- Opowiadanie: Roxsana Rossenvelvet - Opowieści z Kimiro rozdział X

Opowieści z Kimiro rozdział X

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieści z Kimiro rozdział X

Hiroshi nigdy jeszcze nie spoglądał na rodzinną prowincję z tej perspektywy, nie widział jej w podobnym świetle. Chociaż wiosenny krajobraz wyżyny nie zmienił się od czasu, gdy podziwiał go po raz ostatni, chłopcu zdawało się, że tak naprawdę widzi to wszystko po raz pierwszy w życiu.

 

Niewysokie, łagodne pagórki pokryte były rozległymi łąkami. Kolorowe plamy rozsianych pomiędzy wysokimi trawami polnych kwiatów, przywodziły na myśl wymyśle wzory wyszywane na damskich szatach. Ponad nimi górowały białe ostańce skalne o najróżniejszych formach kształtach i wielkościach. Zarówno pojedyncze jak i zebrane w niewielkie skupiska, ze szczytami zaokrąglonymi lub ostro sterczącymi ku niebu. Gdzieniegdzie widniały stare, samotne wierzby, brzozy i buki, a kwitnące o tej porze roku dzikie wiśnie i śliwy, roztaczały wokół mocny, słodki, ale zarazem subtelny zapach. Rozproszone pomiędzy tym wszystkim mniejsze i większe wioski z niewielkimi, drewnianym chatami o dachach krytych strzechą zlewały się z krajobrazem wyżyny i uzupełniały go. Ich mieszkańcy, w przeważającej większości, pracowali właśnie na, przydzielonych im małych skrawkach ziemi, jednakże na widok przecedzającego obok oddziału natychmiast przerywali swoje zajęcia. Klękali nisko pochylając głowy, po czym spokojnie wracali do roboty. Z pomocą motyk i łopat przekopywali i spulchniali brunatny grunt, aby następnie rzucić nań ziarno jęczmienia, prosa, soi czy też ryżu, ale tego ostatniego na Wyżynie Yokizumi nie uprawiano zbyt wiele. Jedyne pola ryżowe znajdowały się tu w zakolu niewielkiej rzeczki, Chi-Akuyami, gdzie bagniste, wiecznie wilgotne gleby pozwalały uzyskać dobry plon.

 

Wszystko to nagle jakby nabrało barw, urosło, przytłoczyło chłopca swoim ciężarem. Stłumił westchnienie. Teraz, kiedy odziany w zbroję z czerwonej laki ozdobioną czarnym symbolem irysa, otoczony przez swoich samurajów, jechał na grzbiecie śnieżnobiałej klaczy jeszcze mocniej odczuwał ciążącą na nim odpowiedzialność. To była jego ziemia, jego prowincja i tylko od niego zależało co się z nią stanie. Wzdrygnął się w duchu. Odpowiadał nie tylko za ziemię, ale i zamieszkujących ją ludzi. Za samurajów i, co właśnie zrozumiał, także za chłopów. Myśli te sprawiły, że miał ochotę skulić ramiona, wtulić w nie głowę i przynajmniej na chwilę schować się przed tym, co go czekało. Zamiast jednak postąpić zgodnie z własnym instynktem, ściągnął barki, jeszcze bardziej prostując się w siodle. Za nic nie mógł okazać słabości, bo one mogły go zgubić. Tak więc skrzętnie ukrywał niepokój przed wszystkimi. Był przecież władcą. Po to się urodził i chociaż nigdy tego nie pragnął, musiał podołać swoim obowiązkom. Nieważne, że chciał uciec, wyrwać się z krępujących go więzów, z resztą nawet gdyby miał taką możliwość, to i tak by z niej nie skorzystał. "Nie wolno uciekać przed tym do czego się zostało stworzonym, sprzeciwiać się naturalnemu porządkowi." Tak go wychowano, takie zasady mu wpojono, a fakt, że wszystko to spadło nań zbyt wcześnie, zanim jeszcze ukończył przygotowania, nie miał tutaj absolutnie żadnego znaczenia. Aż nazbyt wyraźnie zdawał sobie z tego sprawę. Świadomość ta zaś, codziennie coraz mocniej prostowała jego sylwetkę, dodawała mocy i siły jego słowom. Nieważne, że wciąż czuł się jak zagubione dziecko. Inni nie powinni o tym wiedzieć.

 

Nie poruszając głową, samymi tylko oczami rozejrzał się wokół. Zerknął na jadących najbliżej niego trzydziestu przybocznych, potem znów przed siebie, na dowodzoną przez stryja trzydziestoosobową straż przednią. W myśli odnotował, że kilka metrów za nimi porusza się straż sześćdziesięcioosobowy odział, dowodzony przez Sugiatni Ikemoto, za którym z kolei podąża straż tylnia, także złożona z trzydziestu osób. Wszyscy razem tworzyli niewielką armię uformowaną w trójkowy szyk wojenny. Dodatkowo towarzyszyło im około osiemdziesięciu służących i kilkunastu medyków, także dosiadających koni. Reszta wojsk, pod wodzą zaufanego klanowego generała Hara Raizo, jak zostało ustalone tuż przed wymarszem miała dołączyć do nich później, już warowni.

 

Generał Hara, Hiroshi szybko przywołał w myślach jego obraz. Niezbyt wysoki, ale też nie zbyt niski mężczyzna w średnim wieku, nieco starszy od stryja, o wysokim czole, rozwodnionych, ale całkiem jeszcze bystrych brązowych oczach, pulchnych policzkach i płaskim, nosie przypominającym nieco rozgniecioną persemonę. Usta miał małe, wąskie, zawsze ułożone w ten sam grymas, ciągający mięśnie podbródka, lekko wysuwający górną wargę, co dawało trójkątnej twarzy wyraz wiecznej pogardy. Usłyszał mocny, twardy, dość szorstki głos wasala, doniosły nawet wtedy, gdy jego właściciel mówił cicho i pomyślał, że to bez wątpienia dobry dowódca. Ktoś, kto mógłby go wiele nauczyć, gdyby było jeszcze dość czasu na naukę.

 

Pola uprawne i wioski stawały się coraz rzadsze, coraz bardziej od siebie oddalone, drzewa coraz liczniejsze. Nie rosły już pojedynczo. Tu i ówdzie tworzyły nawet malutkie zagajniki, a na horyzoncie majaczyła zielona linia lasu.

 

Skał także było tu więcej. Sterczące, mieniące się w promieniach wiosennego słońca wapienie i dolomity, wyglądały jak niezdarne figurki zwierząt czy roślin, ale zdarzały się też takie, które przypominały niezbyt udane repliki broni bądź przedmiotów codziennego użytku. Tak jak tamten, potężny, wysoki, pękaty ostaniec, podobny w swojej formie do butelki sake. Hiroshi przyjrzał mu się na tyle uważnie, na ile mógł, podobnie zresztą jak wszystkiemu co mijali. Bardzo pragnął to zapamiętać. A pejzaż wokół niego wciąż się zmieniał i wreszcie weszli do lasu.

 

Droga, a właściwie ścieżka, którą obecnie się poruszali wiła się żółtawo-brązową wstęgą pośród starych, wysokich drzew. Rozłożyste, pokryte zielenią gałęzie przysłaniały niebo, tylko w niektórych miejscach przepuszczając do dna lasu ukośne smugi promieni słonecznych. Schowane pomiędzy liśćmi ptaki śpiewały zawzięcie. Wysokie i niskie tony ich pieśni mieszały się ze sobą, tworząc pozbawioną rytmu, chaotyczną melodię. Niekiedy natarczywą, jakby narastającą przesyconą piskliwymi, ostrymi, podobnymi do kłótni dźwiękami. Innym razem łagodną, niosącą się po okolicy na przemian wznoszącym i opadającym gwizdem, świergotaniem, terkotaniem, lub kukaniem.

