- Opowiadanie: ferkele - GOLGOROTH (część pierwsza)

GOLGOROTH (część pierwsza)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

GOLGOROTH (część pierwsza)

*

 

Kapitan Winner-Kreutz był szczerze zadowolony z tego, jak wielkie wrażenie wywarła na wszystkich jego opowieść. Stał przy kominku głaszcząc się po brzuchu i wyraźnie kontent popijał małymi łyczkami koniak. Ciszę, która zapadła w salonie chwile po tym, gdy skończył mówić odważyła się przerwać hrabina Braniecka.

 

– I nie bał się pan? Nie znałam do tej pory mężczyzny, który odważyłby się na coś takiego.

 

Kapitan odłożył kieliszek i spoglądając na hrabinę, efektownie podkręcił kapitańskiego wąsa.

 

– Pyta pani oficera cesarsko-królewskiej armii. Hauptmanna w służbie austrowęgierskich sił zbrojnych. Proszę mi wierzyć, że nie ma we mnie ani grama strachu. Lęk, jest oznaką słabości a słabość nie przystoi prawdziwemu mężczyźnie. Ilekroć ktoś pyta o to, czy boję się czegokolwiek odpowiadam: tylko Boga. I od razu przypominam sobie wszystkie te sytuacje, gdy Bóg mnie opuścił. Gdy nie był w stanie mi pomóc i byłem skazany tylko i wyłącznie na samego siebie.

 

Wyglądał przy tym wspaniale. Gdy mówił, wysuwał do przodu dolną wargę i marszczył czoło. Przypominał rzymskiego centuriona ustawiającego w szyku swój odział, by za chwile z dumą przemaszerować przed obliczem cezara. Adiutant kapitana rozsiewał co prawda plotki, iż ten całymi godzinami potrafi ćwiczyć przed lustrem najlepsze ze swoich min i grymasów, jednakże dla mnie był w tej chwili najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nienagannie skrojony wizytowy mundur ciasno opinał muskularne, krępe ciało. Kapitan zbliżał się do pięćdziesiątki, ale sylwetki mógłby mu pozazdrościć niejeden młokos. Głos miał niski i dudniący, co każdej jego wypowiedzi dodawało powagi i mocy. A gdy zniżał go jeszcze bardziej miało się wrażenie, że wszystko, co szklane w promieniu pięciu metrów zaczyna drżeć od jego tembru i zaraz rozsypie się w drobny mak. Żartowano czasami w towarzystwie, że nie tylko porcelanowe zastawy narażone są na działanie głosu kapitana. Niejedna kobieca nóżka zadygotała na dźwięk kapitańskiego: „ i ja go wtedy cap za rudy łeb a on ledwo dycha z przerażenia, więc go kopniakiem w zadek do życia przywołuje…”, niejedno dziewczęce ramie zamrowiło się dreszczem, gdy kapitan opowiadał którąś ze swoich niezwykłych przygód. Nawet teraz, hrabina Braniecka, choć była już dojrzała damą nie odrywała wzroku od kapitana.

 

– Jestem taka szczęśliwa, że zechciał pan przyjąć zaproszenie i dzisiejszego wieczoru zaszczycił pan nasze skromne progi swoją obecnością – powiedziała, zerkając zalotnie w stronę kapitana – Nieczęsto zdarza nam się gościć tak fascynującą personę. Jest pan prawdziwym mężczyzną z krwi i kości a takich w dzisiejszych czasach można by ze świecą szukać.

 

Nie wiem czy słowa te, były tylko wyrazem uwielbienia dla kapitana, czy także delikatną aluzją skierowaną do znajdujących się w salonie mężczyzn, niemniej poczułem się nimi lekko dotknięty. Jako student medycyny lwowskiego uniwersytetu, ledwie oderwany od matczynej spódnicy podobne historie znałem jedynie z kart powieści przygodowych. Fascynacja hrabiny podrażniła moją młodzieńczą dumę. Chciałem zaoponować, popisać się przed wszystkimi równie ciekawą, mrożącą krew w żyłach opowieścią. Niestety, w zanadrzu miałem tylko jedną, w dodatku lichą historię o tym jak stado wilków otoczyło mnie kiedyś nocą niedaleko naszego majątku w Popkowicach. Moja przygoda kończyła się jednak tchórzliwą rejteradą w stronę dworu a największym myśliwskim trofeum w moim życiu było stadko karaluchów wytępione flitem wspólnie z naszą gosposią Helenką. Spuściłem więc pokornie wzrok i postanowiłem się nie wychylać.

 

Pozostali mężczyźni też chyba nie mieli ochoty na polemikę z hrabiną. Baron Grodzieński dolewał sobie właśnie kolejną porcję koniaku, a pan Mariański skubał nerwowo frędzle wiszącej na ścianie ormiańskiej makatki udając, że myślami jest jeszcze przy opowiedzianej przez kapitana historii. Nawet mój opiekun i mentor – profesor Grot-Małecki mimo sędziwego wieku i autorytetu, jakim cieszył się w kręgach lwowskiej arystokracji milczał paląc fajkę, rozparty wygodnie w fotelu. Żaden z nas nie był w stanie jednym choćby zdaniem zaprzeczyć hrabinie Branieckiej. Bohaterskie czyny kapitana Winner-Kreutza zawstydzić mogły niejednego bohatera z kart powieści Waltera Scotta czy Jamesa Coopera a co dopiero nas – bojaźliwych i z rzadka wychylających nosa poza Lwów arystokratów przyzwyczajonych do ciepła dworskiego kominka, herbatki z konfiturą z róży i bamboszy podszytych króliczym futerkiem.

 

Kapitan Winner-Kreutz podchwycił chyba myśl hrabiny, bo rozglądał się po salonie z wyrazem lekkiej pogardy na twarzy. Baronowi Grodzieńskiemu odbiło się właśnie koniakiem i zawstydzony zasłaniał usta tłuściutką dłonią. Pod wpływem spojrzenia kapitana, baron zatrząsł się jak galareta. Próbował uciec wzrokiem, ale natknął się na oczy hrabiny pełne zawodu i rozczarowania. Nie było tajemnicą, że Grodzieński był faworytem hrabiny i jej utrzymankiem i to właśnie jego najbardziej zdawały się dotykać słowa pani Branieckiej. Jego pulchna twarz spłonęła rumieńcem, wielkie uszy zaczerwieniły się a na wysokim czole pojawiło się kilka kropel potu. Baron odłożył kieliszek koniaku i sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta, by wyjąć chusteczkę i przetrzeć wilgotne skronie.

 

Hrabina po raz kolejny spojrzała zalotnie na kapitana, przy czym jej wzrok nie spoczął jak wcześniej na jego twarzy, tylko zdawał się szacować szerokość i siłę kapitańskich ramion.

 

– Przypomina mi pan posturą antycznego herosa. A swoją opowieścią wprowadził mnie pan w taki nastrój, że mam ochotę słuchać tych historii do białego rana. Czy nie zechciałby pan uraczyć nas kolejną ze swych przygód?

 

Klasnęła przy tym w dłonie przywołując lokaja.

 

– Henryku. Spraw no się szybko z kolejną butelką koniaku, bo gościom zasycha powoli w gardłach.

 

Obecność kapitana działała na nią jak eliksir młodości. Z każdą upływającą w jego towarzystwie chwilą, z każdym kolejnym kieliszkiem koniaku stawała się bardziej rozpromieniona, szczęśliwa i uśmiechnięta. W pewnym momencie zniknęła nawet na chwilę by podciągnąć wiązania gorsetu i odsłonić swój niezwykle efektowny dekolt, co kapitan skwitował dyskretnym, ale jednoznacznym i pełnym podziwu mlaśnięciem. Nikt tak na prawdę nie wiedział ile hrabina ma lat. Nawet baron Grodzieński podawał różne cyfry myląc się niekiedy o całą dekadę. Zwyczaj niedzielnych, poobiednich spotkań w jej mieszkaniu miał długą tradycję. Z zaproszonych dzisiaj gości jedynie profesor Grot-Małecki mógł pochwalić się tym, że uczestniczy w nich od samego początku. Ten sympatyczny, zażywny staruszek zawsze punktualnie o siedemnastej, każdej niedzieli zjawiał się w mieszkaniu hrabiny z naręczem białych róż. Był największym autorytetem w zakresie nauk przyrodniczych na uniwersytecie lwowskim a kto wie czy nie w całym cesarstwie austrowęgierskim. Hrabina Braniecka uwielbiała go do tego stopnia, że często, gdy ten siedział w fotelu zaciągając się tytoniem z ulubionej fajki stawała za nim i głaskała go po łysinie zwracając się doń pieszczotliwie: „dziadziu” -mimo braku jakiegokolwiek pokrewieństwa. Profesor uśmiechał się wtedy rozkosznie i całował hrabinę w dłoń mówiąc: „Moje dziecko, jesteś jak miód na stare, schorowane serduszko, jak wodna lilia, której nikomu nie wolno zerwać”. Miał profesor również swoje wady. Był niezwykle uparty i często w dyskusji nie potrafił przyznać racji drugiej stronie– nawet, gdy przedmiotem sporu było coś, w czym profesor nie był autorytetem. Taka natura w połączeniu z zaawansowaną sklerozą tworzyła niekiedy wybuchową mieszankę. Nie dalej jak pół roku temu na jednym z przyjęć profesor tak uparcie udowadniał mecenasowi Winnickiemu, że ten nie ma racji w jakiejś zdawałoby się drobnej prawniczej sprawie, że gdy zabrakło mu argumentów rzeczowych zaatakował mecenasa ad personam nazywając go grubym, skretyniałym wieprzem i złodziejem. Wywołało to skandal towarzyski, o którym długo szeptano na lwowskich salonach. By unikać takich sytuacji profesor zabierał mnie na niemal wszystkie oficjalne i mniej oficjalne spotkania. Pełniłem funkcję sekretarza i jednocześnie kogoś w rodzaju suflera w sytuacji, gdy skleroza dawała się profesorowi we znaki. Często też zwracałem profesorowi dyskretną uwagę, gdy w jakiejś dyskusji za bardzo obstawał przy swoim nie pozwalając innym rozmówcom zaprezentować kontrargumentów. Byliśmy umówieni zazwyczaj na trzy charakterystyczne chrząknięcia albo -gdy dyskusja była mocno absorbująca profesora -na hasło: „a w Pułtusku nadal wszyscy są dumni z największego w zaborze rosyjskim rynku”. Profesor wracał wtedy do rzeczywistości i z zacietrzewionego sklerotyka zamieniał się błyskawicznie w jowialnego staruszka.

 

Kolejny z zaproszonych gości, Baron Grodzieński pojawił się w życiu pani Branieckiej kilka miesięcy temu. Z miejsca wkradł się w jej łaski i zawładnął kochliwym sercem hrabiny. Złośliwi nie omieszkali połączyć tego nagłego afektu z bankructwem barona, jego skłonnością do hazardu i słabością do mocnego alkoholu. Hrabina nazywała go pieszczotliwie Dyziem a w bardziej intymnych sytuacjach swoim Fifulkiem. Baron odwzajemniał się hrabinie tkliwym: kochana żabciu, słodka pralinko, myszko. Owo gruchanie tych dwojga gołąbków zmąciła dopiero nagła fascynacja hrabiny kapitanem Winner-Kreutzem. Carsko-królewski oficer przybył do mieszkania pani Branieckiej na zaproszenie pana Mariańskiego, słynnego lwowskiego bankiera i finansisty, wieloletniego przyjaciela domu. Pan Mariański obracający na co dzień ogromną fortuną i majątkiem większości obywateli Galicji, w życiu prywatnym niczym szczególnym się nie wyróżniał. Jego pozbawiona wyrazu, szara twarz i matowe, mętne spojrzenie sugerowały wręcz przy pierwszym kontakcie, iż ma się do czynienia z przedsiębiorcą pogrzebowym albo szatniarzem w teatrze a nie światowej sławy bankierem.

 

Każda z tych postaci otaczała teraz kapitana Winner-Kreutza w zniecierpliwieniu oczekując kolejnej fascynującej historii. Oficer stał oparty o kominek i lekko przymrużywszy oczy delektował się jego ciepłem. Podkręcał przy tym wąsa i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Zapewne pragnął uraczyć towarzystwo opowieścią jeszcze bardziej niesamowitą niż ta, która kilka chwil wcześniej wprawiła hrabinę w stan egzaltacji.

 

– Dobrze – powiedział swoim niskim basem– Opowiem państwu o swoim spotkaniu z Golgorothem.

