
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Dlaczego tak późno?
Zaskoczona dziewczyna odwróciła się. Mówiła nerwowo, łamiącym się głosem.
– Nie rozumiem, Panie. Zawsze jestem o tej samej godzinie. Zawsze o 5.30.
Niespełna pięćdziesięcioletni, wysoki, szczupły mężczyzna o ostrych rysach twarzy uniósł nieco głowę. Spoglądał oschłym, zimnym wzrokiem na młodą dziewczynę z koszem pieczywa.
– Mylisz się. Zawsze była godzina 5.30., a teraz jest 5.40. Nie dostrzegasz tej różnicy?
– Bardzo przepraszam. To pewnie przez tę pogodę, tak mocno wieje, że aż strach wyjść …
– Pogoda nie ma tu nic do rzeczy! Powinnaś wiedzieć, że ja nie toleruję spóźnień! Nie przyjmuję do wiadomości żadnych wymówek, których tyle słyszę wokół! Chore dziecko czy zaspy na drodze nie są żadnym usprawiedliwieniem! Czy rozumiesz, co do ciebie mówię ?
– Tak, Proszę Pana. Przepraszam. Przepraszam najmocniej. Będę wstawała wcześniej.
Dziewczyna ukłoniła się przepraszająco i niemal biegiem ruszyła w stronę kuchni. Po drodze minęła młodą kobietę w stroju pokojówki.
– Wieczorem nie przyjdę. Piotruś jest chory…
– Porozmawiamy później. Pospiesz się, Pan Weitzacker zawsze przychodzi przed czasem!
– Wiem, wiem. Już biegnę. Znowu ta owsianka i smażone kiełbaski…
Szła szybko ciemnym, wąskim korytarzem oświetlonym dwiema lampami naftowymi. Tuż przed końcem korytarza skręciła w lewo i znalazła się w pomieszczeniu przesyconym wonią aromatycznych przypraw i wędzonych kiełbas. Na stole kucharka kroiła wędliny i nakładała masło z dużej, głębokiej bani.
– Stało się coś? Jesteś cała rozdygotana…
– To przez tę pogodę. Tak strasznie wieje, pół nocy nie spałam. Boję się sztormu. No i spotkałam… wiesz kogo.
– Spotkałaś go? – powiedziała szeptem, rozglądając się wokół. -To miałaś pecha. Współczuję tobie.
– Jego nie sposób ominąć. Jest wszędzie i widzi wszystko.
– Tak, to prawda. Na samą myśl, że mogłabym się spóźnić, ściska mnie w żołądku. Aha – słyszałam, że …
Kucharka zawiesiła głos i rozejrzała się uważnie. Zrobiła trzy kroki i wysunęła głowę na korytarz, po czym wróciła i szeptem powiedziała do ucha dziewczyny.
– … słyszałam, że mają do nas przyjechać ważni goście. Z Breslau.
– Z samego Wrocławia? To może dlatego wszyscy są tacy podenerwowani.
– To jakaś arystokratyczna rodzina. Przyjadą na krótko, dwa albo trzy dni. Tylko dlaczego w taką pogodę? No idź już, zanieś śniadanie do salonu. Zaraz przyjdzie Pan Weitzacker.
Dziewczyna wzięła pieczywo i ruszyła w kierunku końca korytarza. Nacisnęła klamkę i otworzyła delikatnie ciemne, orzechowe drzwi, za którymi roztaczał się przestronny salon.
Pomieszczenie było puste. Wewnątrz, na jedenastu solidnych stołach, stały naftowe lampy. Dziewczyna odłożyła kosz i przy pomocy małego drewienka sprawnie przeniosła ogień z lampy na korytarzu i zapaliła lampę przy drzwiach, po czym przeszła dalej i zapaliła kolejne trzy lampy rozświetlające salon. Następnie chwyciła kosz i podeszła do stołu przy oknie. Wyjęła z kosza kilka bułek i trzy kromki ciemnego chleba, a po prawej stronie ustawiła talerzyk z masłem. Szybkim krokiem podeszła do kredensu pod ścianą i wyjęła porcelanowe talerze i połyskujące sztućce, które rozstawiła na stole. Przez moment usiłowała dostrzec cokolwiek za oknem, jednak poza ciemnoszarą kotarą spowijającą okolicę nie mogła niczego wypatrzeć. Odwróciła się i wychodząc z salonu napotkała pierwszego gościa.
– Dzień dobry! Już idę po owsiankę!
– Guten Morgen Agnieszko! Miło Ciebie zobaczyć !
Trzydziestokilkuletni szczupły mężczyzna z długimi bokobrodami i wyłupiastymi oczyma uśmiechnął się w sposób, który trudno było uznać za szczery i prostoduszny. W świetle naftowych lamp jego postać wydawała się dłuższa i bardziej mroczna, a staroświecki surdut sprawiał wrażenie wyjętego z otchłani mroku.
Dziewczyna podbiegła do kuchni i z wazą owsianki wróciła po chwili do stołu pod oknem.
– Mam nadzieję, że spał Pan spokojnie. Pogoda jest taka fatalna, ten wiatr…
– Jest styczeń, czegóż można się spodziewać w styczniu? To nie czas na spacery i morskie kąpiele.
– Tak, ma Pan rację. Dla Pana zapewne taka pogoda nie ma większego znaczenia?
– Wprost przeciwnie, Agnieszko. Ma znaczenie – i to duże. Ja uwielbiam deszcz, wichury i morskie sztormy. To syci moją naturę i rozpala płomień natchnienia! Czuję, że wkrótce pozwolę światu zapoznać się z głębią mego talentu!
– O tak, z pewnością! Pana wiersze są takie… niezwykłe… takie… prawie romantyczne!
– O nie! To nie romantyzm, to krzyk rozpaczy! To trwoga przemijania, to cierpienia skołatanego serca, to ból tęsknoty i pragnienie wieczności! Mam wrażenie, że tutaj jestem bliski uchwycenia metafizyki bytu, tej ulotnej chwili z pogranicza życia i śmierci… O tak, w tej scenerii łatwiej o uchwycenie ciemnej strony i poznanie tajemnicy wiecznej nocy …
– Proszę, niech Pan tak nie mówi! Życie jest tak piękne, nie warto mówić o …
– O czym? Wypowiedz to Agnieszko! O czym nie warto mówić? Masz na myśli… śmierć?
– Tak… To jak wywoływanie wilka z lasu. Nie ma potrzeby mówić o tym.
– Mówić nie, ale pisać – tak! Śmierć jest bramą wieczności, jest kluczem życia pełnego, pozbawionego ziemskich ograniczeń i pospolitych, plebejskich ułomności. Teraz jestem już tego pewien. Czyż samo w sobie nie jest to wystarczająco pociągające? Zwycięstwo woli trwania nad kajdanami fizycznej cielesności! Dominacja niezniszczalnej duszy nad rozkładającym się ciałem! Tak, życie po śmierci jest zdecydowanie ciekawszym tematem niż te ckliwe, pożałowania godne dramaty miłosne! To takie prymitywne… takie… plebejskie!
– Nie jestem tak mądra jak Pan, Panie Weitzacker. Z pewnością zostanie Pan słynnym poetą. Proszę już jeść, owsianka wystygnie!
– Jutro przyniosę nowy wiersz! Ujrzysz w nim coś więcej, coś na kształt mojego … testamentu… Ty przeczytasz go pierwsza!
Wychodząc podkręciła płomień lampy i przeszła do kuchni.
– Pan Weitzacker jest taki dziwny… Trochę się go boję, jest niby bardzo miły, uśmiecha się do mnie, prawi komplementy, ale jego spojrzenie… Sama nie wiem, co w nim siedzi. Wstaje o zmroku a potem zamyka się w swoim pokoju – czy to jest normalne? Co można robić przez cały dzień w pokoju? Ja bym chyba zwariowała. I te jego wiersze… Okropne!!
– To dziwak i odludek , ale to nasz stały gość. No i tylko z tobą rozmawia. Może się w tobie zakochał?
– Nie strasz mnie!
– No nie wiem… Jednak dzięki takim jak on mamy pracę. Nie wiem czy ma talent, ale jeśli chce być poetą to niech sobie pisze te swoje wiersze i wzdycha do ciebie… To przecież nie jest groźne! Najważniejsze, że ma pieniądze i chce je wydać właśnie u nas.
– Wydaje je już od pół roku. Czy on nie ma swojego domu?
– Miał, ale ponoć sprzedał. Żalił się, że nie mógł tam znaleźć natchnienia. Czasami wyjeżdża na kilka dni, ale zaraz wraca do nas. Cóż, dziwaków nigdzie nie brakuje…
– Dobrze chociaż, że państwo Muller i Pan Leibnitz z żoną są normalni. Śpią długo, trochę pospacerują i prawie na nic nie narzekają. No i są bogaci.
– Tak, bankierzy i handlowcy mają pieniądze, ale nie maja zdrowia. Przyjeżdżają na tydzień albo dwa, jednak ich dzieciaki szybko się nudzą i chcą wracać. Zwłaszcza teraz, zimą. Na szczęście na ich miejsce przyjeżdżają nowi.
– Właśnie! Wczoraj wieczorem widziałam jakąś elegancką damę w futrze! Kto to?
– To hrabina Klimetzcka. Przyjechała z Posen . Słyszałaś coś o niej? Ty przecież też stamtąd pochodzisz, prawda Agnieszko?
– Z Poznania? Tak, to moje rodzinne miasto. Ale o niej nic nie słyszałam.