 

"To musi być naprawdę duża kukułka" przemknęło Kenshiro przez głowę, gdy tylko usłyszał charakterystyczny, głęboki podobny do czkawki odgłos. Tchnięty jakimś dziwnym przeczuciem odruchowo wstrzymał konia i, nakazując pozostałym by zrobili to samo, rozejrzał się po okolicy. Kukanie ustało, a następnie powtórzyło się znowu. Tym razem trwało dużej. Samuraj spojrzał na jadących obok niego członków straży przedniej. Zobaczył skupienie na ich twarzach, jakieś dziwne napięcie zmieszane z niepokojem. Poruszali się wolno, wciąż rozglądając się na boki, trzymając dłonie w pobliżu broni, tak aby mieć do niej łatwy dostęp. Kolejna przerwa w śpiewie i znów kilka krótkich "kuku". Jeszcze jedna pauza, stłumiony jakby dobiegający z oddali krótki dźwięk. Poruszenie w orszaku wzmogło się. Strażnicy coraz intensywniej wpatrywali się w zarośla oraz wiszące wysoko ponad nimi korony drzew. Nie zobaczyli jednak nic, a kukułka, czy raczej kukułki nadal śpiewały.

 

– Dziwne. To brzmi trochę jak kod – zauważył jeden ze strażników jadący po prawej stronie Kenshiro, dość młody, niewysoki, szczupły mężczyzna, podobnie jak inni żołnierze mający na sobie kosode w kolorze brudnej pomarańczy i hakama w odcieniu jasnego brązu. Szerokie nogawki zostały przywiązane do łydki kawałkiem sznurka.

 

– Owszem. – Kenshiro powoli przytaknął, a chwilę później spostrzegł dwa wielkie, leżące w poprzek drogi pnie. Po jego plecach przeszedł gwałtowny dreszcz. Kukułka. Od początku coś mu się w tej pieśni nie spodobało i nagle zrozumiał co. Było jeszcze zbyt wcześnie na kukułcze kukanie! Zaklął w duchu. W tym samym momencie coś świsnęło tuż obok jego głowy. Uchylił się machinalnie dzięki czemu uniknął trafienia. Jednak młody wojownik, ten sam który wspomniał o kodzie, nie miał już tyle szczęścia. Wydał z siebie krótki, urywany krzyk, kiedy ostrze sporej, metalowej gwiazdy wbiło się głęboko w jego pierś, a już chwilę później zastygł i ciężko zwalił się z konia. Nim dotknął ziemi był już martwy. "Trucizna i to silna" przemknęło przez głowę panu Sugiatni.

 

Nie miał jednak czasu, aby dłużej się nad tym zastanowić, gdyż powietrze ponownie zaświszczało. Metalowe pociski, zmieszane z gradem krótkich strzałek posypały się na orszak ze wszystkich stron. Sporo z pośród nich dosięgło celu i wkrótce trupy zaskoczonych mężczyzn opadły na ścieżkę przed i pomiędzy towarzyszy. Bolesny kwik wierzchowców zdradził, że groty raniły nie tylko ludzi. Trzy konie padły i przewracając się zawadziły o sąsiadów. Podniosła się wrzawa, powstało ogromne zamieszanie. Jedni pochyli się ku końskiej szyi, aby w ten sposób uniknąć śmiercionośnych pocisków, inni dobyli mieczy, jeszcze inni rozglądając się wkoło i klucząc pomiędzy kompanami, próbowali wydostać się poza zasięg ostrzału. Ponieważ leśna ścieżka była w tym miejscu bardzo wąska, kopyta końskie tratowały poległych. Ze zmasakrowanych ciał wypłynęła krew, zabarwiła poszycie na brunatno-czerwony kolor. Zmieszała z ziemia posoka tworzyła śliskie błoto. Czyść koń się pośliznął, stracił równowagę i w końcu runął na ziemię, niczym kostka domina pociągając za sobą kilku następnych.

 

Ostrzał stopniowo tracił na intensywności, aż wreszcie ustał zupełnie. Wówczas z drzew i ciemnych zarośli runęła na ich cała banda zwinnych niczym pająki uzbrojonych postaci. Gibkie, drobne, wysportowane ciała całkowicie spowijała zielona materia, twarze szczelnie zasłaniały kawałki grubej tkaniny, z nad której wystawały jedynie oczy napastników. "Organizacja. Zabójcy. Ale jak?! Skąd?!"

 

Kenshiro widział jak cześć z nich błyskawicznie spuszczają się w dół, po linach, które zawisły nagle na koronach drzew. Niektórzy wśliznęli się na opustoszone wcześniej siodła, inni siłą rozpędu, za pomocą silnego kopniaka w plecy zrzucili z koni kilku kolejnych żołnierzy, przejęli ich rumaki. A, skoro to tylko zrobili, natychmiast skierowali trzymaną w ręku broń przeciwko pozostałym przy życiu klanowym wojownikom. Szczęknęła stal, kiedy krótkie, proste klingi mieczy napastników oraz ich sierpowate ostrza na łańcuchach skrzyżowały się z orężem obrońców. Ci, z samurajów, którzy stracili konie, uwijali się teraz pomiędzy jeźdźcami. Kręcąc się niczym fryga, starali się unikać konnych jednocześnie odpierając ataki pieszych agresorów.

 

Kenshiro obrócił konia. Z wysokości siodła niemiłosiernie ciął kataną dwóch najbliższych pieszych zielonych, uderzył mieczem w czyjeś otrze. Spojrzał na przeciwnika, cofnął ostrze, a potem szybko zadał cios. Szerokie cięcie spadło wprost na szyję śmiałka. Odcięta głowa zabójcy potoczyła się pod końskie kopyta. Obrócił się ponownie, wymachując zakrwawioną bronią, szukał kolejnego wroga.

 

Nie czekał długo. Znów poczuł na klindze swojej katany ciężar obcego żelaza. Chciał odbić uderzenie, a następnie szybko wyprowadzić pchnięcie, jednak uścisk nie zelżał. Samuraj spróbował lekko cofnąć konia, lecz nowy przeciwnik nie pozwolił mu na to. Zielony gwałtownym ruchem uwolnił broń, nie tracąc ani chwili, uniósł miecz, obrócił go i uderzył z góry, ale Kenshiro zdążył zablokować cięcie. Ostrza ponownie się skrzyżowały. Pan Sugiatni z pozoru niedbałym, sprężynowym ruchem lekko machnął nadgarstkami, unosząc tym samym miecz. Sytuacja odwróciła się. Teraz to klinga samuraja była na wierzchu. Zabójca wyszarpał oręż, natarł ponownie. Samuraj sparował cios, szybko przechodząc do kontrataku. I znów natrafił na ripostę. Przez długi czas pojedynek pozostawał nierozstrzygnięty, bo żaden z przeciwników nie mógł uzyskać wyraźnej przewagi.

 

Dookoła wrzało. Szczękała stal, rżały konie, ludzie krzyczeli, wymieniali ciosy, spadali z wierzchowców, których kopyta ślizgały się po coraz bardziej błotnistej powierzchni. Kenshiro raczej to wyczuwał i słyszał niż widział. Skupiony najbliższym otoczeniu i własnej walce, w każdej chwili spodziewał się ciosu w plecy od któregoś z członków organizacji. Mimo tego kontynuował pojedynek. Poczuł mocne cięcie na lewym ramieniu. Stal przecięła materiał kosode, wżyła się głęboko w skórę, ale nie przecięła kości. Krew popłynęła obficie. Jakby tego nie zauważył, nie przejął się bólem. Balansując wierzchowcem, stojąc w strzemionach walczył dalej.

