
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
IV
Wyprawa trwała już trzynasty dzień. Tysiąc piechurów, dwustu zbrojnych rycerzy oraz pięćset mameluków objuczonych wszelkiego rodzaju towarami, nie licząc rzeszy włóczęgów ciągnących za karawaną podążało wzdłuż rzeki Travii wprost do Spytii, stolicy mlekiem i miodem płynącego Emiratu, perły w koronie Cesarstwa. Ten najdalej wysunięty na północ region dostarczał stolicy krociowe zyski dzięki swoim słynnymi w całej Wszechziemi hutom żelaza i nieprzebranym bogactwom naturalnym w postaci złóż drogocennych kruszców. Poza rolą dojnej krowy, Emirat pełnił także rolę cesarskiej tarczy, o którą w zamierzchłych czasach rozbijali się barbarzyńscy wodzowie nękający wschodnie rubieże Imperium.
Drogę mieli bardzo spokojna, żadnych napaści ani dokuczliwych chorób. Podróżowali osiemnaście godzin dziennie, sześć pozostawiając na sen. Komuś najwidoczniej musiało bardzo zależeć na szybkim dotarciu tej karawany na północ. Nie szczędzono ani ludzi ani zwierząt. Rufin był wycieńczony całodzienna jazdą konną. Nie należał do wygodnickiej części kleru, ale w czasie studiów w Akademii po prostu odwykł od wytężonego wysiłku fizycznego. Przez ostatnie pięć lat pocił się jedynie nad opasłymi tomiszczami starożytnych ksiąg w bibliotece monastyrskiej. Gdy młody kapłan umartwiał się tak nad dokuczliwością podróży usłyszał zza swoich pleców głos:
– Witaj!
Obróciwszy się jego oczom ukazał się nie człowiek, a góra. Potężnie zbudowany wielkolud z ramionami jak pnie drzewa, jechał na ogromnym czarnym rumaku.
-Jak znosisz trudy podróży mości kapłanie? Chyba jeszcze nie zdążyliśmy się poznać. Jestem Vespa, najemnik.– odezwał się ponownie wyszczerzając zęby.
– Miło Cię poznać panie, jestem Rufin, młodszy kapłan Monastyru, sługa Jego Cesarskiej Mości.
– Dopiero co wyświęcony, prawda?– rzekł Vespa podjeżdżając bliżej.
– Tak jest mój panie.– odpowiedział mu Rufin. Z bliższej odległości mógł obejrzeć imponującą muskulaturę swego rozmówcy. Najemnik miał potężnie zbudowane ciało, a cały wyglądał jak wyrzeźbiony z żelaza. Naoliwione mięśnie lśniły w blasku południowego słońca.
-Co taki młody podlotek robi tak daleko od Monastyru, Czyżby Cesarstwu brakowało doświadczonych klechów na wschodzie?– zażartował olbrzym.
– Cesarstwu niczego nie brakuje. – odparł wymijająco kapłan. Nie podobał mu się sposób w jaki zwracał się do niego ów wojownik.
– Hohoho. Z pewnością.– zaśmiał się.
– Tak, z całkowitą pewnością.– sposób mówienia najemnika przypominał typowy, przemądrzały, żołdacki styl którego Rufin tak nie znosił. Przywodziło mu to na myśl aroganckie zachowanie znienawidzonego Derexa.
Nawet sposób siedzenia w siodle olbrzyma wskazywał na pogardę jaką darzył wszystkich dookoła. Do tego nieustannie goszczący na jego ustach ironiczny uśmiech. Wszystko to przyzwoitego człowieka napełniało odrazą.
Pomimo zaciągniętego na głowę kaptura Vespa musiał zauważyć zniesmaczenie u swego rozmówcy, toteż nie ciągnął tematu dalej. Zamiast tego przeszedł do sedna sprawy i zapytał:
– Mógłbym Cię prosić o małą przysługę?
– W czymże mógłbym pomóc Panie?– odpowiedział Rufin nie patrząc nawet w stronę swojego rozmówcy. Nie miał ochoty mu pomagać, ale był kapłanem. Służba to jego powołanie, zarówno w rzeczach wielkich, jak i w małych. Nie godziłoby się gdyby odmówił.
– Jeden z moich mameluków chyba zachorował, wlecze się powoli i co raz częściej muszę go smagać batem żeby nadążał za resztą. Ludzie mówią że jesteś Bestiarii, mógłbyś na niego zerknąć? Dobrze zapłacę.– wielkolud potrząsnął trzymaną w dłoni sakiewką, a ukryte w niej monety wdzięcznie zabrzęczały.
– Z przyjemnością postaram się pomóc. Nie obiecuje jednak że go uzdrowię, nie mamy tutaj laboratorium i wszystkich eliksirów. Zaś co do twojego złota, zabierz je proszę jeśli nie chcesz mnie obrazić.– Rufin, podnosząc spod kaptura wzrok zmierzył Vespe na wpół gniewnym spojrzeniem.
