano pomocy, inni po prostu siedzieli z kubkami w rękach, bezmyślnie wpatrując się przed siebie. Jack szukał wśród nich Derry, ale nigdzie jej nie dostrzegał. Jakaś kobieta bezskutecznie próbowała uspokoić płaczącą nieprzerwanie dziewczynkę, a pewien mężczyzna potrząsał głową i uderzał się co kilka sekund otwartymi dłońmi w czoło.

 

Zatrzymał się i odwrócił, żeby spojrzeć na pociąg. Prawie wszystkie szyby w wagonach były wybite, a drzwi wyłamane. W drewnianych ścianach tkwiły jak kolce strzały i bełty kusz. W niektórych miejscach wydawało mu się, że dostrzegł niewielkie czarne kropki – ślady po kulach. Lokomotywa na czele pociągu sapała ciężko, żałośnie. Uwijało się wokoło niej kilka osób, których zgarbione sylwetki dostrzec można było na tle potężnej maszyny.

 

Jego przewodnik delikatnie klepnął go w plecy, dając znak, że powinni iść dalej. Jack posłusznie ruszył za mężczyzną. Wkrótce doszli do największego ogniska. Wokół niego, promieniście, jakby to miejsce miało być jakimś makabrycznym wyobrażeniem słońca, ułożono pacjentów. Mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy leżeli na kocach, płaszczach lub zwykłych prześcieradłach. Pomocy udzielali im dwaj mężczyźni i jedna kobieta. Zakładali opatrunki na rany, podawali wodę spragnionym lub wódkę tym, którzy potrzebowali ulgi w bólu. Dwóch innych ludzi wynosiło na bok tych, którym nie dało się już pomoc. Znikali z ciałami w mroku, robiąc miejsce dla kolejnych pacjentów.

 

Nagle, mieniącą się w blasku płomienia, Jack zauważył burzę rudych włosów, których z niczym nie dało się pomylić. Zapomniał natychmiast o własnym bólu. Odepchnął przewodnika i popędził do Derry. Dopadł do dziewczyny i chwycił jej twarz w dłonie. Była blada, nieprzytomna i gorączkowała. Dotknął splątanych od potu kosmyków włosów i poczuł, jak ciałem Irlandki wstrząsa potężny dreszcz. Dłonie ułożono jej tak, żeby przytrzymywały opatrunek na brzuchu. Jack podniósł go ostrożnie i zobaczył kryjącą się pod nim szeroką, głęboką ranę. Jej brzegi były poszarpane, jakby w dziewczynę wgryzł się zębami pies i wyrwał kawał mięsa. Powoli wpływała z niej brunatna, dziwnie pachnąca krew.

 

– Zaatakowali was, bo polowali na niewolników – powiedział ktoś obok niego – Kiedy zobaczyli, że się zbliżamy, zaczęli zabijać tych, których już schwytali. Ona jest jedną z tych, którzy przeżyli masakrę.

 

Stała nad nim kobieta, ubrana podobnie do przewodnika Jacka. Ona również miała rysunek ptaka na piersi. Jedno z jej oczu zasłaniała czarna przepaska.

 

– Co się z nią stanie?

 

– Z tą dziewczyną?

 

– Tak – powiedział i zaraz dodał – Z Derry – z jakiegoś powodu wydawało mu się ważne, żeby kobieta znała jej imię.

 

– Nie przeżyje. Rana jest paskudna. Ostrze, którym ją zadano, było brudne i zapewne zatrute. Daję jej kilka dni, nie więcej. Przykro mi.

 

Nie mówiła szczerze. Jej głos wyrażał doskonałą wręcz obojętność. Jednooka wskazała na Derry i z ciemności wyłoniło się dwóch mężczyzn, którzy wynosili trupy poza obręb światła. Skierowali się w stronę Irlandki.

 

– Co robicie?! – wrzasnął Jack.

 

– Są inni, którzy potrzebują naszej pomocy – powiedziała kobieta.

 

– Ona też jej potrzebuje, do diabła! Jak możecie pozwolić jej umrzeć?!

 

Próbował się poderwać z ziemi, skoczyć do jednookiej, ale najpierw nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a później jego przewodnik chwycił go za ramiona i przytrzymał.

 

– Uspokój się – powiedział mężczyzna.

 

– Nic nie zrobicie?!

 

Kobieta nie odpowiedziała, a Irlandczyk w jej milczeniu wyczuł wahanie.

 

– To jej mąż – wtrącił przewodnik Jacka.

 

– W takim razie może podjąć decyzję – stwierdziła kobieta.

 

– Tak mówi prawo – potwierdził mężczyzna.

 

– Jaką decyzję? – zapytał Jack.

 

Kobieta gestem odwołała nosicieli trupów, a potem pokazała palcem na swoją pierś.

 

– Wiesz, kim jesteśmy?

 

– Nie.

 

– Nazywają nas Bękartami Ptasiora. Naszym zadaniem jest pilnowanie porządku na pograniczu z Wyklętymi Ziemiami, tego, żeby Czerni zbytnio się nie panoszyli, a pociągi jeździły w miarę bezpiecznie. Każdy z nas przyrzekł służbę Ptasiorowi, a on w zamian dał nam swój dar. Każdemu inny. Każdy oddał mu coś w zamian.

 

– Kim jest ten Ptasior?

 

– To trudno wytłumaczyć. A może najprościej powiedzieć, że nawet my tego nie wiemy.

 

– Co to wszystko ma wspólnego z Derry?

 

– To, że teraz tylko Ptasior może ją uleczyć. Jeśli będzie chciał i jeśli dziewczyna przeżyje drogę do naszej siedziby. To będzie jego dar. Ale w zamian, coś jej odbierze.

 

Jack próbował zachować spokój, ale wewnątrz jego czaszki trwała już gonitwa. Derry będzie żyła, będzie żyła – chwycił się tej myśli i wycisnął z niej tyle nadziei, ile to tylko było możliwe. Będzie żyła – nic innego się nie liczyło.

 

– Zróbcie to – poprosił.

 

– Zapłaci za ten dar.

 

– Pomimo tego, zróbcie to.

 

– Nie wiem, jaka będzie cena – powiedziała twardo kobieta.– Ona się zmieni, rozumiesz?

 

Cena nie gra roli, pomyślał Jack. Czego w końcu mogli zażądać?

 

– A jak ty zapłaciłaś? – zapytał.

 

Kobieta po chwili wahania postukała się palcem w opaskę skrywającą oczodół. Irlandczyk rozejrzał się. Wokół kręciło się więcej Bękartów. Większość z nich miała widoczne oznaki kalectwa. Komuś brakowało palców, inny był poparzony, ktoś kulał. Jack spojrzał na Derry i zastanowił się, jak będzie wyglądała, kiedy do niego wróci. Czy będzie miała twarz pokrytą egzemą lub będą szpecić ją blizny? A może odbiorą jej dłoń lub nogę? I zdał sobie sprawę, że to tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

 

– I tak ją będę kochał – wyszeptał – Zróbcie to.

 

Kobieta kiwnęła głową i powiedziała kilka słów do przewodnika Irlandczyka. Mężczyzna coś jej odpowiedział. Jack już ich nie słuchał. Otarł pot z twarzy Derry i złożył pocałunek na jej rozgrzanym czole.

 

 

 

Jack chciał z nimi jechać, ale Bękarty mu nie pozwoliły.

 

– Tylko jedno z was może z nami wyruszyć do Gniazda, takie są prawa – powiedziała mu jednooka kobieta. Wsadziła Irlandczyka do pociągu, który ruszał w dalszą drogę do Nowego Bilbao.

 

Jack wysiadł, a właściwie wyskoczył z wagonu, kiedy lokomotywa nieznacznie zwolniła mijając pierwszą baskijską stację techniczną. Tam Irlandczyk poznał Xaviera i zaciągnął się na służbę. Przez następne cztery lata miał nie opuścić tego miejsca.

 

Derry spotkał kilka tygodni później, kiedy przybyła na stację wraz z patrolem. Przywdziała mundur Bękartów, jeśli tak można było nazwać te dziwne szmaty, które nosili. Dostrzegł ją z daleka i serca zadrżało mu radośnie Zaraz potem zaschło mu w gardle, kiedy zbliżała się do niego, a on przypatrywał jej się uważnie, gorączkowo szukając jakichkolwiek oznak kalectwa lub oszpecenia. Nic takiego nie znalazł. Kolana jednak ugięły się pod nim dopiero wtedy, kiedy minęło go tak, jakby był powietrzem. Podbiegł do dziewczyny, chwycił za ramiona i przyciągnął do siebie. W jej oczach dostrzegł najpierw zaskoczenie, potem niezrozumienie, a wreszcie złość.

 

– Kim ty do diabła jesteś?! – warknęła na niego.

 

I wtedy Jack zrozumiał, jaką cenę zapłaciła Ptasiorowi Derry.

 

9.

Czerni pojawili się o świcie. Obrońcy wylegli na zewnątrz, żeby dobrze się im przypatrzyć. Jack wraz z kilkoma innymi wyszedł na dach stacji, skąd był lepszy widok na step.

 

– Jest ich więcej niż setka – powiedział Ignazio. Nikt mu nie odpowiedział. Nie było takiej potrzeby. Wszyscy wiedzieli, że ma rację.

 

Wrogowie zatrzymali się mniej więcej czterysta metrów od zabudowań stacji oraz pociągu, i zaczęli rozbijać prowizoryczny obóz. Póki co nie atakowali. Tylko kilku z nich wyruszyło na zwiad, zachowując jednak bezpieczną odległość od zabudowań.

 

– Zachowajcie spokój – odezwała się Lara – musimy wytrzymać tylko do zmierzchu. Wtedy nadejdzie odsiecz.

 

Jack zmarszczył brwi.

 

– Czemu do zmierzchu? – zapytał. – Czy wasi ludzie nie pojawią się wcześniej?

 

– Widzisz Irlandczyku, że step jest tutaj płaski jak stół. Gdyby przybyli wcześniej, Czerni dostrzegliby ich i uciekli, zanim zdołalibyśmy ich dopaść – wyjaśniła.

 

– I co w tym złego? – zapytał niespokojnie, stojący nieopodal Clemente –Jeśli uciekną, to nie skrzywdzą mojej lokomotywy.

 

Lara odwróciła się w stronę stepu i zacisnęła pięści, kiedy zdała sobie sprawę, że powiedziała zbyt wiele.

 

– Bo to nie chodzi o lokomotywę, prawda? – domyślił się Jack – Przynajmniej nie do końca. Ktoś tam jest, prawda? – wskazał palcem na powstający obóz Czernych – Ktoś, kogo chcecie dopaść.

 

Bękarcica prychnęła pod nosem.

 

– Teraz to i tak nie ma znaczenia – stwierdziła – Nasi przybędą dopiero o zmierzchu, nie wcześniej i w żaden sposób tego nie zmienimy.

 

– W takim razie możesz nam powiedzieć, o co chodzi.

 

– Dobrze – wzruszyła ramionami – Nie masz racji Jack, mówiąc, że nie zależy nam na lokomotywie. Zależy. Ale jeśli nie dostaną tej, to zaatakują kolejny pociąg, a później jeszcze następny. W końcu im się uda.

 

– A wy chcecie ich powstrzymać?

 

– Właśnie.

 

– Jak?

 

– Według naszych informacji w obozie znajduje się główny mechanik Markunda z pomocnikami. Jeśli ich dorwiemy, pojmiemy lub zabijemy, to będzie cios, po którym Markund długo się nie podniesie. Nawet jeśli znajdzie gdzieś części zamienne, nie będzie miał kto mu ich zamontować.

 

– W każdym pociągu jedzie mechanik. Może jakiegoś porwać – zauważył Clemente.

 

– Może. I tych tam również spotkał taki los. Główny mechanik spędził w niewoli Markunda ponad rok, zanim zgodził się pójść do niego na służbę i stał się Wyklętym. Minęły kolejne dwa, zanim Czerny zaufał mu na tyle, że pozwolił pracować przy lokomotywie. Markund panicznie boi się sabotażu. Jeśli teraz odbierzemy mu mechaników, to może być koniec jego planów. A jeśli nie, to mamy zagwarantowane co najmniej kilkanaście miesięcy spokoju. Wystarczająco dużo, żeby zebrać siły i zastanowić się, jak raz na zawsze rozwiązać ten problem.

 

Jack opuścił dyskutujących gorączkowo Clemente i Larę. Zauważył, że Derry stoi sama w rogu dachu. Podszedł tam po cichu, żeby jej nie spłoszyć, tak jakby skradał się do zwierzyny.

 

– Ucieknijmy razem.

 

Niemal podskoczyła, kiedy usłyszała jego głos. Odwróciła się błyskawicznie i po jej twarzy przebiegł grymas niechęci, kiedy zobaczyła, kto przed nią stoi.

 

– Ucieknijmy razem – powtórzył – Wrogów jest zbyt wielu, a wasz plan to szaleństwo. Dopadną i zabiją tych, którzy tu zostaną. Ale my dwoje możemy uciec. Czerni przyszli tu po lokomotywę, nie zwrócą na nas uwagi, a Lara będzie zajęta obroną stacji. Nikt nie będzie nas gonił.

 

Wyrzucał z siebie słowa gorączkowo, mając tylko nadzieję, że nikt poza dziewczyną go nie słyszy. Bacznie obserwował jej reakcję. Wiedział, że pomimo wszystko, pomimo tego, co zrobił jej Ptasior, Derry, jego Derry, wciąż tam gdzieś jest. Przez cztery lata próbował do niej dotrzeć, ale jedyne co udało mu się osiągnąć, to zmienić obojętność w niechęć, a niechęć w nienawiść. A teraz miał być może ostatnią okazję, żeby to wszystko odwrócić. Musiał spróbować, musiał rozbić ten mur, który pomiędzy nimi wybudowano. Przypomnieć jej to, co ich połączyło, tam daleko na wyspach, pod jabłonią.

 

Dziewczyna odepchnęła go niedbałym ruchem i wróciła do swoich towarzyszy. Powiedziała kilka słów, wskazała na Jacka i wszyscy wybuchli głośnym śmiechem. Irlandczyk skulił się ze wstydu i gniewu. Ku jego uldze, wszyscy zaczęli schodzić z dachu, tak że wkrótce Jack został na nim sam.

 

 

Ani Xavier, ani Lara nie skomentowali propozycji ucieczki, którą Jack złożył Derry. Może nawet o niej nie wiedzieli. Irlandczyk poczuł ulgę z tego powodu. Zastanawiał się, jak inaczej mógłby zbliżyć się do dziewczyny, co jej powiedzieć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Derry tymczasem, przezornie nigdy już nie oddalała się od innych Bękartów.

 

Reszta dnia upłynęła im na przygotowaniach do obrony. Odłączyli wagony od lokomotywy, którą potem przy pomocy ludzi i koni, przeciągnęli bliżej stacji. Z desek zbudowali prowizoryczny most pomiędzy maszyną, a dachem budynku. Ustawiali też proste zasieki i kopali wilcze doły.

 

– Czemu oni nie atakują? – zapytał podczas tej pracy jeden z Basków.

 

Rzeczywiście, po rozstawieniu obozu Czerni właściwie nie wykazali żadnej aktywności. Po jakichś czas grupki trzech, czterech osób wyruszały w stronę stacji, obserwowały, jak rozwija się sytuacja, a potem wracały do swoich.

 

– Są zmęczeniu po marszu – wyjaśniła Lara – Ruszą na nas popołudniu, kiedy odpoczną.

 

– Aha. Czyli z kolei zaatakują wtedy, kiedy my będziemy zmęczeni kopaniem tych dziur? – zapytał na wpół żartobliwie, na wpół gorzko Bask. Kilku z jego towarzyszy zaśmiało się głośno, odrobinę histerycznie.

 

 

Na krótkiej naradzie ustalili plan działania. A właściwie zaakceptowali ten, który przedstawiła im Lara, bo nikt inny nie miał wielkiego doświadczenia w walce i w dowodzeniu ludźmi. Ich grupę podzielono na trzy oddział. Jeden, konni Bękarci, mieli szarpać Czernych, szybko atakując i natychmiast uciekając. Drugi, największy, dostał zadanie obrony budynku stacji, kiedy strzelcy umieszczeni na jej dachu będą chronić bok lokomotywy. W samej maszynie umieszczono trzeci oddział, ledwie kilkuosobowy, bo nie było tam więcej miejsca. Trzech obrońców zmieściło się na tendrze, dwóch kolejnych w kabinie i jeszcze dwóch na kotle. Na bokach lokomotywy, tam gdzie to tylko było możliwie, zawieszono drut kolczasty.

 

Pierwszym oddziałem miał dowodzić jeden z Bękartów. Baskowie bali się, że Lara ucieknie, jeśli przebieg bitwy potoczy się nie po myśli obrońców. Żeby uspokoić ich obawy kobieta zdecydowała się zostać na stacji. Tam zaś dowodził Xavier. Szefem grupy na lokomotywie został w tej sytuacji mianowany Jack.

 

– Walczyłeś z Czernymi i brałaś udział w wielu potyczkach. Masz doświadczenie. Utrzymasz swoich ludzi ich w ryzach, jeśli coś pójdzie nie tak – wyjaśnił swoją decyzję Xavier.

 

I tak Irlandczyk stał na tendrze z podarowanym mu przez Baska rewolwerem za pasem i shillelagh w dłoni. Wpatrywał się w zbliżających się Czernych. Nie śpieszyli się. Spokojnie wyszli z obozu, podzieli się na grupy, po czym trzy z nich ruszyły w kierunku stacji.

 

– Idą – szepnął stojący obok Ismail Clemente. Hiszpan był uzbrojony w potężny młot, który dziwnie wyglądał w jego drobnych dłoniach. Poruszał nerwowo nozdrzami jak gryzoń, który właśnie wyczuł niebezpieczeństwo.

 

Jack wyciągnął rewolwer zza pasa i chwycił za lufę. Kolbę skierował w stronę kierownika pociągu.

 

– Potrafi się pan tym posługiwać?

 

– Tak.

 

– Proszę wziąć.

 

Hiszpan zaskoczony odłożył młot i sięgnął po rewolwer. Irlandczyk dał mu do tego garść naboi, które trzymał w kieszeni. Nie mieli zbyt dużo broni palnej, a Jack kiepsko strzelał. Jednak Xavier nalegał na to, żeby wziął colta.

 

– Jako dowódca musisz mieć coś, z czego można strzelać – stwierdził Bask. Jack wtedy posłuchał, ale teraz z ulgą pozbył się rewolweru. Sięgnął natomiast do pochwy przy pasie, skąd wyciągnął myśliwski nóż o szerokim ostrzu. Od razu poczuł się pewniej.

 

Hiszpan otworzył bębenek, sprawdził, czy jest pełny i zamknął. Wycelował na sucho, biorąc na cel zbliżających się Czernych i uśmiechnął się, mrużąc oczy.

 

– Sześć naboi, sześć trupów – obiecał Clemente – nie pożałuje pan, panie Jack.

 

W tym momencie padł pierwszy strzał. Niecelny, bo Czerni byli jeszcze zbyt daleko. Jack dostrzegł wbijającą się w górę chmurę piachu, kiedy pocisk uderzył w ziemię przed szeregiem przeciwników. Wyklęci wrzasnęli dziko, jakby ten strzał był dla nich sygnałem i pędem ruszyli przed siebie. Po kilkudziesięciu metrach w ich stronę poleciały pierwsze bełty. Dwóch Czernych padło na ziemię, trzymając się za piersi.

 

– Trzeba czekać… – wyszeptał sam do siebie Clemente.– Trzeba czekać! – powtórzył głośniej tak, żeby słyszeli go inni.

 

Na ziemię upadło kolejnych trzech nacierających. Reszta jednak pędziła z dzikim rykiem na ustach dalej, nie zważając na ofiary we własnych szeregach. Większość biegła w stronę lokomotywy i wkrótce znaleźli się w polu rażenia strzelców z dachu stacji i oddziału broniącego lokomotywę.

 

Clemente wymierzył i strzelił. Jeden z Czernych wrzasnął z bólu, kiedy kula z rewolweru trafiła go w nogę i roztrzaskała kość udową. Odłamek musiał trafić w tętnicę, bo natychmiast trysnęła krew. Pierwszy sukces zachęcił Hiszpana, który natychmiast, niemal jednym ciągiem, opróżnił resztę bębenka.

 

Obrońcy na dachu krzyknęli radośnie, kiedy dwóch z napastników wpadło w wilczy dół. Kolejni zatrzymali się przed dziurą i wtedy poleciały w ich stronę kamienie i oszczepy. Baskowie potrafili miotać harpunami z taką siłą, żeby przebić twardą skórę Arrainaków, więc prymitywne pancerze, które nosili Wyklęci, nie były dla nich żadną przeszkodą. Groty oszczepów przechodził przez Czernych na wylot.

 

Kilku nacierającym udało się pomimo wszystko dotrzeć do lokomotywy. Tam jednak czekał na nich już Jack z pomocnikami. Zakręcił w dłoniach swoją pałką i usłyszał, jak pęka czaszka napastnika. W kilka chwil było po wszystkim. Nacierający albo uciekli, albo padli i na polu bitwy zapanował spokój.

 

– Wszyscy cali?! – zapytał Clemente. Odpowiedziało mu uspokajające mruknięcie reszty oddziału. Jack poczuł się zawstydzony. To on był dowódcą i to on powinien zainteresować się stanem swoich ludzi, ale nawet nie przyszło mu to do głowy.

 

Na stepie pomiędzy stacją, a obozem Czernych leżało teraz co najmniej dziesięć ciał. Niewiele, biorąc pod uwagę liczebność wroga. Jack zrozumiał, że do prawdziwej walki jeszcze nie doszło. Wyklęci chcieli ich tylko wybadać, sprawdzić, czy obrońcy nie pierzchną po pierwszym ciosie.

 

Na następny atak musieli czekać przeszło godzinę. Czerni, jakby chcieli z nich zakpić, zamiast nacierać, zabrali się za jedzenie. Dopiero po posiłku powtórnie podzieli się na oddziały. Największy z nich ruszyła prostu na stację. Kilka mniejszych, zaczęło okrążać obrońców od wschodu, kryjąc się w ten sposób za wagonami stojącego tam pociągu.

 

– Próbują nas podejść – powiedział Clemente.

 

– I czeka ich niespodzianka – dodał Jack, mocniej ściskając shillelagh. Zdał sobie sprawę, że się boi. Tylko, że nie o siebie.

 

– Szykujcie się! – wrzasnął Hiszpan – Nadchodzą!

 

Jack znowu pomyślał, że to on powinien tak zagrzewać swoich ludzi. Ale nie miał żalu do Clemente o to, że kierownik wchodzi w jego rolę. Irlandczyk zdawał sobie sprawę, że mianowanie go dowódcą jest złym pomysłem.

 

Tak jak poprzednim razem i teraz część Czernych uderzyła prosto na stację, podczas gdy inni ruszyli na lokomotywę. Tym razem jednak nie nacierali bezmyślnie i mieli ze sobą kusze, łuki, a nawet prymitywną broń palną. Kiedy obrońcy wychylali się zza zasłon, w ich stronę natychmiast leciał grad pocisków. Jeden z członków załogi lokomotywy, stojący niedaleko Jacka młody Hiszpan o krótkich, czarnych jak smoła włosa, spadł z kotła z drzewcem bełtu wystającym w piersi. Lecąc w dół, jego ciało zahaczyło o drut kolczasty i trup zawisł na nim głową w dół. Tak jak było wcześniej umówione, młodzieńca zastąpił jeden z obrońców stacji, który wbiegł na kocioł po ustawionej w tym celu prowizorycznej kładce.

 

– Zza pociągu! – krzyknął Clemente, wyrzucając łuski z bębenka rewolweru. Hiszpanowi nie udało się dotrzymać obietnicy i nie każdy jego strzał był śmiertelny, ale i tak siał popłoch wśród nacierających.

 

Jack uderzył z całych sił Czernego, który próbował wdrapać się na tender i ujrzał jak horda Wyklętych wyłania się zza wagonów. W tym samym momencie, jakby z niczego, pojawili się Bękarci. Dwunastu jeźdźców pędziło przed siebie w milczeniu, tak że słychać było tylko tętent koni i świst wyciąganej z pochew broni. Nie próbowali utrzymać żadnej formacji, ale i tak w sposobie, w jaki się poruszali dostrzec można było jakichś dziwaczny, chaotyczny porządek.

 

Wpadli w nacierających Czernych, bezwzględnie tratując każdego, kto wpadł pod kopyta ich wierzchowców. Bili szablami, mieczami, toporami czy kto, co miał w rękach, a po ich przejściu pozostawał tylko szlak znaczony krwawymi trupami i jęczącymi na ziemi rannymi. Ich pojawienie się było na tyle niespodziewane i zaskakujące, że Wyklęci nawet nie próbowali stawiać im oporu. Rzucili się do ucieczki.

 

Bękarty przez chwilę ich ścigały, a potem zawróciły. Popędzili w step, żeby tam chwilę odpocząć i przygotować się do kolejnego uderzenia. Było ich zbyt mało, żeby stawić czoła Wyklętym, kiedy ci w końcu zorientują się, że zaatakował ich niewielki konny oddział, a nie cała armia.

 

Jack uśmiechnął się szeroko. Przy lokomotywie ciągle trwała zażarta walka, ale przynajmniej zażegnano niebezpieczeństwo grożące im ze strony grupy zachodzącej od wagonów.

 

Nagle stojący obok Irlandczyka Hiszpan z załogi pociągu zachwiał się i zamachał rozpaczliwie ramionami. Jack zdążył tylko dostrzec, że powodem był Czerny, który w jakichś sposób wdrapał się na tender, chwycił obrońcę za nogi i pociągnął w dół. Clemente natychmiast go zabił celnym strzałem, ale chłopakowi już nie można było pomóc.

 

– Posiłki! – wrzasnął kierownik.

 

Jeden z Basków z dachu popędził na kładkę, która najpierw zachybotała się pod jego ciężarem, a potem deski z jękiem spadły w dół. Mężczyzna cudem wylądował na kotle. Ale lokomotywa nie miała już połączenia ze stacją.

 

W tym samym momencie Jack usłyszał rżenie konia. Jeden z wierzchowców Bękartów padł na ziemię, trafiony bełtem z kuszy. Jeździec zeskoczył w ostatniej chwili, ale i tak poleciał jak długi. Jack dostrzegł tylko burzę rudych włosów.

 

– Derry! – jęknął.

 

Zeskoczył z tendra, uderzył pałką najbliższego Czernego i pobiegł jak potrafił najszybciej w stronę dziewczyny. Od strony wagonów w to samo miejsce zmierzała grupka Czernych. Ale oni byli bliżej. Irlandczyk przyśpieszył.

 

Nie dostrzegli go, a może wzięli za jednego ze swoich? Pierwszego uderzył prosto w głowę, zabijając na miejscu. Drugiego sieknął pod kolano, miażdżąc rzepkę i łamiąc kości. Trzeci zdążył się obrócić i Jack wpadł w niego, równocześnie wbijając nóż w brzuch. Pociągnął ostrze w górę i puścił.

 

Dopadł do Derry. Leżała twarzą do ziemi. Obrócił ją i z ulgą ujrzał, że oddycha i ma otwarte oczy. Jęknęła. Chwycił ją pod ramię i pomógł wstać. Oddychała ciężko.

 

– Lokomotywa! – krzyknęła i zaraz syknęła z bólu z powodu poobijanych żeber.

 

Na tendrze nikogo już nie było. Clemente cofał się w kierunku kotła, strzelając bezwładnie. Wkrótce skończyły mu się naboje, podczas gdy dwóch Czernych wdrapało się na górę. Wyklęci wyciągnęli obrońców z kabiny, bijąc, tnąc, tak że ciała mężczyzn przypominały teraz tylko krwawą miazgę. Tymczasem kilku innych Czernych zaczęło grzebać przy kołach.

 

– Zakładają ładunki! – szepnęła Derry.

 

Ruszyła w stronę lokomotywy, ale Jack zastąpił jej drogę. Odepchnęła go, a on ją. Zaczęli się szamotać.

 

I wtedy Jack zobaczył, że ktoś z dachu skoczył na lokomotywę i jakimś cudem udało mu się wylądować na kotle. Potężna gruba postać nabiła na włócznię dwóch Czernych i zrzuciła ich z maszyny. Potem Ignazio chwycił za leżący ciągle na tendrze młot Clemente i zeskoczył w dół, wpadając prosto między zaskoczonych jego pojawieniem się wrogów. Zaczął walić wściekle, na oślep, zabijając kolejnych trzech. Inni uciekli, przerażeni tym niespodziewanym pojawieniem się wściekłej bestii. Dopadły ich Bękarty, które tymczasem wróciły na pole bitwy.

 

Ignazio wyciągnął ładunki i rzucił je w stronę jeźdźców. Ci złapali je w locie i pojechali w stronę obozu wroga. Wkrótce dało się słyszeć dwie potężne eksplozje.

 

I nagle zapadła cisza.

 

A później nadeszła odsiecz.

 

 

10.

Ignazio był ranny. Siedział na honorowym miejscu, z ręką na temblaku, a w drugiej trzymał garniec wina. Był środek nocy. Bitwa skończyła się ledwo dwie godziny temu. Przez ten czas zajęli się rannymi i dobili resztę nieprzyjaciół. Oddział, który przybył im z pomocą liczył trochę ponad pięćdziesiąt konnych. Udało mu się opanować obóz Czernych i zatrzymać przebywającego tam głównego mechanika Markunda. Teraz go przesłuchiwali, podczas gdy niedawni obrońcy świętowali zwycięstwo.

 

– I kiedy Ignazio rzucił mi ten dynamit, to nie wiedziałem, co mam z nim kurwa zrobić – opowiadał gorączkowo po raz kolejny jeden z Bękartów – A on pokazuje mi na budynek. Wtedy załapałem. Podpaliłem lont, pojechałem przed stację i rzuciłem laskę w sam środek Czernych. Ale się kurwa zdziwili!

 

Gruby Bask zarechotał i sięgnął po dzban. Był bohaterem tej nocy. Czerni zapewne nie mieli szans wymontować potrzebnych im części zamiennych, ale gdyby doszło do eksplozji, zabiliby lokomotywę. Poza tym to Ignazio wpadł na pomysł wykorzystania dynamitu przeciwko Wyklętym, co uratował stację. Ta bowiem trzymała się już ostatkiem sił.

 

– Zdrowie Ignazio! – krzyknął ten sam Bękart i wszyscy wznieśli toast.

 

Wszyscy za wyjątkiem Jacka, który siedział sam pod ścianą. Kiedy wypili, wstał mechanik pociągu.

 

– Chciałem wypić za pana Clemente. Był dobrym kierownikiem pociągu i kochał tą lokomotywę.

 

– I dobrze walczył. Sam widziałem – dodał Ignazio i tej nocy była to najwyższa pochwała, jaką można było otrzymać.

 

Kilka osób zerknęło na Jacka. Wiedział, że obwiniają go o śmierć tych na lokomotywie. Rzucając się na pomoc Derry, osłabił obronę maszyny w krytycznym momencie. Był dowódcą, który porzucił swoich ludzi. Nikogo nie obchodziło, że od początku faktycznie dowodził Clemente. Zresztą, dlaczego miałoby?

 

– Za tych, którzy polegli – rzucił ktoś i wznieśli kolejny toast.

 

W sali zrobiło się cicho. Nawet Ignazio wbił spojrzenie w podłogę. Po chwili Derry wstała ze swojego miejsca, podeszła do grubego Baska. Przeczesała mu palcami czuprynę, a potem wyciągnęła do niego dłoń. Chwycił ją zaskoczony. Pomogła mu wstać i przytuliła się do niego, równocześnie kładąc dłoń na kroczu mężczyzny.

 

– Chodź bohaterze – powiedziała – Trzeba uczcić to zwycięstwo.

 

Pociągnęła go w kąt sali. Zebrani zaczęli klaskać, ktoś zagwizdał przeciągle, inni rechotali.

 

Derry z Ignazio schowali się za parawanem. Ale ten nie zasłaniał ich szczelnie. Ucztujący mogli dostrzec przez szpary w materiale nagą skórę dziewczyny i kształt jej piersi. Przede wszystkim jednak, mogli usłyszeć jej jęki i jego głośne sapanie. Co tylko spowodowało kolejną falę oklasków, rechotów i gwizdów.

 

– To koniec – powiedział ktoś nad uchem Jacka.

 

Irlandczyk drgnął i podniósł wzrok. Stał nad nim Xavier.

 

– To koniec – powtórzył Bask – Jedziesz do Nowego Bilbao.

 

– Co takiego?

 

– Byłeś dowódcą tej lokomotywy. Miałeś jej bronić. A zamiast tego pobiegłeś do tej swojej Bękarcicy.

 

– Potrzebowała pomocy.

 

– Ani o nią nie prosiła, ani jej nie chciała. Wiedziała, jakie jest ryzyko.

 

Jack opuścił głowę.

 

– Zawiodłeś mnie wtedy, kiedy najbardziej na ciebie liczyłem. Nie chcę kogoś takiego na mojej stacji. Kto wie, co by się stało, gdyby nie Ignazio.

 

Xavier stał jeszcze przez chwilę przy Irlandczyku, jakby licząc na to, że ten coś mu odpowie, jakoś się wytłumaczy. Ale Jack tylko milczał, wpatrzony w parawan.

 

Po kilku godzinach wszyscy spali, z głowami na stołach lub wtuleni w puste dzbanki po winie. Jack ciągle siedział pod ścianą. Zdał sobie sprawę, że Xavier miał rację. To był koniec. Tylko, że ten koniec nie nadszedł teraz, ale wtedy, cztery lata wcześniej, kiedy Czerni napadli na pociąg, którym jechał z Derry. Ta stacja, cały ten czas, który tutaj spędził, był niczym innym, jak tylko pobytem w czyśćcu. A Jack wiedział, że popełnił w swoim życiu tyle grzechów, że nie miał już wstępu do tego kawałka nieba, którego zaznał z dziewczyną. A żadnego innego nie chciał. Teraz mógł iść drogą tylko w jednym kierunku. Wziął więc shillelagh i ruszył tam, gdzie powinien znaleźć się dawno temu.

 

Ostrożnie mijał pijanych, uważając, żeby nikogo nie nadepnąć ani nie obudzić i wszedł za parawan. Spali tam, skryci pod prześcieradłem. Jego ukochana i tłusty Bask.

 

Nagle Derry otworzyła oczy, a zaraz potem usta.

 

Nie pozwolił jej krzyknąć.

 

Potem uderzył jeszcze raz. Dla pewności. Żeby nie cierpiała.

 

Ignazio też się obudził. Krwawe kawałki czaszki i mózgu oblepiały mu twarz. Bask, co było widać nawet w ciemności stacji, był blady jak śmierć. Jack kiwnął mu głową na pożegnanie i wyszedł z budynku.

 

 

 

Znalazła go siedzącego na stepie, wpatrzonego w linię horyzontu.

 

– Nie uciekłeś daleko – powiedziała Lara.

 

– Nie uciekałem.

 

– Ostrzegałam cię, że się zmieni.

 

– A ja powiedziałem ci, że zawsze będą ją kochał.

 

– To prawda.

 

Bękarcica usiadła obok niego. Wiedział, że towarzyszy jej kilku zbrojnych. Czuł wycelowane w swoje plecy bełty kuszy.

 

– Ptasior wcale nie zabrał ci oka – stwierdził.

 

– Nie – przyznała Lara.

 

– Więc co?

 

– Nie wiem. Wiem tylko, że cholernie mi tego brakuje.

 

Siedzieli w milczeniu, wsłuchani w szum traw. Hen, daleko przed nimi pojawiły się nieśmiało promienie wschodzącego słońca. Rozpoczynał się nowy dzień. Pierwszy dzień bez Derry – pomyślał Jack. Pierwszy dzień w piekle.

Koniec

Komentarze

Była jakaś wojna, zmieniła się mapa świata, stosunki polityczne i społeczne, pojawili się mutanci --- postapo. Wszystko to służy za tło dla historii tragicznie zakończonego romansu. OK, nie mam nic przeciw temu --- ale plusów, niestety, nie dostrzegam. Po Autorze "Kobiet błogosławionych" spodziewałem się czegoś lepszego pod niemal każdym względem. Błędy językowe (na przykład odmiana: tender - tendera) plus klasyczna, jak dla mnie taka, dziura logiczna: lokomotywy są na wagę więcej niż złota, a pociąg jedzie sobie bez eskorty, zdolnej odeprzeć ataki Czernych...

@ dziura logiczna

- Przewozili tak bogaty ładunek z tak skąpą ochroną? – zauważył z niedowierzaniem Jack.
- Jest lato – odpowiedział mu Xavier – A latem jest zawsze spokojnie.
To była prawda. Czerni napadali na pociągi głównie w sezonie, kiedy większość baskijskich mężczyzn była na morzu i nie było komu wyruszać na ewentualną wyprawę odwetową. I kiedy stacje były dużo słabiej obsadzone. Tak zuchwałe ataki latem niemal się nie zdarzały. W co w takim razie grali Czerni?

Poza tym - hej, pierwszy atak udało im się odeprzeć. Potem po prostu lokomotywa padła, a stojącego pośrodku stepu pociągu trudno się broni. O czym można przeczytać tutaj:
Tym razem jednak, pomyślał Jack, będziemy musieli bronić pociągu. Łatwo to było robić, kiedy długa na kilkadziesiąt metrów bestia pędziła przed siebie z prędkością trzydziestu, czterdziestu kilometrów na godzinę. Ale wtedy kiedy stała, była równie łatwym celem, jak wyrzucony na brzeg Arrainak.

Całą resztę biorę z pokorą na klatę.

(...)  napadali na pociągi głównie w sezonie,  (...).  

Wiem, czytałem. Ale zdania nie zmieniam. Jeśli na coś, tu na lokomotywę, praktycznie nie ma ceny, to się tego czegoś strzeże jak źrenicy oka, dwadzieścia pięć godzin na dobę, przez osiem dni w tygodniu i tak dalej. Poza tym do pociagów, kursujących raz na tydzień, dołącza się wagon z przeróżnym żelastwem do napraw torów, samego taboru... Ograniczenie się do "sezonu" jest jak zastawianie pułapki na samego siebie. Czy przeciwnik jest aż tak głupi, żeby nie zauważyć, nie skojarzyć i nie wykorzystać?

To nawet nie strategia. To poziom elementarnej taktyki.  

Co do padnięcia lokomotywy --- nic a nic w tym dziwnego. Gdzieś tam piszesz, że kowale dorabiali części... --- więc musiały to być maszyny proste, prymitywne nieomal, i jako takie podatne na awarie. Co dopiero, gdy do nich strzelano... Aha --- trzydzieści czy czterdzieści kilometrów na godzinę to nie pęd. Tyle to "Rakieta" pana Goerge'a wyciągnęła.

@Czy przeciwnik jest aż tak głupi, żeby nie zauważyć, nie skojarzyć i nie wykorzystać?
Okej, w takim razie popełniłem błąd nie zastrzegając, jaka ta sytuacja jest wyjątkowa. Czerni do tej pory nie niszczyli/nie atakowali lokomotyw. Po pierwsze, nie mieli po co, po drugie, jeśli nie byłoby lokomotyw, nie byłoby pociągów, nie byłoby kogo napadać. Łupienie pociągów i pasażerów jest ok, ale lokomotywy zostawia się w spokoju, żeby przywiozły kolejne ofiary. Tak więc podejmowane przez kolejarzy ryzyko dotyczy towarów, a nie samych maszyn. Szczerze, myślę, że baronowie kolejowi bardziej obawiają się, że lokomotywy uszkodzą im konkurencyjne rody (dlatego na początku Clemente denerwuje się, że Byrne'owie dobiorą się do jego maszyny), a nie Czerni. Teraz sytuacja jest diametralnie inna. Niemniej, mój błąd. Pewnie w wolnej chwili przysiądę i skorzystam z dobrodziejstw edycji, póki jeszcze mam taką możliwość, żeby to uzupełnić.

@Gdzieś tam piszesz, że kowale dorabiali części...
Których później mechanicy nie chcieli montować, bo robiły więcej złego niż dobrego ;)

@Aha --- trzydzieści czy czterdzieści kilometrów na godzinę to nie pęd.
To prawda.

Niemniej - dziękuję serdecznie za uwagi. Mam nadzieję, że pomimo wszystko, opowiadanie zapewniło ci choć trochę rozrywki.




Nie mogę porównać "Pierwszego dnia w piekle" z Twoim poprzednim opowiadaniem (jego lekturę, zachęcona rewelacyjnymi komentarzami, zacznę za chwilę), ale wrażenie jakie odniosłam, zamykam w stwierdzeniu, że wszystko co napisałeś sprowadza się do ocalenia jednej lokomotywy i morderstwa z zazdrości. A wszystko to w atmosferze mocno przygnębiającej nowej rzeczywistości.

Mam także kilka uwag.

Część pierwsza:

 

"Było już jasne, że pociąg nigdzie już nie pojedzie." - Powtórzenie

 

"Ze samą stacją nie mieli problemów." - Z samą stacją nie mieli problemów.

 

"...kupił obiad i nową sukienkę, którą miała ubrać..." - ...kupił obiad i nową sukienkę, w którą miała się ubrać... Sukienkę (i każdą, inną część garderoby) można włożyć, przywdziać, wystroić się w nią, ale nie można jej ubrać.

 

"...po drugiej obsługa pociągu z kierownikiem pociągu..." - Powtórzenie.

 

"Podobno uwielbiał ludzkiego mięso;" - Podobno uwielbiał ludzkie mięso;

 

"Jeśli dobrze rozumiem jakże obrazową analogię..."- Jeśli dobrze rozumiem jakże obrazową analogię...

 

Część druga

 

"Napastnik nie zdjął trzymania" - Myślę, że lepiej zabrzmi: Napastnik nie zwolnił ucisku.

 

"Kopali też proste zasieki i wilcze doły." - Zasieki, choćby najprostsze z możliwych, kopać się nie dadzą. Zasieki się ustawia, np. z drutu kolczastego. Natomiast wilcze doły, owszem, kopie się jak najbardziej.

 

"Po jakiś czas..." - Co jakiś czas.

 

Pozdrawiam i zasiadam do lektury "Kobiet błogosławionych".

 

 

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.


Których później mechanicy nie chcieli montować, bo robiły więcej złego niż dobrego ;) 

Pamiętam, pamiętam... Stąd moja uwaga o niskim poziomie technologicznym lokomotyw jako maszyn. Ale nie dla samego powtórzenia się piszę. Chodzi mi o "mieszankę" w uzbrojeniu. To też trzeba przemyśleć, uzasadnić. Colt, pałka, łuki, dynamit... Jasne, że w świecie postapo spotykamy urządzenia i materiały ocalałe sprzed wojny, więc żaden to zarzut merytoryczny, jedynie kompozycyjny. O tym trzeba napisać choć dwa zdania. Co, kto, gdzie i kiedy znalazł, jak odgadł sposób użytkowania.  

Podmarudzam trochę, ale dlatego, że po nadaniu szlifu tekst zacznie być ciekawszy i konkretniejszy.

Nowa Fantastyka