 

Hiroshi zamarł na moment. W chwili gdy rozpoczął się atak kilka strzał i shurikenów powaliło na raz pięciu ludzi z jego najbliższej eskorty. Pozostali natychmiast zwarli szeregi, zacieśnili krąg, dobyli mieczy. Ktoś coś krzyknął, ktoś inny odpowiedział. Przytłumione zaskoczeniem zmysły młodego władcy, nie zdołały rozróżnić słów lecz pomimo to, umysł odnotował ich sens.

 

– Chrońcie daimyo!

 

Odnalazł przy boku swoją katanę, zacisnął palce na rękojeści i szybkim ruchem wyciągnął broń z pochwy. Działał instynktownie, niby to bezradnie rozglądając się na wszystkie strony, jakby kogoś szukał. Przyboczni zdążyli już utworzyć wokół niego zwartą, ruchomą ścianę. Nabrał powietrza w płuca, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Nie bardzo wiedział jakich słów powinien użyć, a zresztą, w narastającej wrzawie, raczej nikt by go nie usłyszał. Poprawił uścisk dłoni na rękojeści. Ujrzał jak kilku kolejnych samurajów osuwa się na ziemię z zastygłymi na twarzach wyrazem zaskoczenia i bólu. Niektórzy padali tak blisko, że chłopiec widział ich puste, szeroko otwarte oczy. Wzdrygnął się. Bał się. Serce biło mu szybko, miał wrażenie, że coś, jakaś niewidzialna siła ściska mu gardło, a następnie paraliżuje całe ciało. Zaczął oddychać szybciej i płycej. Czuł mrowienie w palcach, krew uderzającą do kończyn. Zacisnął zęby. Nie mógł się lękać! Nawet w takiej chwili, za nic na świecie nie powinien dać tego po sobie poznać! Ale nigdy wcześniej nie znajdował się w podobnej sytuacji, nigdy jeszcze nic bezpośrednio nie zagrażało jego życiu! Gorączkowo powtarzał więc w myśli modlitwę do bogini Akemori, władczyni nieba, pani wszystkich władców.

 

– Hiroshi-sama! – Usłyszał blisko siebie czyść głos. Obejrzał się w tamtym kierunku. Jeden z członków straży przybocznej pojechał tak blisko, że gdyby chciał bez problemu chwycił by go za ramię. – Obiecuję, że cię ochronimy panie, nawet za cenę naszego życia.

 

Chłopiec skinął głową. Bardzo pragnął w to wierzyć, chociaż gdzieś z tyłu jego umysłu pojawiły się wątpliwości. "Nawet za cenę życia." Czy miał prawo tego od nich żądać tylko dlatego, że był ich panem?

 

Raz jeszcze desperacko rozejrzał się wokół i chociaż z każdą chwilą odczuwał coraz silniejszy strach poprawił chwyt na rękojeści. Zacisnął zęby. Nie wiedział co tym wszystkim myśleć, mimo że pod warstwą, wciąż odmawianej, modlitwy, mózg młodego daimyo pracował rozpaczliwie. Rozszerzone źrenice rejestrowały wciąż narastające zamieszanie. Znów kilku członków jego najbliższej eskorty zostało nagle zrzuconych ze swoich koni. Lekko spiął wierzchowca piętami, zwierze przemieściło się nieznacznie o kilka kroków. To jednak wystarczyło, aby uniknąć zabójcy, który właśnie próbował opaść wprost za jego plecy. Pośród wrzawy chłopiec jakby usłyszał głuchy odgłos opadającego ciała. Przygryzł mocniej wargi, tak, że poczuł krew na języku. I wówczas został zaatakowany. Zdołał sparować cios, ale napastnik już szykował się do kolejnego uderzenia. Odruchowo uniósł broń pod lekkim kątem. sztych miecza zabójcy zderzył się z jego klingą, po czym ześliznął się po niej i zarył w krytym laką napierśniku zostawiając na nim głęboką bruzdę. Zabolało, po pancerzu popłynęła krew. Jęknął cicho, ale zdołał jeszcze unieść miecz i wykonać kontrę. Nie myślał, po prostu pchnął, a potem wyszarpał katanę z ciała przeciwnika. Obrócił się. Nie był sam. Wciąż widział zajętych walką przybocznych. Dostrzegał ich zaciętość, determinację…

 

Brzęknęło, zadzwoniło chłopcu w uszach. Coś uderzyło go w głowę. Gwałtownie zamachał rękami, chciał się obrócić, ale oczy młodzieńca zaszły mgłą, rana na piersi jakby nagle zaczęła obficiej krwawić. Oszołomiony pochylił się ku końskiej szyi. A potem była już tylko ciemność.

 

 

 

*

 

 

 

Wioska położona była dokładnie u podnóża zamkowego wzgórza. Niewielka, składająca się zaledwie z dziesięciu drewnianych, krytych strzechą chat osada miała tylko jedną, prostą, szeroką, piaszczystą ulicę. Tego dnia biegała po niej grupka w tą i tamtą stronę grupka kilkuletnich, nieco umorusanych, ale wyrażanie zadowolonych dzieci. Ich bose stopy wzniecały niewielkie obłoczki kurzu, kiedy śmiejąc się ganiali z jednego końca alejki na drugi, rzucając przy tym do siebie szmacianą piłką. Kilka kobiet w różnym wieku, zajmowało się codzienną krzątaniną. Jedna z nich, niska, drobna, całkiem jeszcze młoda z włosami zaczesanymi do tyłu i ukrytymi pod kawałkiem szarej bawełny, wytrwale zamiatała teren wokół swojego domu. Inna siedząc na progu zajmowała się obieraniem warzyw, a jej sąsiadka właśnie szorowała naczynia z pomocą wody i piasku. Dwie inne zawzięcie o czymś rozprawiały podczas szycia i cerowania ubrań.

 

– Uwaga rzucam! – zawołała pyzata, może pięcioletnia dziewczynka z czarnymi sięgającymi do podbródka włosami i równo przyciętą grzywką. Wzięła potężny zamach, a następnie mocno cisnęła trzymaną w rękach gałgankową kulką. Uśmiechnęła się promiennie widząc jak zabawka wznosi się po łuku ku bezchmurnemu niebu aby chwile później obniżyć lot i odbić się od stożkowatego nakrycia głowy jakiegoś ronina w oberwanym kimonie. W tym samym momencie wszystko jakby zamarło. Uliczka opustoszała, a osada nagle pogrążyła się w przejmującej, wyczekującej ciszy.

 

Wędrowny samuraj pochylił się nad przedmiotem, który zdążył już upaść u jego starych, mocno przetartych waraji. Wziął go do ręki, obejrzał uważnie z każdej strony. Niewielka piłeczka uszyta ze skrawków jakieś kolorowej materii. Najprawdopodobniej dzieło matki jednego z dzieci. Na ocienionej bambusowym kapeluszem twarzy pojawił się szeroki, pełen uznania uśmiech. Zabawka sprawiała wrażenie całkiem starannej. Wojownik rozejrzał się wokół, nie spostrzegł jednak nikogo. Westchnął cicho. Owszem, roninowie nie cieszyli się w śród ludu zbyt dobrą opinią, ale to wydało mu się lekką przesadą. Przecież nie zamierzał nikogo skrzywdzić! A już na pewno nie dziecko. Odłożył piłeczkę na ziemię, po czym ruszył dalej, kierując się w stronę największego z domostw, znajdującego się najbliżej stoku zamkowego wzgórza.