– Do stu tysięcy Damasceńskich Biegaczy! Naprawdę musisz być dopiero co wyświęconym klechą.– roześmiał się i schował swoją wielką sakiewkę do kieszeni.– Zdaje się że będziemy popasać. Raczysz pojechać za mną Rufinie?
Nie otrzymawszy odpowiedzi pogalopował w tył karawany, a za nim zakapturzony kapłan.
Wielka kawalkada podróżnych stawała, a stajenni poszli zaczerpnąć wody dla koni i mameluków. Bestie należące do Vespy były objuczone pakunkami po brzegi i wszystkie ozdobione w krwistoczerwone szaty. Piękne okazy, rosłe oraz muskularne z imponującym porożem i kruczoczarną sierścią.
– Chodzi o tamtego na końcu, wlecze się jak goblińska świnia!
Rufin zszedł z konia i zbliżył się do stworzenia. Z pozoru nic nie zdradzało jakichkolwiek objawów choroby, jednak gdy podszedł bliżej usłyszał głośne sapanie. "Może ma kłopoty z oddychaniem"– pomyślał w pierwszej chwili. Podsunął się bliżej i ściągnął kaptur wpatrując się zwierzęciu w oczy. Przejechał wierzchem dłoni po wielkim czole i kłach. Nie każdy odważyłby się tak zrobić, mameluki czesto odgryzały ręce nawet swoim panom, którzy karmili je codziennie. Wystarczyło zrobić jeden gwałtowny ruch. Nawet Bestiarii nie zawsze decydowali się na taki kontakt.
Rufin wychodził jednak z założenia że nie można obawiać się czworonożnych braci. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął woreczek z Pyłkiem. Rozsypał go trochę na ziemi i ułożył z niego dziwaczny symbol w postaci przecinających się okręgów. Cały czas miał wzrok utkwiony w ślepiach cierpiącego stworzenia.
Vespa ukradkiem podziwiał młodzieńca, w trakcie obrzędu biło z niego coś niezwykłego. Niewielu takich kapłanów spotkał w swoim życiu; a jak już spotykał to mieli po kilkadziesiąt lat i musieli podpierać się laską żeby ustać. Wewnętrzna siła w tym fachu zazwyczaj przychodzi po ciężkich latach medytacji, nie wynosi się jej bezpośrednio zza murów Akademii.
– Wiem co mu jest. Trucizna.– zawyrokował Rufin podnosząc się z klęczek i ocierając z czoła pot.
– Co?!- zawrzeszczał Vespa wyrwany z transu rozmyślania o kapłanach których już w swoim życiu zabił.
– Ktoś go truje. Mam na myśli to, co dokładnie usłyszałeś.– powtórzył z właściwym sobie spokojem. Frustracja jaka malowała się na twarzy najemnika sprawiła, że Rufinowi zrobiło się odrobinę przyjemniej. Po chwili jednak sam się skarcił za takie myśli.
– Kto?! Jak?! Czym?!- wrzeszczał z naturalną dla swej żołdackiej natury zaborczością.
– Nie zapytasz najpierw "dlaczego"?– zastanowił się głośno Rufin.
– Nie. Jaka to trucizna?
– Ktoś podaje mu Szczurze Jagody. Masz szczęście że twój mameluk jest tak silny. Przeciętny padłby po paru dniach, a twój jest truty odkąd wyruszyliśmy ze stolicy. Podają mu je w jedzeniu najprawdopodobniej, albo rozpuszczone w wodzie. Jedno z dwóch, Kto to nie wiem.
Vespa wpatrywał się dłuższą chwilę w swojego rozmówce, po czym zapytał:
– Jak go uzdrowić?
– Po pierwsze zmienić karmiącego, po drugie podawać przez parę dni wodę z tym.– odpowiedział i sięgnąwszy do kiesy podał mu woreczek– W środku są sproszkowane liście czerwonej mantrikory. Pomogą. Tymczasem, za twoim pozwoleniem oddalę się.
– Poczekaj, masz tutaj to co zarobiłeś.– Vespa wyjął ze sporego woreczka garść złotych monet.
– Mówiłem że nie chcę pieniędzy. Kapłan ich nie potrzebuje, a już na pewno nie w nadmiarze. Sadząc po rozmiarach twojej sakwy jest ich tam o wiele za dużo jak na jedną poradę lekarską. Majętny z Ciebie najemnik. Kto ci tyle płaci?– dociekał Rufin.
– Jak na klechę zadajesz zbyt wiele trudnych pytań.– odgryzł się co raz bardziej poirytowany Vespa.
– Jak na najemnika zbyt wiele posiadasz.– zreflektował się kapłan.
– Obciąć ci ten język?– warknął w końcu, delikatnie wysuwając klingę miecza z pochwy.
– Wiesz że grozisz kapłanowi?– wypalił Rufin lekko zdezorientowany obrotem sytuacji.
– Nawet nie wiesz ilu takich jak ty zarżnąłem tym cudeńkiem młodzieńcze– najemnik poklepał po rękojeści miecza.– lepiej zmykaj stąd podlotku zanim dołączysz do mojej kolekcji.
"Podlotek" przelał szalę goryczy.
– Co tam przewozisz?– Rufin ponownie zdjął z głowy przepisowo zarzucony kaptur– W imieniu Cesarza nakazuje Ci rozpakować towar, chce go obejrzeć.
– W imieniu mojego ostrza, nakazuje ci zabierać się z stąd, albo pożałujesz.
– Mam rozumieć że nie zrobisz tego dobrowolnie?
– Doskonale rozumiesz. Znikaj stąd!- krzyknął tak, że pouciekali krzątający się wokół pachołkowie, a ich rozmowa stałą się centrum zainteresowania odpoczywających dookoła kupców.
Rufin był już niesamowicie poirytowany zachowaniem Vespy. W Akademii uczono ich że wszyscy mieszkańcy Cesarstwa mają okazywać szacunek kapłanom. Ten wojownik zaś nie chciał nawet posłuchać polecenia cesarskiego urzędnika, a przecież musiał to zrobić. Ukrywając złość młody kapłan, najspokojniej jak tylko mógł odpowiedział:– Może i masz rację przyjacielu. Pójdę stąd, po drodze jednak wstąpię do kierownika karawany. Chyba zainteresuje go przewożony przez Ciebie towar. Musi być podejrzany skoro ktoś podtruwa Ci zwierzęta.
Tak odważne słowa zaskoczyły Vespe. Nie przypuszczał że młodzieniaszek może nie przestraszyć się uzbrojonego po zęby wojownika jego postury.
– Lepiej trzymaj język za zębami.– warknął i wysunął do połowy ostrze miecza. Teraz to już nawet kupcy odsuwali się od nich.
– Lepiej trzymaj swój miecz głęboko w pochwie.– odgryzł się Rufin i zauważywszy przechodzący opodal patrol strażników, skinął na nich.
– Tak, kapłanie?– odrzekł żołdak w srebrzystej zbroi podchodząc do nich.
– Rozpakujcie proszę towary tego człowieka. Interesuje mnie zawartość pakunków na jego mamelukach. Zacznijcie od tego na końcu.– rozkazał
– Tak panie.– odrzekł drugi z żołnierzy i nie pytając o zdanie potężnego najemnika ruszył w stronę mameluka. Vespa, swoim olbrzymim ciałem zagrodził mu drogę i podał świstek papieru.
– Mam ważny glejt. W czym problem?– sapał do przestraszonego już teraz żołnierza. Ów musiał również nigdy nie widzieć z bliska tak masywnie zbudowanego osiłka. Strażnicy jednak nie cofnęli się, na co liczył najemnik.
Strażnik obejrzał świstek i oddał go olbrzymowi.
– Ważny, ale jeśli kapłan chce zobaczyć zawartość pakunków, to należy mu pokazać bez względu na dokumenty. Takie jest prawo.– odrzekł stanowczo.
Nagle Rufin doznał olśnienia. To nie Szczurze Jagody, tylko arrah, zdradzieckie zioło. Alchemicy dodają je do liści tytoniu i uzależniają od tego swoich klientów. Cesarz zabronił jego produkcji kilka lat temu. Skonfiskowano cały zapas i zlikwidowano fabryki. Nadal jednak szajki kupieckie biją majątek na nielegalnej rozprowadzaniu. Ludzi wprawia w trans, ale dla zwierząt, zwłaszcza mameluków, może być zabójczy.
– Straże aresztujcie go! To przemytnik!- krzyknął Rufin. Jego młodociana nierozwaga okazała się błędem, a biedacy przypłacili to życiem.
Vespa nie myśląc więcej przeciął im krtanie jednym cięciem miecza. Oboje padli brocząc krwią. Ludzie widzący to zajście zaczęli krzyczeć i uciekać we wszystkie strony.
– Popełniłeś duży błąd klecho!- morderca wycedził przez zęby i ruszył w stronę Rufina. Ten ani drgnął. Ruchem dłoni zatoczył w powietrzu krąg i nóż rzucony przez mocarza z wielkim impetem odbił się od niewidzialnej tarczy metr przed twarzą kapłana. Ze wszystkich kierunków nadbiegali strażnicy w swoich złotych płaszczach i z błyszczącymi włóczniami. Dwoje z nich widząc całą scenę rzuciło w stronę Vespy sieć, ten jednak zgrabnie umknął i wpakował im między oczy dwie strzały. Przeładowawszy jednym ruchem ręki kuszę wystrzelił kolejne dwa pociski do szykującego się do strzału łucznika. Od tyłu naparło na niego czterech. Vespa, teraz już dzierżąc w dłoniach dwa miecze, był jednak szybszy. Parując niezgrabne uderzenia podrzynał gardła każdemu kolejnemu.
Rufin oniemiał, pierwszy raz w życiu miał styczność z prawdziwą rzezią. Kilka tygodni temu skończył Akademie. Nie umiał walczyć. Coś jednak sprawiało że nie czuł strachu. Od wyświęceń czuł w sobie dziwną moc. Postanowił jej teraz użyć. Rozejrzał się dookoła i chwycił uzdy dwóch koni. Położył im na głowach ręce i szepnął kilka słów. Rumaki stanęły dęba i puściły się pędem w stronę dożynającego strażników najemnika. Vespa słysząc tętent kopyt odwrócił się i szybkim ruchem zszedł koniom z drogi, Te jednak zachowały się nienaturalnie zawracając w jego kierunku. Tego najemnik nie mógł już przewidzieć. W swojej karierze Vespa nie miał jeszcze nigdy okazji walczyć z końmi bez jeźdźców, jednak nie poddawał się. Wskoczył jednemu z wierzchowców na grzbiet i zatopił mu w głowie swój zębaty miecz. Spadając z niego przeciął kopyta drugiemu próbującemu go stratować. Wtedy jednak już zabrakło mu szczęścia. Upadająca, okaleczona bestia przygniotła go swoim cielskiem, mszcząc się za doznane rany. Nie było by to problemem dla wielkoluda zrzucić takie truchło z siebie, gdyby nie tuzin strażników trzymający już nad nim swe lśniące halabardy.
Zabił ośmiu strażników i jednego konia.
– Ten człowiek powinien zostać aresztowany i odwieziony do najbliższego sędziego. Powiedział Rufin do kierownika karawany, który nadbiegł ostatni wraz z trzema swoimi eunuchami. Ludzie mówili że nie stroni od młodych okaleczonych chłopców. Był tłustym i niskim człowieczkiem odzianym jedynie w białą tunikę. Do tego wszystkiego roztaczał wokół siebie mdłą woń swoich, zapewne bardzo drogich, perfum.
– O co się go oskarża?– zapytał piskliwym głosem
– Nie wystarczy że zabił kilkoro twoich ludzi?– odpowiedział sarkastycznie poirytowany kapłan.
– No…tak…w sumie… – odburknął tłuścioch.
– Poza tym zdaje się że na swoim mameluku przewozi coś godnego uwagi i sędziego i urzędu celnego. To pewnie przemytnik. Rozpakujcie tamtego mameluka.
Żołnierze podeszli do wciąż dyszącego stworzenia i rozwinęli liny zabezpieczające pakunki na jego grzbiecie. Po kilku chwilach uporali się z wiekami skrzyń.
– Otwórzcie.– rozkazał kierownik karawany. W środku były worki wypełnione po brzegi bladoniebieskim proszkiem. Rufin podszedł do załadunku i powąchał. Od woni aż się zakrztusił i zatoczył do tyłu. Przed upadkiem uchroniły go silne ramiona strażnika.
– To arrah. Wiedziałem. Spalić to, a mameluka zabić, jest zakażony. Sprawdźcie też zawartość innych mameluków należących do tego łotra.
Kierownik karawany nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– W moim transporcie! Ten psi syn chciał na mnie zarobić!- zwrócił się do Rufina
– Zapewniam szlachetny kapłanie że to pierwszy taki wypadek. Zawsze dokładnie sprawdzamy naszych klientów. Przysięgam, klnę się na Monastyr!
W tym momencie nadbiegł diakon Sokrates. Zdębiał zobaczywszy kilkanaście trupów i dwa martwe konie. Jeszcze bardziej zdziwiło go jednak, że w środku całego tego zamieszania stał jego podopieczny.
– Co się tu dzieje?– zapytał zdyszany po biegu.
Gdy młody kapłan zobaczył diakona naprędce streścił mu przebieg sytuacji.
– Na Kronosa! Rufinie ująłeś przemytnika!- zawołał, ale już o wiele ciszej i bez uznania dodał – Tylko jakim kosztem? Kilku dzielnych żołnierzy poległo…
Rufin, dotychczas zadowolony z siebie oblał wzrokiem pobojowisko. Ośmiu martwych i dwa padnięte konie. Marny bilans jak na początek kariery w służbie Jego Cesarskiej Mości. Sokrates podszedł do kierownika karawany i zamienił z nim kilka słów. Uspokoił podenerwowanego handlarza i na koniec wymienili uściski dłoni. Dał także kilka komend strażnikom i ich też obdarzył szczerym uśmiechem, który oni odwzajemnili. Potem wrócił do Rufina.
– Ehhh… porozmawiajmy na uboczu młodzieńcze. – Zwrócił się do niego i oboje odeszli od zbiegowiska.
Udali się nad rzekę, tak aby ich nikt nie usłyszał.
– Młodzieńcze winszuję ci wykrycia tego złoczyńcy, to bardzo dobrze że go ujęliśmy. Tylko widzisz…trzeba było z podejrzeniami przyjść do mnie, a nie od razu rzucać na niego oskarżenia. Co by było gdyby nie był przemytnikiem?
– Ale był!- odpowiedział Rufin.
– Tak był, miałeś szczęście. Poza tym mógł odrąbać ci głowę.
– Tego również udało mi się uniknąć.
– Szkoda tylko że nie uratowałeś przed skróceniem o głowę tych nieszczęśników. Na Kronosa chłopcze! Widziałeś jak zbudowany jest ten osiłek? Mógłby wyrwać drzewo z korzeniami! Przez ciebie zginęli porządni ludzie!
– Sokratesie, to nie ja ich zabiłem!- bronił się Rufin, powoli jednak zdając sobie sprawę ze swojej współodpowiedzialności za ich śmierć.
– Ale ty mogłeś zapobiec ich śmierci. W przypadku kapłana tyle już wystarczy aby czuć się winnym!- krzyknął nieco zbyt głośno.
Rufin posmutniał, liczył bowiem na pochwałę, a nie naganę. W głębi serca rozumiał jednak w czym rzecz.
– Przykro mi Sokratesie. Zadziałem zbyt pochopnie…
– Idź teraz pomóc ich pogrzebać, a potem zmów za każdego z osobna modlitwę do Najwyższego. Gdy skończysz zgłoś się do mnie. Pojedziemy odwieźć więźnia do Urus.
– Jak to do Urus? A podróż do Emiratu?– zaskoczył się młody kapłan.
– Czyś nie słyszał polecenia?
Rufin nic już nie odpowiedział, tylko ukłonił się pokornie i poszedł wykonać rozkaz. Przy kopaniu grobów pracował wraz z innymi strażnikami. Mieli smutne oblicza i nie patrzyli w oczy kapłanowi. Chowanie ludzi którzy zginęli przez jego porywczość miało na zawsze odcisnąć piętno na jego młodej duszy. Już teraz, pracując z milczącymi kompanami poległych w boju żołnierzy czuł jak setki igieł przeszywają wszystkie członki jego ciała.
Po zakończonej pracy pozostał nad mogiłami sam i modlił się długo. Szczerze żałował swego postępowania, łzy ciekły mu gęstymi strugami po policzkach.
****
Po zakończonych modłach udał się, zgodnie z poleceniem do Sokratesa. Ten ostatni oporządzał właśnie swego konia, szykując go do drogi.
– Skończyłeś już? – zapytał i nie czekając nawet na odpowiedź dodał – Siodłaj konia. Dostarczymy tego łotra do stolicy Niedźwiedziej Prowincji. Tam zajmie się nim sąd.
Rufin skinął głową, na znak że rozumie, po czym udał się przygotować konia. Kilka chwil później dołączył do czekającej już na niego kolumny żołnierzy. Składała się ona z piętnastu konnych strażników, uzbrojonych w halabardy i krótkie miecze oraz wozu na którym jechał zamknięty w klatce i powiązany Vespa. Tylko to, że miał knebel w ustach uratowało uszy zebranych przed serią bluźnierstw jakie miotał do nich w swych myślach.
Na czele pochodu jechał Sokrates, który zobaczywszy młodego kapłana w składzie zarządził wymarsz. Ruszyli na południe.
Jechali przez szerokie pola na których pracowali w pocie czoła chłopi. Widząc jadących zbrojnych i powiewający na wietrze sztandar Cesarstwa, złocistą koronę na białym tle, wstawali i uchylali nakrycia głowy. Rufinowi zawsze żal było ciężko pracujących ludzi. Szanował ich, nie marnowali czasu na picie i ucztowanie jak większość szlachty. Dzięki nim Cesarstwo miało co jeść, hrabiowie i wszelakiego rodzaju baronowie dostarczali jedynie kolejnych wydatków. Szlachetnie urodzeni przydawali się jedynie w czasie wojny, rolnicy byli zaś potrzebni zawsze.
Rufin chciał porozmawiać z Sokratesem, ale nie wiedział od czego zacząć rozmowę, toteż przypomniawszy sobie o ładunku sukien należących do Vespy podjechał do swego przełożonego.
– Sokratesie, czyimi poddanymi są ci pracujący w polu?– zapytał.
Diakon zdziwił się pytaniem.
– Wszyscy są poddanymi Cesarza, nie ma to znaczenia, ale jeśli chcesz wiedzieć to już jesteśmy na ziemiach niedźwiedzi. To zapewne w Urus składają daniny.
– Nie wyglądają na zamożnych?– pytał dalej.
– Bój się Najwyższego chłopcze! Tyle już chodzę po tym świecie i jeszcze nie widziałem zamożnego chłopa!- odpowiedział mu.
Rufin uśmiechał się nadal do swego przełożonego, ten jednak nie mógł odgadnąć jego myśli.
– Panie, wiem że zachowałem się nieroztropnie w czasie pojmowania tamtego łotra. Mam ja jednak pomysł jak uczynić choć trochę dobrego za jego sprawą. Wieziemy na wozie jego rzeczy. Wiele tam porządnego sukna…
Wtedy Sokrates pojął. Uśmiechnął się szczerząc zęby i gestem dłoni pozwolił młodemu kapłanowi na działanie. Rufin podjechał do klatki i zabrał z niej zwinięty materiał. Popatrzył przy tym w oczy rozwścieczonego Vespy. Jego źrenice ziały nienawiścią, a mięśnie napięły się z tak morderczą siłą, że omal nie rozerwały solidnych, pętających je więzów.
Rufin pogalopował do pracujących chłopów, którzy spostrzegłszy kapłana uklękli zlęknieni, szepcąc nieskładne modlitwy i prośby składające się w sumie na niezrozumiały bełkot. Byli cali umorusani błotem i odziani w łachmany. Wśród nich jednak nie było zniedołężniałych starców, a śniade, choć zaniedbane dziewki i rośli mężczyźni w wieku poborowym. Wyglądali na zdrowych i krzepkich. Młody kapłan rzucił im do stóp zwoje jedwabnego materiału i uśmiechnął się. Gestem ręki zachęcił ich aby zbliżyli się do pakunku.
Z początku nieśmiało, ale sukcesywnie podchodzili. Przewijali w swych spracowanych dłoniach materiał miękkości nie przeznaczonej dla rąk prostego ludu. Cieszyli się jak gdyby ktoś obsypał ich szczerym złotem. Gdy kapłan wracał do kolumny jeźdźców słyszał za plecami głośne krzyki chwalące pod niebiosa dobroć Cesarza i Monastyru.
– Dobrze postąpiłeś.– pochwalił go Sokrates.
– Dziękuje.
– Nie chcę żebyś mnie znienawidził za moje wcześniejsze słowa. Chciałem jedynie abyś zrozumiał, że w posłudze kapłańskiej nie można się kierować emocjami.– tłumaczył się, delikatnie zafrasowany diakon.
– Rozumiem Sokratesie. Gdy pracowałem przy pochówku wszystko pojąłem. Mając władzę i moc musimy brać odpowiedzialność nie tylko za siebie…
– Właśnie tak. Myślę że sporo wyciągnąłeś z tej lekcji.– uśmiechnął się Sokrates i w tym właśnie momencie powietrze rozdarł diabelski ryk. Konwój stanął, a strażnicy nastroszyli halabardy i wyciągnęli miecze z pochew formując dookoła więźnia szczelny kordon. Obaj duchowni, wiedzieni tajemniczym przeczuciem zwrócili swój wzrok na skraj lasu po prawej stronie. Ich oczom ukazał się potężnych rozmiarów jaszczur. Wielkie bydle stanęło dęba rycząc na żołnierzy i ukazując swoje potężne kły wielkości owej klatki w której wieziono skazańca. Potężne łapska zdolne były rozszarpać męża wielkości Vespy, a piekielny ogon zakończony był najeżoną kolcami maczugą. Polychrotia, Jaszczur Mirażu. Z początku trudny był do odróżnienia od drzew na tle których stał. Przebiegła bestia ta, miała bowiem tę zdradziecka zdolność że przybierała barwę dowolnego koloru.
Strażnicy, choć dzielni wojowie zrobili kilka kroków w tył, nadal mając jednak halabardy w pogotowiu, nastroszone jak u jeża.
– Stać na miejscach! Na Kronosa! Każdego kto się cofnie porażę piorunem!- warknął Sokrates, chyba jedyny który nie lękał się poczwary.
Podziałało. Strażnicy bardziej od dzikiej bestii bali się psa monastyru, jak nazywali diakonów. Wierzyli że mają oni moc porażania błyskawicą, ale w rzeczywistości żaden kapłan nie był tak niebezpieczny. Żołdacy zaczęli nawet szeptać między sobą, żeby ów mag zabił poczwarę jakimś świetlistym pociskiem. Żaden z nich nie zdobył się jednak na odwagę by mu to zaproponować.
Sokrates zszedł z konia i stanął miedzy kolumną a potworem. Zdjął kaptur i spojrzał zabójczemu gadu w oczy. Poczwara ryknęła przeraźliwie i z hukiem upadał na cztery łapy, teraz przypominając kolczastego węża. Grzbiet tego diabelskiego pomiotu pokrywały łuski i kolce grube niczym konary drzew, zaostrzone zaś bardziej niż stal miecza. Sokrates jednak nie okazał cienia strachu. Poły płaszcza wirowały mu od potężnego oddechu potwora, on jednak ani drgnął. Stwór był już tuż przed nim wyciągając zrogowaciały jęzor do tego stopnia iż niemal obślinił diakona. Nagle jednak schował go, zmienił kolor na krwistoczerwony i ryknąwszy z całym swym gniewem uderzył maczugowatym ogonem o drzewo, które natychmiast złamało się w pół, a drzazgi roztrysnęły się dookoła.
Sokrates w końcu uniósł obie ręce, a postać jego poczęła jaśnieć zgniłozielonym blaskiem. Stwór postradał rozum. Źrenice jego oczu wirowały, a jego ciało zaczęły targać drgawki. Mienił się przy tym wszystkimi kolorami tęczy. Krzyk i jazgot jaki wydawała w tym czasie z siebie poczwara słychać było zapewne we wszystkich okolicznych wioskach. Scena szaleństwa trwała jeszcze dobrych kilka chwil, nim potwór padł uderzając bezładnie pyskiem o ziemię.
