
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Człowiek stoi przed barierą: w jej pomarańczowym półprzezroczu mącą się wyrwane z krajobrazu pustynne fale – niesymetrycznie przesuwają w bok czy do przodu, wracają, wydłużają i znów są takie jakie były. To jak patrzenie przez lustro wody – wszystko przez jej pryzmat tanecznie wije się i skręca jak żywe, a przez jej barwę: pomarańczowieje. Takie to hipnotyczne, choć martwe, ale tańczące. Techniczny cud cieszący oczy, penitencjarna piękność. Serce milej bije, gdy rozum w transie – wystarczy patrzeć na załamane światło, by depresja prysła – cudze cierpienie, to najlepszy lek.
Człowiek stoi przed barierą: a co za nią? To, co wywirowane w pomarańczu poza nim tężeje i staje się twarde, skaliste, nieporuszone. Wylewa się szarym pustkowiem po horyzont i razi bezdźwiękiem. Kurz ponad wiruje i przecina tę szarotę, niesiony wiatrem, w stronę „nie wiadomo gdzie”. I choć to tak nim zmącone, ruchome, to jednak stoi w miejscu. Wieje smutkiem, wyje bezduszą, wichrzy tęsknotą. Nad tym nieboskłoni burzliwy fiolet, choć spokojny, rozmącony barankową, cienko zawiniętą chmurną bielą. A w to wbite dwie srebrne, dziurawe kule. Jedna większa, druga mniejsza. Wtulone w siebie – kochankowo. Choć jeszcze 400 lat wstecz, a powiedzieli by, że jak „ser” wyglądają i tak samo 4 setki temu rzekliby, że wiedzą „skąd to” dzięki temu, co się nazywa jak Jeden Kamień, albo jak Nowy Ton, choć i tak tu gra elektryczność na pierwszych skrzypcach. Tacy wydziurowani zakochani, dziecinne rzuconymi kamieniami, jakoś niedbale, bezładnie. To jednak nie są pierwsze skrzypce, a oko zawiesza się tak naprawdę, sam Bóg jeden wie gdzie, bo choć to, co przyciąga spojrzenie jest czymś konkretnym, to przez te kilka wieków nikt nie był w stanie odpowiedzieć na pytanie „czym jest?” Tak więc jest oko, co przyciągnięte i magnes na to oko. No ale jak opisać coś, co nie ma wyglądu? Coś co staje się inne i choć zawsze takie samo, to się różni z chwili na chwilę? Dziurę w niebie? Idealną czerń? Bezkształtne, choć zamknięte w prostokącie? Zawsze płaskie i zawsze głębokie? Zawisło to tutaj i tak wisi. Czasem się ruszy, a czasem nie, ale poczuć już można, że chce się pożegnać i popłynąć gdzieś indziej, bo skądś indziej ono jest, choć skąd? Uczuć można tą przyszłą pustkę, choć nie tylko. Po latach patrzenia, legendach ukutych w przeszłości i przedziwnej jakiejś grozie, ta wyrywa we wszechświecie daje jeszcze jedno: szaleństwo.
Człowiek stoi przed barierą: a co to za człowiek? Dumny i prosty, jak świeca w postawie. Pewny tego, co przez niego wyczekiwane – wyrzeźbione to w marmurze twardych rys jego twarzy, pomiędzy pierwszymi zmarszczkami, kruczoczarnych krótkich włosach, wypiętej piersi, wciągniętym brzuchu, splecionych za plecami palcach dłoni, nogach w lekkim rozkroku, obutych stopach twardo wbitych w ziemię. Na granatowym, jednolitym, więziennym uniformie jednak nie widać jego znaczenia. Tego tam nawet nie trzeba. To tkwi w tym człowieku, wyryte w głębi, choć wylewane na innych współwięźniów… Lecz godziny mijają, i też dni, jeżeli można to ująć w ramy Matki Ziemi: a nawet i lata, a człowiek stoi przed barierą. Zimny czas oszronił mu kruczą czerń włosów, ciężki czas zgarbił mu plecy, sprytny czas rozplątał dłonie, smutny czas odebrał pewność z twarzy.