– Przyjechała sama, to dziwne. Zastanawiam się też, po co ci arystokraci z Breslau przyjeżdżają akurat teraz, w środku zimy? Nie rozumiem tych bogaczy.
– Kiedy przyjeżdżają? Dzisiaj?
– Tak, będą na obiedzie. Tak mi…
Kucharka przerwała w pół słowa. W drzwiach stał właściciel hotelu. Jego kamienny wyraz twarzy wydawał się nie zdradzać śladów złości, ale drgające policzki mówiły co innego. Dobitnie wypowiadane słowa przeszywały obie kobiety na wskroś.
– Pan Weitzacker czeka na śniadanie. Czy mam powtórzyć?! Czy zamiast plotkować możecie wreszcie zabrać się do roboty?!
Kucharka trzęsącymi się rękoma nakładała gorące kiełbaski na talerz.
– Najmocniej przepraszam, to moja wina. To moja wina. Agnieszko – idź już…
Hieronimus van der Boldt stanął nieco z boku, przepuszczając dziewczynę. Po jej wyjściu zrobił trzy kroki do przodu i stanął tuż obok kucharki, pochylając głowę.
– Nie toleruję niedbalstwa, próżniactwa i braku dyskrecji! To nie zawszony, wiejski jarmark, do którego zawsze możesz wrócić, jeśli nie potrafisz dostosować się do moich zasad! Wszyscy muszą je zaakceptować – albo żegnają się z pracą w tym hotelu. Sądzisz, że dla ciebie zrobię wyjątek?
Przerażona kucharka miała łzy w oczach. Hieronimus wyprostował się.
– Około południa oczekuję ważnych gości. – cedził każde słowo, podkreślając ich znaczenie. – To arystokracja, bardzo wpływowa. Będą tylko jeden, może dwa dni, ale sposób, w jaki ich przyjmiemy, będzie decydował o przyszłości całego hotelu. Ich opinia albo ugruntuje naszą pozycję, albo zepchnie do rangi taniego pensjonatu. Dlatego też oczekuję największego zaangażowania. Największego! Czy wyraziłem się jasno?
Kucharka stała niemal na baczność, nerwowo poprawiając fałdy fartucha.
– Tak, proszę Pana. Obiecuję! Zrobię wszystko jak najlepiej. Razem zrobimy. – mówiąc to spojrzała na wchodzącą Agnieszkę.
Hieronimus van der Boldt obrócił głowę. Agnieszce wydawało się, że jego głowa funkcjonuje niemal niezależnie od reszty tułowia, potrafiąc wykonać pełen obrót wokół reszty ciała.
– Wasza przyszłość spoczywa w waszych rękach. Macie pracować perfekcyjnie. Rozumiecie znaczenie tego słowa?
– Zrobimy wszystko, będzie pan z nas zadowolony! Wszystko zrobimy najlepiej jak potrafimy, proszę pana! Ale… tyle gości naraz, czy Agnieszka zdąży z podawaniem obiadu?
Mężczyzna przechylił lekko głowę, świdrując dziewczynę ostrym wzrokiem.
– Zdąży. Musi zdążyć. Poza tym będzie miała pomoc. Za chwilę przyjdzie Martha. Ona wie, co ma robić.
Odwrócił głowę kierując spojrzenie na wnętrze kuchni.
– Nic nie może być zdane na dzieło przypadku. Wszystko, absolutnie wszystko ma być ułożone perfekcyjnie! Już wcześniej zamówiłem u dostawcy świeże węgorze, łososie i dwa indyki, poza tym mamy jeszcze kaczki i dorsze w piwnicy. Na deser ciasto z malinami i pudding czekoladowy. Sprawdź czy coś brakuje i daj mi listę – dostawca będzie tutaj o dziewiątej. To wystarczająco długi okres czasu, by przygotować obiad na 14.00. Macie jakieś pytania?
Obie kobiety zaprzeczyły.
– Jeśli nie – to do pracy!
Wyszedł niemal bezszelestnie. Po chwili kolejny podmuch wiatru złamał konar jakiegoś drzewa. Przetaczające się przez podwórze gałęzie uderzyły w puste cynowe wiadro, stojące na obramowaniu studni. Łoskot przetaczanego po brukowanym dziedzińcu wiadra rozniósł się echem po całym hotelu.
– Będzie sztorm, jak nic będzie wielki sztorm. Wiatr przybiera na sile. Bierzmy się do pracy.
– Tak, wiatr jest coraz silniejszy. Już w nocy nie mogłam spać, bolała mnie głowa, a teraz jest chyba coraz gorzej… – Agnieszka wzdrygnęła się na odgłos wiatru naginającego konary drzew. – Powiedział, że Martha przyjdzie mi pomagać? Będzie roznosić potrawy razem ze mną?
– Co w tym dziwnego? Jest ślepo zakochana w Marcku, jej też zależy na hotelu. Kiedyś zostanie jego właścicielką.
– No tak, ale ona to taka wytworna dziewczyna z dobrego domu … Jest wyjątkowo ładna.
– Jest zaradna i pracowita, to prawda, poza tym rzeczywiście żyje tym domem. Nawet teraz, jak nie ma Marcka, przychodzi niemal codziennie i pomaga we wszystkim.
– Ale Pan Hieronimus… – Agnieszka zniżyła ton głosu i rozejrzała się bojaźliwie wokół. – Pan Hieronimus chyba jej nie lubi. Traktuje ją tak oschle, nawet gorzej niż mnie. Dlaczego ona pozwala sobie na to? Przecież nie musi pracować! Jest wykształcona i ma bogatego ojca!
– Ale jest zakochana w Marcku, a on nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. Oboje chcą tutaj zamieszkać. Marck zawsze powtarza, że ten hotel to jego dom na wieki. Uwielbia to miejsce i dlatego robi wszystko, co każe mu stryj.
– Nawet jeśli traktuje go tak samo, jak pozostałych pracowników? Teraz wysłał go w podróż, a przecież wiedział, że Martha specjalnie dla niego przyjechała aż z Berlina. Są zakochani, a nigdy nie mają czasu dla siebie. Czy Pan Hieronimus nigdy nie był zakochany?
– Chyba nie. On jest taki zimny, prawie jak nasz cesarz.
– O! Słyszę jakieś kroki! Chyba idzie Pan Leibnitz z żoną!
Miarowe uderzenia drewnianej laski rozlegały się coraz bliżej.
– Idź i otwórz drzwi! Ja przygotuję śniadanie.
Agnieszka podbiegła do drzwi. Otworzyła je w momencie, gdy zbliżał się do nich starszy, niski mężczyzna, utykający na lewą nogę. Tuż za nim szła dostojnym krokiem korpulentna kobieta z małym kapeluszem na głowie.
– Dzień Dobry! Witam Państwa serdecznie! Jaki piękny kapelusz!
Salomon Leibnitz z uznaniem pokiwał głową.
– Zawsze to powtarzam: szacunek to podstawa w handlu! Jak okazujesz szacunek, to zawsze na tym zyskasz. Zawsze!
– Ależ mój drogi ! – Judith Leibnitz obrzuciła jadalnię krótkim spojrzeniem. – Tutaj niczym się nie handluje! To tylko hotel!
– Mylisz się. Wszystko jest handlem. Zawsze coś kupujesz i sprzedajesz.
Podszedł do stołu pod oknem i odsunął krzesło.
– A ten poeta już jadł? Chciałem z nim porozmawiać.
– Tak. On zawsze przychodzi punktualnie o 6.00. Zjadł szybko i poszedł do swego pokoju.
– Całe dnie siedzi i pisze. Z czego on żyje? Przecież nie z tych wierszy…
– Trudno mi się wypowiadać. To dobry i bardzo taktowny gość. Zawsze jest zadowolony.
– Zadowolony? Z czego? Przecież on całe dnie siedzi samotnie w swoim pokoju i z nikim się nie widuje! To dziwak!
– To poeta. Wszyscy poeci są trochę odmienni.
Gdzieś na górze dało się usłyszeć hałas uderzającej futryny okiennej i tłukącego szkła. Pani Leibnitz poruszyła się nerwowo.
– Idzie sztorm. Nie lubię burzy. Już od dziecka bałam się burzy.
– Tak, wiatr jest coraz większy. Może jednak jakoś przejdzie? Podać dla Pani kawę, a dla Pana kakao, tak jak wczoraj?
– Tak. Przynieś też dla żony coś na uspokojenie, a dla mnie kieliszek koniaku. No i na śniadanie chcę jajecznicę z dwóch jaj. Koniecznie na bekonie!
Oboje usiedli i zatopili się w żywej rozmowie. Kończyli śniadanie, gdy do jadalni weszła kolejna osoba. Szła wolnym, majestatycznym krokiem, trzymając w dłoni jakąś figurkę.
– Witam Państwa. Czy obsługa ma dzisiaj wolne?
Salomon Leibnitz uniósł głowę znad talerza i bystrym wzrokiem ogarnął kobietę. Miała brązowe włosy i była wysoka, to dostrzegł natychmiast. Elegancki szal z ptasich piór był sporo wart, a długa suknia z drogiego materiału była uszyta przez najlepszego krawca.
– Szanowna Pani nie będzie długo czekała. Tutejsza służba jest bardzo akuratna.
Dama zatrzymała się.
– Akuratna? Co ma Pan na myśli? Nie znam takiego określenia.
– Mam na myśli… dokładna. Właśnie tak – dokładna. Robią wszystko w odpowiednim czasie.
– W takim razie inaczej rozumiemy znaczenie pojęcia „dokładna”. Dla mnie brak kelnera podczas śniadania to lekceważenie swoich obowiązków. Ja tego nie toleruję.
