- Opowiadanie: deathhascome - Hotel Valouiselle

Hotel Valouiselle

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hotel Valouiselle

 

Byłem niezmiernie wdzięczny Leslie, że mnie ze sobą zabrała. Zapewniała, że będę miał okazję, by poznać kilku wpływowych ludzi ze świata literatury i marketingu. Co prawda Leslie była już wydawczynią, moją od wielu lat, i nie wahała się inwestować w pisane przeze mnie książki, ale ja dobrze wiem, że była na nich stratna. Choć nigdy nie powiedziała mi tego prosto w oczy. Byliśmy przyjaciółmi i pozostawiała mi zawsze wiele swobody jeśli chodzi o artystyczne wizje. Z każdą następną rosło moje, niestety muszę to, cholera przyznać, złudne przekonanie, że trafię na okładkę Forbesa. Że dowie się o mnie cały świat. Każdy tego pragnie, jeśli na poważnie myśli o paraniu się literaturą, która sama w sobie jest czymś wspaniałym – niczym nieograniczoną, czasem karykaturalną i posępną zarazem istotą i semiotycznym przedstawicielem własnego ja, gdzie papier staje się studnią dla przekonań i refleksji; a także tworów dziwacznych, jakie każdemu pisarzowi gdzieś tam pod czaszką krążą i czekają na wyzwolenie.

 

A i tak zawsze uważałem, że w sukcesie pisarza najważniejsze jest wsparcie rodziny. Ale to wszystko i tak rozbijało się o ścianę.

 

Moja matka uważała ciągle, że jestem bajarzem i dziergam śmieszne arkadie, gdzie zniekształcone przez chorą wyobraźnię stworki tańczą w rytm dzwoneczków, bez głębszego przekazu i życiowości, a mój ojciec, że odpoczywam gapiąc się bezproduktywnie w ekran komputera, i że nawet układanie pasjansa jest dla mnie zbyt trudną sztuką. A ja byłem od samego początku pewien, że stawiam filary nowego nurtu myślowego. Zupełnie jakbym zaglądał w czeluści podświadomości, budząc lingwistyczny renesans, który śpi wewnątrz mojego mózgu.

 

Okładka byłaby ze sztywniejszego papieru ilustracyjnego, barwna i śliska, a ja nań dumnie wyprostowany, ułożywszy ramiona w idealnej linii prostej. Głowa obowiązkowo zadarta. Ciało niezbyt spięte, choć nie arogancko odprężone – czytelnicy tego nie lubią – oraz zawadiacko uśmiechnięty, trzymając w ręce bestseller, który wyszedł spod mojego pióra. Bestseller, tak upragniony, na który pozostałoby mi się już tylko onanizować i w ogóle topić we własnej wspaniałości.

 

Chociaż z drugiej strony, czy bestsellerami są dobre książki? Czy napiszę marketingowe arcydzieło oferując ludziom życiowe doświadczenie i filozoficzne dygresje? Samego siebie? Niestety nie, jak uważam, bo gawiedź pragnie rozlewu krwi i plastykowej do granic wytrzymania miłości. Ci, którzy chcą od życia, od literatury czegoś więcej, raczej nie mają już czasu na czytanie. Może właśnie dlatego nadal nikt nie wie o moim istnieniu, a fanklub na facebook’u sięga dwudziestu ośmiu osób? Mam liczną rodzinę…

 

Czas naglił, a ja znów stałem przed lustrem, nieruchomo, i patrzyłem sobie z uniesionymi brwiami prosto w oczy wylewając żale i gdybając, co by było, jeśli wykorzystałbym wszystkie te dogodne sytuacje z przeszłości. Po raz tysięczny zadając sobie pytanie, które chodzi za mną od wieku nastoletniego – a może by tak stworzyć gniot, który pomoże mi się obłowić?

 

Nie. Przecież wstyd będzie się pod czymś takim podpisać!

 

Aczkolwiek, jeśli tego nie zrobisz, to już nie zarobisz, Weld.

 

Takie już jest życie, gdzie nawet ambitny walczy o przeżycie…

 

Gdybym znalazł się na okładce, ważną kwestią byłby mój styl. Ubrałbym się, jak to się mówi, ze smakiem. Garnitur potraktowano by jako przesadę. W końcu nie jestem biznesmenem opowiadającym swoją historię, w której zaczynałem od budki z hot dogami, a potem pokusiłem się o przedstawienie biznesplanu organizacji finansującej perspektywicznych przedsiębiorców, a ci zachwyceni zaplanowanym przeze mnie dynamicznym rozwojem firmy ofiarowali skromne pięćdziesiąt milionów euro na rozruch.

 

Strój musiałby być skromniejszy, na miarę pisarza. Ale nie mam pojęcia jaki, bo nigdy nie ubierałem strojów typowych dla tej profesji. Nigdy też nie nosiłem okularów, jak Lem, czy brody, jak Tołstoj, ani nie cmokałem fajki, jak Hemingway. Jak na razie dorobiłem się tylko przedziałka, niczym Fitzgerald…

 

Leslie zadzwoniła i zapytała, jak idą przygotowania. Przywdziałem idealnie skrojony frak i muchę, a na lewą rękę założyłem najlepszy z całej kolekcji zegarek z czarną tarczą. Zawiązałem lśniące, eleganckie buty, a na ramiona narzuciłem płaszcz. Następnie wyszedłem z domu. Oczywiście już po chwili sąsiad patrzył przez wizjer jak wracam, bo zapomniałem zakluczyć drzwi. Zawsze wypada mi to z głowy. A potem czerwony ze wstydu świdruję ponurym spojrzeniem ten przeziernik, bo wiem, jestem pewien, że ten łotr stoi tam i kpi sobie ze mnie; czasem daje się słyszeć jego stłumiony chichot.

 

Było już zimno i lało jak z cebra, a ciemność przecinało tylko mdłe, żółte światło latarni i zamkniętych sklepów.

 

W chwilę potem przyjechał czarny samochód prowadzony przez człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziałem i bez zbędnych uprzejmości oślepił mnie jaskrawoniebieskimi światłami xenonowych reflektorów. Błyszczące i szumiące w kałużach opony wgramoliły się na krawężnik, ktoś od środka otworzył mi drzwi. Smukła, blada dłoń zniknęła w mroku wnętrza. To chyba ten moment, w którym miałem wsiąść bez niepotrzebnych pytań, choć cała ta groteskowa sytuacja przypominała mi bardziej scenę z filmów o kartelach narkotykowych, aniżeli podwózkę na bal w pięknym hotelu o międzynarodowej renomie.

 

Leslie wychyliła głowę.

 

– No, wsiadaj! Na co czekasz?

 

– Wybacz – ocknąłem się i wniknąłem do ciemnego samochodu. Drzwi otworzyłem raz jeszcze, zaraz po tym jak wystartowaliśmy, bo przytrzasnąłem sobie połę płaszcza.

 

Leslie westchnęła w przypływie politowania – w moją stronę nieustającego.

 

– Jak zawsze z głową w chmurach – uśmiechnęła się. Jej wielkie niebieskie oczy zalśniły w świetle któregoś ze sklepów. Cudownie wyglądała w kolii i czarnej sukni. W sumie nie wiedziałem, że tak dobrze jej w makijażu.

 

– Kim jest ten człowiek? – spytałem oschle i cicho. – Nie podoba mi się…

 

– I do tego mizantrop – zachichotała.

 

– To pytanie nie oznaczało, że jestem mizantropem – szepnąłem, a kierowca spojrzał na mnie badawczo w lusterku.

 

– Nie zaprzeczysz – kobieta nie chciała dać za wygraną.

 

– Mizantropia to często spotykana wśród fantastów cecha – odparłem bez zbędnych celebracji.

 

– To ten pisarz? – zapytał kierowca tubalnym głosem.

 

– Tak, Philip, to on.

 

– Przepraszam, o co tu chodzi? – nie zaprzeczę, była w tym nutka irytacji.

 

– Philip pracuje w firmie mojego brata, jest tam kierowcą.

 

– Serio?

 

– Nie bądź niemiły – pouczyła mnie, lecz w jej ujmujących oczach nadal tkwiła iskierka ciepła i szczerej radości z powodu tego, że tu jestem.

 

– Dobrze cię widzieć – odparłem ochrypłym i zduszonym z zawstydzenia głosem. Nigdy mi nie wychodziło prawienie komplementów i niezmiernie rzadko do tego dążyłem; tylko przy Leslie zawsze musiałem coś palnąć, a potem roztopić się jak masło pod ciężarem jej pięknych oczu.

 

– Jestem Philip – te niesamowitą chwilę uniesienia, kiedy zastygliśmy patrząc sobie prosto w oczy przerwał ten uroczy facet z przodu.

 

– Miło poznać. Ja jestem Weld.

 

– Pisarz, nie? – mężczyzna obrócił się do mnie przez ramię. Nie przyszło mu to wcale łatwo, i tak nie widziałem połowy jego twarzy skrytej za barczystymi ramionami.

 

– Nie.

 

– To kim jesteś w końcu?

 

– Nie jestem pisarzem… Znaczy jestem, ale nie takim, jakim chciałbym siebie widzieć. To więc czyni mnie pisarzem połowicznie. W moich oczach. Aczkolwiek jest to stan czysto teoretyczny, bo jak wiadomo mam wydanych kilka dzieł fantastycznych, co czyni mnie fantastą, pisarzem; choć wielu ludzi uważa, że pisarzem się zostaje w momencie, w którym organizuje się spotkania z czytelnikami, co oczywiście robię. Najczęściej u babci na imieninach, mam liczną rodzinę… Ale jeśli pytasz o mój stan umysłu, to tak, jestem pisarzem. Choć ogólnie rzecz biorąc jestem bezrobotny. Pisarz z własnego powołania. Nie zapominajmy jednak o połowiczności w moim przekonaniu, ale to już chyba zaznaczyłem… Czy odpowiedziałem na twoje pytanie?

 

Philip zamarł z szeroko otwartymi oczyma, a po chwili drgnął i zarechotał.

 

– Rzeczywiście, Leslie, jest taki jak mówiłaś, wystrzałowy gościu – a potem zanosił się jeszcze spazmami radosnego rechotu. Ledwie kręcił kierownicą potrząsając głową z drwiną i niedowierzaniem.

 

Taaa…

 

Zamilkliśmy i najżywszym towarzyszem w tej puszce z napędem na cztery koła stał się stłumiony szmer silnika. Ciszę przerwał w końcu piskliwy dźwięk telefonu grający rytmy Red Hot Chili Peppers – The Otherside. Phillip obmacywał przez moment klatkę piersiową, jakby pod kurtką rozpleniło się znienacka całe stado mrówek, a potem wygrzebał Nokię i odebrał nie zwracając uwagi na nic, jakby rozmawianie przez urządzenie telekomunikacyjne w obcym towarzystwie i za kółkiem było chwalebne. Zaśmiewał się co kilka słów jak matoł i wypowiadał niczym kompletny polonistyczny frustrat, który opuścił nauczanie elementarne.

 

Leslie przysunęła się do mnie, więc instynktownie nadstawiłem ucha.

 

– Wiesz gdzie jedziemy? – szepnęła.

 

– Romantyczny rejs Titanicem? – zapytałem ironicznie. Przecież wszystko było napisane na zaproszeniu.

 

– Dobrze, do końca podróży zostało niewiele czasu, a ja nie miałam jak ci powiedzieć. Wolałam nie rozmawiać przez telefon. Phillip nareszcie zajął się sobą, więc zbliż się i słuchaj… – wyszeptała to tak konspiracyjnie, aż ledwie zrozumiałem, co mówi. – W Hotelu Valouiselle co roku zbiera się towarzystwo związane z szeroko pojętym artyzmem: wydawcy, krytycy, korektorzy, tłumacze, scenarzyści, poeci, aktorzy, no i pisarze. Ludzie wielkiego formatu.

 

– Jak wielkiego?

 

Leslie spojrzała mi prosto w oczy, zawiesiła się przez chwilę przygryzając wargę. Zaczęła wymachiwać dłonią jakby nie wiedziała, jakie słowa będą odpowiednie. Zdawała się być lekko podniecona.

 

– Wielkiego…

 

– Kim są? Nazwiska.

 

– Sama nie wiem, nie powiedziano mi. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ciężko jest dostać zaproszenie. To niemal cud, że będziemy tam dzisiaj razem. Nie jesteś świadom, jak potężne kontakty da radę złapać, od ilu ludzi można się czegoś nauczyć…

 

– Dobrze – przerwałem jej marszcząc brwi. – I to wszystko? To o tym nie chciałaś mi powiedzieć przez telefon? To, że w Hotelu Valouiselle jest sama bohema wiedziałem już od początku, na miłość boską. Co to za ceregiele?

 

Leslie wzięła głęboki oddech, zapewne, by coś wyrzec, lecz powstrzymała się i zerknęła w stronę kierowcy, który nadal rozmawiał przez telefon. Zbliżyła się jeszcze bardziej muskając niemal ustami mojej małżowiny usznej.

 

– Bo chodzi o to, że Hotel Valouiselle i niektórzy z jego dzisiejszych gości to czysta magia. W pewnym sensie… Oni są magiczni…

 

To nie rozwiało moich wątpliwości, w zasadzie dorzuciło jeszcze więcej pytań.

 

– Czysta magia? Budynek ulepili z masy cukrowej i żelatyny, dach zaś z białej czekolady, a potem posypali to morelowym proszkiem musującym? Wszystko gra, tańczy i śpiewa, a nasz samochód zamieni się w różową karetę przed samym wejściem? – uśmiechnąłem się z politowaniem i pogłaskałem ją po głowie. – Co powiesz na sweet focię pod koniec wieczoru? Phillip pewnie chętnie nam ją zrobi; oj, wybacz, nie da rady, bo nieuchronnie zaczarują go w pantofelek Kopciuszka.

 

Kobieta wpiła mi paznokcie w kolano i skarciła ognistym spojrzeniem.

 

– Nie bądź głupcem! Uwierz na słowo. Nie mam bladego pojęcia, kogo tam dzisiaj spotkamy, ale lepiej trzymaj się mnie. Tak jak mówiłam: nie wszyscy są tam… prawdziwi. W sumie nie wiem, jak wyglądają, ani czym są. Możliwe, że nazwanie ich magicznymi też byłoby nierozsądne…

 

– Błagam cię Leslie, do rzeczy…

 

– Mówię, co wiem. Dla mnie najważniejsze jest poznać kilka grubych ryb. Ty możesz zając się polowaniem na pisarzy oraz tych… nietypowych, magicznych i niepasujących. Cholera, nie jestem pewna, jak „to” nazwać. Chciałam jedynie, żebyś wiedział. Ale wiem jeszcze jedno, to bardzo ważne…

 

– Wybaczcie! Sorra na serio! – zajazgotał kierowca-kretyn. – To twój brat, droga Leslie. Był wpieniony, że zamiast siedzieć w pracy, wiozę cię tutaj. Ma problemy z zastępstwem, chyba będę miał kłopoty… Może być trudno, żebym was z tego hotela odebrał…

 

Leslie spojrzała na mnie rozdrażnionym wzrokiem, a zaraz potem przywdziała maskę iście kobiecej delikatności i uwodzicielstwa. Uśmiechnęła się pogodnie i zatrzepotała rzęsami.

 

– Spokojnie, Phillip. Dopilnuję, by mój braciszek nie miał ci za złe. Zadzwonię do niego jutro i wszystko wyjaśnię. Odbierzesz nas.

 

– Dziękuję ci. Zawsze możesz na mnie liczyć, nie. Tobie warto pomagać, nawet jeśli naraża się na wnerw twojego brata! – zaśmiali się, Leslie zerknęła na mnie. Siedziałem zblazowany i patrzyłem na kretynizm tej sytuacji. Potem odwróciłem głowę i podziwiałem prostotę tego szarego, pozbawionego jakiejkolwiek radości miasta. Nienawidzę go.

 

Dalej mknęliśmy w noc, po niemal opustoszałych ulicach.

 

Hotel Valouiselle. Światowa renoma, zabytek uświetniający tę mętną okolicę. Moja obecność w takim miejscu zwiastowałaby jedynie, że nająłem się na zamiatacza, lecz nie. To nie tak. Dziś będę tu gościem trzymając w ręku oryginalne zaproszenie na bal. Jedna z bardziej podniosłych chwil mojego przytłaczającego żywota.

 

Wysiadłem, a potem obszedłem samochód i otworzyłem też Leslie. Chwyciła mnie za rękę i wyszła z ciemnego wnętrza naszej pseudo-limuzyny z kierowcą-kretynem za sterem. Nie omieszkał pomachać uroczo i pozdrowić nas na do widzenia.

 

– To trzymajcie się tam, nie. Papaty. Ja wlecę na tą miejscówę o…

 

Ups, zamknąłem drzwi zbyt wcześnie; no zdarza się.

 

– Philip będzie tu o północy. Tak się umówiliśmy – oznajmiła prowadząc ku ciężkim rzeźbionym i majestatycznym drzwiom z ciemnego drewna. Sklepienie przedsionka stanowił łuk trójlistny rozjaśniony przez kilka malutkich lampek. Światło z paru innych, o wiele solidniejszych, zawieszonych na filarach od strony ulicy, kierowało się w górę ozłacając front tego architektonicznego cudu, którego nie powstydziłby się Rzym bądź Paryż. Oglądałem z ogromnym ukontentowaniem.

 

Przed drzwiami stało dwóch drabów w obcisłych od nadmiaru mięśni garniturach i przeciwsłonecznych okularach. Ten o krótkiej nażelowanej fryzurze powitał nas ciepłym i zachęcającym uśmiechem, nawet przekonującym jak na bezrozumnego osiłka, a potem zwolnił schowane za plecami ręce wielkie tak, jak moje nogi razem wzięte i zerknął do listy gości. Obejrzał zaproszenia, które wręczyła mu Leslie, zrobił kilka znaczków na papierze, następnie wskazał szerokimi ramionami na wierzeje, które już pospiesznie otwierał nam ten drugi, łysy z tatuażem smoka na szyi. Za nami nadciągali pilnie kolejni, imponująco ubrani goście, popatrzyłem też z zaciekawieniem na podjeżdżającą limuzynę.

 

Gdy ponownie spojrzałem za Leslie, w twarz buchnęło mi ciepło wnętrza i żółty słup światła dziesiątki żyrandoli, a uszu dobiegły rytmy jazzowej muzyki. Od razu w oczy rzucił się tłum elegancko ubranych kobiet i mężczyzn, wszyscy gorąco rozmawiali.

 

Leslie obróciła głowę i opromieniła mnie przeuroczym dziewczęcym uśmiechem, zaraz potem chwyciła za rękę i zrobiła pierwszy wiekopomny krok, który miał odmienić nasze zawodowe życiorysy. Choć sam nie miałem pojęcia, jakim cudem miałoby się to stać.

 

Natychmiastowo oswobodzono nas z płaszczy i odwieszono je uprzejmie; wysoki pan w czerwonej kamizelce, widząc moją ponurą minę i niespokojny proces poszukiwania portfela zaznaczył, iż jest to bezpłatne. Ku mojej uciesze, której opisywać chyba już nie muszę.

 

Zdziwiłem się także niewymownie, gdy już po krótkiej chwili przeciskania pomiędzy gośćmi Leslie rozpoznała kogoś znajomego i stanęła jak wryta.

 

– Kiedy Egipcjanie zniszczyli Libię w osiemnastym wieku przed naszą erą… – prawił przystojny, opalony mężczyzna w różowym garniturze, w którego oczy wlepiła Leslie. – Jako trofeum zabrali do ojczyzny trzynaście tysięcy dwieście trzydzieści penisów, jakie obcięli wrogom!

 

Towarzystwo dookoła niego zdawało się być wielce zainteresowane. Mężczyzna uśmiechnął się zawadiacko i napił oszczędnie szampana, a później spośród kilkunastu głów wychwycił tę młodą i słodką twarzyczkę mojej wydawczyni. Oczy jego zalśniły jak dwa wielkie karbunkuły.

 

– Leslie Oetermaister?!

 

– Maxi Leite?!

 

Przytulili się i ucałowali czule w policzki na powitanie.

 

– Weld, chodź, przywitaj się! – ponagliła mnie radośnie.

 

Podszedłem więc z kamienną twarzą i podałem jegomościowi dłoń.

 

– Któż to, kochanie? – spytał mężczyzna nie przestając się do niej szczerzyć. Otoczył ją również ręką, w której trzymał kieliszek szampana, zapoznał Leslie z otaczającymi nas osobami.

 

– Weld Welldone, poznajcie się. Weld jest pisarzem, a ja jego wydawcą – tłumaczyła podniecona. – To Maxi Leite, pochodzi z Portugalii.

 

– Z Madery dokładniej – pogroził zadziornie palcem, zapanowała radosna wrzawa.

 

Jegomość uścisnął mi dłoń nie zaszczycając nawet najkrótszym spojrzeniem.

 

– Urolog, jak mniemam? – wycedziłem. Dopiero teraz zerknął na mnie krytycznie i znów napił się szampana.

 

– To o Egipcjanach było tylko taką ciekawostką. Mam wiele innych w zanadrzu, uwielbiam zabawiać towarzystwo…

 

– No nie wątpię – mruknąłem pod nosem, a następnie wymieniłem uścisk dłoni z resztą towarzystwa. Maxi Leite pstryknął palcami na chudego kelnera noszącego tacę z kieliszkami szampana, ten podszedł momentalnie, a goście z ochotą jęli kilka naczyń; w tym ja i Leslie.

 

Rozmawiałem niewiele ze starszą kobietą stojącą po mojej prawicy, a także jej otyłym mężem z sumiastym wąsem i sygnetami natkniętymi na serdelkowate paluchy, ubranym w biały, ciasny od nadwagi garnitur. Dowiedziałem się, że są wydawcami w Niemczech, i że doskonale mówią w innych językach. Tedy przerwał mi Leite jazgocąc tak głośno, by każdy go usłyszał. Zanosiło się na kolejny fakt rodem z Faktu, jak się domyślałem.

 

– Buffalo buffalo Buffalo buffalo buffalo buffalo Buffalo buffalo, to całkowicie poprawne zdanie w języku angielskim! Oznacza tyle, co: bizony z Buffalo, które są zastraszane przez inne bizony z Buffalo, same zastraszają inne bizony z Buffalo!

 

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem, a ja stałem nieruchomo ze skwaszoną miną, z kieliszkiem zawieszonym przy ustach. Zażenowany zrezygnowałem z próby wypicia; może czegoś tu dosypują? Może właśnie dlatego to miejsce miało wydawać mi się magiczne, a jak na razie, nie widziałem nic nadzwyczajnego prócz rozłożystych żyrandoli, majestatycznego drewnianego baru z gablotą drogich alkoholi i szatni za friko.

 

Popatrzyłem na Leslie trwającą w objęciu żartownisia w fosforyzującym, tandetnym różowym garniturze i mokasynach ze skóry węża, a potem na rozbawionych burżujów w ciuchach tak drogich, jak cały mój dobytek i doszedłem do wniosku, że szampan musi być zatruty. Jest tu za wesoło, i obecnie – współczynnik magiczności Hotelu Valouiselle sięgał minusowej skali. W samochodzie Leslie wspominała coś o czarownikach tudzież magicznych gościach, a wedle ostrości mojego wzroku, a jest nienajgorszy, nie zwrócił mojej uwagi żaden starzec w szpiczastej czapce w gwiazdy, nikt nie prowadzał na smyczy błękitnowłosego jednorożca, absolutnie ani jeden gość nie ukradł Księżyca i dosłownie żaden widoczny z mojej pozycji przedmiot nie rzygał tęczą. Nuda.

 

Byłem zmęczony i z ukrywanym skrzętnie bólem wysłuchałem ekscytujących debat: najpierw o zastosowaniu studni kwantowych w wojskowości, potem o różnicach między kwarkami a leptonami, by ostatecznie wycofać się przy analizie przyczyn melancholijności obrazów Picassa z początku dwudziestego wieku. Jak widziałem, konika pana Maxi Leitego, który mógłby o tym mówić bez końca. Leslie także zdawała się zainteresowana i nie protestowała, gdy jegomość muskał jej ramię bądź obejmował za talię, prócz tego wypowiadała się na każdy z wymienionych tematów, choć wiem bardzo dobrze, że liche miała o tym pojęcie. Jednakże ja do integracji z otoczeniem od dziecka nadawałem się przerażająco słabo, więc i tym razem postawiłem na analizę behawioralną mojego towarzystwa. Gama ich ruchów była tak przytłaczająco mierna i schematyczna, że do kolejnego, szokująco fascynującego tematu już nie doczekałem; wypiłem tylko tego szampana i odstawiłem na tacy przechodzącego kelnera. Miałem zamiar oddalić się bez słowa, jak to mam w swojej milczącej naturze, ale drgnąłem ze względu na Leslie, która z każdą minutą patrzyła na mnie coraz rzadziej. Wcześniej owszem – zerkała i uśmiechała się, dwa razy nawet niecnota chciała wkręcić mnie w rozmowę o literaturze science fiction, ale odpowiadałem jedynie zdawkowo, oddając z radością inicjatywę parze po mojej prawicy. Okazało się, że przodują właśnie w tym gatunku, poświęcając nań prawie cały nakład. Problem zauważyłem taki, że ja piszę fantasy i na nic ostatecznie byłby numer kontaktowy do tych ludzi. Jak wynikło z późniejszych wzmianek Maxi Leite parał się reżyserką filmów porno, więc pozbawiony złudzeń chciałem prędko zniknąć.

 

Gdy różowa ropucha zaproponowała, że przedstawi nas innym gościom, skinąłem porozumiewawczo do Leslie i odszedłem pozwalając, by zniknęli na dobre wtapiając się w gęsty tłum głów i pleców.

 

Bar. Kusił mnie od samego początku.

 

Podszedłem sennie do lady i zasiadłem przy niej na wysokim wygodnym krześle, ręce splotłem na czystym błyszczącym blacie. Popatrzyłem z konsternacją na gablotę pełną alkoholi. Młoda twarz barmana uniosła się spod baru i powitała mnie uprzejmym uśmiechem. Ten także ubrany był nieprzeciętnie i elegancko. Odstawił szklankę, w którą pospiesznie wcisnął szmatkę do polerowania.

 

– Dobry wieczór, co podać? – rozłożył ramiona na blacie i nachylił się w moją stronę.

 

– Ile kosztuje whisky z kolą?

 

Pokręcił głową.

 

– W Hotelu Valoiselle dzisiejszego wieczoru wszelki napitek jest darmowy, proszę pana.

 

Uradowałem się i wyprężyłem.

 

– W takim razie poproszę to whisky z kolą… Ale podwójne, jeśli łaska.

 

Mężczyzna sięgnął po szklankę, z coolera dobył dwie idealnie ociosane przez maszynę kostki lodu, nalał na oko, a potem sięgnął do lodówki po buteleczkę koli i otworzył ją. Wszystko przysunął do mnie i zaprosił do konsumpcji uśmiechem, samemu powracając do polerowania.

 

Wlałem napoju i spróbowałem zawieszając jak komputer. Trwało to chwilę.

 

– Barman! – zawołał ktoś wybijając mnie z zadumy. Spojrzałem wolno. Obok mnie, nie dalej niż metr, siedział jakiś pulchny mężczyzna w wytartym, brudnym brązowym płaszczu. Nie zapamiętałem, by był tutaj, gdy przyszedłem, ani nie usłyszałem, żeby się w którymś momencie przysiadał. Zerknął na mnie spod ronda kapelusza i uśmiechnął się w nieodgadniony dla mnie sposób. – Barman!

 

– Słucham pana? – chłopak podszedł do klienta i ze zdziwieniem malującym się na twarzy obejrzał jego odzienie. Starszy mężczyzna w kapeluszu myślał chwilkę oblizując wargi, a potem spojrzał wprost na mnie. Pytająco. Odwróciłem głowę i sączyłem swojego drinka dalej, mając nadzieję że to go zniechęci.

 

– Co pan pijesz? – spytał przysuwając się trochę.

 

Nie odpowiedziałem.

 

– To whisky?

 

– Tak – odparłem nieprzyjemnym tonem.

 

– Barman! Whisky, takie jak ten pan proszę.

 

Nalano podwójne whisky z kolą. Barman zmierzył go przenikliwymi oczami i odparł:

 

– Obawiam się, że będzie pan musiał zaraz wyjść. To nieodpowiednie ubranie…

 

– Idź pan zajmij się swoimi sprawami! – warknął obdartus unosząc otwartą dłoń, zupełnie jakby miał w zamyśle go uderzyć. Barman usłuchał. Piliśmy obok siebie i milczeliśmy długą chwilę.

 

– Magicznie tu jak cholera, co? – zaczął starszy mężczyzna i zarechotał ochryple. Zamarłem z whisky w ustach.

 

– Co masz pan na myśli?

 

– Mówili mi, że czasami w Hotelu Valoiselle zdarzają się nietypowe bankiety, pełne ważnych i bogatych postaci, czasem nawet… tych magicznych podobno nie brakuje – odparł cicho zasłaniając konspiracyjnie usta ręką. Zaśmiałem się blado.

 

– Tak? Może pan jakichś wskaże, chętnie poznam…

 

– Jaki tam pan! – żachnął się. – Jestem Erni. Ze Stanów Zjednoczonych jestem.

 

– Ja Weld. Z tutaj.

 

– Miło poznać!

 

– Czy miło, to się dopiero okaże – bąknąłem wpatrując w gablotę z alkoholami. Erni uśmiechnął się chytrze i pokręcił głową.

 

– Pochwalam twojego ducha. Duma od ciebie bije, przyjacielu.

 

Nie odpowiedziałem. Mężczyzna jednym haustem opróżnił szklankę i poprosił raz jeszcze o to samo. Zdjął kapelusz i położył go obok siebie, na blacie. Spojrzał na mnie, co dostrzegłem kątem oka.

 

– