
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
OPOWIEŚĆ KAPITANA
"W drugiej dekadzie XIX wieku jak zapewne wszyscy wiemy, na dalekiej Syberii odkryto złoto. Gdy pięćdziesiąt lat później car zezwolił na wydobywanie tego cennego kruszcu każdemu, pod warunkiem, że będzie sprzedawał go władzy a kolej transsyberyjska oplotła swoja nitką najodleglejsze zakątki tajgi i tundry na Syberii wybuchła prawdziwa gorączka złota. Każdy awanturnik i żądny przygody młodzian, co żyw rwał się do wyprawy w te odlegle i niezmierzone rejony. Waszym rodakom pomogła w tym niejednokrotnie ciężka ręka rosyjskiego imperatora. Mnie skusiła chęć szybkiego wzbogacenia się. Byłem wtedy nieopierzonym młodzianem w stopniu ledwie lejtnanta, bez wąsa nawet za to z głową pełną marzeń o sławie i bogactwie.
Początkowo los rzucił mnie w okolice Krasnojarska, ale tamtejsze złoża wydawały się być na wyczerpaniu a zamiast obiecanej przygody spotkało mnie tylko zimno i wielkie rozczarowanie. Głodny, chory na tyfus dotarłem jednak dzięki splotowi wielu przypadkowych wydarzeń nad Bajkał, do Irkucka gdzie zatrudniłem się jako najemnik do ochrony transportów ze złotem. Był to dobry czas, bo i pieniądz był z tego zacny i kompania doborowa. Z radością zacieraliśmy na mrozie ręce, gdy od czasu do czasu jakaś tatarska albo buriacka zgraja próbowała dobrać się do eskortowanego przez nas transportu. Zapach prochu na zawsze będzie mi się kojarzył z odstrzelonym tatarskim łbem. A oko miałem jak sokół i rękę tak niezawodną, że szybko stałem się nieoficjalnym dowódcą oddziału najemników. Bali się psubraty mojej wilczej, nieustępliwej natury i szanowali mimo młodego wieku za hart ducha i odwagę.
Po dwóch latach takiej służby moje oszczędności były już na tyle duże, że zacząłem rozmyślać nad powrotem do Wiednia i zamianie chłodnej syberyjskiej nocy na rozświetlone blichtrem naddunajskie salony pełne pięknych kobiet. I właśnie wtedy transporty złota, dotychczas całkowicie bezpieczne zaczęły nagle znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. Znikać w dosłownym tego słowa znaczeniu, rozpływać się jak kamfora z ludźmi, końmi i całym ładunkiem. Straty były tak wielkie, że moi pracodawcy wpadli we wściekłość a sprawcy mimo usilnych starań i wielu poderżniętych w odwecie tatarskich gardeł nie udało się wskazać. Co piąty tabor zapadał się pod ziemię i znikał w tajemniczych okolicznościach. O dziwo nigdy nie zdarzyło się to, gdy ja obejmowałem komendę nad eskortą. Nie mogłem jednak czuwać nad bezpieczeństwem każdego transportu, bo było to po prostu niemożliwe. Lejtnant Winner-Kreutz był tylko jeden i choćby nie wiem jak się starał to nie rozerwałby się na tak wiele części by obdarować swoim męstwem wszystkie ciągnące wzdłuż Bajkału ładunki ze złotem.
Wyznaczono ogromną nagrodę za wskazanie choćby maleńkiego śladu, który doprowadzić mógłby do sprawcy owych napadów. Na próżno. Kolejne transporty znikały bez wieści. Którejś nocy obudził mnie tętent końskich kopyt. Do naszego obozu nad samym brzegiem Bajkału zbliżał się odział kilku jeźdźców. Byli to Buriaci zatrudnieni przez miejscowe kopalnie do rozwożenia poczty. Dowódca oddziału poprosił o natychmiastowe spotkanie ze mną i w kilku słowach wyjaśnił, że parę kilometrów stąd w małej rybackiej wiosce przebywa właśnie wędrowny dziad, który chwalił się po kilku łykach miejscowej gorzałki, że zna tajemnicę niewyjaśnionych napadów na tabory. Przyciśnięty jednak przez rybaków nie chciał powiedzieć nic więcej. Oficer oznajmił mi, że dziad czeka już przygotowany do przesłuchania, podwieszony na linie pod okapem jednej z chałup, trochę już nawet podwędzony dla rozmiękczenia języka.
Ruszyliśmy z miejsca i niecałą godzinę później miałem już dziada na wyciagnięcie płomienia pochodni. Długo trzymał język za zębami i nie chciał nic mówić jednak dzięki znanym tylko mi metodom zdołał w końcu wyksztusić tajemnicze słowo, które z początku nic mi nie mówiło: Golgoroth. Ale dostrzegłem jak wielkie wrażenie zrobiło na rybakach i Buriatach z oddziału. Niektórzy na jego dźwięk cofnęli się o kilka kroków, inni wykonali dziwny gest podobny do chrześcijańskiego znaku krzyża. Dziad zanim wyzionął ducha pod gradem moich pytań, opisał Golgorotha, jako straszliwego i bezwzględnego, wodno-ziemnego potwora zamieszkującego dno Bajkału. Stwór ten według starej buriackiej legendy jest strażnikiem ogromnego skarbu ukrytego w odmętach jeziora i opuszcza swoje gniazdo tylko wtedy, gdy jakiś śmiałek próbuje położyć łapę na złocie i klejnotach, których potwór pilnuje. Dziad wspomniał jeszcze o małej bajkalskiej wyspie zamieszkałej przez wyznawców Golgorotha. Nikt nie wiedział gdzie owa wyspa się znajduje ani jak wielka jest społeczność, która ją zamieszkuje, krążyły jednak opowieści o ofiarach z ludzi, które składano straszliwemu bóstwu, o mrocznych obrzędach i orgiach na cześć potwora.
Na początku nie dałem wiary tej legendzie. Wrodzony racjonalizm kazał mi włożyć między bajki bełkot starego, wędrownego dziada. Moi pracodawcy jednak, gdy zdałem im relację rozkazali mi, czym prędzej wyruszyć na poszukiwanie owej wyspy licząc na to, że dzięki temu uda się zgładzić najemniczego porywacza ładunków ze złotem. Na czele kilkuosobowego oddziału, uzbrojonego w harpuny i sieci, mając do dyspozycji niewielką łódź żaglową jak Ulisses przemierzałem bezkres Bajkału, wyspa po wyspie, zatoka po zatoce. Każda rybacka wioska wydawała nam się podejrzana, w każdym zakątku szukaliśmy śladów kultu Golgorotha. Jeden z moich towarzyszy wpadł na pomysł żeby w przybrzeżnych osadach rozsiewać plotki o tym, że szukamy skarbu pilnowanego przez potwora. Mój sprytny kompan liczył na to, że jeśli my nie odnajdziemy stwora to on odnajdzie nas. Pomysł wydawał się genialny do tego stopnia, że po kilku dniach każdy z nas autentycznie zapragnął stać się posiadaczem owej fortuny ukrytej na dnie Bajkału. Licytowaliśmy się nawet, co można by było kupić za znalezione przy potworze pieniądze.
Nie musieliśmy długo czekać. Po kilku tygodniach wypytywania w rybackich wioskach o skarb Golgorotha do zatoki, w której akurat rozbiliśmy obóz i przygotowywaliśmy się do noclegu podpłynęła długa wiosłowa łódź z trzema członkami załogi. Mieli tatarskie skośne oczy, zarośnięte gęby i opatuleni byli w futra. Mówili dziwnym językiem. Udawało mi się wychwycić tylko pojedyncze słowa, w tym to najważniejsze – Golgoroth, przy czym niespodziewani goście wskazywali dłońmi kierunek północny i wykonywali przy tym gest jakby chcieli pokazać, że ktoś kogoś dusi. Rozkazałem swoim ludziom, czym prędzej zwinąć obóz i wyruszyć we wskazanym kierunku. Płynęliśmy całą noc. Nad ranem na taflę jeziora opadła gęsta mgła utrudniająca podróż. Trzymając ster z trudem dostrzegałem w kłębach pary dziób łodzi. Kierowałem się za głosem a właściwie pokrzykiwaniami naszych tajemniczych przewodników, którzy płynęli przed nami.