 

Podniósł służące za drzwi płótno i znalazł się w średniej wielkości, zaciemnionej, dość dusznej izbie. Tuż przy progu znajdował się wąski pas ubitej ziemi, nad którym wznosił się niezbyt wysoki podest, na którym ułożono drewnianą podłogę. Po środku pomieszczenia było kwadratowe palenisko, a nad nim wisiał metalowy kocioł. Ronin przysiadł na podwyższeniu i zaczął rozwiązywać rzemienie swoich sandałów.

 

– A jednak przyszłaś, księżniczko. – Odezwał się nagle jakiś głos. Osoba, do której należał siedziała po drugiej stronie paleniska, tak że wiszący gar, przysłaniał ją niemal w całości. – Witaj, miło cię znów widzieć.

 

– Witaj Iwahara-san – odpowiedział ronin głosem Hisako. – Przepraszam, ale ostatnio trochę chorowałam. To wszystko przez śmierć ojca. Odebrałam jednak twoją wiadomość i tak sobie pomyślałam, że dawno mnie tu nie było. – Zanim padły te słowa dziewczyna zdążyła już pozbyć się obuwia, wyciągnąć zza obi pochwę z katanę, odłożyć ją na bok i przysiąc obok gospodarza. Ściągnęła także kapelusz, zarzucając go na plecy, niczym kaptur i odsłaniając związane w węzeł włosy. W świetle tlącego się ogniska widziała owalną, mocno pomarszczoną twarz Iwahary, rzadkie, cienkie kosmyki, bardziej już siwe niż czarne. Uważnie przyjrzała się drobnej sylwetce, a jako że mężczyzna był nagi od pasa w górę mogła wyraźnie sobaczyć zapadniętą klatkę piersiową, sflaczałe mięśnie, pozostałość pod dawnym wytrenowaniu.

 

– Tylko ty jeszcze mnie tak nazywasz, księżniczko. Napijesz się ze mną herbaty? – Odpowiedziała potakującym mruknięciem, a on mozolnie się podniósł i kulejąc zakrzątał po izbie. Wyciągnął ze stojącej w rogu skrzyni dwie gliniane czarki oraz papierowe zawiniątko. Rozwinął je, powoli po czym wydobył zeń cztery zielone herbaciane listki. Włożył po dwa do obu naczyń i zalał wodą z kociołka, dobytą za pomocą drewnianego czerpaka. Subtelny zapach uderzył ich w nozdrza, a gospodarz posłał dziewczynie coś na kształt przelotnego uśmiechu.

 

– Niestety, nie jest tak dobra jak na zamku – wyjaśnił i natychmiast spoważniał. – To nie powinno było się nigdy wydarzyć. – Podjął po chwili milczenia, jaka zapadła pomiędzy nimi. – Twój ociec nie powinien ginąć w tak okrutny sposób. – W głosie Iwahary zabrzmiała zawziętość zmieszana z żalem.

 

– Umarł z honorem. I został opłakany – księżniczka bardziej recytowała niż mówiła, a jej słowa brzmiały jakoś dziwnie pusto. Wspomnienie rodzica nadal bolało.

 

– Wierzysz w to, księżniczko?

 

Upiła łyk ze swojej czarki i nic nie odpowiedziała.

 

– Widziałem wiele śmierci. Nie jedną sam zadałem. Kilka razy asystowałem przy seppuku i wiesz co? Przekonałem się, że nie ma znaczenia jak się umiera, bo w śmierci nie ma nic godnego, honorowego, ani wzniosłego, jak twierdzi większość samurajów. Śmierć jest straszna. Nie ma czegoś takiego jak honorowa śmierć, to się nawet w wymowie ze sobą kłóci.

 

Kiwnęła głową. Oczywiście, ten starzec miał rację. W śmierci nie było nic pięknego, czy szlachetnego. To tylko zwykłe bajki, brednie stworzone przez przedstawicieli jej własnej klasy, aby bezkarnie odbierać życie. Pozbawiać dzieci ojców, żony mężów, a mężów żony, matki synów, a ojców córek, umożliwić komuś zaspokojenie czyjeś próżności. Zwykłe wygodnictwo, okrucieństwo i tchórzostwo, ubrane w podniosłe słowa o obowiązku, honorze i odwarze. Nie wypowiedziała głośno tych myśli. Zamiast tego ponownie spojrzała na mężczyznę, splotła dłonie na kolanach i rzekła:

 

– I tak by go zabili. – Ton dziewczyny brzmiał równie pusto jak wcześniej.

 

– To prawda. Generał Murahito nie pozwoliłby mu żyć, tak samo jak my nie pozwoliłyśmy żyć generałowi, gdy sytuacja była odwrotna. Ale, czy to oznacza, że Harumi-sama odszedł z honorem? – Zawiesił głos, jakby spodziewał się odpowiedzi. Hisako poczuła się tak, jakby ktoś dźgnął ją nożem w samo serce. Szybko zamrugała oczami, czując jak łzy zbierają się jej pod powiekami.

 

– Nie przyszłam tutaj rozmawiać o śmierci ojca. – Kontrolowała głos, starając się nadać mu szorstki, władczy ton pozbawiony płaczliwych nut, które powoli wkradały się do jej gardła.

 

– Wybacz. – Starzec lekko pochylił głowę. – Nie chciałem cię urazić, Hisako-sama, jednak wiedz, że dla mnie śmierć mojego pana jest niemal równie bolesna, jak dla ciebie, księżniczko. Znałem go od małego, byłem przy nim gdy rozpoczął naukę walki, byłem gdy wyruszał na swoją pierwszą wojnę, byłem przy jego zaślubinach z twoją matką… Służyłem mu tak samo wiernie jak wcześniej jego ojcu. W tej służbie straciłem dwa palce. – wyciągnął przed siebie prawą dłoń, pozbawioną małego i serdecznego palca, aby pokazać ją dziewczynie. Hisako opuściła głowę. Znała go odkąd skończyła dwanaście lat i od tego czasu odwiedzała go potajemnie, przynajmniej raz w miesiącu. Nigdy jednak nawet przez myśl jej nie przeszło, jak wiele ten człowiek poświęcił dla swoich władców. Ile dla nich zrobił i jak wiele to dla niego znaczyło.

 

– Jednak mój pan pozwolił mi osiedlić się tutaj, w wiosce u stóp swego zamku i nadal mu służyć. – Ton starego samuraja był na pozór całkiem spokojny, chociaż wprawne ucho mogłoby wychwycić delikatne drżenie. – Dał mi tą chatę i mianował głównym łącznikiem swojego wywiadu.

 

– Iwahara-san… – Dziewczyna przez chwilę spoglądała na niego jakby w oszołomieniu. Umilkła, jakby nagle zabrakło jej słów, znów upiła odrobinę parującego napoju, tylko po to, aby zyskać na czasie. Nie spodziewała się czegoś podobnego i teraz czuła lekkie zakłopotanie. Co miała odpowiedzieć komuś, kto służył jej rodzinie na wiele, wiele lat przed tym, zanim ona przyszła na ten świat? Wszystko wydawało się nieodpowiednie…

 

– Przepraszam, Iwahara-san – wykrztusiła w końcu i także lekko pochyliła głowę. – Nigdy nie pomyślałam, że dla ciebie też jest to trudne. – Uniosła wzrok. Mężczyzna pokiwał głową.