Salomon Leibnitz wstał, podpierając się rękoma o brzeg stołu.
– A z kim mam przyjemność? Jestem Salomon Leibnitz , a to moja żona Judith.
Kobieta dostrzegła wchodzącą Agnieszkę. Poczekała aż ta odsunie jej nieco krzesło, po czym uniosła wyżej głowę i powiedziała do niej:
– Proszę mnie przedstawić. Nie zwykłam tego robić sama.
Agnieszka ukłoniła się, po czym nieco teatralnym głosem oznajmiła:
– Hrabina Anna Klimetzcka z Poznania.
– Z Poznania? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć…
Uwaga rzucona przez Salomona Leibnitza dotknęła kobietę. Wydęła nieco wargi, okazując złość.
– Nie odpowiadam za braki w Pana edukacji. Ta ułomność staje się nieznośnie pospolita.
– Miałem na myśli to, że bywam często w interesach w Posen, a nigdy Pani nie spotkałem.
– Widocznie nie bywa Pan na salonach.
Salomon Leibnitz poczerwieniał.
– Myli się Pani! Jestem uznanym kupcem i odwiedzam wiele salonów!
– Te, w których ja bywam, stosują zasady selekcji. Bywają w nich tylko dystyngowani ludzie z wyższych sfer. Doprawdy trudno, żebyśmy się w nich spotkali.
Judith Leibnitz aż podskoczyła na krześle – Salomon Leibnitz uderzył zaciśniętą pięścią w stół.
– Nie toleruję braku szacunku! Pani jest arogancka i bezczelna!
Hrabina Klimetzcka obrzuciła kupca spojrzeniem pełnym wyższości.
– Skończyłam rozmowę z panem. Żegnam.
Trzęsący się ze złości Salomon Leibnitz wstał zadziwiająco szybko i skierował w stronę wyjścia. Po chwili jednak zatrzymał się przy drzwiach.
– Pożałuje Pani! Odpłacę pięknym za nadobne! Ja mam wiele kontaktów! Wszyscy dowiedzą się prawdy o Pani! Pani coś ukrywa, jestem tego pewien! Ja znam się na ludziach! Dowiem się o Pani wszystkiego i przekażę odpowiednim osobom!
Nagle twarz hrabiny zaczerwieniła się.
– Nie pozwolę, by ktoś szargał moje imię i psuł mi opinię! Pan jesteś nikim!
Zdenerwowany Salomon Leibnitz odepchnął gwałtownie drzwi, uderzając nimi w wyrośniętego, chudego chłopca. Idąca za nim szczupła kobieta z obfitym biustem zaprotestowała.
– Proszę uważać, panie Leibnitz! Uderzył pan mojego syna!
– Najmocniej przepraszam, pani Muller! To ze zdenerwowania. Ta kobieta jest arogancka i podła!
– Uspokój się, mój drogi! Twoje zdrowie jest najważniejsze! Nie denerwuj się! – Judith Leibnitz chwyciła męża za prawą dłoń. – Proszę wybaczyć mojemu mężowi, ta pogoda, ten wiatr, to wszystko działa tak depresyjnie…
– Okazywanie emocji jest przejawem słabości. Należy zachować spokój w każdej sytuacji. Musi pan panować nad sobą!
Z mroku korytarza wyłonił się kościsty mężczyzna z niewielkim, angielskim kapeluszem. Szedł trzymając za rękę dziesięcioletnią dziewczynkę.
– Tak, ma pan rację, panie Muller. Jednak ta kobieta potrafi wyprowadzić z równowagi. Ona mnie obraziła!
– Nie wątpię, widząc pana reakcję. Należało odpowiedzieć, zachowując jednakże spokój. Okazywanie emocji nie wróży niczego dobrego w biznesie. A na zemstę zawsze można poczekać.
– O czym mówisz, kochanie? Przecież ty nigdy nie zniżasz się do poziomu pogardy i zemsty! To do Ciebie niepodobne, Gerd. To kłóciłoby się z Twoim opanowaniem i z Twoją pozycją!
– Ja nie mówiłem o sobie, moja droga. Ta uwaga odnosiła się do … kogoś innego. Nie czas o tym mówić. Chodźmy na śniadanie.
Gerd Muller w towarzystwie żony i dwójki dzieci wszedł do salonu. Spojrzał uważnie na siedzącą kobietę, skłonił lekko głowę i podszedł do stojącego nieopodal stołu. Po chwili podeszła do nich Agnieszka z dzbankiem gorącej kawy.
– Już podaję śniadanie. Obiad będzie dzisiaj nieco później, musieliśmy przesunąć o godzinę.
– Dlaczego? Co jest tego powodem?
– Najmocniej przepraszam, ale … to wyjątkowa sytuacja. Przyjeżdża do nas baron Holfeld z żoną i osobistym asystentem, a z powodu złych warunków ich pociąg ma opóźnienie. Przed chwilą otrzymaliśmy depeszę.
– Baron Ervin von Holfeld tutaj?
– Tak, to wyjątkowe zdarzenie i stąd ta zmiana. Wszyscy goście są dla nas bardzo ważni, ale obecność barona Holfelda … sami Państwo rozumieją…
– Tak, oczywiście, nie widzę żadnego problemu! Najbliższy przyjaciel cesarza Wilhelma w takim miejscu… Kto by pomyślał… Ciekawe, co go tutaj sprowadza. Może…
– Może pragnie chwili wytchnienia. Jeśli przyjeżdża to raczej nie po to, by go nagabywać. Niech każdy zajmie się sobą.
Cała rodzina bankiera odwróciła się w stronę hrabiny Klimetzckiej.
– Co Pani sugeruje?
Dama odłożyła trzymaną w ręku figurkę i prawą dłonią sięgnęła po filiżankę kawy.
– Nic poza tym, że należy być powściągliwym w okazywaniu zainteresowań. Baron Holfeld zapewne pragnie … spokoju.
– Czy zna Pani na tyle barona, by mówić o jego potrzebach?
Hrabina spokojnie wypiła łyk kawy.
– Powiedziałam dokładnie to, co chciałam powiedzieć. Proszę mnie nie nękać pytaniami.
Agnieszka dygnęła i pobiegła do kuchni. Wróciła po chwili z pieczywem i dzbankiem kawy.
Gerd Muller zajęty rozmową z dziećmi uważnie obserwował hrabinę. Po chwili przeniósł wzrok na żonę, znacząco kiwając głową.
– Kiedy przypłynie statek z Lubeki? Powinien być dzisiaj, ale z powodu sztormu zapewne są jakieś opóźnienia?
– Nie wiem, Panie Muller. My także oczekujemy tego statku, ma nim przypłynąć bratanek Pana Hieronimusa, Marck. Wszyscy się o niego martwimy, taka straszna wichura, a jego jeszcze nie ma. Mamy nadzieję, że nic złego się nie stanie…
Oślepiająca błyskawica rozerwała mrok poranka. Towarzyszący jej grzmot wzbudził dreszcze strachu. Agnieszka odruchowo przeżegnała się.
– Mam nadzieję, że nie powiedziałam tego w złej chwili. Boże, co się dzieje?
– To tylko burza. Zachowujesz się, jakbyś pierwszy raz w życiu przeżyła sztorm. Lepiej przynieś śniadanie Pani hrabinie i Państwu Muller.
W otwartych drzwiach salonu stał Hieronimus van der Boldt. Agnieszka natychmiast odwróciła się i pobiegła w stronę kuchni.
– Nie ma się czego obawiać – nad morzem sztormy to zjawisko normalne. A statek z Lubeki powinien przypłynąć dzisiaj po południu.
– To dobrze, oczekuję ważnej przesyłki. Zatem – nie ma żadnego niebezpieczeństwa?
– Żadnego, Pani hrabino. Tym statkiem przypłynie również mój bratanek Marck. On doskonale zna wejście do portu.
– Uspokoił mnie pan. Ufam, że pańska niezachwiana pewność znajduje oparcie w realnych przesłankach, a nie tylko pobożnych życzeniach.
Hieronimus van der Boldt wyprostował się jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.
– To Bałtyk, hrabino. Prawdziwe sztormy są nad Morzem Północnym.
Kobieta przekrzywiła głowę w stronę okna. Po chwili odpowiedziała spokojnym głosem znamionującym siłę i pewność siebie.
– Myli się pan. Prawdziwe sztormy są w Azji. Tylko tam nie można zapanować nad żywiołem. Można wiele, ale potęgi żywiołu nie da się poskromić. Chociaż ten wiatr przypomina mi…
Hrabina zamilkła wsłuchując się w coraz potężniejsze uderzenia fal w nadbrzeżną skarpę.
– Co takiego? Co Pani przypomina ten wiatr? – żona Gerda Mullera sprawiała wrażenie coraz bardziej przestraszonej.
– Przypomina mi pewne wydarzenie, o którym nie chciałabym wspominać. To … odległa historia.
– Jest Pani bardzo tajemnicza. Czy mamy się bać?
– Każdy z nas nosi w sobie jakąś tajemnicę, droga pani. Ale to nie czas i miejsce na dywagacje…
W tym momencie Agnieszka uchyliła drzwi wnosząc jajecznicę i smażone kiełbaski.
– Bardzo proszę! Za chwilę przyniosę wędzonego łososia i sandacza w galarecie. Przynieś jeszcze kawy?
Hrabina skinęła głową.
– Usłyszałam, że obiad jest przesunięty na godzinę 15.00. Czy … to oznacza jakieś problemy?
– To tylko opóźnienie pociągu, Pani hrabino. Oczekuję ważnych gości.
– Wiem. Proszę zadbać o wszystko, to bardzo ważne. Ważniejsze, niż pan sądzi.
Rodzina bankiera i Hieronimus van der Boldt spoglądali na hrabinę, trzymającą ponownie w dłoni małą figurkę. Po chwili właściciel hotelu wyszedł szybkim krokiem.
– Nosi Pani talizman? Przynosi szczęście? – Gerd Muller odłożył widelec i dotknął czoła. Sprawiał wrażenie zmęczonego i coraz bardziej zdenerwowanego.
– To pamiątka. Bardzo użyteczna.
– Widziałem gdzieś podobne. Ale ja nie wierzę w żadne amulety.
– Nie docenia pan Wschodu. Tam wiele mogłoby pana zaskoczyć.
– Już raz zaskoczyło, czternaście lat temu. Mój kuzyn zginął w Szanghaju. To banda dzikusów, nie ludzie!
– Tak, wtedy zginęło wiele osób. Bardzo łatwo wywołać tragedię.
– Wszystko przez brak stanowczości! Porządek i dyscyplina nauczą pokory każdego, nawet chińskiego dzikusa! Pobłażliwość jest oznaka słabości, a to zawsze prowadzi do zguby!
– Uspokój się mój drogi! Nie denerwuj się! Zawsze jesteś taki opanowany, niepotrzebnie się denerwujesz. Wszystko przez tę pogodę. Ten wiatr jest straszny!
Gerd Muller położył dłonie na stole. Nie potrafił się uspokoić, na czole pojawiły się kropelki potu.
– W Europie też robi się niebezpiecznie. Potrzebna jest siła i stanowczość, w przeciwnym razie nie zapanujemy nad wydarzeniami. Ktoś tym wszystkim steruje, komuś zależy na wywołaniu chaosu i destabilizacji! Silna jednostka musi wziąć odpowiedzialność za los narodu! W obliczu zagrożenia naród musi być zjednoczony!
Hrabina skinęła dłonią na Agnieszkę.
– Przyszłość jest zagadką. Każdy chce ją poznać, ale nikt nie próbuje zrozumieć.
– Co ma Pani na myśli? – Gerd Muller wypił łyk kawy i drżącą ze zdenerwowania dłonią odłożył filiżankę.
Agnieszka odsunęła krzesło i hrabina skierowała się w stronę drzwi.
– Przyszłość. Wszyscy się jej obawiamy, niepewność targa naszymi emocjami, ale podświadomie dążymy do chaosu. Pan także. Proszę wierzyć – nie można okiełznać demonów! Raz wypuszczone będą siały terror i śmierć.
– Chyba mnie Pani nie zrozumiała!
– Zrozumiałam lepiej, niż pan sądzi. Do zobaczenia przy obiedzie.
Agnieszka wróciła do stołu hrabiny. Zabrała resztki jedzenia i zaniosła do kuchni, po czym wróciła i poprawiła nakrycie stołu.
– Życzą sobie Państwo coś jeszcze?
– Tak, proszę przynieść krople walerianowe. Nie wzięłam ich ze sobą, a teraz czuję się tak fatalnie… Położę się i nieco odpocznę, może nie będę słyszała odgłosów tej burzy. Dzieci! – zwróciła się do chłopca i dziewczynki – Zostańcie w hotelu, proszę nigdzie nie wychodzić!
– Ale co można tutaj robić? – piętnastoletni blondyn o nieco odstających uszach odezwał się po raz pierwszy tego poranka.
– Mogę was zaprowadzić do salonu na piętrze. Pan Hieronimus ma piękną kolekcję motyli, są też zdjęcia z jego podróży. Możecie sobie oglądać, albo poczytać książki o Indianach.
– Tak! Zamiast chodzić bezczynnie z kąta w kat poczytajcie książki! Czytanie książek rozwija wyobraźnię i pomaga kształtować umysł! To dobra decyzja! – Gerd Muller wytarł wewnętrzną częścią dłoni krople potu z czoła. – Źle się czuję. Pójdę się położyć, ta dziwna kobieta ma na mnie zły wpływ. To chyba jakaś … okultystka. Nie lubię takich ludzi.
– Wiesz kochanie, to samo pomyślałam. Mówiła tak dziwnie i ta figurka… Może ta burza jest spowodowana przez nią?
– Nie wygaduj takich głupot! To uwłacza rozumowi! To okultystka, to pewne. Ale burza? To nonsens! Wydaje mi się, że ona przyjechała …
Do jadalni weszła młoda, pełna werwy dziewczyna z butelką koniaku.
– Dzień dobry Państwu! Pogoda nie nastraja pozytywnie, więc pomyślałam, że kieliszek koniaku wszystkim nam poprawi humor!
Gerd Muller poczuł wyraźną ulgę na widok alkoholu.
– Tak, to doskonały pomysł. To, czego mi brakowało, to właśnie kieliszek koniaku!
– Dzień dobry Martho! Nie bałaś się iść w taką pogodę? Ta straszna wichura łamie wszystkie drzewa, mogło coś spaść na ciebie! Jesteś taka odważna! Ale dobrze, że przyszłaś!
– Nie mogłam siedzieć bezczynnie, Pani Muller. Zresztą, to tylko kawałek drogi z domu mojego wujka. A dzisiaj zostanę na noc w hotelu. Pomogę w pracy to i czas minie szybciej.
– Zostajesz z nami? To świetnie! Słyszałam, że około południa przypłynie statek z Lubeki. Może wtedy poznamy Twojego Marcka.
Elwira Muller przekrzywiła teatralnie głowę i mrugnęła okiem do męża.
Martha ustawiła 3 kieliszki i do każdego z nich nalała odrobinę koniaku.
– Boję się tego sztormu. Przy takiej pogodzie nie powinni przybijać do portu. To zbyt niebezpieczne.
– Sztormy na morzu to chyba dosyć częsta sprawa? Zawsze jest tak niebezpiecznie? My na szczęście rzadko jesteśmy nad morzem, bo chyba wpadłabym w depresję.
Pani Muller spojrzała na męża. Przez chwilę zdawał się nasłuchiwać odgłosów wzmagającego się wiatru, po czym chwycił kieliszek i wypił jego zawartość. Nie minęła chwila i sięgnął po butelkę. Nalał sobie pełen kieliszek i wypił ponownie.
– Nie poznaję Ciebie, mój drogi. Dwa kieliszki od razu?
Gerd Muller ponownie otarł pot z czoła. Odsunął krzesło i zwrócił się w stronę Agnieszki.
– Proszę zaprowadzić dzieci do salonu. Do obiadu niech czytają książki. Ja idę odpocząć, boli mnie głowa.
– Oczywiście, panie Muller. Jak pan sobie życzy.
W salonie pozostała Martha i Elwira Muller.
– Pani mąż nie wygląda najlepiej. Coś mu dolega?
– To przez burzę. On zawsze jest bardzo opanowany, ale ten okropny wiatr, ta nawałnica… Czy naprawdę to jest zwykły sztorm, jak twierdzi pan Hieronimus?
Martha wstała i podeszła do okna. Wpatrywała się w rozrywane błyskawicami szare niebo i spienione fale wdzierające się coraz głębiej w szeroką plażę. Wydawało jej się, że z każdym uderzeniem wody morze podchodzi bliżej hotelu. Stała dłuższą chwilę obserwując powoli osuwającą się skarpę.
– Nigdy nie widziałam czegoś takiego. To niesamowite… To nie jest zwykły sztorm. Wygląda jak …
– Przyszłaś pomóc, czy niepokoić naszych gości?!
Martha odwróciła się. W drzwiach salonu stał Hieronimus van der Boldt.
– Przyszłam dotrzymać towarzystwa Pani Muller.
– W takim razie teraz możesz iść do kuchni. Zaraz przyjdzie dostawca, czas zabrać się do pracy!
– Martha jest niezwykle pomocna! To szalenie pracowita dziewczyna! – Elwira Muller uznała za stosowne wziąć w obronę młodą dziewczynę szybko opuszczającą salon.
– Wszyscy w tym hotelu mają swoje obowiązki. Ja nie toleruję próżniaków. Proszę wybaczyć, ale dla nikogo nie będę czynił wyjątku.
Pani Muller westchnęła.
– No tak, rozumiem. Dyscyplina i porządek. To takie niemieckie.
– To wyznaczniki naszej kultury. Dzięki temu rozwijamy się i wzmacniamy naszą pozycję. To nas wyróżnia i decyduje o naszej sile!
– Mówi pan jak nasz cesarz.
– Dla naszego cesarza Wilhelma nie ma podziału na partie. Wszyscy jesteśmy Niemcami i wszyscy mamy obowiązki. Musimy je wykonywać bez względu na okoliczności.
– Ja nie zajmuję się polityką. Z pewnością będzie pan miał więcej okazji do rozmów po przyjeździe barona Holfelda. On doceni pańskie oddanie niemieckiej kulturze.
– Baron Holfeld to niezwykła osobowość. Pomagał układać przemówienia cesarza i często wspiera cesarza w podejmowaniu ważnych decyzji. To doprawdy niezwykły zaszczyt móc gościć barona Holfelda w naszym hotelu.
– Dlaczego jednak przyjeżdża w taką pogodę? Nie będzie miał specjalnej okazji do wypoczynku. I ten przyjazd hrabiny Klimetzckiej – to dziwna, tajemnicza kobieta. Po co ona przyjechała?
– Ja nie zadaję pytań moim gościom. Staram się robić wszystko, by byli zadowoleni i odwiedzili nas ponownie. Opinia moich gości jest dla mnie najważniejsza.
– Nie wątpię w to. Mam nadzieję … Och, co to było?! Słyszał pan?! To uderzenie?!
Oboje podbiegli do okna.
– To tylko sosna. Nie ma powodu do niepokoju. Fala podmyła skarpę i drzewo runęło na plażę.
– Ale proszę spojrzeć na morze! Jest coraz bliżej naszego hotelu! Czy nic nam nie grozi? Co będzie jak fala dotrze pod hotel? Runiemy tak jak ta sosna!
– Proszę się uspokoić, Pani Muller. Nic nam nie grozi. To tylko zwykły sztorm.
Elwira Muller dostrzegła w głosie właściciela hotelu dziwny ton. Chciała coś powiedzieć, ale ten odwrócił się i wyszedł bez słowa.
– Czy dostawca przyniósł wszystkie produkty?
Kucharka skinęła głową. Była wystraszona, trzęsły się jej ręce.
– Tak, proszę Pana. Martha odebrała wszystko i sama uregulowała należność.
– To dobrze. A gdzie jest teraz?
– Sprząta apartament na piętrze. To dla tego barona z Breslau.
– Co z obiadem? Zdążysz przygotować na czas?
– Tak, proszę Pana. Agnieszka patroszy indyki, zdążymy wszystko przygotować. Ale czy oni dojadą? Widział Pan te przewrócone drzewa? Boję się, czy hotel…
– Przestań gadać bzdury! Weź się za robotę i przestań siać defetyzm!
Kucharka opuściła nisko głowę. Hieronimus wyszedł na korytarz i skierował się w stronę wąskich drzwi wiodących na wewnętrzny dziedziniec. Zdjął z metalowego wieszaka długi, ciepły płaszcz i nacisnął klamkę.
– Wszystko przygotowane, pani Martho. Co teraz robimy?
– Która godzina, Agnieszko?
– Dochodzi 15.00. Nie ma pana Hieronimusa ani tego barona z Wrocławia.
– A goście już są?
– Tak, są wszyscy. Jest pan Weitzacker, pan Leibnitz z żoną i państwo Muller z dziećmi.
– Hrabina Klimetzcka też przyszła?
– Przyszła, ale do nikogo się nie odzywa. Siedzi samotnie przy oknie.
– Dobrze. Pójdę do nich, a ty zobacz gdzie jest pan Hieronimus. Sprawdź, czy statek z Lubeki przybił do portu. Jeśli spotkasz Marcka to powiedz, żeby przyszedł do salonu.
– A co z obiadem?
– Ja sama podam. I nigdzie nie wychodź, idź tylko na górę i zobacz, czy statek już przybił.
– Dobrze. Poszukam Pana Hieronimusa i wejdę na strych. Stamtąd dobrze widać port.
Martha otworzyła drzwi salonu.
– Bardzo Państwa przepraszam, już podaję obiad.
– Dobrze że jesteś Martho. Zaczynaliśmy się niepokoić.
– Tak. Obiad miał być punktualnie o 15.00, czy coś się stało?
– Absolutnie nic, panie Muller. Zapalę jeszcze jedną lampę, teraz tak szybko zapada zmrok.
– Czy statek z Lubeki już przypłynął? Oczekuję ważnej przesyłki.
– Nie wiem, pani hrabino. Agnieszka poszła sprawdzić. Za chwilę będziemy wiedzieć.
Martha zapaliła kolejną lampę i przeszła do kuchni.
– Wszystko już przygotowałam, wystarczy zanieść. – kucharka odsunęła, się wskazując na zastawiony stół.
– Tak, dziękuję. Czy widziałaś gdzieś pana Hieronimusa? Goście się niecierpliwią, a nie ma ani jego ani tego barona.
– Nie mam pojęcia, cały czas siedzę w kuchni. Bez przerwy słyszę tylko odgłosy tej wielkiej burzy. Czy ona się nie skończy? Jak żyję nie pamiętam takiego sztormu!
– Lepiej nie mów tego głośno, pan Hieronimus nie chce niepokoić gości. Zaniosę obiad.
Chwyciła wazę z zupą i przeszła do salonu.
– Czy wiadomo już kiedy przyjedzie baron Holfeld? – Salomon Leibnitz przerwał rozmowę z poetą. Pan Weitzacker wyjątkowo zdawał się pochłonięty rozmową, raz za razem spoglądając na samotnie siedzącą hrabinę Klimetzcką.
– Niestety, nic nie wiem. Zgodnie z ustaleniami podajemy obiad o 15.00.
– Może powinniśmy poczekać? Pan baron może poczytać to za nietakt.
– Baron Erwin von Holfeld dzisiaj do nas nie dotrze. – hrabina wypowiedziała zdanie dobitnym głosem.
Gerd Muller spojrzał znacząco na żonę. Jego wyraz twarzy zdawał się twierdzić ”a nie mówiłem?”
– Skąd Pani to wie? Czy otrzymała Pani telegram od barona?
Salomon Leibnitz zarechotał ostentacyjnie. Jego żona uśmiechnęła się, sprawdzając reakcję pozostałych osób. Udany dowcip wywołał uśmiech na twarzach wszystkich osób, jedynie Pan Weitzacker pozostał niewzruszony.
– Nie muszę otrzymywać telegramu, by wiedzieć to, czego inni nawet się nie domyślają. Nazwijmy to… „spełniającym się przeczuciem”.
– Jeśli tak, to może nam pani powie, gdzie jest właściciel hotelu? Wszędzie go pełno, a przy obiedzie go nie ma. Co teraz mówi pani przeczucie? – Salomon Leibnitz bawił się przednie, widząc spojrzenia pozostałych osób skierowane na siebie.
– Zaraz do nas przyjdzie. Ale będzie już kimś innym.
Gerd Muller chciał o coś zapytać, gdy drzwi otwarły się i wszedł Hieronimus van der Boldt.
Wszyscy umilkli. Tuż za nim weszła Agnieszka, wnosząc kolejne potrawy, jednak nikt nie był zainteresowany jedzeniem. Spojrzenia wszystkich kierowały się na właściciela hotelu. Był przemoczony, a blada zazwyczaj cera zmieniła odcień na głęboką czerwień. Ciszę przerwał dźwięk uderzającej okiennicy i brzęk tłuczonego szkła.
– Czy ta burza kiedyś się skończy? – Judith Leibnitz pochyliła głowę i obiema rękoma chwyciła się za skroń. – Dłużej tego nie zniosę. Cały czas boli mnie głowa.
– Czy statek z Lubeki już przybił do portu? I co z baronem Holfeldem? Dotrze do nas? – Gerd Muller podniósł serwetkę i delikatnym ruchem otarł kropelki potu. – Wszyscy się głęboko martwimy.
Hieronimus van der Boldt stał nieporuszony. Sprawiał wrażenie, jakby ciężar odpowiedzialności przygniótł jego wyprostowaną dotąd sylwetkę, dodając mu dodatkowo 10 lat. Mówił cicho słabym i łamiącym się głosem, pozbawionym dotychczasowej energii.
– Obawiam się, że baron Holfeld do nas nie dotrze. Być może nikt już do nas nie dotrze.
– Nie rozumiem. Co ma pan na myśli?
Elwira Muller odruchowo przygarnęła córkę do siebie. Wystraszona spoglądała na właściciela hotelu.
– Ten sztorm… Jest … tragiczny… Wszędzie leżą powyrywane drzewa, drogi są zablokowane.
– Co ze statkiem z Lubeki? Czy są jakieś wieści? Oczekuję ważnej przesyłki.
– Wiem, pani hrabino. Jednak… nie mam dobrych wieści. Latarnik… nie żyje, zmyła go fala, próbowałem dotrzeć i sam zapalić światło w latarni, ale to niemożliwe. Jest ciemno, bardzo ciemno… przy takim sztormie nie powinni wchodzić do portu. Jeśli będą próbować, mogą…
– Mój Boże, tam jest Marck! On będzie namawiał kapitana! Zrobi wszystko, żeby dotrzymać obietnicy!
Martha podbiegła do okna. Przystawiła twarz do szyby i dłońmi zakryła dopływ światła z naftowych lamp. Wpatrywała się z rozpaczą w odległą przestrzeń.
– Chciałabym wiedzieć, czy coś nam grozi. Czy dzisiejszą noc spędzimy spokojnie?
– Nic nam nie grozi, pani Leibnitz. Sztorm uszkodził skarpę, ale hotel powinien wytrzymać. To… bardzo solidny budynek.
– Budynek jest solidny, ale skarpy może wkrótce już nie być. Rano wyjeżdżamy. Pobyt tutaj jest zbyt niebezpieczny.
– My również rano wyjedziemy, panie Muller. Nie mam zamiaru czekać, aż wszystko runie. – Salomon Leibnitz uniósł nieco brodę i spojrzał z dozą arogancji na hrabinę. Ta zamknęła oczy i przyłożyła lewą dłoń do czoła.
– Jest! Widzę jakieś światło na morzu! To z pewnością Marck! On płynie do nas!
Ożywiona Martha odwróciła się. Oczy jej błyszczały gdy wskazywała dłonią na grafitowe morze.
– To Marck, jestem tego pewna! Pobiegnę do latarni i zapalę światło!
– Nie! Nie idź!
Hieronimus van der Boldt chwycił dziewczynę za rękę. Jak powiedziała hrabina, rzeczywiście nie był już tym samym człowiekiem.
– Nie idź, proszę… To… pewna śmierć… Fala zmyje każdego z pomostu! Nie chcę ciebie stracić… Proszę, zostań…
Martha pokręciła głową.
– Nie mogę zostać, gdy tam czeka Marck! On mnie potrzebuje, muszę zapalić światło w latarni! Muszę!!!
Szarpnęła ręką i pobiegła w stronę korytarza. Po chwili wszyscy usłyszeli głośne trzaśnięcie drzwiami.
– I co teraz? Będziemy siedzieć bezczynnie?
Hieronimus van der Boldt wpatrywał się otępiałym wzrokiem w stronę okna. Pozostałe osoby spojrzały na hrabinę.
– Co zatem pani proponuje, pani hrabino? – głos pana Weitzackera zabrzmiał nienaturalnie szorstko.
– Proszę zapalić lampę w każdym oknie. Jeśli tej dziewczynie nie uda się zapalić światła latarni, to może chociaż dostrzegą światła hotelu.
– Tak, musimy zapalić wszystkie lampy. Musimy zapalić wszystkie lampy… – właściciel hotelu powoli odzyskiwał wiarę w ratunek. – Może uda się ich uratować, musimy wszystkiego spróbować!
– Nie mamy tylu lamp, proszę pana.
– Mamy, Agnieszko! Weźmiemy stąd, zostawimy tylko dwie lampy, poza tym w magazynie jest cała skrzynia świeczek! Zapalimy wszystkie, w każdym oknie! Chodź ze mną, zapalimy je w każdym oknie!
Gerd Muller poczekał aż właściciel hotelu opuści salon po czym wstał i podszedł do hrabiny.
– Czy pani potrafi przewidywać przyszłość?
Hrabina Klimetzcka nie odpowiedziała. Reszta gości w milczeniu wpatrywała się w hrabinę.
– Baron Holfeld miał przyjechać specjalnie na spotkanie z panią, czyż nie tak?
– Nie rozumiem, do czego pan zmierza? Nie odpowiadam za treść pana konfabulacji.
– Otóż potrafię łączyć fakty. Jest pani hrabiną, a nikt pani nie zna. Pochodzi pani z Posen, ale pan Leibnitz nic o pani nie słyszał. Dopytywałem się, ale nawet Agnieszka, która pochodzi z tego miasta, nic o pani nie słyszała. Kim pani jest? Hrabiną, czy może…szpiegiem?
– To już szczyt impertynencji, drogi panie! Nie zniżę się do pana poziomu!
– Być może się mylę, ale równie dobrze mogę mieć rację. Kim pani jest? Rano wezwę policję, na komisariacie wszystko się wyjaśni!
– Jest pan bardziej żałosny niż śmieszny w tych swoich insynuacjach. Nie zamierzam dłużej dyskutować.
Kolejne uderzenie błyskawicy rozświetliło całą okolicę. Pan Weitzacker wstał:
„Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”.
– To nie czas na poetyckie deklamacje. Niech pan lepiej siedzi spokojnie.
– Nie mam zamiaru, panie Muller. Siedziałem cicho dostatecznie długo.
Zdziwiona Emma Muller upuściła łyżkę z wrażenia.
– Będzie pan recytował wiersze?
– Tak, droga pani.
„Aby się kochać mogło dwoje, wystarczy ich rozdzielić”. Dlaczego jednak nie możemy ich połączyć?
– Proszę nie żartować z tragedii tej dziewczyny! Ona ryzykuje życiem dla ukochanego!
– Wiem. Dlatego też mam propozycję dla pani hrabiny.
Słyszałem o pani różne rzeczy. Ponoć bywała pani na Wschodzie, ma pani jakieś talizmany, może więc są pani znane różne magiczne sztuki? Jeśli potrafi pani przewidywać przyszłość, to może potrafi pani uratować miłość tych dwojga?
– Niech pan przestanie! Mamy XX wiek, czasy zabobonu już dawno minęły!
– Panie Muller! Jeśli pani hrabina nie jest szpiegiem, to niech udowodni, że jest okultystką! Ja chętnie wezmę udział w takim seansie! Jeśli dzięki temu tych dwoje powróci do nas, to ja z przyjemnością położę głowę pod katowski topór zamiast pani hrabiny!
– Co za brednie! Pan jesteś szalony! Ta pana poezja spustoszyła panu umysł!
– Ależ mój drogi! – Emma Muller podchwyciła pomysł. – Ja także chcę mieć czyste sumienie. Jeśli możemy pomóc tym młodym, to należy wykorzystać każdą sposobność! Taki seans byłby nawet interesujący!
– Ja też tak uważam. Prawda, mój drogi? Możemy sprawdzić, co potrafi pani hrabina. Chyba, że woli iść do więzienia. Bo trafi tam, choćby za podszywanie się pod fałszywą hrabinę. – Judith Leibnitz z wyrazem tryumfu spojrzała na hrabinę.
– I ja sądzę, że warto sprawdzić, co potrafi pani hrabina. Moja żona ma rację. Weźmiemy udział w takim seansie. Jeśli tych dwoje wróci, nie będziemy wzywać policji i pani hrabina będzie mogła spokojnie odjechać. A więc, pani hrabino? Jaka jest pani decyzja?
Hrabina Klimetzcka przez chwilę jakby się wahała, po czym uniosła dumnie głowę. Mówiła tym samym, pewnym siebie głosem, z dozą wyższości.
– Już raz ostrzegałam. Nie należy budzić upiorów. Igranie z przeznaczeniem może ściągnąć śmierć. To nie są żarty! Można przewidzieć przyszłość, ale nie należy niczego zmieniać. Niczego! Nigdy nie wiemy, jak to się może skończyć.
– Czyżby się pani bała, hrabino? Czego?
– Odpowiedzialności, panie Leibnitz. Pan tego nie zrozumie.
– Pani znowu jest impertynencka! Jaka jest pani decyzja?
Hrabina wstała i skierowała się do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymała się.
– Dobrze, zgadzam się na seans. Wrócę za 5 minut.
W niemal ciemnym salonie wszyscy usiedli wokół dwóch, połączonych ze sobą stołów. Hieronimus van der Boldt umieścił ostatnie dwie naftowe lampy w oknach salonu. Podchodził do stołu, gdy dostrzegł wchodzącą hrabinę.
– Proszę uważać, jest ciemno. Proszę się odsunąć i zrobić miejsce dla hrabiny.
Pan Weitzacker przysunął się bliżej Agnieszki, lewą ręką dosuwając stojące w pobliżu krzesło.
– Proszę usiąść przy mnie. Jestem bardzo ciekaw…
Hrabina usiadła. Ustawiła na stole małą figurkę i obok postawiła ciężki, metalowy ośmiokąt wysoki na 2 cale. Nacisnęła umieszczoną pod spodem zapadkę: z pudełka wysunęła się okrągła tarcza.
– Co to takiego? Znowu jakiś talizman?
– Mój drogi – Emma Muller powstrzymała dłoń męża. – Lepiej nie dotykaj. Możesz się skaleczyć.
– Pana żona ma rację. Lepiej nie dotykać. To może pana zabić. – Hrabina chwyciła ośmiokąt i delikatnie pokręciła tarczą ozdobioną dziwnymi wzorami.
– Jaki mamy dzisiaj dzień?
– Niedziela. Dzisiaj jest niedziela, 11 stycznia 1914 roku.
– Czy to jakiś zegar? Co pani teraz robi?
Nagłe uderzenie pioruna trafiło w stare drzewo na dziedzińcu. Oślepiający błysk i huk pękającego drzewa wzbudziły dreszcze nieukrywanego strachu.
– Czy to… z pani powodu? – Emma Muller instynktownie przytuliła się do męża.
– To nie ma znaczenia! – Hieronimus van der Boldt znowu odzyskał siłę i stanowczość. – Niech Pani zrobi wszystko, by mój bratanek i Martha wrócili do hotelu! Niech Pani użyje… swojej mocy…
– Boję się… Słabo mi… – Judith Leibnitz zaczęła machać dłońmi i głośno oddychać.
– Za późno, droga pani. Hrabino – proszę uruchomić Zegar Przeznaczenia – Pan Weitzacker pochylił się, rozciągając dłonie nad ośmiobokiem. Jego twarz okolona bokobrodami wyglądała upiornie.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Mężczyzna otworzył oczy. Usiłował zebrać myśli, zrozumieć, co robi w tym właśnie miejscu i o tej porze. Usiadł na piasku i zdziwiony obracał głową, gdy nagle potężna błyskawica rozświetliła przestrzeń wokół. Szybko podniósł się, w ciemnościach i bezładnej szamotaninie poszukując miejsca, gdzie mógłby ukryć się przed nadciągającą burzą. Przez moment nasłuchiwał: wydawało mu się, że słyszy jakiś odległy głos, jakby wołanie, gdy tymczasem kolejny piorun uderzył w rosnącą nieopodal sosnę, przecinając ją wpół. W złowrogim mroku otaczającym szeroką plażę był zupełnie sam, miotane wichrem wysokie fale wdzierały się coraz głębiej w nasączony wodą drobny piasek, chwytając go za stopy i wciągając w głąb ponurego, spienionego morza.
Czuł się dziwnie, był podekscytowany. Instynktownie zaczął biec. To nie była zwykła burza, tego był pewien. Czas… dlaczego odczuwał strach jego upływu?
Chwiejąc i potykając się biegał w niewiadomym kierunku. W ciemności pozbawionej blasku księżyca zataczał się, upadał, po czym wstawał i zrywał do biegu na oślep. Nagle… dostrzegł jakiś jasny punkt, jakieś migoczące, samotne światło… Wycieńczony ruszył w jego kierunku, wspinając się po stromej, porośniętej ostrą trawą, piaszczystej skarpie. Chwytając jej długie, mocne źdźbła i zapierając się o osuwający spod stóp piasek, wspiął się na górę. Uniósł głowę i ujrzał w oddali kilkupiętrowy, rozległy budynek przypominający kształtem mały zamek. Jego wschodnim zwieńczeniem była półkolista baszta, rodzaj apsydy z kilkoma małymi okienkami, w których umieszczono palące się świeczki. Odetchnął spokojniej i szybkim krokiem podążył w jego kierunku.
Po jakimś czasie stanął przed frontem kamiennej budowli. Przecinające niebo olbrzymie błyskawice nadawały jej złowieszczy wygląd, podkreślając iluzoryczność trwałości w obliczu potęgi żywiołu. Umieszczone w szeregach okien pojedyncze świeczki zdawały się korzyć swym nikłym światłem przed majestatem grozy ciemności. Wabiły nadzieją, ale to strach i mrok uzyskały niepodzielną władzę nad całą okolicą.
Mężczyzna instynktownie odnajdywał drogę pomiędzy trawami i niskimi krzakami. Obszedł budynek i znalazł się po południowej stronie, przed szerokimi schodami wiodącymi do jego wnętrza. Pokonał kilkanaście stopni i wszedł do środka.
Niewielkie pomieszczenie z półotwartymi drzwiami pełniło rolę recepcji. Po prawej, zza zamkniętych, przeszklonych drzwi docierały do niego odgłosy zabawy i ożywionych rozmów wielu osób. Nieco w głębi po lewej korytarz prowadził do szerokich schodów wiodących na wyższe kondygnacje. Zastanawiał się co zrobić, gdy usłyszał kobiecy głos.
– Jest pan. Nareszcie. Wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością. Zostało niewiele czasu.
Z ciemnego rogu wyłoniła się kobieca postać. Trudno było określić jej wiek, nikłe światło świeczek padające zza przeszklonych drzwi ledwie zarysowywało kontury jej postaci.
– Nie rozumiem… Pani mnie zna?
– Oczywiście. Jak mogłabym nie znać? Pan Marck Looner, nieprawdaż? Wszyscy Pana znają, stryj już czeka na Pana w Białej Sali.
– Mój stryj? Na mnie? Po co?
– Proszę się pospieszyć. Wszystko jest przygotowane i czeka na Pana w pokoju. Z pewnością jest Pan bardzo zaaferowany, ale to nic dziwnego. W końcu taka uroczystość nie zdarza się zbyt często…
– Niczego nie pamiętam… Nie wiem, co się ze mną dzieje… Jaka to uroczystość? Gdzie jestem?!
– Proszę już iść. Pokój 327, po prawej stronie. Wszyscy czekamy!
Mężczyzna udał się we wskazanym kierunku. Szedł niemal po omacku, świeczki umieszczone w oknach korytarza zamazywały żółtawym odcieniem czerń nocy. W końcu znalazł się przed pokojem, którego numer odczytał dotykiem dłoni. 327…
Drzwi nie były zamknięte. Stanął przy wejściu i próbował dostrzec coś więcej, niż tylko chybotliwy płomień świecy w oknie. Łóżko, fotel obity jakimś materiałem, szafa i mały stolik z krzesłem. Chciał podejść bliżej, gdy nagle coś kopnął. Pochylił się i podniósł buty.
Były nowe. Z dobrej skóry i w modnym kroju.
Rozejrzał się uważnie i spostrzegł ubranie wiszące tuż obok na wieszaku. Koszula, krawat i nienagannie skrojony garnitur.
– Po co to wszystko? – pomyślał. – Dla kogo? Dla mnie? Kim jestem? Co ja tutaj robię?
Siadł na fotelu i rękoma objął głowę. Usiłował przypomnieć sobie cokolwiek z przeszłości, ale nadaremnie. Nie potrafił odnaleźć żadnego punktu odniesienia, żadnego wspomnienia czy śladu emocji. Niczego. Zupełnie niczego.
Podszedł do okna. Nie widział morza, jedynie przerażająco bliskie błyskawice, sprawiające wrażenie upiornych macek otaczających zewsząd kamienny budynek. Wiedział, że jest w środku rozszalałego żywiołu, potężnego i bezlitosnego. Czy to dopełnienie jakiegoś fatum?
– To dziwne. – pomyślał. – Dlaczego nie odczuwam strachu?
Wpatrywał się w owiany mrokiem spektakl grozy dłuższą chwilę. Czuł… ukojenie. Nie potrafił tego zrozumieć, ale z każdą upływającą minutą spływała na niego dziwna lekkość świadomości. Co to za uczucie, które zmienia rozedrgane emocje w bezmiar spokoju i satysfakcji? Z jakiego powodu czuł się coraz lepiej?
Nagle przypomniał sobie słowa kobiety.
– Wszyscy czekają na mnie. Skoro tak, muszę tam pójść.
Zdjął odzież i założył lśniący nowością garnitur. Wszystko pasowało na niego idealnie, nawet buty nie uwierały go w żadnym stopniu. Zrobił kilka kroków i podszedł do lustra. Przybliżał się do niego, ale nie widział niczego, zupełnie niczego… Stał tak dłuższą chwilę. Pomyślał, że teraz otacza go jedynie pustka, obezwładniająca ciemność wiecznego mroku.
– A więc jestem. Widocznie tak ma być. Muszę tam pójść.
Podszedł raz jeszcze do okna i spojrzał w otchłań nocy. Wiedział, że wrócił do domu. Spokojnym krokiem skierował się w stronę drzwi.
Na korytarzu chciał podejść do schodów, gdy usłyszał rozmowę w sąsiednim pokoju. Zaciekawiony stanął oparty o ścianę.
– … właśnie dlatego! Ani myślę zostać dłużej!
– A mnie się tutaj podoba. Zresztą – wcale nie jesteśmy sami. Słyszałam jakieś głosy na dole. Chodź, zejdziemy tam!
– Chyba oszalałaś! Ja się stąd nie ruszę! A rano wyjeżdżam i nigdy tu nie wrócę! Nigdy! To jest obłęd!
– Masz rację, to jest obłęd… Co ja w tobie widziałam? Jesteś tchórzliwy i małostkowy, nie masz w sobie żadnego romantyzmu. Czepiasz się wszystkiego, nic się tobie nie podoba.
– A co ma się podobać? Pusty hotel, w którym nie ma żywej duszy, zaproszenie od jakiegoś Hieronimusa, którego nawet na oczy nie widziałaś, ta burza za oknem i to przeraźliwe zimno? Tu jest koszmarnie!
– Pół roku temu tak nie mówiłeś.
– Ale wtedy było lato i mnóstwo ludzi! A teraz nie ma nikogo! Nikogo!!
– Wcale nie. Jak nie chcesz, to sama zejdę i porozmawiam z tymi ludźmi na dole.
– Ty naprawdę oszalałaś! Jak chcesz to idź, ale ja zamykam drzwi na klucz! I zdejmij tę białą suknię, wyglądasz… upiornie!
– Ta suknia była przygotowana specjalnie dla mnie! Ani myślę ją zdejmować! Jest piękna i czuję się w niej doskonale!
– Eveline! Proszę! Nigdzie nie wychodź!
– Ty… naprawdę się boisz? Czego? Burzy?
– Tak… Zostań ze mną, rano wyjedziemy, tutaj naprawdę jest strasznie. Nie prowokuj losu…
– No dobrze. Zejdę na chwilę i zaraz wracam. Słyszałam głosy, może jest tam Hieronimus? Skoro nas zaprosił i podarował mi tę piękną suknię to nie wypada zamykać się w pokoju i bać się gospodarza.
– O czym mówisz?! Tu nie ma nikogo, absolutnie nikogo!! Jesteśmy zupełnie sami!! Jeśli tak bardzo chcesz iść, to pójdę z Tobą! Nie zostawię Ciebie samej! Zejdziemy na dół i zaraz wrócimy!
– Lepiej nie. Wystarczy, że nie pozwoliłeś mi wyjechać samej. Przynajmniej byś mi nie przeszkadzał. Niczego się nie obawiaj, zaraz wrócę.
Po chwili drzwi otworzyły się. Młoda, ładna dziewczyna w białej sukni do ziemi rozejrzała się po korytarzu, po czym trzymając w dłoni palącą się świeczkę ruszyła w kierunku schodów. Zrobiła kilka kroków i zatrzymała się.
– O!!! Co za niespodzianka! Więc jednak nie jesteśmy sami! Pan też schodzi na dół?
– Na dół? Chyba tak… Nie wiem…
– A już zaczynałam wątpić… Więc się nie pomyliłam. – podniosła bliżej świeczkę i spojrzała w twarz mężczyzny. Uśmiechnęła się uradowana. – Tak. Teraz jestem pewna!
– Przeczucia bywają zwodnicze. Może będzie lepiej, jeśli wróci Pani do swego pokoju.
– O nie! Nigdy! Wiem, co robię. Wiem, co robię i czego chcę. A Pan kogoś mi przypomina. Kogoś wyjątkowego! Tak, nie mogę się mylić… Wiem, że nie muszę się bać, jesteśmy w środku i nic nam nie grozi. Poza tym – teraz jest tak romantycznie… Sto lat temu ludzie nie używali prądu i żyli całkiem dobrze.
– Sto lat temu? Dlaczego Pani mówi o tym?
– Oglądałam zdjęcia. Wszystkie stare zdjęcia. To było coś niezwykłego, jakieś wrażenie, jakbym wracała pamięcią do swego wcześniejszego życia. Poza tym na filmach zawsze podobały mnie się damy w białych sukniach i panowie w eleganckich frakach, bawiący się przy blasku świec. Teraz jak zgaśnie światło to niektórzy boją się wyjść z pokoju…
– Pani się nie boi?
– Nie. Wiem, że jestem w domu. Poza tym… jestem Eveline. Mówmy sobie po imieniu.
– Marck. Marck Looner.
– Marck? Piękne imię. Jesteś sam czy z przyjaciółką?
– Jestem sam. Stryj na mnie czeka.
– A więc jednak… Przeczucie i serce! Nie myliłam się! Wiedziałam!
W lekko uchylonych drzwiach stanął młody mężczyzna.
– Eveline! Słyszałem jakieś głosy, wołałaś mnie?
– Nie, ja tylko rozmawiam.
– Z kim? Mówisz do siebie?
Dziewczyna westchnęła podirytowana.
– Tak. Nigdy tego nie zrozumiesz.
Drzwi zamknęły się i dziewczyna skierowała się w stronę schodów.
– Chodźmy już. Porozmawiamy po drodze.
Zeszli piętro niżej. Długi, ciemny korytarz przyozdobiony był szeregiem rysunków i starych fotografii. Dziewczyna podniosła nieco świecę i zaczęła się im przyglądać.
– Zobacz! To zdjęcie przedstawia pierwszych wczasowiczów! Wszyscy wspaniale ubrani, byli tacy … przystojni i wyniośli, to była prawdziwa arystokracja…
– Zdjęcie… Widzisz wszystko w takich ciemnościach?
Dziewczyna zaśmiała się.
– Niezupełnie, chociaż mam dobry wzrok. Pół roku temu oglądałam je w świetle dziennym i muszę przyznać, że czułam ducha tych czasów. To była jakaś iluminacja, wtedy poczułam coś niezwykłego. Ta atmosfera, wdzięk konwenansów i przywiązanie do zasad zrobiły na mnie wrażenie. Wtedy coś się we mnie zmieniło, zrozumiałam, że jestem inną osobą. Teraz wiem, kim jestem. Wszyscy powinniśmy być sobą.
– Raczej nie wszyscy.
– Mylisz się. Przeznaczenie dopadnie każdego z nas. Ja to zrozumiałam. Wiem, kim jestem. Teraz jestem sobą.
– Poznałaś cały hotel?
– Prawie. Byliśmy tutaj latem i wtedy zaglądałam niemal wszędzie. Obeszłam wszystkie zakamarki. Ten stary hotel jest piękny! Ma tyle uroku i takiego… magnetycznego piękna! Już wtedy powiedziałam mojemu chłopakowi, że chciałabym tutaj zostać na zawsze! Spacerowałabym po wydmach, witałabym wszystkich gości i oczywiście dbałabym o ten hotel jak o swój dom. To były takie marzenia, marzenia o powrocie przeszłości.
– Poznałaś ją?
– Poznałam i zrozumiałam historię. Dokładnie. Wszystko jest na tych fotografiach i rysunkach. Dlaczego pytasz?
– Ja… Usiłuję sobie coś przypomnieć… Coś mnie dręczy, jakieś…
– Wspomnienia?
– Chyba tak. Czuję się tak dziwnie… Jak się tutaj znalazłaś?
– Dostałam zaproszenie. To było takie tajemnicze, zaproszenie leżało na moim stole, a nikt z rodziny nie mógł sobie przypomnieć, kto je przyniósł. Na pięknym, czerpanym papierze ktoś wykaligrafował moje imię i napisał, że oczekuje mnie dzisiaj. Napisał też tak poetycko, że mogę pozostać aż do skończenia świata… Hieronimus…
– Kto?
– Tak się podpisał – Hieronimus. Wszystko brzmiało tak romantycznie. Ja już wtedy wiedziałam, że muszę tutaj przyjechać. Pogoda rzeczywiście nie jest najlepsza, ale styczeń wszędzie jest zimny. Zamiast śniegu jest burza – może to i lepiej?
– Styczeń… Jest styczeń?
– Zadajesz dziwne pytania. Tak, dzisiaj jest 11 stycznia. Nie wiedziałeś?
– Nie. Czy… spotkałaś kogoś w hotelu?
– Niestety, nie. Na plaży nie było żywej duszy, ogrodnik był zajęty pracą i gdy się spytałam, czy możemy wejść, to tylko skinął głową i się odwrócił. Nie odezwał się do mnie nawet słowem.
– Widziałaś go? Widziałaś jego twarz?
– Twarz? Nie, nikogo nie widzieliśmy. Weszliśmy do środka, a na stole był klucz do pokoju. To tyle.
– Ja… Muszę coś zrobić… Która jest godzina?
– Nie taka późna, kilka minut przed północą. Co chcesz zrobić?
– Zaczekaj. Poczekaj chwilę.
Zatrzymali się na parterze. Z zewnątrz dochodziły odgłosy potężnego sztormu, kolejne fale z łoskotem rozbijały się o betonową ścianę podtrzymującą skarpę na której stał hotel. Ogłuszający ryk morskiej nawałnicy i oślepiające błyski kolejnych grzmotów wydawały się pochłaniać każdy skrawek lądu. Dziewczyna podeszła do drzwi wiodących do Sali.
– Lepiej wejdźmy do środka. Powinniśmy tam być. Czekają na nas.
– Nie! Nie wchodź! Proszę, nie!!! Tam są …
– Kto tam jest? Nie mogę wejść? Mam się bać? Dlaczego?
– Nie wiem, usiłuję sobie coś przypomnieć. To zdjęcie… mówiłaś, że teraz jest styczeń?
– Tak. Czyżbyś się kogoś bał?
– Te fale, słyszę jak uderzają o kamienny wał…
– To betonowa zapora. Kiedyś jej nie było, sto lat temu hotel o mało nie runął podczas wielkiego sztormu.
– Sto lat temu? Mówiłaś, że coś się stało… Co się wtedy wydarzyło?
– Nie wiesz? Hotel stoi na piaszczystej skarpie, sto lat temu przyszła olbrzymia burza. Podczas sztormu fale zaczęły podmywać skarpę i hotel o mały włos nie runął.
– To… wszystko?
– Niezupełnie. Naprawdę nie wiesz?
Dziewczyna podeszła bliżej. Nagle zmieniła ton głosu. Położyła lewą dłoń na ramieniu mężczyzny i zbliżyła usta do jego policzka. Mówiła spokojnie, aksamitnym miękkim głosem.
– Wtedy… stało się coś strasznego. Młoda dziewczyna czekała na swego chłopca. Czekała na ukochanego, który wracał do niej z dalekiej podróży. Czekała cały dzień, a wieczorem, kiedy dostrzegła światła statku, wybiegła na plażę. Biegła w burzy, wśród ogłuszającego huku błyskawic. Chciała zapalić światła latarni, chciała oświetlić drogę ukochanemu.
Mężczyzna stał nieporuszony. Nie zrobił żadnego ruchu, gdy złamana podmuchem wiatru sosna upadając rozbiła okno tuż za ich plecami. Wiatr zgasił płomień świeczki.
– Dokończ tę opowieść. Co się stało? – mówił cicho, czując na sobie oddech dziewczyny.
– To była straszna burza. Statek, którym wracał jej ukochany, zatonął przed wejściem do portu. Ona … nie mogła nic zrobić, krzyczała i wołała jego imię, błagała go, by wrócił do niej, ale wiatr zagłuszał wszystko. Kochała go ponad życie, toteż nie cierpiała, gdy kolejna fala wciągnęła ją w głąb morza. Chciała być razem z ukochanym – na zawsze.
– To stało się…
– Dokładnie sto lat temu. Dzień później wyłowiono ciała, ale nie pochowano ich razem. Nie zdążyli się pobrać. Jego stryj od razu sprzedał hotel, a od pół roku stoi pusty. Nikt tu nie przyjeżdża.
– A Ty?
– Oglądałam wszystkie zdjęcia. Bardzo dokładnie. Wiem kim jestem i wiem, po co wróciłam. Wiedziałam, że stryj zapali świeczki w każdym oknie. Hieronimus przygotował się starannie.
– Chciał … oświetlić drogę?
– Wszystkim, których zaprosi na spóźniony ślub. Ślub jego bratanka. Nie traktował go dobrze, ale kochał bardziej, niż kogokolwiek na świecie. Nie miał dzieci, a bratanek miał zostać jego spadkobiercą i właścicielem hotelu. Zostanie nim dopiero teraz.
– Jego narzeczona…
– Zostanie jego żoną. Zamieszkają razem w hotelu. Chodź, już czas. Goście czekają.
Chwyciła jego dłoń. Mężczyzna pchnął lekko drzwi.
Byc może jest ciekawie. Nie wiem. Czekam, aż autor nauczy się różnic pomiędzy "tobie" a "ci" i zacznie oba te słowa poprawnie wykorzystywać.
Klimatyczna, ciekawa, z duszą , intrygująca. Wartka akcja i ciekawe dialogi- dobrze sie czyta.
Autorze/rko.
Jaka jest różnica między "miło cię zobaczyć" a "miło ciebie zobaczyć (koniec zdania, bez dalszego ciągu)"?
O jejku, już to komentowałam. Hm. I zawsze na tym samym wpadam...