Po dwóch godzinach dryfowania po omacku poczułem, że żaglówka ociera dnem o płyciznę. Dobiliśmy do jakiegoś brzegu. Długo szliśmy w głąb lądu, który mógł być jakimś cyplem lub wyspą, zatopieni we mgle, obładowani harpunami i kłębami sieci. Nasi przewodnicy prowadzili nas w milczeniu zatrzymując się, co jakiś czas i uparcie wskazując na północ. Po jakimś czasie zaczęło wschodzić słońce i mgła zdawała się opadać. Znaleźliśmy się w samym sercu małej wyspy otoczonej wiankiem niewielkich pagórków. Jeden z przewodników dał dłonią znak żebyśmy się zatrzymali. Gdy rozpierzchły się ostatnie kłęby pary wodnej przetarłem oczy ze zdumienia. Ukazał nam się widok, którego długo nie zapomnę. Jak okiem sięgnąć ogromna, łysa polana pokryta była kośćmi zwierząt i ludzi. Setki szkieletów koni i krów, ludzkie czaszki rozrzucone w promieniu kilkudziesięciu metrów mieszały się z resztkami wozów i fragmentami łodzi. Fetor był przy tym taki, że musiałem zatkać nozdrza chustką żeby nie zwymiotować. Niedaleko nas furgotał na wietrze kawałek plandeki z wozu, na którym rozpoznałem znak naszej faktorii. „A wiec Golgorath naprawdę istnieje – pomyślałem. – I tu, na tej małej wyspie urządził sobie krwawą stołówkę". Popatrzyłem na towarzyszy, niektórzy stali w milczeniu i wpatrywali się w ten odrażający widok, inni spuścili wzrok i drżeli z zimna i ze strachu.
Nagle zegar w mieszkaniu hrabiny wybił północ. Kapitan przerwał swoją opowieść i rozglądał się po salonie. Pan Mariański i baron Grodzieński siedzieli w fotelach wpatrzeni w kapitana jak w obrazek. Hrabina, mimo, że wtulona w ramie swojego Fifulka również nie mogła oderwać wzroku od Winner-Kreutza. Nie zamierzała nawet ukrywać przy nas wrażenia, jakie wywarł na niej ten mężczyzna. Tylko profesor zdawał się być zupełnie obojętny wobec opowieści kapitana. Rozparty w fotelu przygryzał ustnik swojej fajki i przymknął oczy, tak, że ktoś, kto go nie znał mógł pomyśleć, że profesor zdrzemnął się na chwilę.
– Jest już bardzo późno– zauważył kapitan– Państwo zapewne jesteście już znużeni moimi opowieściami. Proponuję historię Golgorotha dokończyć jutro, tym razem w mojej rezydencji przy ulicy Akademickiej, w której zatrzymałem się na jakiś czas dzięki uprzejmości pana Mariańskiego.
– Zgoda – odpowiedziała za wszystkich hrabina Braniecka, która, mimo że nie mogła doczekać się dalszej części historii potrafiła zachować nienaganne maniery– Późno już, ma pan racje kapitanie, ale w pana towarzystwie czas biegnie szybciej niż chart na polowaniu. Jestem zachwycona, zauroczona pana opowieściami. Jutro będą pierwszą, która złoży panu wizytę i ostatnią, która opuści pańskie mieszkanie. Tak bardzo pobudził pan moją wyobraźnie, że dzisiejszej nocy na pewno długo nie zasnę.
**
Wróciliśmy z profesorem dorożką. Całą drogę wydawał się być markotny i zatopiony we własnych myślach. Gdy tylko przekroczyliśmy próg mieszkania zaszył się w swojej bibliotece i przy blasku świecy przez całą noc przerzucał karty manuskryptów i opasłych tomów oprawionych w skórę ksiąg. Gdy zszedłem na śniadanie profesor długo nie siadał do stołu. Byłem pewien, że odsypia pełną wrażeń noc, tym bardziej zaskoczyło mnie, gdy wpadł nagle jak wiatr do kuchni ze stertą odręcznych notatek w dłoni i głośnym okrzykiem:
– Mam! Mam! Rozpracowałem tego Winner-Kreutza! Pamiętasz o mojej korespondencji z przebywającym na zesłaniu profesorem Benedyktem Dybowskim? Tak, tak mój drogi, tym samym Dybowskim, który towarzysząc słynnej ekspedycji generała Skałkowa zbadał olbrzymie połacie Syberii. On właśnie, wspólnie z Wiktorem Godlewskim badali także faunę i florę Bajkału. Posłuchaj, co pisze mi w jednym z listów: „ Rybacy na północnym brzegu jeziora często narzekali na obecność jakiejś nadprzyrodzonej mocy. Mówili na to Gorhi, co w północnym dialekcie Buriatów oznaczało ni mniej ni więcej tylko po prostu – żaba. Według opowieści tychże rybaków często na ich łodzie napadał olbrzymi płaz wielkości od kilku do kilkunastu metrów i niemal takiej samej szerokości. Jedynym ratunkiem było składanie ofiar z ludzi i zwierząt, co na krótki czas zaspokajało apetyt bestii. Dotarliśmy z Wiktorem do miejsca składania ofiar, które okazało się swoistym sanktuarium ku czci tej wielkiej żaby. Miejscowa ludność wykuła nawet gigantyczny, granitowy posąg bóstwa w cieniu którego składano cotygodniowe ofiary z kobiet i mężczyzn poprzedzane narkotycznymi orgiami i obrzędami ku czci wielkiego płaza. Nad porządkiem misterium czuwał kapłan, albo właściwszym określeniem było by szaman, ubrany w zieloną pokrytą łuskami szatę.”