Diakon zachwiał się, ale na szczęście Rufin podtrzymał go nim ten zdążył upaść. Przełożony odwdzięczył mu się uśmiechem. Rufin zauważył że Sokrates ma na wysokości brzucha ogromną plamę krwi. Diakon stanął na równych nogach i podtrzymując jedną ręką swój brzuch, drugą wciągnął się na konia. Strażnicy bili mu brawo i wiwatowali. Szczerzyli do niego swe pokiereszowane twarze i z wyrazem ulgi gwizdali, wołali i krzyczeli. Jedynym kto nie cieszył się z tryumfu był zakneblowany Vespa. Chętnie zobaczyłby jak stwór rozszarpuje jego oprawców na strzępy, nawet gdyby miał zostać kolejnym obiadem dla potwora.
– Rufinie, oporządź padlinę. Ślina tej istoty jest niezwykle cenna. Na wozie są dwa bukłaki, zbierz je proszę. Monastyr w Urus ozłoci nas za taką zdobycz.– Sokrates zwrócił się do podopiecznego.
Ten zaś posłusznie wykonał polecenie. Zabrał bukłaki i podszedł do truchła poczwary, która jeszcze przed chwilą chciała uczynić z nich zabawkę dla swych potężnych szponów. Najpierw, jak nakazuje rytuał zmówił modlitwę do Qubusa, bożka tych ziem, aby ten przyjął słuszna ofiarę z tego stworzenia. Potem, odczekawszy chwilę podziękował mu za przychylność i zabrał się do pracy.
Strażnicy, korzystając z okazji postoju rozprostowali kości po długiej podróży i otworzyli bukłaki z winem. Niewiele mieli takich chwil gdy żaden z obojga duchownych nie mógł ich za to skarcić. Opróżniali je więc ochoczo, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Nawet Vespie ściągnięto knebel i dano miskę ze strawą. Były to same marne ochłapy, a potężny najemnik mógłby zjeść więcej niż troje solidnych żołnierzy, mimo wszystko jednak zanurzył w talerzu swoją plugawą mordę i jadł łapczywie. Musiał mieć wprawę w jedzeniu bez użycia rąk, gdyż szło mu to całkiem sprawnie. Gdy skończył swą porcje zawołał o jeszcze, ale strażnik opierający się o jego klatkę tylko zarechotał pociągając kolejny łyk wina. Vespa rozwścieczony miotał się jak sam diabeł. Szybko jednak kilka halabard przystawionych mu do głowy ostudziło jego zapał.
Wszystkich ogarnęła dziwna radość, jaka nawiedza mężów po uniknięciu niebezpieczeństwa. Gdy młody kapłan oporządzał martwą bestię z gęstwiny ponownie dobiegł ryk stwora. Wszyscy zamarli. Wojownicy stanęli na równe nogi i patrzyli po sobie z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Rufin wstał i zrobił kilka kroków wstecz od potwora. Wtedy ujrzał jak drugi człapie na swych potężnych łapach, ciągnąc ze sobą swe obślizgłe cielsko. Syczał przy tym i skrzeczał jak potępieniec. Rufinowi serce stanęło w gardle. Wiedział że Sokrates nie poradzi sobie sam z kolejnym przeciwnikiem. Musiał zacząć działać. Dobył swego rytualnego sztyletu i przypominał sobie słowa modlitwy. Już miał wbijać sobie ostrze w ramie, gdy ponownie usłyszał ryk potwora. Ty m razem zza jego pleców. Jaszczur zmieniający kolory swego ciała z niebieskiego na żółty, zielony i czerwony zaatakował straż. Troje z wojów jednym chapsnięciem pyska zeżarł, a kolejnych dwóch ubił morderczym ogonem. Reszta rozpierzchła się porzucając nawet swoje halabardy. Rufin prawie zapomniałby o napastniku który szedł prosto na niego. Ów stwór jednak nie zapomniał o młodym kapłanie. Stał już na tylnych łapach kilka metrów od Rufina. Trzeba było pokonać dwóch. Sokrates co prawda już biegł, ale był ranny.
Rufin nie wiele już myśląc sięgnął do poły swego płaszcza i wyjął sakiewkę. Gdy poczwara zniżyła łeb cisnął ją z całej siły w stronę ziejącej gardzieli. Polychrotia zatknęła się niewielkim pakunkiem i zdławiła swój ryk, pokaszlując złowieszczo. Nie minęło wiele czasu jak zaczęła się cofać, i ponownie jak jej nieszczęśniczka spoczywająca opodal mienić wszystkimi kolorami tęczy naraz. Łapska się pod nią ugięły i padła na ziemię. Nie zdechła jednak, a dusiła się.
Tymczasem Sokrates gotował się do starcia z kolejnym napastnikiem. Rufin zamarł, gdy przez myśl przeszło mu, że jego opiekun może zdecydować sięna kolejne samookaleczenie. To mogłoby się dla niego skończyć tragicznie. Biegł w stronę swego opiekuna dzierżąc w ręce sztylet, gotowy do rytualnego ciosu. Słowa modlitwy miał już na końcu języka. Sokrates jednak okazał się człowiekiem ogromnej rozwagi. Rufin nie musiał mu pomagać. Potwór zajęty był klatką w której siedział najsmakowitszy jego zdaniem kąsek. Vespa zaś, niczym oaza spokoju czekał cały w napięciu aż jaszczur otworzy klatkę.
W tym samym czasie wszystkie porzucone przez strażników halabardy, włócznie i miecze poderwały się w górę jakby pchane niewidzialna ręką. Świszcząc w powietrzu pofrunęły w stronę gardzieli potwora i kolejno godziły go w szyje, oczy i nozdrza. Wielki stwór począł cofać się w stronę dżungli z której wyszedł. W momencie w którym już prawie schował swe podłe cielsko między gałęziami, przybierając przy tym ich barwę ostatkiem sił rzucił się na Sokratesa. Z rozdziawioną paszczą, nie bacząc na godzącego ją włócznie gotów połknąć swego przeciwnika w całości.
Na szczęście dla Sokratesa, który zrobił całkiem zgrabny unik, poczwara doleciała mu do stóp martwa godzona setkami cięć zajadłego oręża.
Sokrates dobił jeszcze poczwarę wbiciem słusznej długości halabardy w otwarte oko, po czym cały unoszący się dotychczas w powietrzu ekwipunek padł bez życia na glebę. Ostatni z leśnych morderców jeszcze dychał. Męczył się okropnie w swej agonii zmieniając nawet kolor na bladą biel. Rufin sądził że to dziwne, ale zrobiło mu się przez chwilę żal potwora.
– Coś ty mu dał?– zapytał Sokrates.
– Smocze ziele. Nie masz lepszej trucizny na masywne zwierzęta. Nawet smoki od tego padały.– odpowiedział z pewną dozą dumy w głosie Rufin.
Diakon popatrzył na niego ze szczerym uśmiechem.
– Nie wyglądasz na człowieka który nosi przy sobie całą sakwę potężnej trucizny.
– Nie wyglądasz na człowieka który powala jaszczury.– zawtórował mu młody kapłan.
Oboje buchnęli śmiechem. Jednak w przypadku Sokratesa kosztowało go to zgięcie się w pół. Rytualny cios jaki zadał sobie aby użyć zaklęcia pozostawił długo gojącą się ranę. Uwagę obu duchownych zwrócił szmer zza pleców. Vespa jakimś cudem oswobodził się z więzów i gmerał wielkim nożem w zamku klatki. Rufin podbiegł do niego.
– Spróbuj zbliżyć się do klatki, a przysięgam że Cię poćwiartuje!- wrzeszczał obłąkańczo więzień.
– Już mi to raz przyobiecałeś gdym Cię schwytał łotrze.– odgryzł się kapłan dysząc ze zmęczenia i ściskając z całej siły wygięty w fantazyjny kształt błyskawicy, czarny sztylet.
Vespa z jeszcze większą furią zabrał się do zamka. Szarpał przy tym kraty i wiercił ostrzem w otworze. Rufin był już dziś zdesperowany. Podniósł leżący opodal łuk i bez ostrzeżenia strzelił w najemnika. Nie był dobrym strzelcem, ale trafił tam gdzie chciał. Przebił więźniowi dłoń na wylot. Łotr zawył z bólu i wypuścił z ręki swój nóż. Rufin podniósł go błyskawicznie i rzucił Vespie swoją torbę z medykamentami oraz kawałek czystej szmaty.
– Skoro taki z Ciebie zawadiaka, to powinieneś sobie poradzić z opatrunkiem. Masz tu jeszcze trochę wina na zobojętnienie organizmu. – rzekł Rufin i rzucił najemnikowi bukłak.
Vespa spojrzał na niego z gniewem jakiego młody kapłan nie widział nawet u atakujących go jaszczurów. Dusza tego człowieka była czarna niczym skały wulkanów wschodu. Serce zaś paliło go do mordu nie wiele mniej niż tamtejsza lawa buchająca z wnętrza przeklętej ziemi barbarzyńców.
– Jeszcze Cię zabiję, obiecuję Ci to psie.
Tysiąc piechurów, dwustu zbrojnych rycerzy oraz pięćset mameluków objuczonych wszelkiego rodzaju towarami, --- pięciuset mameluków. Poza tym --- niezbyt fortunie dobrane miano dla tragarzy...
Z początku nieśmiało, ale sukcesywnie podchodzili. Przewijali w swych spracowanych dłoniach materiał miękkości nie przeznaczonej dla rąk prostego ludu. --- że co proszę?
Może ktoś przedrze się przez całość, może przy okazji wyłapie wiele, za wiele równie smakowitych kąsków... Może nawet wytłumaczy, co, jak i dlaczego...