Tak więc czas zabrał i czas minął, i człowiek nadal tam stoi. Przed barierą, wpatrując się w czarny nadniebny monolit przenajwiększej tajemnicy. Już nie jak świeca: zrezygnowany w postawie. Zmienił się w czasie, wbrew niezmiennemu pomarańczowemu półprzezroczu, szarym pustkowiu za nim i tej przedziwnej czerni, co szykuje się już do odlotu. Szkoda wielka, bo był silny i miał nadzieję, i plany. Szkoda też, bo zmarnował życie stojąc tam. A i szkoda też, bo… zwyczajnie szkoda, tak z przykrości. No, ale zapytać się: „po co on tam stoi” bo przecież tam jest, najprościej nieruchomy. Z rozkazu? Z miłości? Dla przyjemności, czy może pieniędzy? Albo może lubi to i niepotrzebny ten smutek z jego niepożytego życia, bo i po co żałować czegoś, co wynika z zawziętości? Otóż stoi tam, bo musi – obiecał to sobie. Stoi też tam dla nadziei, którą zrodził w sobie, choć już sam nie wie, czy to źle, czy dobrze, że ją ma. Ostatecznie stoi tam, bo go rwie serce w tamtym kierunku, gdzie patrzy, ale to serce niespełnione będzie, bo nie może… bo bariera…
Człowiek więc znalazł się przed faktem stania – prostym faktem ciągłej obecności w jednym miejscu. Ale takie to górnolotne: „bo musi – obiecał”, „bo nadzieja”, „bo serce”, a dzięki niemu innych się trzyma jakoś ta nadzieja. Ale czy nie jest też prawdą to, że ciele w malowane wrota się gapi (wiesz, co to „ciele” prawda? Stan przejściowy formy dorosłej tzw. „krowy” – źródło białka; dziś istnieje holograficznie i w formie przysłowia; ostatnia krowa zdechła gdzieś na peryferiach świata, w zoo)? Przecież może postawić krok w bok i jeszcze raz, i jeszcze raz, i raz jeszcze. Mógłby postawić takich kroków 500 o rozwartości jednego metra, później mógłby odwrócić się o 90 stopni i znów zrobić pięćsetkę, i znów się odwrócić o 90, i tak samo z cztery równe razy, i znalazłby się tam gdzie zaczął. Teraz, po tej cokrocznej gimnastyce wrażenie byłoby pełniejsze – panoramiczne, choć w kształcie kwadratu. Zaznaczyć jeszcze trzeba, że złośliwie zamknięte przez pomarańczowy twór, wygenerowany świadomie, dla odosobnienia swojego wnętrza od szaro-smutnego, pustynno-górzystego zewnętrza, a zwłaszcza tej kwadratowej czerni na fioletowym niebie, dla której miejsce to powstało. Tak więc idąc w cztery strony świata, choćby zygzakiem, czy skacząc na jednej nodze z wesołym pogwizdem, trafi człowiek na ten przeklęty pomarańcz. Można przekląć z nerwów i monotonności, szkoda jednak oddechu, ponieważ trzeba się nim dzielić. Zawistnie-szczęśliwie, choć bezgwarnie, podobny los dzieli tu 340 dusz, a raczej duchów, choć być może cieni, dychających apatycznie powietrzem cedzonym przez zaciśnięte ze zgryzoty i szaleństwa zęby. Tak więc radość czerpie się z istnienia wszelkich gąbeczek, rureczek, uszczeleczek, wacików, gazików, membranek i pianek, a także innych, wyprodukowanych dawno temu mediów filtracyjnych, składających się na filtry powietrza, gdyż generatory sztucznej atmosfery, zintegrowane nierozerwalnie z generatorami tego przeklętego, pomarańczowego pola magnetycznego, zostały z premedytacją zaniedbane.
Wypowiedziane jednym tchem…
Jednym, wspólnym tchem, bo wszyscy w tej przykrej wspólnocie dzielą się tym samym, krążącym nieprzerwanie tlenem. Właściwie już nie tlenem, albo nie tylko tlenem, lub nie tyle nawet gazem, co raczej żywą istotą, wypełnioną goryczą każdej przeżytej i przerzutej tu chwili. Choć jak się czepić tego tlenu, to i koncepcji życia można się czepić: nie tyle życia, co hodowli, choć nie hodowli, bo z niej to ktoś jakieś korzyści tam ma, a tu żadnych, tylko taka o uprawa bez wyraźnych efektów. Tak więc ta wyżej, w nawiasie wspomniana krowa-przerzuwaczka cieszyła się lepszym życiem, bo dla jakiegoś celu – konsumpcyjnego.