Profesor skończył czytać i spojrzał na mnie wymownie,
– To jeszcze nie wszystko! – zaczął krzyczeć tak głośno, że aż z kuchni wyjrzała zaniepokojona gosposia – W innej relacji, tym razem rosyjskiego podróżnika Tupmanowa natknąłem się na taką oto sensację! Czytaj chłopcze! Czytaj na głos!
Rzucił we mnie stertą kartek. Podniosłem do oczu jedna z nich i od razu trafiłem na notatkę, której lektura sprawiła, że aż przysiadłem na krześle. Nie były to wspomnienia Tupmanowa jak przypuszczałem tylko notatka z moskiewskiego szpitala dla obłąkanych, w której wielki rosyjski podróżnik opisywał, co sprawiło, że całkiem postradał zmysły i przez pół roku nie opuszczał murów szpitala
Autor notatki pisał:, „ Gdy dotarliśmy do wyspy przywitano nas niezwykle przyjacielsko. Miejscowi, choć na początku wydawali nam się zupełnie egzotyczni przez swoje skośne oczy i zarośnięte, ciemne twarze okazali się bardzo gościnni. Ba! Okazało się, że potrafią posługiwać się prostymi zdaniami w języku niemieckim, co wprowadziło w osłupienie niemal wszystkich członków naszej ekspedycji. Tajemnica szybko się wyjaśniła, gdy zaprowadzono nas do miejscowego szamana, którym okazał się młody około trzydziesto letni mężczyzna (…) Jego nienaganny wiedeński akcent wywołał szok wśród moich współtowarzyszy (…) Nazywał się Krojc albo Kreutz i był uciekinierem z cesarskiej armii. Dezerterem, który tu na tej tajemniczej bajkalskiej wyspie uwił sobie całkiem przyjemne gniazdko (…) tuż przed wieczorem woda w jeziorze zabulgotała. Miejscowi schwycili nas i skrępowali linami. Krzyczeliśmy do Kreutza, że to bezprawne i że zapłaci za to sroga cenę. Ten wieprz śmiał się tylko na cały głos. A razem z nim śmiali się jego ludzie(…) Napoili nas substancją w smaku przypominającą absynt, gorzką i obrzydliwą, po której straciłem przytomność (…) ocknąłem się w wodnej kipieli patrząc jak cos wielkiego, lepkiego pokrytego brodawkami i posiadającego mnóstwo odnóży pożera moich na wpół przytomnych towarzyszy”
Przerwałem czytanie i spojrzałem na profesora.
– Trzeba ostrzec hrabinę Braniecką! –powiedziałem
***
Wzięliśmy z profesorem dorożkę i już pół godziny później byliśmy pod pałacykiem hrabiny. Naszą uwagę zwrócił tłumek gapiów, dziennikarzy i powóz szpitalny zaparkowany przy bramie wjazdowej.
– Co u licha? – powiedział pełen obaw profesor z trudem gramoląc się z dorożki– Czyżbyśmy przybyli za późno?
W pałacowym holu aż roiło się od funkcjonariuszy policji. Od razu wpadliśmy na znajomą twarz prokuratora Wolfa.
– Panowie proszę opuścić budynek. Do czasu zakończenia śledztwa, nieupoważnionym wstęp wzbroniony– zwrócił się do nas dość oficjalnie mimo towarzyskiej zażyłości.
– Śledztwa? Jakiego śledztwa? – zdziwiłem się.
Prokurator spojrzał na mnie i na profesora.
– Mam tu pięć ofiar. Trzy osoby z towarzystwa, kobieta i dwóch mężczyzn a także dwie osoby ze służby. Ciał nie udało się zidentyfikować. Są poszarpane i rozczłonkowane. Cały salon pokryty jest zielonkawą, lepka substancją o obrzydliwym zapachu. Najlepiej zachowały się zwłoki służącej, ale jej twarz wykrzywia grymas takiego przerażenia, że można się tylko domyślać, co zobaczyła ta biedna kobieta. Jeśli panowie wiecie coś na temat okoliczności tego bestialskiego mordu, zapraszam dziś do mojego biura na Lubelskiej. To, co wydarzyło się dziś w nocy we wnętrzu tego pałacyku musiało być tak potworne, że długo nie będę mógł ochłonąć. A widziałem już wiele okropności w swoim życiu.