 

– Nic nie szkodzi. Masz rację, prawie zapomniałem po co tu jesteś.

 

Wyprostowała się, poprawiła ułożenie dłoni.

 

– Mów, co masz dla mnie. – Znów kontrolowała głos, starając się oczyścić go całkowicie z wszelkich emocji.

 

– Jakieś tydzień temu, w Yantagi wybuchała zaraza. Krwawa biegunka.

 

– Yantagi… – potworzyła w taki sposób, jakby próbowała sobie coś przypomnieć – To przecież wioska Ikemoto.

 

– Tak, księżniczko, ale to nie wszystko moje źródła donoszą także, że epidemia rozszerza się na kolejne wioski, chociaż pan Yasuo, zarządził kwarantannę w imieniu syna. Chorzy są izolowani, zwłoki natychmiast palone, a mnisi z miejscowej świątyni wciąż wznoszą modły i odprawiają rytuały oczyszczające.

 

– Ile jest ofiar?

 

– W ostatnim raporcie, sprzed dwóch dni donoszono o siedemdziesięciu dwóch osobach w samym Yantagi.

 

– A ile osób mieszkało tam przed epidemią?

 

– Dwieście osiemnaście.

 

Westchnęła przeciągle, unosząc wzrok ku sklepieniu chaty. Sprawa wydawała się naprawdę poważna.

 

– Dlaczego dowiaduję się o tym od ciebie? Zarządca lenna powinien przesłać wiadomość przez gołębia.

 

Iwahara rozłożył ręce w geście bezradności.

 

– Nie mam pojęcia, dlaczego o tym nie zameldowali, ale moi ludzie właśnie próbują ustalić przyczyny tego zaniedbania. "No dobrze" przemknęło księżniczce przez głowę, ale czemu nie przekazałeś tego w liście?" Raz jeszcze przyjrzała się dokładnie sylwetce starca i o nic już nie zapytała. Odpowiedź jakby nasunęła się sama.

 

Niespodziewanie zstępująca drzwi płachta uchyliła się delikatnie, wpuszczając do środka smugę światła i młodą dziewczynę w sięgającej kolan szacie przepasanej lnianym fartuchem. Chłopka trzymała w dłoniach małą paczuszkę owinięta w jakąś tkaninę i przewiązaną sznurkiem.

 

– Witaj Soichiro-san – Odezwała się pogodnym, dźwięcznym głosem – Przyniosłam kilka kulek ryżowych. Sama robiłam. – Wkroczyła na podwyższenie i właśnie kierowała kroki w stronę paleniska. Hisako ujęła czarkę w obie dłonie i wycofała się w głąb izby. Nie chciała, żeby ta wieśniaczka ją zobaczyła, chociaż w tym świetle i przebraniu, na pewno by jej nie rozpoznała.

 

– Dzień dobry Kanna-chan. – Iwahara uśmiechnął się leciutko. – Dziękuję, proszę połóż to tutaj – wskazał miejsce obok siebie. – W domu wszystko w porządku? – zapytał uprzejmie, kiedy już dziewczyna postawiła przed nim paczuszkę.

 

– Tak – zapewniła cichym głosem. – Wieczorem przyjdę i posprzątam. – Dodała rozglądając się po pomieszczeniu. – Ale teraz muszę iść. – Ukłoniła się lekko zanim wyszła. Kiedy płachta znów opadła na swoje miejsce księżniczka wysunęła się z cienia.

 

– Ja także muszę już wracać. – Odstawiła puste naczynie. – Dziękuję za herbatę.

 

*

 

Zebrano trupy i ułożono w dwa stosy. Na pobliskiej polanie utworzono coś na podobieństwo punktu medycznego, gdzie obecni w grupie lekarze zajęli się rannymi. Ci, którzy mogli chodzić o własnych siłach zostali pośpiesznie opatrzeni i odesłani, zaś dla ciężej poszkodowanych i nieprzytomnych przygotowano nosze.

 

Rozesłano patrole po okolicy, a Kenshiro wezwał do siebie wszystkich ocalałych oficerów. Przysiedli na niewysokich, składanych stołkach, ustawionych dla nich po środku polany w pewnym oddaleniu od lazaretu oraz miejsca, w którym złożono trupy. Pan Sugiatni przez chwilę spoglądał w tamtym kierunku. Siedemnastu martwych zabójców w zielonych szatach, dwudziestu sześciu samurajów i pięciu służących. Pokręcił z niedowierzaniem głową. Nie rozumiał, jak mogło dojść do czegoś takiego. Jęknął bezgłośnie. Kiedy skończyła się potyczka i napastnicy wycofali się chyłkiem, próbował ich policzyć, ale nie zdołał. Zgadywał jednak, że zaatakowała ich grupa trzydziestu kilku, może czterdziestu członków organizacji. Całkiem spory odział jak na zabójców. Zapewne jego wynajęcie kosztowało nie mało sztuk złota. Nie to było jednak głównym problem. Sprawdził opatrunek na swoim ramieniu: niewielki kawałek białego lnu nie zsuwał się ani nie przeciekał. Jęknął bezgłośnie.

 

Targnięto się na życie daimyo! Zacisnął dłonie w pieści. Wciąż nie wierzył w to, co się wydarzyło. Wbił paznokcie w skórę. Nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę bardziej złości go fakt, że ktoś podniósł rękę na jego bratanka, niż to, że dokonano zamachu na władcę Mido. Coś zapiekło go w piersi, prawie tak samo mocno, jak po śmierci Harumiego. Przypomniał sobie tamtą chwilę. Ludzi zgromadzonych na dziedzińcu warowni w górach Chunzu, klęczącego brata, własną uniesioną katanę i krew plamiącą podest. Zdawało mu się, że znowu czuje na sobie chłodny podmuch ostatnich dni jesieni zmieszany z pierwszymi płatkami mokrego śniegu.

 

Oto znów pada śnieg

 

 

 

– przedśmiertny wiersz brata pojawił się nagle w jego głowie.

 

 

 

Przeminęła zbyt szybko

 

czerwień jesieni

 

 

 

"Tak jak twoje życie" – Podsumował gorzko. "Bardzo przepraszam, za mój brak czujności, za niedostateczne chronienie twojego syna, ale mówiłem już, że nie dam rady. Nie dam rady utrzymać wszystkie bestie zdana od niego." przerwał monolog, znów coś zakuło go w serce. Naprawdę chciał ochronić tego chłopca, usunąć mu przed nóg wszelkie przeszkody, jakie był w stanie usunąć. I teraz już wiedział, że to nie tyle wynika to z samurajskiej lojalności, ile z silnego rodzinnego przywiązania. W jednej chwili zrozumiał, że ten chłopiec jest mu niemalże tak samo bliski, jak kiedyś jego ojciec i tym bliższy że sam nie miał żyjących dzieci.

 

Zerknął na siedzących przed nim mężczyzn, prześliznął się po nich wzrokiem i tylko na jednej osobie zatrzymał go dłużej. Ikemoto wyczuł spojrzenie kuzyna, ale twarz pozostała mężczyzny pozostała spokojna niczym maska. Zmorzony ruch u jednego z końców polany powiadomił ich o powrocie pierwszej z grup patrolowych. Jej dowódca, wysoki, postawny samuraj, szedł właśnie w ich stronę prowadząc za sobą swój niewielki oddziałek. Znalazłszy się w odległości kilku kroków od oficerów, upadł na jedno kolano i pochylając głowę wydyszał w stronę Kenshiro:

 

– Wybacz panie, ale nie udało się nam nikogo złapać.

 

Mięśnie twarzy przełożonego ściągnęły się gwałtownie, jakby w bolesnym skurczu, czy też w gniewie, otworzył usta, a kiedy się odezwał jego głos miał w sobie stanowczo zbyt wiele negatywnych emocji.

 

– Wy łachudry, nie staraliście się dostatecznie! – Zagrzmiał, a Ikemoto słysząc to zdecydował się zabrać głos.

 

– To była Organizacja, kuzynie – przemówił miękko i spokojnie, ale jednocześnie z silnym akcentem na słowie '"Organizacja". – Ich nie chwyta się żywych, jeszcze nigdy to się nikomu nie udało. I dlatego wciąż tak mało o nich wiemy. Nie mamy nawet pojęcia ile jest gangów. O, na przykład ci tutaj. – Wskazał otwartą dłonią na ułożone w stos ciała najemników – Mają wytatuowaną na piersi rozwartą, wilczą paszczę. Nie ma takiego symbolu w naszych rejestrach.

 

Kenshiro zacisnął zęby łykając gorzką pigułkę, jaką poczęstował go krewniak. Ponownie przeniósł na niego swoje spojrzenie.

 

– Nie, nie udało – Przyznał po chwili, starając się aby jego głos zabrzmiał cierpko, ale nie ironicznie. – Ale oni nigdy nie działają z własnej inicjatywy, ktoś musiał ich wynająć. – Nabrał powietrza – Powiem więcej, to ktoś, kto dokładnie zna trasę naszego przemarszu, ktoś, kto orientuje się, gdzie kiedy będziemy. Jednym słowem, ktoś z pośród nas. – Zawiesił głos, wciąż wpatrując się w kuzyna świdrującymi, zimnymi oczami.

 

– Oskarżasz mnie? – W tonie Ikemoto nie było wyzwania, czy obrazy, a tylko zwykłe, zabarwione lekkim zdumieniem pytanie.

 

– Nie. Nie mogę kogokolwiek oskarżać o coś tak poważnego nie mając dowodów jego winy. – Odparł beznamiętnie Kenshiro, powściągając gniew, lecz wciąż utkwiony w krewniaku wzrok zdawał się mówić coś zupełnie przeciwnego. Młodszy z panów Sugiatni doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Westchnął w duchu. Wiedział, że tak będzie, w końcu ów człowiek zawsze podejrzewał go o jak najgorsze zamiary, tak jak w tedy gdy będąc dziećmi grali w ukrycie i miecz. Od tamtego czasu nie wiele zmieniło się w tym względzie, wzrosła jedynie ranga oskarżeń. To nie było już oszustwo w dziecinnej zabawie. Nie miał mu tego za złe. Właściwie, to nigdy go to specjalnie nie przejmował.

 

Wciąż klęczący nieopodal podoficer spoglądał na nich z pewnym rodzajem niepokoju, może nawet bojaźni i czuł się coraz bardziej nieswojo. Zupełnie ktoś, kto przypadkiem trafił do miejsca, które powinien omijać jak najszerszym łukiem.

 

Koniec

Komentarze

HAI HAI NADIEŻDA AJ WAJ!

Witaj po długiej przerwie, Roksano. 

Albo mi się tylko tak wydaje, albo rzeczywiście mniej robisz błędów, zręczniej komponujesz swoją opowieść. Mam nadzieję, że to drugie.

Jeśli mówiąc o błedach, masz na myśli stronę interpukcjno, ortograficzno-gramatyczną, to nie wiem.

(...)  ale twarz pozostała mężczyzny pozostała spokojna niczym maska. ---> twarz mężczyzny pozostała spokojna niczym maska (kolejność) i chyba nieporuszona, wydaje mi się. 

Zmorzony ruch (...)  ---> sen zmorzył ruch? Literówka, a ile znaczy. WzmoŻony ruch...  

(...)  upadł na jedno kolano  (...)  ---> a nie: opadł? Przyklękając, nie upada się...  

- Wybacz panie, ale (...).  ---> wołacz zawsze oddzialamy przecinkiem. Wybacz, panie, ale...  

Mięśnie twarzy przełożonego ściągnęły się gwałtownie, jakby w bolesnym skurczu, czy też w gniewie, otworzył usta, a kiedy się odezwał jego głos miał w sobie stanowczo zbyt wiele negatywnych emocji.   ---> ponieważ wszelka mimika jest efektem pracy mięśni twarzy, te dwa słowa, otwierające zdanie, są całkowicie zbędne. Bolesny? A co bolało? Grymas powściąganego gniewu wykrzywił na moment --- i nie przełożonego, to słowo tu "nie leży". lepsze imię lub określenie "dowódcy". Dlaczego zbyt wiele negatywnych emocji? Trochę jak gdyby na siłę "ozdobne" te negatywne emocje. Otworzył usta --- też niepotrzebne, mało kto potrafi mówić z zamkniętymi ustami... 

<> Twarzą (tu imię lub funkcja w grupie) przemknął pełen nagłego gniewu grymas.  


- Wy łachudry, nie staraliście się dostatecznie! - Zagrzmiał, (...).  <>  

Nie wiem, czy "łachudry" są tu właściwe. Zapewne Japończycy mieli i mają odpowiednik naszych, słowiańskich łachudr, ale one są w tym tekście wybitnym anachronizmem. Poza tym "zagrzmiał" małą literą, bo to jest klasyczny "odgłos paszczowy".  

Jak więc widzisz, wszystkiego po trosze. Jestem przekonany, że połowa tych pomyłek bierze się, jak zwykle, z większego czy mniejszego pospiechu, zawsze towarzyszącego zapisywaniu myśli, pomysłu --- ale przecież można tekst odłożyć na dwa dni, przejrzeć już na spokojniutko, zerknąć do słownika w razie wątpliwości...

Rozdział powstał tydzień, albo dwa (już nie pamiętam dokładnie). Metodą "skoków i przeskoków, wyklejania, wyklejania" I był też sprawdzany. Cały kłopot w tym, że ja większości pomyłek np:

"Zmorzony ruch (...) ---> sen zmorzył ruch? Literówka, a ile znaczy. WzmoŻony ruch... "

ok, ok te wyrazy różnią się od siebie, ale jak nie mam porównania naprawdę jestem w stanie pierwszy wziąć za drugi i nic nie podejrzewać. A skoro nic nie podejrzewam, to i wątpliwości żadnych mieć nie mogę. (Swoją drogą to strasznie utrudnia życie.)

"Wy łachudry, nie staraliście się dostatecznie! - Zagrzmiał, (...).

Nie wiem, czy "łachudry" są tu właściwe. Zapewne Japończycy mieli i mają odpowiednik naszych, słowiańskich łachudr, ale one są w tym tekście wybitnym anachronizmem."

Idę obejrzeć jeszcze raz jakąś ekranizację historii 47 roninów, to sprawdzę.

"Mięśnie twarzy przełożonego ściągnęły się gwałtownie, jakby w bolesnym skurczu, czy też w gniewie, otworzył usta, a kiedy się odezwał jego głos miał w sobie stanowczo zbyt wiele negatywnych emocji. ---> ponieważ wszelka mimika jest efektem pracy mięśni twarzy, te dwa słowa, otwierające zdanie, są całkowicie zbędne. Bolesny? A co bolało?"

Moja odpowiedź jest taka, że o "ściągających się mięśniach" napisać można, bo czemu nie. W końcu to jest sformułowanie zamienne z innym sformułowaniem określającym mimikę. (jej ale namieszałam) Druga cześć tego zdania, to już inna bajka.

Jejku... czuję się jakbym była w gimnazjum...

A tak i jeszcze:

"Jakby w bolesnym skurcz' - a co go bolało"

To porównanie... i tylko porównanie.

Wbrew pozorom rozumiem Ciebie, Roksano.

Można napisać o ściągających się mięśniach, ale to przeważającej większości czytelników "nie podejdzie", gdyż zaczyna kojarzyć się z podręcznikiem anatomii, a przede wszystkim dlatego, że "nie mieści się" w zbiorze utrwalonych i powszechnie używanych zwrotów, niejako schematów opisu mimiki. Gniew ściągnął / ściął / wyostrzył rysy wodza. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Jest tego a jest, po co więc stosować nadopisowość, wplatać, że to praca mięśni spowodowała?  

Odleżakowanie tekstu nie stanowi gwarancji wyłapania wszystkich pomyłek. Jeśli byłaś mocno zaangażowana psychicznie w proces pisania, jeśli czytaniu po kilku dniach nadal towarzyszą te same emocje, sprawiające, że pamiętasz każde słowo, praktycznie wszystko wyda się Tobie dobre, poprawne --- bo zgodne z tym, co i jak myślałaś podczas tworzenia. 

Nie bardzo pojmuję, o jakie porównania wyrazów Tobie chodzi. Zmorzony (na przykład snem) i wzmożony (o większym niż zwykle nasileniu) mają inne znaczenia, inną etymologię --- tu nie ma czego porównywać, wydaje mi się, tu można się chyba tylko pomylić w znaczeniach albo w pisowni. Ludzka rzecz, ale od czego mamy słowniki... 

Na koniec prośba: nie czuj się, jak gdybyś była w gimnazjum. Poczuj się jak szukająca własnej drogi i własnych, ale akceptowanych przez czytelników, sposobów wyrażania przelewanych na papier lub ekran myśli. Nie każda oryginalność, nie każde dokładniutkie dookreślenie są potrzebne...

" Zmorzony (na przykład snem) i wzmożony (o większym niż zwykle nasileniu) mają inne znaczenia, inną etymologię --- tu nie ma czego porównywać, wydaje mi się, tu można się chyba tylko pomylić w znaczeniach albo w pisowni. Ludzka rzecz, ale od czego mamy słowniki..."

Właśnie o pisownie mi chodzi. W skrajnych przypadkach mogę nie zauważyć różnicy pomiędzy niektórymi literami, to też słownik nic nie da. I sumie nawet widząc oba wyrazy obok siebie musiałam się chwilę zastanowić, czym w "kwestii wyglądu" jeden różni się od drugiego. One po prostu w jakiś dziwny sposób są dla mnie podobne... I kwestia znaczeniowa nie ma by zbyt wiele do powiedzenia. Inny przykład "choćby" i choźby"(tak, wiem ten drugi nie istnieje, ale naprawdę długo nie widziałam, gdzie robię błąd) więcej dla litery "L" i "n" są podobne w brzmieniu i nieraz zamieniam je też w pisowni (ale na szczęście, to się zwykle podkreśla).

"Odleżakowanie tekstu nie stanowi gwarancji wyłapania wszystkich pomyłek. Jeśli byłaś mocno zaangażowana psychicznie w proces pisania, jeśli czytaniu po kilku dniach nadal towarzyszą te same emocje, sprawiające, że pamiętasz każde słowo, praktycznie wszystko wyda się Tobie dobre, poprawne --- bo zgodne z tym, co i jak myślałaś podczas tworzenia. "

Jeśli irytację z powodu braku przysłowiowej weny, utrudniającego sklecenie dwóch zdań po Polsku nazwiemy mocnym zaangażowaniem psychicznym, to może się nawet sprawdzić. Tak, wiem nie powinnam pisać na siłę i irytować się, ale zwykle po kilku zdaniach, kilkunastu zdaniach rozkręcam się. W przypadku tego rozdziału rozkręcenie raczej nie nastąpiło. I w sumie ciszę się, że wypadł gorzej.

"Można napisać o ściągających się mięśniach, ale to przeważającej większości czytelników "nie podejdzie", gdyż zaczyna kojarzyć się z podręcznikiem anatomii, a przede wszystkim dlatego, że "nie mieści się" w zbiorze utrwalonych i powszechnie używanych zwrotów, niejako schematów opisu mimiki. Gniew ściągnął / ściął / wyostrzył rysy wodza. Uśmiech rozjaśnił jej twarz. Jest tego a jest, po co więc stosować nadopisowość, wplatać, że to praca mięśni spowodowała? "

Choćby dlatego, że tamte określenia są tak powszechne i tak utrwalone, że wręcz wytarte, a to sprawia, że średnio mi się podobają. I dlatego wstawka o mięśniach jest wg. mnie lepsza. Ech jednak z tego co widzę trzeba szukać dalej, ale póki co zostanę przy "pracy mięśni".

(Tak samo się ma sprawa z "Kaskadami włosów", które ostatnio widuję w co drugim teksie. Normalnie nie dobrze się mi już od tego robi. )

Zbroja z czerwonej laki? Ciekawe... Pokryta czerwonym lakiem zbroja, to już prędzej...

"Laka"  to nie to samo co "lak"

 wg. wikipedi:

Laka -

Lakażywica sumaka lakowego (werniksowego; Rhus vernicifera) rosnącego na południe od rzeki Jangcy, używana w japońskiej i chińskiej sztuce zdobniczej, często barwiona i rzeźbiona.

Żywica sumaka lakowego, wypływająca z drzewa w postaci szarej emulsji, ciemnieje na powietrzu, a po usunięciu wody - twardnieje. Jest odporna na działanie wody, kwasów, alkoholu itp. Laką pokrywa się również wyroby z drewna, skóry lub metalu. Najstarsze wyroby z laki pochodzą z IV tysiąclecia p.n.e. Czarną i czerwoną laką pokrywano tace, grzebienie, biżuterię (spinki do włosów, wisiorki), gliniane naczynia, a nawet zbroje i trumny.

Lakmateriał mający właściwość mięknięcia w wysokich temperaturach (kilkuset stopni Celsjusza, panujących w płomieniu np. świecy) aż do postaci półpłynnej oraz zastygania w temperaturze pokojowej. Po zastygnięciu trwale zachowuje kształt, który posiadał w trakcie obniżania temperatury i ma dobrą przyczepność do papieru i materiałów tekstylnych (płótna, także nici itp.), przy czym jest stosunkowo kruchy.

Stosowany od stuleci do wykonywania odcisków pieczęci na szczególnie ważnych dokumentach, ponieważ bardzo trudno jest odtworzyć wytłoczony stemplem relief bez jego zniszczenia lub choćby uszkodzenia. Opakowania (koperty, pudła) zamknięte przy pomocy pieczęci lakowej często zabezpieczane są dodatkowo cienkim sznurkiem, który wtopiony jest w zastygającą masę lakową, toteż otwarcie takiego opakowania zawsze musi się łączyć albo z rozdarciem papieru, albo z zerwaniem sznurka zabezpieczającego, albo co najmniej ze złamaniem kruchej pieczęci.

W skład laku wchodzą szelak, terpentyna, kalafonia, kreda i barwniki. Barwniki najczęściej stosowane nadają lakowi kolor ciemnoczerwony. Lak najczęściej dostarczany jest w postaci niewielkich laseczek, które ogrzewa się nad płomieniem, a po upłynnieniu doprowadza do skapywania na zamierzone miejsca.

Jeśli kogoś poprawiasz, to najpierw spradź :)

"Pokryta czerwoną laką..." jak już

I o to właśnie chodziło... Wiem, co to jest laka. Wszystko pięknie, ale laka nie wytrzyma uderzenia stalowego miecza , nie zatrzyma grotu strzały albo włóczni. Japończycy generalnie mieli slabe zbroje, ale z żelaza. Pokrywane laką, malowane, ale z odpornego surowca. 

Przeczytałem pierwszy akapit, zachęony dyskusją. Niestety, opis walki jest do kitu. Rozrysuj sobie, Autorko. ustawienie poszczególnych zastępów młodego damiyo i zobacz, co z tego wynika.  Logicznie opis starcia  jest bezsensowny. Ponato - zastanów sie nad topograafią terenu i także nad tym, co z tego wynika.  Wąska ścieżka? Jeden jeżdziec tylko by się zmieści. Jeżeli trzech obok siebie, to nie jest już wąska ścieżka... 

Pozdrówko.

Jakbym zaczęła to sobie rozrysowywać, to dopiero wyszłoby coś... sama nawet nie wiem co. Jedno jest pewne, nic dobrego by to nie było.

Nota bene, Autorko, tam, w cytatcie z "Wikipedi", jest ciekwae zdanie. Laką pokrywano zbroje... Ergo: wykonywano zbroje z czegiś innego, Laka to co najwyżej wzmocnienie albo ochrona żelaza przed deszczem (monsuny). Takie rzeczy trzeba wiedzieć, niestety, zanim się napisze głupstwo.  

Oj tam. W noramnych książkach, nie takie kwiatki widziałam... (chociaż może powinnono się  zakatrupić za to tłumacza) :D

Ja też nie takie kwiatki widuję. Ale przykładu z nich brać ani myślę...

Ok. 

" Nie poruszając głową, samymi tylko oczami rozejrzał się wokół. Zerknął na jadących najbliżej niego trzydziestu przybocznych, potem znów przed siebie, na dowodzoną przez stryja trzydziestoosobową straż przednią. W myśli odnotował, że kilka metrów za nimi porusza się straż sześćdziesięcioosobowy odział, dowodzony przez Sugiatni Ikemoto, za którym z kolei podąża straż tylnia, także złożona z trzydziestu osób. Wszyscy razem tworzyli niewielką armię uformowaną w trójkowy szyk wojenny. Dodatkowo towarzyszyło im około osiemdziesięciu służących i kilkunastu medyków, także dosiadających koni. Reszta wojsk, pod wodzą zaufanego klanowego generała Hara Raizo, jak zostało ustalone tuż przed wymarszem miała dołączyć do nich później, już warowni.

Mieli taki szyk - awangarda  - trzydziestu jeżdzcow ( dziesięć szeregów trójkowych). Odstęp. Potem oddział damiyo { jego straż). Dziesięć szeregóww. Kolejny odstęp i kolejny odział - dwadzieścia szeregów.

Kogo zaatakowano najpierw? Logicznie -- awangardę. Jezeli ich przepuszczono, straż przednia miała czas wrócić i uderzyć. Ale ---  awangarda pierwsza powinna zauważyć zwalone pnie, tarasujące ścieżke. I podjąc walkę, od razu. Czyli zwiżać walką napastników.  Drugi oddział mial czas na reakcję. 

I o awangardzie ani slowa. Rozpłyneli się w powietrzu? Byłoby to wszystko logiczne, gdyby awangare momentalnie wysieczon co do nogi, a cięzar ataku przerzuconona oddział damiyo. Ale to jest mało prawdopodobne. 

Opis walki jest do przerobienia. Jest, niestety, nielogiczny..  

"Ja też nie takie kwiatki widuję. Ale przykładu z nich brać ani myślę..."

No przecież żartowałam.

Tak na marginesie marginesu. Znacie może jakiś sposób, na zdynstansowanie się do komentarzy? (Nie mylić z olewaniem) Bo we mnie naprawdę zapadają one głęboko i nieraz zaburzają moją wewnęczną równowagę na parę godzin.

 

 

Komentarze są lagodne... Bad tym opisem walki możma  się jeszcze długo zastanawiać.

Rozumiem, krytyka irytuje, każdego bez wyjątku, ale jeśli nie już po sekundzie myślenia, to po trzech minutach pracy szarych komórek powinno się wiedzieć, że nikt nie krytykuje dla przyjemności wbicia szpilki, ale dla wskazania: popraw to i to, bo jest dlatego a dlatego niezbyt ładne, niezbyt dobre, systematycznie niedomaga u Ciebie to a to... Mniej emocji, Roksano, po prostu mniej emocji, więcej chłodu w ocenie intencji oraz treści komentarzy. Tej umiejętności nabywa się z czasem, a tym szybciej, im spokojniej, z im większą rzeczowością traktuje się całą sprawę.

Krytyka, czy nie to w sumie nie ma znaczenia. Zarówno pozytywy, jak i negatywy wytrącają mnie z równowagi na tyle, że ciężko przeczytać mi kolejne zdanie i zaczynam ładzić w te i we wtę po mieszkaniu. Wiadomo, że w obu przypadkach podłoźe i odczucia wewnęczne są różne, ale zewnęcznie wywołują podobne objawy. I nie chodzi tu o to, że myślę, że ktoś chce mi dokuczyć (akurat nie miałby co robić), tylko po prostu... samo z siebie.

Otóż to. Opisy walki dużego oddziału pisze się ciężko. Wiele spraw trzeba ze sobą zgrać. Ten opis może być, nie jest wcale taki do końca zły.

Ale nawet z filmu "Ostatni samuraj" - i nie tylko --  wynika, że samurajowie powszechnie używali włóczni i luków. Dioć oczywiste. Dalej - a co robil oddzial za strażą przyboczną damyo? Stali i patrzyli, tak jak straż przednia?

Ponadto -- dziesięć  szeregów trójkowych awangardy  na koniach to dość  długi wąz ludzi -- około dwudziestu pięcii  -- trzydziestu metrów. Co najniej, jeżeli jechali blisko siebie. Doświadczonych wojowników. 

To jest podstawowy bład logiczny całe jsytuacji -- niezwrócenie uwagi na to, że silna grupa jeżdzćow jedzie z przodu. Ale - to można poprawić.

"Zieloni" wystrzelali awangardę z luków, a póżniej wzięli się za resztę. I będzie dobrze.  

Pozdrowienia.

Tak właściewie, to przyznam się, że jestem osobą całkowicie, ale to całkowicie pozbawioną wyobraźni przestrzennej... I stąd między innymi wynikają te błedy. Cóż dzięki.

Już nie chciałem pisać po tym wyznaniu Autorki, ale...

...wżyła się głęboko w skórę...- werżnęła się

Trudno się nie zgodzić z opiniami przedpiśców, że opis walki nie jest najlepszy. Trchę chaotyczny, jakby wzięty z filmów, nawet niedawno leciał taki w tv "dwa miecze", bodaj. I mało wiarygodny, bo zgraja zabójców nie miałaby szans przeciwko armii samurajów.

"Trchę chaotyczny, jakby wzięty z filmów, nawet niedawno leciał taki w tv "dwa miecze", bodaj"

Chaotyczny akurat miał być. A wspomniany film obejrzałam dopiero po napisaniu tego rozdziału, naprawdę.

"I mało wiarygodny, bo zgraja zabójców nie miałaby szans przeciwko armii samurajów."

Wątek "Organizacji" będzie rozwijany, a wówczas okaże się czy napewno nie mieli by szans. (I żeby nie było, celowo nie użyłam słowa "ninja")

Nowa Fantastyka