 

Zapadła cisza. Kapitan potrafił budować napięcie do tego stopnia że, mimo iż większość z nas kompletnie nie zdawała sobie sprawy z tego, kim lub czym jest ów Golgoroth sam dźwięk tego słowa wywołał ciarki na plecach niektórych ze zgromadzonych w salonie osób a hrabina nawet cichutko pisnęła przylegając nagle do ramienia swojego Dyzia.

 

– Spotkał pan Golgorotha? – zdziwił się głośno profesor Grot-Małecki– Przecież to niemożliwe. Ta postać nie istnieje naprawdę. To bóstwo a właściwie obrzydliwy, przypominający żabę stwór czczony przez prymitywne ludy gdzieś w Afryce albo Azji i ma niewiele wspólnego ze światem realnym. Równie dobrze mógłby pan powiedzieć, że się spotkał z Odynem na tęgiej popijawie gdzieś na dalekiej północy albo, że od Hermesa pan sandały na drogę pożyczył żeby się nie spóźnić na dzisiejsze spotkanie.

 

Chrząknąłem trzy razy żeby przywołać staruszka do porządku. Znałem ten ton i wiedziałem, że tym razem opowieść kapitana nie przypadnie profesorowi do gustu.

 

– I tu się pan myli szanowny profesorze – kapitan nie pozwolił się zbić z tropu – Golgoroth istnieje. I ma się dobrze. A właściwie miał się dobrze dopóki nie spotkał na swojej drodze mnie, oficera cesarsko-królewskiej armii, kapitana Joachima Baltazara Winner-Kreutza.

Koniec

Komentarze

Przecinków tu i ówdzie brak, i to całkiem sporo.

Przynajmniej dwa razy jest chwile zamiast chwilę.

Kieliszek raczej się odstawia niż odkłada, bo niby co, na boku go położył?

Zdarzają się dodatkowe spacje gdzie ich być nie powinno, ale rekompensuje to ich brak w innych miejscach (na przykład przy myślnikach).

Mam mieszane uczucia co do "zamrowienia się dreszczem".

Do tego nieprawidłowość w zapisie dialogów - kiedy w dialog jest wtrącenie, w 99,99% winno być zakończone kropką.

Nieczęsto łącznie.

Twarz płonie rumieńcem, a nie płynie.

Coraz bardziej rozpromieniona, szczęśliwa i uśmiechnięta. "Szczęśliwsza" do tego zestawu nie pasuje.

 

Fabuła - niewiele póki co wnosi.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

drobiazgi...

za rumieniec, zmrowienie, i szczęsliwszą - dzięki

co do kieliszka , odłożyć jest jak najbardziej poprawnie...odstawić kieliszek mówi sie raczej w kontekscie odwyku alkoholowego

niejedno dziewczęce ramie zamrowiło się dreszczem - wydaje mi się, że dreszcz z mrowieniem nie ma nic wspólnego.

 

Heniu. Spraw no się szybko z kolejną butelką koniaku, bo gościom zasycha powoli w gardłach. - raczej Henryku. W tamtych czasach takie spoufalanie się ze służbą, szczególnie podczas spotkań arystokracji, nie byłoby dobrze odebrane.

Poza tym zauważyłem kilka literówek (zjadasz ogonki) oraz sporo brakujących przecinków. Ale tego nie będę wypisywał.

Opowiadanie jest napisane - w mojej opinii - ciekawym językiem. Ale na razie to wszystko, bo zanim historia na dobre się zaczęła, to nastąpił jej koniec.

Pozdrawiam

Mastiff

W kwestii kieliszka racja po stronie joseheim

Byłbyś uprzejmy, Autorze, zrobić porządek z przecinkami, spacjami, dialogami?

Po cholerę dzielić tekst na 2 części i wrzucać je tego samego dnia, jeśli spokojnie można zamieścić go jako całość?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

a w czym to przeszkadza?

autor chciał sobie podzielić to sobie podzilił.

Zaśmiecanie portalu? To, że właściwie nie wiem czy mam komentować całość tekstu pod drugą częścią, czy ocenić tą nudnawą salonową scenkę z części pierwszej tu, a resztę tam?
Jak masz całe opowiadanie nie przekraczające limitu znaków to wrzucaj nie dzieląc go na części, inaczej to czysty bezsens. No i mało kto będzie Cię czytał.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka