- Opowiadanie: rafal_europe - Kontynent część I

Kontynent część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kontynent część I

 

I

 

 

 

Zewsząd słychać było dudnienie młotów, świst toporów i szczęk pił. Dziesiątki muskularnych drwali uwijało się jak mrówki przy karczowaniu puszczy. Kawalkady objuczonych mameluków ciągły w stronę tartaków wozy zapełnione potężnymi palami drzew. Nad umocnieniami fortu nieustannie unosił się gęsty dym pieców ogrzewających zabudowania i polowe huty stali w których na bieżąco wytapiano broń i narzędzia. Od wprowadzeniu w Emiracie stanu wojennego walka z barbarzyńcami nabrała niesamowitego tempa. Fort Artur, zapyziała dziura na mapach Wszechziemi, od lat zapomniana i prawie wyludniona teraz skupiła uwagę całej północy. To stąd postanowiono rozpocząć atak na krainę Goblinów, nękających z co raz to większą zajadliwością granice Cesarstwa. Pajęczy Las, jak nazywano obdzieraną ze swych drzew dżunglę stanowiła ich dom od wieków.

 

– Jak postępuje praca Inżynierze?

 

– Doskonale Emirze. Tylko wczoraj wyrąbaliśmy trzydzieści wiorst. Dzisiaj planujemy zwiększyć o osiem.

 

– Wspaniale. Jeżeli spełnicie wszystkie zamówienia w terminie, to każdy robotnik otrzyma po sztuce srebra, a Inżynierowie po uncji złota. Emirat wie jak wynagradzać swoje wierne sługi. Zawsze o tym pamiętaj.– powiedział dostojnik, siedzący na czarnym jak noc rumaku i potrzasnął uwieszoną u pasa sakiewką. Był młodym człowiekiem średniego wzrostu, lekko pulchnym, ale o szlachetnym obliczu. Odziany w przepiękną szkarłatną szatę ze złotymi zdobieniami, a na głowie dzierżył nie mniej szykowny turban z błyszczącego atłasu zwieńczony jadowicie zielonym szafirem. – Nadchodzi zima. W całym państwie będzie potrzeba bardzo dużo drewna, a do tego te zamówienia ze Wschodu. Tamtejsi Lordowie rozbudowują swoje floty w tempie tak szaleńczym, jakby chcieli na pokłady statków przenieść całe swoje miasta przed nastaniem pierwszych mrozów.

 

– Winszuję Panie. Zarabiamy na tej wojnie nim jeszcze zdążyła się na dobre rozpocząć.– Napomknął cherlawy jegomość w grubych okularach, łaszący się obok Emira.

 

-Drewno cedrowe z Pajęczych Lasów uchodzi za prawdziwy rarytas we wszystkich miastach za morzem.– refleksyjnie odpowiedział Emir.

 

-Może by tak zwiększyć cenę Panie? Takiego materiału nikt nie dostanie nigdzie indziej.– Po raz kolejny wtrącił się okularnik ściskający gruby zwój papirusu. Swoją fizjonomią przypominał bardziej człekokształtnego szczura niż człowieka.

 

-Można by tak zrobić, ale mam wrażenie że życzliwość naszych sąsiadów przyda się nam niedługo o wiele bardziej niż troszeczkę pełniejszy skarbiec. Nie narzekamy na fundusze. Poza tym Rada Starostów twierdziła że to uczciwa cena.– odpowiedział Emir.

 

-Mam nadzieję że nie będziesz Panie gniewał się jeśli zapytam, po co Lordom tak wielka flota? Żyjemy przecież w czasach pokoju.– na te słowa Emir widocznie się rozbawiał. – Nie martw się Foxie, nie rozgniewałeś mnie, a raczej rozśmieszyłeś. Pradawni mieszkańcy wschodu mawiali, w swym zapomnianym już dzisiaj języku: "Si vis pacem, para bellum".

 

– O mój Panie, cóż znaczą te przedziwne słowa? Nigdy nie słyszał takiej chrzęśliwej mowy!- wzdrygnął się chciwy księgowy.

 

– Ów zwrot znaczy, mój drogi Skarbniku: "Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny". Rozumiesz?

 

Chytrusowaty staruszek potwierdził skinieniem głowy, ale po jego świńskich oczkach widać było że nie ma pojęcia o co chodzi. Nie śmiał jednak, stary wyjadacz, wyjść przed swym panem na ignoranta. Nie zadawał już więcej pytań i zagłębił się w lekturze jakiegoś papirusu rozłożonego na stole.

 

Emir całkowicie zatopił się w rozmyślaniu nad wojną. Zastanawiał się jak długo Gobliny będą znosić wgryzanie się w ich terytorium. Codziennie pozbywali się kolejnych partii lasu, a ze wszystkich cesarskich więzień przybywało co raz więcej skazańców zmuszanych do machania siekierami. Gobliny wykazywały się anielska cierpliwością. Do tej pory atakowały w przeciągu kilku godzin od wejścia do lasu nawet małego oddziału. Teraz już od dwóch tygodnie nie było odzewu.

 

Rozmyślania Emira przerwał dźwięk rogu. Dostojnik wyrwał z ręki stojącego obok wartownika lunetę i przyłożywszy ją do oka ujrzał to czego się wypatrywał od dawna. Z lasu dosłownie wyskakiwały całe zastępy zielonoskórych potworków goniących pierzchnących przed nimi drwali.

 

– Wszyscy na stanowiska! Zwołać chorągwie, atakują nas! – wrzasnął Emir.

 

Z pomiędzy drzew wybiegały dziesiątki półnagich zielonych stworów dzierżących w swoich łapach najróżniejsze żelastwo. Bezładna masa dzikusów wylewała się z Pajeczego Lasu niczym woda z rwącego potoku. Niektórzy z oprawców dosiadali wychudzonych koni a inni tłustych, rudych, dzikich świń. Najwięcej jednak było pieszej chałstry. Maczugi, topory, siekiery, zazębione noże i miecze o fantazyjnych kształtach, niczym rzemieślnicze narzędzia, ze skrzętną dokładnością pozbawiały życia wszystkiego co napotkały. Bezładna fala krwiożerczych monstrów zarzynała uciekających w popłochu drwali wydając przy tym wszystkim piekielne okrzyki.

 

Niektórzy próbowali się bronić, lecz szybko padali od harpunów i łańcuchów kończąc z roztrzaskanymi czaszkami. Zbrojne ramie goblińskiej hordy wdarło się już niebezpiecznie blisko murów fortu gdy napotkało pierwszy opór. Szwadron emirackiej jazdy, doborowi rycerze, uderzyli na nich niczym grom z jasnego nieba. Jakże ich widok kontrastował z upiornymi oddziałami najeźdźców. Piękni, rośli młodzieńcy o złotych włosach i w wypolerowanym ekwipunku w niczym nie przypominali swych przeciwników. Ciosy błyszczących lanc i potężnych mieczy skutecznie zatrzymywały napór wroga. Trup słał się gęsto, a każdy syn Emiratu nim upadł z konia kładł dziesięciu przeciwników. Rycerze dzielnie bronili swojej ziemi i pomimo liczebnej przewagi Goblinów utrzymywali linie dając garnizonowi fortu czas na przegrupowanie.

 

Na częstokole, przed chwilą świecącym pustkami, zaroiło się od łuczników. Wszyscy w pozłacanych zbrojach, lśniących hełmach i z kołczanami pełnymi strzał naciągali cięciwy swoich ogromnych instrumentów.

 

– Strzelać bez rozkazu do każdej poczwary jaka zbliży się do Fortu.– grzmiał dysząc ciężko, biegnący po schodach Emir. W myślach zaś przeklinał siebie za to że dał się zaskoczyć.

 

– Tak jest! – odparł jeden z oficerów i powtórzył strzelcom rozkaz.

 

-Flamatorzy gotowi?– ryknął Gabriel zdyszany wskakując na mury.

 

-Panie, konstrukcje są już postawione. Nie mamy jednak pewności czy wszystkie wyliczenia są trafne.– odparł tłusty żołdak w o wiele za małej zbroi.

 

-Zaryzykujemy.– zadecydował krótko, tonem nie znoszącym sprzeciwu.

 

Chwilę później w powietrze wzbiły się wielkie płonące kule, frunąc lekko na tyły goblińskiej armii. Dla zmagających się z Hordą był to sygnał do odwrotu. Wykorzystawszy zaskoczenie wroga skierowali swoje konie ku bramom Fortu Artur. Ich odwrót osłaniały szwadrony łuczników. W powietrzu świsnęły strzały godząc w co zażartrzych barbarzyńców goniących rycerzy.

 

Gobliny oniemiały, nigdy wcześniej nie widzieli takiej broni. Płonące kule zdawały się spadać na nich z nieba. Nie bały się ognia, ale bały się czarów. To zaś w ich mniemaniu mogła byś jedynie czarna magia.

 

Dżungla stanęła w ogniu. Piekielne bomby okazały się nadzwyczaj skuteczne. Wypełnione siarczkową melasą – najnowszym wynalazkiem emirackich mistrzów alchemii, po zderzeniu z ziemią rozpryskiwały śmiercionośną lawę.

 

-Świetnie. Są w pułapce! Kapitanie ognia ze wszystkich wyrzutni! Żadnej litości, oni jej nie mieli dla waszych braci i sióstr w Vandei! Odpłaćcie im pięknym za nadobne! – wrzeszczał Emir Gabriel.

 

W powietrze wbił się istny grad pocisków miotanych z ogromnych trebuszy usytuowanych na tyłach obozu. Eksplodujące bomby rozsiewały strumienie płomieni zamieniając pole bitwy w wielki stos. Najeźdźcy zamieniali się w bandę płonących, żywych trupów. Wrzask i jęk jaki wtedy było słychać nie da się porównać z żadnym innym słyszanym pod słońcem. Jakby setki baranów obdzieranych na żywca ze skóry zabeczało jednocześnie. Za pierwszą salwą pocisków poleciały kolejne. Przypominało to płonący deszcz z 'Pieśni o rycerzach wschodu'. Ostrzał trwał bardzo długo, Gobliny bowiem starały się uciekać we wszystkie możliwe storny. Podpalone truchła, stanowiące żywe pochodnie rzuciły się w stronę drewnianego częstokołu chroniącego przyczółek z katapultami. Na szczęście jednak wojowniczy strzelcy osłaniających ten fragment umocnień celnie posyłali ostrza swych strzał w serca i szyje wroga, nie pozwalając mu dobiec do bram.

 

Wkrótce z hordy najeźdźców pozostał popiół, a nad pobojowiskiem roztaczał się obrzydliwy smród spalonego mięsa.

 

Emir, wraz z przyboczną strażą pogalopował zobaczyć straszliwe żniwo jakie zebrały Flamatory. Widok z bliska był jeszcze bardziej przerażający niż z murów. Obraz zwęglonych ciał przyprawiał o dreszcze, a fetor o zawroty głowy. Wszelka roślinność i zwierzęta zostało spalone w promieniu kilku strzałów z łuku. C polana, przedtem wypełniona robotnikami, mamelukami i wszelakiego rodzaju sprzętem zmieniła kolor z jasnozielonego na czarny i szary. Nie pozostało nic prócz popiołu i zwęglonych szczątków ludzi, Goblinów i zwierząt. Nawet drzewce broni spaliły się doszczętnie, a metalowe ostrza stępiały od temperatury.

 

-Uprzątnijcie to, natychmiast.– powiedział Emir, nie odtykając jedwabnej chusty od twarzy. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Krwawe żniwo było nie do opisania.

 

-Jak każesz Panie.– odpowiedział mu jeden z żołnierzy i pogalopował przekazać rozkazy.

 

-Jakie są dalsze rozkazy Panie?– zapytał inny, jadący po jego lewej stronie ogromny rycerz.

 

-Zwołać wszystkie chorągwie. Te dzikusy wykrwawiły się tutaj, a my nie straciliśmy zbyt wielu wojowników. Ruszymy na północ. Rano wszyscy mają byś gotowi do drogi.

 

-Tak jest Emirze.

 

 

II

 

 

 

 

 

Nigdy się tego nie nauczę!- pocił się rozzłoszczony Achacjusz, klęcząc przed garstką rozsypanych ziarenek.– Te zakichane chwasty nie chcą rosnąć! Rufin, mógłbyś pomóc koledze!

 

-Jak się będziesz tak wściekał to na pewno nic z tego nie wyjdzie.– odezwał się nie podnosząc wzroku znad opasłego tomiszcza chłopak siedzący pod drzewem– Musisz być przede wszystkim opanowany.

 

-No ale jak ja mam to zrobić? Próbuje już od paru godzin i nic z tego. Ani drgną.– złościł się co raz bardziej rudy młodzieniec.

 

-Pokaż to.– Rufin podszedł do kolegi, ujął jego dłonie i ustawił palce w bardzo nienaturalnej pozycji– Teraz trzymaj tak, a ja dodam Pyłek. – to powiedziawszy sypnął solidną garść błękitnego proszku w miejsce gdzie leżały nasiona, a powietrze wokół nich wypełniła znana, tajemnicza woń.

 

– Módl się…– wyszeptał Rufin

 

Z ust Achacjusza popłynęły cichutkie słowa modlitwy w języku którego słów nie da się zapisać w człowiekowi znanym języku. Wkrótce w ślad za przedziwnymi słowami na twarzy młodzieńca pojawiły się ciężkie krople potu skapujące z brody na ziemię, tam gdzie leżały rozsypane ziarenka. Gdy tylko wilgoć do nich dotarła zaczęły drgać, a z maleńkich pęknięć puściły się zielonkawe pędy.

 

Rufin także wygiął palce w ten sam nienaturalny kształt i przyłączył się do przyjaciela powtarzając razem z nim słowa modlitwy.

 

-To działa. To naprawdę działa!- zachwycał się Achacjusz.

 

-Nie przestawaj się modlić!- skarcił go Rufin.

 

Pędy stawały się co raz grubsze i liczniejsze, a na ich końcówkach wyrastały pączki, a łodygi twardniały od pompowanych w nie magiczna siłą soków życiowych. Wkrótce ze zgrubiałych pąków wystrzeliły różnokolorowe kwiaty. Tęczowa Mantrikora zakwitła swymi wszystkimi okazałymi kolorami, od czerwonego, przez niebieski, fioletowy, żółty i pomarańczowy, aż do różowego.

 

Piękno tej niewinnej roślinki zachwycało oczy dwóch początkujących kapłanów.

 

-Jak ty to robisz Rufinie? – zapytał zmęczony Achacjusz ocierając rękawem swego płaszcza ciepły pot z czoła.

 

-Nie robię niczego poza tym co jest napisane w Księdze. Nie czytasz uważnie to ci nie wychodzi. – odpowiedział wracając do lektury z uśmiechem na ustach.

 

-Czytam uważnie! – krzyknął Achacjusz.

 

-No chyba nie… w każdym razie lepiej jeszcze poćwicz przed jutrem. Na egzaminie nie będę mógł ci pomóc. Robisz to generalnie dobrze, tylko źle układasz palce.

 

-Tobie to łatwo mówić… – odburknął

 

-Wcale nie łatwo. Dwa lata temu przesiedziałem nad Mantrikorami ładnych parę tygodni zanim się nauczyłem, a ty byś chciał wszystko od razu umieć.

 

– A bo ty jesteś zdolny. Wszystko ci wychodzi.

 

– Nie mam żadnych nadzwyczajnych zdolności, a już na pewno nie większe niż ty. Ja tylko ciężko pracuję i tobie zalecam to samo, zamiast ganiać wieczorami po barach za dziewkami.

 

– Bardzo zabawny się zrobiłeś po zdaniu tych egzaminów. Jeszcze jakieś złote myśli? – zapytał z przekąsem Achacjusz. Rufin zmierzył go wzrokiem i oboje parsknęli śmiechem. – Ciekawe gdzie Cię przydzielą?

 

-Nie mam pojęcia. Prosiłem o Wyspy Kruków, ale nie wiem jak Wysoka Rada rozpatrzy moją prośbę. Byle tylko nie służba polowa. Wolałbym paść ofiarą grenlandzkiej Hydry!

 

-Przecież jesteś Bestiarii? Hydra by cię nie pożarła.

 

– Różnie to bywa. Hydry są bardzo trudne do opanowania, trzeba ciągle zachowywać równowagę umysłu. Przy jaszczurach jest o tyle łatwiej że możesz wpadać w gniew, możesz się bać. Przy Hydrze twój rozum musi pozostać obojętny, bez jakichkolwiek silnych emocji. Bez strachu, złości, rozkoszy, a także bez miłości.

 

– Daj spokoój, na egzaminie ujarzmiłeś Damasceńskiego Smoka. Hydra byłaby zabawą. Nie powiesz mi że taki płaz jest trudniejszy do poskormieia od plującego ogniem zabijaki…

 

– Nie, nie powiem, masz racje…

 

Na wspomnienie o swoim zeszłorocznym sukcesie Rufinowi zrobiło się przyjemnie na sercu. Dzień egzaminu na Bestiarii pamiętał jakby to było wczoraj. Był ostatni w kolejce, a przed nim nikomu nie udało się pokonać swojego stwora. Od rana czekał w amfiteatrze na swoją kolej, a wpuszczono go dopiero gdy słońce miało się ku zachodowi.

 

Stał sam na arenie i czekał aż wpuszczą poczwarę. Wylosował najtrudniejszego z możliwych przeciwników, Damasceńskiego Biegacza. Ostatniego przedstawiciela smoczej rasy jaki występuje na Kontynencie. Choć był tylko cieniem swoich mocarnych przodków i nie potrafił latać, to mimo wszystko był to ostatni ziejący ogniem gad. Dziki, bezlitosny i pozbawiony skrupułów, maszyna do zabijania wykorzystywana niegdyś przez Czarnoksiężników, nim całkiem ich nie wytępiono. Posturom przypominał raczej węża wyposażonego w cztery silne nogi opatrzone rzędami kolców, niż groźnego smoka. Łeb jego wydawał się być nienaturalnie duży w stosunku do reszty ciała, a osadzony na cienkiej szyi o esowatym kształcie w pewien sposób wyglądał komicznie. Te jednak mankamenty nie umniejszały w żaden sposób agresywnej natury tego zwierzęcia.

 

Serce zdawało się mu wyskoczyć z gardła, a w żyłach piętrzyła się gorąca krew. Wiedział że w praktyce ma bardzo marne szanse obłaskawić tego stwora. Takie wyczyny udawały się jedynie nielicznym. Nim zadmą w róg mógł uklęknąć i zrezygnować. Potem nikt go nie będzie ratował, nawet gdy jaszczur będzie pożerał go kawałek po kawałku. Nie poddał się jednak, to nie pasowało do jego nieugiętego charakteru, zrobił kilka kroków do przodu na znak że jest gotowy do walki. Publiczność zgromadzoną w amfiteatrze zdumiała jego odwaga, co nagrodzili falą oklasków. Już samo przystąpienie do pojedynku z poczwarą takiej klasy było wielką odwagą, albo… wielką głupotą. Wytrawny obserwator zauważyłby że nawet Mistrzowie z Wysokiej Rady kiwali głowami z uznaniem. Większość zawodników niechybnie zeszłaby z areny. Jednak nie Rufin. Był człowiekiem mizernej postury, ale wierzył w swe siły.

 

Smok zaryczał przyjmując wyzwanie i ruszył w stronę śmiałka dziko kłapiąc zębatymi szczękami. Po drodze spluwał raz po raz płonącą lawą pozostawiając za sobą kręgi spalonej ziemi. Wydawał się być wściekły, a swój gniew miał wyładować właśnie na Rufinie. Teraz już nie było ratunku, nikt nie przyjdzie mu z pomocą, nawet gdy poczwara będzie rozrywać jego członki.

 

Nie było czasu do stracenia, Rufin ukląkł i wyciągnąwszy sztylet z pochwy szybkimi ruchami nakreślił na piasku różnorakie figury, zasypując je Pyłkiem.

 

Nie zastanawiał się długo, jeśli miał wygrać musiał zaryzykować wszystko. Szepcąc pod nosem dziwaczna formułkę wbił sobie ostrze w odsłonięty brzuch. Zamroczyło go przez chwilę, a krew wytrysnęła na ziemię jak z zarzynanej świni. Z początku myślał że nie przeżyje, ale po chwili odzyskał świadomość. Czar zadziałał. Zgromadzone tłumy zamarły, gdy poczwara nachyliła łeb nad samookaleczjącym się szaleńcem. Tylko członkowie Wysokiej Rady pozostawali niewzruszeni, czujnie przypatrując się zmaganiom Rufina. Gdy smok już miał zaciskać swą paszczę na jego głowie, nagle zatrzymał się, a dotychczas nieustępliwy skrzek zamarł w jego gardzieli. W ty momencie dla młodego śmiała stanął czas, a wszystko wkoło zamarło. Jedyne co czuł to zaciskane na jego szyi kły i lepką ślinę smoka spływającą po całym jego ciele. Skoncentrował się i włożył wszystkie siły witalne w walkę z duchem Damasceńskiego Biegacza. W końcu smok cofnął pysk i przysiadł na tylnych łapach. Wpatrując się w krwiste oczy gadziny wyciągnął ku niej swą rękę, drugą uciskając krwawiącą ranę. Smok pokłonił mu się a tłumy wiwatowały…

 

Te błogie wspomnienia chwili tryumfu, która przyniosła mu niemało popularności w Akademii przerwał mu dźwięk głosu jakiego nie miał najmniejszej ochoty teraz usłyszeć.

 

-Patrzcie państwo, dwa przygłupy w strojach dziewek hodują chwasty!

 

Rufin i Achacjusz obrócili głowy za siebie. Właściwie nie musieli tego robić, bo dobrze wiedzieli kto za nimi stał. Był to Derex, syn kapitana Gwardii, wraz ze swoją przyboczną świtą– bandą tchórzliwych głupców odzianą w lśniące zbroje ufundowane przez majętnych rodziców.

 

-Patrzcie państwo zakute łby.– odpowiedział Achacjusz przewracając oczami.

 

– Uważaj na słowa klecho!- odkrzyknął blondyn w złotej zbroi. Jego szyderczy uśmiech przynosił na myśl najgorsze wyobrażenia o rozpieszczonych książętach pławiących się w bogactwach swoich ojców.

 

-To ty też uważaj na swoje tchórzu. Lepiej stąd zmykaj zanim zamienimy cię w żabę.– dodał podenerwowany Achacjusz, na którego widok Derexa działał niczym płachta na byka.

 

-Żebyś ty umiał zamienić trzewik z jednej stopy na druga śmierdzielu! Jesteś nic nie wartym kandydatem na klechę, niewiele lepszym od swego dopiero co wyświęconego przyjaciela. Możecie uprawiać roślinki, ale na magii to się w ogóle nie znacie! Tacy z was czarnoksiężnicy, jak i ze mnie. Tylko ja mam jeszcze to!- pyszałek wyciągnął błyszczące ostrzec z pochwy i machnął majestatycznie nim w powietrzu.

 

-Może i masz bardzo drogi miecz, ale słyszałem że na ostatnim patrolu zanim go użyłeś to rozbroił cię o połowę niższy góral uzbrojony w widły. Wyrazy uznania sir…– zadrwił Rufin.

 

-Było ich dziesięciu i mieli ze sobą łuczników!- nabuzował się Derex. Młody kapłan trafił w jego czuły punkt.

 

-Łuczników? W garnizonie mówią co innego. Podobno kiedy uderzyli zmykałeś gdzie pieprz rośnie jak dzika małpiatka!

 

Na dźwięk tych słów Derex nie wytrzymał. Ujął mocno klingę miecza i ruszył na Rufina. Ten w ostatniej chwili odskoczył na bok, ledwo unikając straty nosa.

 

-Stań i walcz głupcze, a poćwiartuje cię jak prosiaka! – odgrażał się rozwścieczony młodzieniec w zbroi– A wy co? Będziecie tak stać czy pomożecie mi oćwiczyć tych pachołów?!- ryknął do sowich towarzyszy. Banda giermków obnażyła swe miecze i ruszyła na Achacjusza.

 

-Lepiej niech stoją gdzie ich miejsce! W przeciwnym przypadku będę musiał nie tylko tobie przypominać co grozi za napaść na kapłana.– zza Derexa wyłoniła się postać zakapturzonego mnicha. Nie było widać jego twarzy, złote wzory na tunice wskazywały jednak na wysokiej rangi dostojnika Monastyru. Położył rękę na ramieniu Derexa i dodał z uśmiechem na ustach– Lepiej będzie jak już pójdziesz, nim uznam twoje szczeniackie wybryki za próbę morderstwa. Zabierz też proszę swoich przyjaciół.

 

Rozzłoszczony Derex spojrzał na przybysza wzrokiem pełnym nienawiści. Wpatrywał mu się w oczy dłuższą chwilę przygryzając wargi, aby nie odszczeknąć jakimś obelżywym słowem, bijąc się ze swą porywczą naturą.

 

W końcu jednak schował miecz do pochwy i odszedł bez słowa. To samo uczyniła za nim jego świta.

 

Ogromny mnich ściągnął kaptur, ukazując swoją wytatuowaną twarz. Był to diakon. Serdecznie uśmiechnął się do obu chłopców, po czym zwrócił się do Rufina:

 

-Wielki Mistrz Cię wzywa młody kapłanie. Zapadła decyzja co do twojego przydziału. Śpieszmy się.

 

Na dźwięk tych słów Rufin cały się rozpromienił, a serce zabiło mu mocniej.

 

Popatrzył na Achacjusza, a ten z właściwą sobie życzliwością zażartował:

 

– No idź, bo się jeszcze rozmyślą.

 

-Idę.– odpowiedział śmiało– Jak tylko się dowiem co i jak to do Ciebie przyjdę.

 

Oboje uściskali się na pożegnanie.

 

Rufin wraz z diakonem udali się w stronę Pałacu Monasterskiego, przec całą drogę zachowując ciszę.

 

Komnata Wielkiego Mistrza znajdowała się w najpilniej strzeżonej części rezydencji dostojników Religii, będącej w swej istocie solidna twierdzą. Przechodząc przez tuzin odrzwi minęli około setki strażników. Przed samym wejściem do pomieszczenia Wielkiego Mistrza nie było już jednak nikogo. Skromnie urządzone wnętrze kontrastowało z przepychem całej reszty budynku. Nie było tu atłasów, jedwabi i złotych ozdób. Znajdował się tam jedynie wielki dębowy stół zasypany różnego rodzaju pergaminami, solidne krzesło i szklana kula, a ściany od podłogi po sufit zapełnione były księgami. Przedziwne było natomiast to, iż pomimo braku okien wewnątrz pokoju było jasno jak w dzień. Wielki Mistrz siedział pochylony nad praca, gdy goście weszli do komnaty. Przywitał się z nimi nie podnosząc wzroku znad kartki papieru. Czekali cierpliwie aż skończy pisać. Nie wolno było mu przeszkadzać, ludzie związani z monastyrem otaczali go niemalże boskim nimbem, a prości obywatele Cesarstwa wprost uważali go za jednego z bogów Religii, anioła, albo dżina zaklętego w ludzkim ciele. Oddawali mu cześć tak samo jak Światowidowi, Thorowi czy Horusowi. Sprawował swój urząd już blisko pół wieku i był człowiekiem który przywrócił Religii należyte miejsce w Cesarstwie. Swoją fizjonomią nie przypominał duchownego który całe swe życie spędził zgarbiony w bibliotece. Był rosłym mężczyzną o wielkich barach i ciele atlety. Bardziej do ręki pasował mu topór niż pióro, którym tak zręcznie operował skrobiąc jakieś rzędy znaków na świeżym skrawku pergaminu.

 

-Witaj młody kapłanie.– odezwał się w końcu zwijając dopiero co sporządzony dokument i podrzucając go w powietrze, gdzie niezauważalny dotąd nietoperz porwał go w zęby i ustawił na jednej z półek, samemu znikając nie wiadomo gdzie.– Zdecydowałem już o twoim losie. Wiem że prosiłeś o Wyspy Krucze, ale niestety nie mogę cię tam wysłać.– Mistrz zrobił przerwę żeby podnieść głowę i zobaczyć reakcje podopiecznego. Ten zachował spokój, ale po oczach widać było że się zasmucił.– Mamy tam komplet, a Wyspy są dość niewielkie. Zdolnych kapłanów potrzebujemy teraz gdzie indziej. Musze także brać pod uwagę to iż jesteś nie tylko świetnym adeptem Akademii, ale także bardzo dobrym Bestiaria. Genialnie poradziłeś sobie ze smokiem. Winszuję.

 

-Dziękuję Wielki Mistrzu, to zaszczyt usłyszeć takie słowa z twoich ust. Każdą decyzję przyjmę z wdzięcznością.– Rufin skłonił się wpół, zgodnie z dworską etykietą.

 

-Doskonale. Wysyłam Cię wraz z najbliższa karawaną na wschód. Do Emiratu Spytii. Będziesz tam potrzebny. Gabriel, młody, aczkolwiek bardzo zdolny władca tego pięknego kraju rozpoczął krucjatę przeciwko barbarzyńcom. Chcę żebyś tam służył w Monastyrze. Wkrótce będą tam potrzebować zarówno świetnego medyka jak i władcy zwierząt. Jesteś idealnym kandydatem. Zabierzesz ze sobą także list dla tamtejszego Mistrza Hajfy. To wspaniały kapłan, na pewno wiele się przy nim nauczysz. Od niego także otrzymasz dalsze instrukcje.

 

-Dziękuję Panie. Postaram się nie przynieść ujmy Religii.– ponownie skłonił się Rufin.

 

-Diakon Sokrates uda się z Tobą. Weź ten list i idź się spakować, ruszacie jeszcze dzisiejszej nocy.

 

Na te słowa Rufin na prawdę się zdziwił. Nigdy wcześniej nie słyszał o karawanach podróżujących nocą.

 

-To…bardzo szybko… – wybełkotał nie przemyślawszy tego co mówi. Nie wypadało czynić takich uwaga w stosunku do Wielkiego Mistrza.

 

-Istotnie, dość szybko. Możecie już odejść. Mam wiele pracy. – zakończył rozmowę.

 

Oboje z diakonem pokłonili się i milcząco skierowali ku drzwiom. Wielki Mistrz zaś wrócił do swych tajemniczych spraw.

 

-Dlaczego nie poczekamy chociaż do jutra rana?– zapytał Sokratesa gdy już opuścili komnatę.

 

-Nie nam oceniać zarządzenia Wielkiego. Możemy się do nich jedynie zastosować. Jeśli cię to pocieszy, to ja teżnic nie wiedziałem o tym, że zostanę wysłany gdziekolwiek. Tym bardziej zaś nie spodziewałem się Spytii. To piękna kraina.

 

– No tak. Musimy z pokorą znosić to co nam nakazują przełożeni, a szczególnie gdy polecenie wydaje sam najwyższy przełożony Monastyru.

 

– Hohoho. Mądre słowa. Zwłaszcza że osoba ktorą miałeś zaszczyt zobaczyć jest nie tylko najwyższym kapłanem Religii.

 

-Jak to? – poruszył się słowami Sokratesa Rufin.

 

-Wielki Mistrz pociąga za sznurki o jakie nigdy byś nie podejrzewał zwierzchnika Monastyru. Jego wpływy sięgają dalece w głąb cesarskiego dworu, a i równie daleko na wschód, aż do niezbadanych krain, jego dawnej ojczyzny.

 

Pochodzi z odległej wschodniej krainy gdzie ludzie czczą jeszcze słońce, stare drzewa i księżyc. Nazywa się Samagotią i nie znajdziesz jej na zbyt wielu mapach. Jeszcze mniej natomiast znajdziesz takich którzy tam byli.

 

Słowa Sokratesa wręcz wstrząsnęły Rufinem. Wcześniej nie wierzył w plotki, jakoby Wielki Mistrz nie urodził się w granicach Cesarstwa. Nie mieściło mu się w głowie żeby ktoś na takim stanowisku mógł być obcego pochodzenia.

 

-Jak to się stało że ktoś urodzony w krajach barbarzyńców został Wielkim Mistrzem?– prawie krzyknął Rufin, na co diakon wybuchł tak głośnym śmiechem, że wszechobecni strażnicy jak jeden mąż rzucili na niego swe podejżliwe spojrzenia.

 

– Zadajesz bardzo niewygodne pytania młodzieńcze. Otóż nikt tego nie wie, ale jedno jest pewne: nie znajdziesz człowieka który by się lepiej nadawał do sterowania tą wielką galerą jaką jest struktura Monastyru.

 

Rufin postanowił pociągnąć trochę za język swego towarzysza. Nie codziennie bowiem miało się okazje porozmawiać z kimś z tak bliskiego otoczenia kierownictwa Monastyru.

 

– Słyszałem że podobno Wielki Mistrz był rycerzem. To prawda? Wygląda na kogoś komu oręż nie jest obcy.

 

Sokrates znów pełen uśmiechu popatrzył na swego podopiecznego.

 

– Jesteś bardzo ciekawski młodzieńcze, ale cóż…odpowiem Ci: Wielki Mistrz był rycerzem, stoczył więcej bitew niż niejeden weteran w Gwardii. A już na pewno więcej niż gburowaty ojciec tego rozwydrzonego dzieciaka co chciał ci dzisiaj odrąbać nos.

 

Na wspomniane o napuszonym Derexie Rufin zrobił zniesmaczoną minę.

 

– Gdzie walczył? Nie słyszałem w żadnej kronice o jego udziałach w bitwach, a pisarze zapewne nie omieszkaliby zamieścić tego w swoich opowieściach.

 

– Na to akurat jest bardzo proste wytłumaczenie mój przyjacielu. Szukasz nie w tych kronikach co trzeba.

 

– Proszę? Przejrzałem wszystkie w bibliotece akademickiej.

 

– Tam niczego nie znajdziesz, bo Wielki Mistrz walczył po innej stronie barykady. Jego dawne nazwisko, nieznane nawet mi, widnieje zapewne tylko w barbarzyńskich kronikach. Oczywiście przy założeniu że tamtejsi ludzie prowadzą jakiekolwiek dokumentacje.

 

W to już całkiem Rufin nie mógł uwierzyć. Z tego co mówił Sokrates wychodziło że zwierzchnikiem całego Monastyru i drugą osobą w państwie jest barbarzyński wojownik, który kiedyś prowadził na Cesarstwo swoje krwiożercze hordy. To było zbyt nierealne, aby można było dać temu wiarę. Ziarno niepewności zostało jednak zasiane w młodym sercu Rufina.

 

Do dormitorium wrócił już sam. Umówił się że o zachodzie słońca będzie czekał na Sokratesa przy wschodniej bramie miasta. Po drodze minął targ i kupił trochę miodowych daktylów.

 

Do kufra zapakował też ciepłe ubrania, kilka ksiąg i oczywiście swój studencki zestaw do przygotowywania mikstur. Kilka odczynników które "pożyczył" z Akademii, oraz nalewkę z Żółwich Jagód. Dwie litrowe butle.

 

-Już się pakujesz? Nie przyszedłeś się pochwalić przydziałem.– powiedział Achacjusz wyłaniając się zza drzwi.

 

-Właśnie miałem do Ciebie wstąpić. Wyruszam jeszcze przed świtem. Przydzielono mi Emirat.

 

-Na Kronosa! Jedziesz na wschód?! Szczęściarz. Podobno tamtejsze dziewki są najgorętsze w całym Cesarstwie.– uśmiechnął się rubasznie uśmiechnięty od ucha do ucha Achacjusz.

 

-Podobno. Napiszę list jak tylko dojadę, obiecuje.

 

– Trzymam za słowo przyjacielu. Ehhh…będę musiał się teraz sam użerać z Derexem. Ciężki los mnie czeka…

 

Achacjusz żartował, ale Rufin wiedział że jest mu również przykro. Zżyli się przez ostatni rok. Byli jak bracia, choć oboje nigdy nie mieli prawdziwego rodzeństwa. Być może właśnie to tak bardzo ich połączyło.

 

-Jak tylko się tam trochę zakręcę, to szepnę słówko temu i owemu. Na pewno Cię do siebie sprowadzę, jak tylko skończysz Akademię.

 

– Hohoho, widzę że snujesz dalekosiężne plany! I wielce niepewne.

 

– Na pewno sobie poradzisz…

 

– Być może, w każdym razie przyniosłem Ci coś na pożegnanie. Wiesz że lubię praktyczne prezenty, toteż proszę, to z pewnością ci się przyda.

 

Achacjusz podał mu maleńkie zawiniątko. Jednak gdy tylko Rufin odebrał je z rąk przyjaciela do jego nozdrzy dotarł znany mu z lekcji zielarstwa zapach.

 

– Achacjuszu, łotrze, skąd to wytrzasnąłeś?!- krzyknął uradowany Rufin.

 

-Ma się znajomości tu i tam.– odparł z dumą w głosie. W pakunku była garść Smoczych Jagód. Najlepszego i najskuteczniejszego lekarstwa na szereg różnorakich schorzeń jakie można było dostać na Zachodzie. Piekielnie rzadkie i zabójczo drogie.

 

– Musiałeś na to wydać majątek! Nie wiem jak dziękować przyjacielu, chociaż…chyba wiem. Proszę!

 

Rufin podał mu swoje opasłe tomiszcze Historii Cesarstwa z wszystkimi notatkami.– Na trzecim roku to najgorszy przedmiot. Powinno Ci pomóc.

 

-Hohohoh! Może z twoja pomocą kiedyś skończę tą Akademię. Dzięki bracie.

 

Oboje serdecznie się uściskali.

 

 

III

 

 

 

W świętym gaju zebrała się starszyzna wszystkich plemion północy. Zapalono stos i przy świętym ogniu zasiedli wodzowie wszystkich 17 szczepów. Opiekun Gaju dał sygnał i rozpoczęto uroczyste tańce. 17 nagich dziewic wystąpiło na środek i rozpoczęło spektakl. Miały wspaniałe ciała. Czyste, nie zbrukane męskim osoczem niewiasty o piersiach delikatnych jak dotyk wiatru zataczały taneczne kręgi wokół bożego paleniska. Wyginały swoje niewinne ciała w blasku płomieni i kusiły swoimi wdziękami widownie złożoną z najwyższych dostojników Samagotii. Dziewczęta miały po 15 lat i swoimi niewinnymi ustami szeptały słowa pradawnej modlitwy skierowane do Boga Wszystkich Bogów, tego który roztacza od eonów troskę nad pobożnym ludem czczącym go z dziada, na pradziada. Dźwięk ich głosów był tak piękny że nawet grasujące dookoła wilkłacze, niedźwiedzie i jaszczury z pobliskiego jeziora wychodziły ze swoich nor aby posłuchać tej ascetycznej melodii. Trwało to dobre kilkanaście minut zanim Opiekun dał sygnał do rozpoczęcia obrad. Dziewczęta ukłoniły się szlachetnym mężom i płochliwie uciekły zarzucając w biegu cienkie stroje na spocone ciała.

 

-Towarzysze, spotkaliśmy się tutaj by uradzić sposób jakowy na Żelaznych Ludzi.– zaczął sędziwy brodacz siedzący na dębowym, potężnym tronie – Ostatnio stali się oni wyjątkowo natrętni. Systematycznie palą południowe lasy i nękają naszych braci Goblinów. Nie minie wiele wody w strumieniach nim przyjdą do naszych chat aby zniewolić nasze dzieci i spalić święte gaje.

 

-Prawda! Sam widziałem jak wielkimi ognistymi machinami palą tysiące drzew naraz. Byłem przy granicy dwanaście dni temu. Wiem co mówię!- krzyknął jeden z potężnych grubych wojowników wspierający swe cielsko na kamiennym młocie.

 

-I ja to widziałem! Wyrywają całe drzewa z korzeniami, pałą mieszkania jeleni i niedźwiedzi. Nie szanują duchów lasu!- dodał drugi, znacznie smuklejszy dzierżący w ręku drewnianą dzidę.

 

-Trzeba najechać!

 

-Tak najechać!

 

-Wytniemy ich w pień!

 

-Nauczymy moresu!

 

-Cisza!- krzyknęła postać do tej pory siedząca cicho z boku.– Jak chcecie ich wyciąć skoro nie potrafi tego zrobić gobliński Chan? Ma więcej wojowników niż my wszystkich ludzi razem z kobietami, dziećmi i starcami.

 

-Bo jest głupi i nie umie walczyć!- wrzasnął któryś z wodzów, na co odpowiedziała mu salwa śmiechu części zebranych.

 

-Mamy Ci przypomnieć drogi Felixie jak Horda dziesiątkowała naszych ludzi i paliła naszą ziemie. Wtedy też nie umieli walczyć? Gobliny w walce są dzikie i bezwzględne, nawet Żelaźni Ludzie boją się ich w polu. Dali im radę dzięki magicznym sztuczkom . Wycinają lasy i chcą zagarnąć jak najwięcej terenów. Ich najważniejszą cechą jest zachłanność…

 

-W ogóle nie wiem dlaczego o tym rozmawiamy. Przecież to śmieszne, to problem Chana i jego zielonych dzieci, nie nasz.– przerwał mu potężny mężczyzna w rogatym hełmie.

 

– Niech sobie najeżdżają ziemie goblinów. Nie nasza to rzecz.– odezwał się rudobrody wielkolud opierający się na wielkim mieczu. Temu z kolei zawt®owały głosy innyh zgromadzonych:

 

-Racja.

 

-Co nam do tego?

 

-Gobliny to nie nasi bracia.

 

-Po co nam wojna?

 

-Bracia nie rozumiecie. Przyszłość Hordy leży jak najbardziej w naszym interesie…– odezwał się młodzieniec, jako jedynie nie odziany w zbroję, a w białą suknie i nie noszący przy sobie oręża.– Kiedy spalą już goblińskie siedliska zwrócą swe łapczywe gardła do naszych domów. Ich apetytu nie da się nasycić. Wojna jest ich naturą…– ponownie jednak przerwano mu wywody.

 

-Gdzieś mam całą tą bandę obszarpańców!- warknął rudobrody.

 

-Ja też!

 

-I ja!

 

-Stop! Dajcie mówić młodemu Orłu. W przeciwieństwie do was mówi z sensem.– przerwał Opiekun Gaju gromiąc krzykaczy ze swego potężnego tronu. Gdy zebrani wodzowie ucichli skinął na zagłuszonego wcześniej młodzieńca.

 

-Dzięki Ojcze Lasu.– również ukłonił się w jego stronę, po czym klasnął w dłonie, a cztery młode kobiety podbiegły do niego niosąc sporych rozmiarów zawiniątko. Okazało się to być mapą, którą zawiesiły na kamiennym słupie. Była to mapa północy, nazywanej w Cesarstwie krainą barbarzyńców; bardzo szczegółowa, kolorowa i z zaznaczonymi wszystkimi osadami. Każdy dostojnik na południu oddałby fortunę za takie cudo.– Zdaje sobie sprawę że szanowni zgromadzeni goście znają się trochę na geografii, lecz postanowiłem przynieść tutaj ów malunek w celach pomocniczych.– po tych słowach wśród zebranych rozległy się szmery.– Lasy i wzgórza i pustkowia goblinów, ciągnące się na tym ogromnym obszarze to nasza naturalna tarcza oddzielająca nas od krainy Żelaznych Ludzi. Odkąd udało nam się oswoić Golemy nie musimy się martwić zagrożeniem ze strony Chana i to zapewnia nam bezpieczeństwo. Niestety przed Żelaznymi Ludźmi nie obronimy się kilkoma Golemami, ani armią naszych wojowników…

 

-Zwłaszcza twoimi się nie obronimy! W twojej gminie są same dziewki! – ryknął śmiechem mocarz z wielkim młotem. Zawtórowały mu chichoty pozostałych wodzów.

 

-Dość tego, rozkazałem dać mu mówić! To co robi młody Orzeł w swojej gminie jest tylko jego sprawą, takie są zasady! Jeszcze raz mu przerwiesz Grzmocie, a wyrzucę cię z obrad!

 

-Wybacz Ojcze Lasu ale nie mogłem się powstrzymać. Przepraszam.– zreflektował się olbrzym, ale szyderczy uśmiech nie zszedł mu z oblicza

 

Młody Orzeł zmierzył go wzrokiem zachowując kamienną twarz. Wiedział że jego armia amazonek wzbudza pogardę innych plemion, ale wiedział też że każda jego wojowniczka jest warta tyle co troje uzbrojonych w młoty siepaczy jego braci. Kontynuował zatem dalej:

 

-Jak już mówiłem, Horda najskuteczniej oddziela nas od niebezpieczeństwa. Sprzedając zaś im broń, odzienie, lekarstwa i różnego rodzaju towary możemy żyć spokojnie. Jeśli Horda padnie, to my też. Proponuje wybrać Księcia na czas nadzwyczajny i porozmawiać z Chanem. Przysłał wczoraj do mojej osady posła z prośbą o widzenie z naszym wodzem. Chcą pomocy i liczą na nas. Prócz odegnania Żelaznych Ludzi, możemy zyskać też dozgonną wdzięczność Chana.– popatrzył po zebranych, teraz już słuchali go z uwagą, a wyraz lekceważenia na ich twarzach przechodził w co raz głębsze zainteresowanie. Nawet Grzmot ze swoim kamiennym młotem przyglądali mu się uważnie

 

– Moje rozważania sprowadzają się do stwierdzenia, że lepiej wesprzeć Chana niż czekać aż w końcu sami będziemy musieli nadstawiać karku. Żaden Goblin nie przekroczy Golemich Słupów, ale ludzie odziani w żelazo nie będą mieli skrupułów. Nie mówię że nasi kamienni strażnicy nie poradzą sobie z nimi, ale może to kosztować wiele ofiar. Po co nam to? Lepiej zapobiegać niż leczyć.– skwitował na koniec refleksyjnie.

 

-Z ust tego młodzieńca przemawia mądrość, aż dziw że brakło jej nam, starym. A więc proponujesz wybrać Księcia? I pewnie zgłaszasz własną kandydaturę?– zapytał osiłek odziany w niedźwiedzią skórę.

 

-Nie śmiałbym jej zgłaszać bracie. Jestem zbyt młody.– odpowiedział mu i zwrócił się do Ojca Lasu– Panie nasz, proszę wyznacz termin wyboru Księcia, niech reprezentuje wszystkie 17 plemion i porozumie się z Chanem. Znam go doskonale, to rozsądny Goblin, zgoła inny niż jego ziomkowie.

 

Starzec zadumał się i zamknął oczy. Trwał w bezruchu dobrych kilka chwil, aż ponownie je otworzył i zawyrokował.– Wybranie Księcia to ryzykowny ruch. Ma on zbyt wiele władzy, może zebrać do wojska każdego mężczyznę i kobietę, zabierać dobra i wyżywiać swoją armie kosztem każdego mieszkańca Samagotii. Poza tym może zwołać Golemy. Aby dać komuś taką siłę musimy mieć po pierwsze dobrego kandydata, a wybranie takiego zajmuje wiele nocy i dni. Po drugie musimy dokładnie wiedzieć co wyznaczyć mu za cel. Teraz mamy zbyt skromną wiedzę.– usłyszawszy to Orzeł głęboko się zasmucił– "A więc nic z tego"– przemokło mu przez myśl.

 

Tymczasem Opiekun Gaju kontynuował:

 

– Mogę jednak, mocą prawa nadanego mi przez przodków wyznaczyć Ambasadora, mogącego reprezentować Wiec przed Hordą Goblinów. Musi to być człowiek będący z nimi w dobrych stosunkach, a ponadto błyskotliwy i umiejący przemawiać. Zdecydowałem że będziesz nim ty młody Orle.

 

Szepty zebranych zamieniły się w głośne pomruki, a wśród nich dało się słyszeć głosy powątpiewania. Grzmot natomiast powiedział:

 

-Nie może być. Jest zbyt młody i niedoświadczony. Zatraci nas! Ojcze Lasu wyznacz mnie, ja porozmawiam z Chanem. Jak wojownik z wojownikiem.

 

-Co postanowiłem tak się stanie, a z tego co wiem to od dawna wojujesz jedynie z królikami i jeleniami Grzmocie.– salwy śmiechu przeszyły powietrze godząc niczym noże w serce ogromnego osiłka. Nie mógł jednak nic odpowiedzieć na słowa Opiekuna. Zaczerwieniony ponownie usiadł.

 

– Jednak słusznie zauważyłeś że nasz brat jest bardzo młody. Sam udałbym się do Goblinów, jednak moje lata nie pozwalają mi na taką podróż. W związku z tym Grzmocie udasz się wraz z Orłem i będziesz mu służył radą i wszelką pomocą. Razem też zdacie sprawozdanie na następnym Wiecu który odbędzie się jak tylko wrócicie z wyprawy.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ok, pierwszy akapit.

"Dziesiątki muskularnych drwali uwijało się jak mrówki przy karczowaniu puszczy." - Dziesiątki uwijały się.

Co do "pali drzew" mam wątpliwości, ale niech tam.

"Nad umocnieniami fortu nieustannie unosił się gęsty dym pieców ogrzewających zabudowania i polowe huty stali w których na bieżąco wytapiano broń i narzędzia." - Czy te piece ogrzewały huty, czy to polowe huty się unosiły nad umocnieniami? Do przemyślenia.

"Fort Artur, zapyziała dziura na mapach Wszechziemi, od lat zapomniana i prawie wyludniona teraz skupiła uwagę całej północy." - Przecinek po wyludniona.

"...nękających z co raz to większą zajadliwością granice Cesarstwa." - Coraz łącznie.

"Pajęczy Las, jak nazywano obdzieraną ze swych drzew dżunglę stanowiła ich dom od wieków." - To Pajęczy Las stanowił, literówka. Przecinek po dżungla.

 

Dalej:

"- Jak postępuje praca Inżynierze?
- Doskonale Emirze."

Przed Inżynierze i przed Emirze przecinki. Ogólnie przez bezpośrednim zwrotem do osoby przecinek jest mile widziany.

 

Wiorsta to jednostka długości, nie powierzchni. Błąd logiczny.

 

"Zawsze o tym pamiętaj.- powiedział dostojnik, siedzący na czarnym jak noc rumaku..." - Nieprawidłowy zapis dialogu. Po pamiętaj nie powinno być kropki, za to przed myślnikiem spacja.

 

"...na głowie dzierżył nie mniej szykowny turban z błyszczącego atłasu..." - Dzierżyć można coś w dłoniach. Głowa dzierżyć nie może.

 

To tylko początek. Późno już, więc nie mam siły ani woli by brnąć dalej. Może jutro? Może. Póki co polecam lekturę tego wątku. Naprawdę może się przydać.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

"Kawalkady objuczonych mameluków ciągły w stronę tartaków wozy zapełnione potężnymi palami drzew." - ciągły??? do cholery, jak można było coś takiego umieścić w pierwszych zdaniach opowiadania?! Brr, starałam się czytać, ale widmo "ciągłania" mnie nie opuszczalo i musiałam odpuścić.

O, cholera, zwróciłam uwagę na te "ciągły" przy pierwszym czytaniu, ale przy drugim jakoś przeskoczyłam to zdanie wzrokiem. XD Może ze zgrozy...

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytałem pierwszy rozdział i no cóż... Sporo jest potknięć logicznych. Gobliny raz są bezkształtną, niezorganizowaną hordą, a raz armią; raz są "w pułapce", to znów "uciekają na wszystkie strony"; Emir pierw siedzi na koniu, nstępnie ni stąd ni zowąd wspina się po schodach, po czym znów jest na koniu. Gobliny raz są osobami (nigdy nie widzieli), to znów nimi nie są (gobliny oniemiały).'

 

Dalej: po co łucznikom zbroje? Przed strzałami praktycznie nie chroną, a w starciu z piechotą (o kawalerii nie wspominając) łucznik nie ma szans tak czy owak. Zbędny balast.

 

Flamatorzy gotowi? - to są w końcu ludzie, czy machiny? Bo się zgubiłem...

 

Jednakpomimo licznych błędów, opowieść zapowiada się ciekawie. Myślę, że jeszcze tu wrócę.

Nowa Fantastyka