Ale hola! Bezcelowo więzienia nie istnieją! Nie bez celu ta separacja. Choć tutaj wszystko się zmienia, nawet wbrew temu, co było oczekiwane. To tutaj mieści się wszechświat, a poza nim już tylko entropia. Tu nie daje życia świecące okrągle słońce, tylko prostokąt czerniący niebytem.
Człowiek stoi przed barierą patrząc się w wielką niewiadomą. Stoi tam niejeden. Za nim, jak za przewodnikiem, murem jest 340 innych, równie zaklętych w bezruchu. Milczą. Tylko co jakiś czas, ten co przed barierą, szepce:
„jeszcze narodzi się ponownie.”
Wyciągnąłem to z dna szuflady. Najzupełniej sentymentalnie - chciałem kiedyś wypocić z siebie książkę Sci-Fi i powstał oniryczny wstęp i rozlatujące się zdania pierwszego rozdziału. Zastanawiam się teraz po latach, czy ma to te swoje "ręce i nogi" lub chociaż jakiś mały korpus...
prostokąt czerniący niebytem. ---> czerniejący?
Żuć, przeżuwać, przeżuwacze...
Liczebniki w beletrystyce zapisujemy (poza nielicznymi wyjątkami) słownie.
Jednym, wspólnym tchem, [...] bo dla jakiegoś celu – konsumpcyjnego. ---> ten akapit sugeruje, że w niepowstałym dziele znalazłoby się niejedno rozważanie o sensie życia... :-) ... natomiast fragment: Tak więc radość czerpie się z istnienia wszelkich gąbeczek, [...] zostały z premedytacją zaniedbane. podpowiada, że naukowotechnicznego sosu też by nie zabrakło... :-)
Wydaje mi się, że nie powinieneś żałować, iż zamierzone dzieło nie powstało. Sam krytycznie oceniasz ten wstęp, i masz rację. Jakie to Science F., jeśli o duszach - duchach mowa? O powtórnym narodzeniu --- czego, kogo? To pierwsza, niejako odruchowa krytyka pomysłu, jaki w moim domyśle powstaje, też odruchowo, po przeczytaniu. Ale nie oznacza to całkowitego braku szans na realizację niegdysiejszych pomysłów, gdyż technologiczno-filozoficzny melanż dałoby się przenieść w środowisko, w którym jego istnienie byłoby zasadne. Pozostawiam to Twojej, Autorze, pomysłowości i wiedzy...
Jedyna informacja, jaką wyciągnąłem z tego kawałka tekstu, to że jakiś kolo stoi sobie w rogu pomarańczowego kwadratu o polu 25ha
Jak dla mnie ani rąk ani nóg. Tak jakby sama atmosfera opowiadania (swoją drogą całkiem fajna) bez żadnego opowiadania ;)
To w sumie mnie pocieszyliście :-). Bo wówczas zakładałem, że właśnie tak to miało wyglądać. Jak najmniej zrozumiale, a sens i logika tego miała objawiać się w dalszych rozdziałach.
Co do warstwy leksykalnej, to ten "czerniący" i jemu mu podobne miał właśnie być "czerniącym", bo warstwa leksykalna miała być, idąc zgodnie z niezrozumiałością fabularną tekstu, równie niezrozumiała, czy może niejednoznaczna.
Trochę, mówiąc pokrętnie, chciałem rzucić Leśmiana koło jakiejś czarnej dziury, albo przynajmniej gwiazdy neutronowej ;-).
Dziękuję za krytykę i pochwałę atmosfery. Chyba wrócę do pisania tego "potworka".
Choć to "żucie" to rzeczywiście wpadka. Czyli przez te lata Word miał rację... A się z nim tak biłem. ;-) Powtórka z gramatyki mi się kłania.
Poprawię wszystko zgodnie z Waszymi wskazówkami.
Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.
Czekając na rozwinięcie akcji. Brrr.