W chwili, gdy prokurator skończył mówić, profesor zemdlał i upadł na marmurową podłogę pałacowego hollu.
– Golgoroth! – krzyknąłem na całe gardło– Golgoroth! Dopadnę cię!
"Którejś nocy obudził mnie tętent końskich kopyt. Do naszego obozu nad samym brzegiem Bajkału zbliżał się konny odział kilku jeźdźców." - Powtórzenie. Poza tym zabawnie by było, gdyby zbliżył się konny oddział kilku pieszych.
"...małej rybackiej wiosce przebywa właśnie wędrowny dziad, który chwalił się po kilku łykach miejscowej gorzałki, że zna tajemnicę niewyjaśnionych napadów na tabory. Przyciśnięty jednak przez rybaków nie chciał powiedzieć nic więcej. Oficer oznajmił mi, że dziad czeka już przygotowany do przesłuchania, podwieszony na linie pod okapem jednej z rybackich chałup..."
"Nie musieliśmy długo czekać. Po kilku tygodniach wypytywania..." - Zaiste, w trymiga się dowiedzieli.
"Nad ranem na tafle jeziora opadła..." - taflę.
"...gęsta mgła utrudniająca podróż. Trzymając ster z trudem dostrzegałem..."
„A wiec Golgorath na prawdę istnieje – pomyślałem – I tu, na tej małej wyspie urządził sobie krwawą stołówkę. „Popatrzyłem na towarzyszy, niektórzy stali w milczeniu i wpatrywali się w ten odrażający widok, inni spuścili wzrok i drżeli z zimna i ze strachu."
O co chodzi z tymi cudzysłowami? Są jakieś dziwne. Zaczynasz cudzysłowiek, a nie kończysz, a potem znowu zaczynasz. "Naprawdę" łącznie. Po "pomyślałem" kropka.
"Późno już, ma pan racje kapitanie" - rację.
"...wpadł nagle jak wiatr do kuchni ze sterta odręcznych notatek w dłoni..." - stertą. Uważaj na ogonki i kreseczki w polskich literach. Brakuje ich tu więcej.
"Mówili ta to Gorhi" - na to
"Profesor skończył czytać i spojrzał na mnie wymownie," - na końcu zdania winna być kropka
"...ocknąłem się w wodnej kipieli patrząc jak cos wielkiego, lepkiego pokrytego brodawkami i posiadającego mnóstwo odnóży pożera w wodnej kipieli moich na wpół przytomnych towarzyszy” - brak kropki na końcu zdania, powtórzenie. W odróżnieniu od płomiennej kipieli, zresztą.
Nadal rzecz jasna kuleją interpunkcja i zapis dialogów.
Nadal również fabularnie jest mi wszystko jedno.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
bardzo cenne spostrzeżenia joseheim. Masz oko do wyłapywania niedociągnięć językowych. pozdrawiam
Pierwsza część trochę nudnawa. W tej coś zaczęło się dziać, nawet miałem lekką nadzieję na fajną historię. No, ale niestety... Tym bardziej, że moim zdaniem koniec jest bezsensowny - skąd potwór wziął się w Lwowie?
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
ech...
Dziękuję za wyjaśnienie, szanowny autorze.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)
hmm...wydaje mi się ze z tresci to wynika... tylko trzeba czytac uwaznie a nie po łebkach...skoro Kapitan został zdemaskowany jako główny kapłan Golgorotha ( a kto wie moze nawiet sam Gorgi) to jego obecność we Lwowie wydaje się być całkowicie zrozumiała...
...zresztą może pozwólmy młodemu narratorowi rozwikłać samodzielnie tą sprawę...
nie wydaje Ci się Berylu że to nie koniec opowieści ?
Wrzucasz opowiadanie w częściach, nie dziw się więc, że patrzę na to co mam tu i teraz jako na całość. Jeżeli chcesz uniknąć takich sytuacji to dodawaj na portal cały teskt, wtedy rzeczywiście będzie można go ocenić sprawidliwie.
Nie czytałem po łebkach. Jedynym logicznym wytłumaczeniem jak dla mnie byłoby to, że kapitan sam jest Golgorothem.
Dodam na koniec, że jeżeli chcesz, aby czytelnik nie miał się do czego przyczepić jeśli chodzi o zapis, proponuję dbać o poprawność językową komentarzy. To zawsze jakieś ćwiczenie.
Tyle ode mnie w temacie tego opowiadania.
Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)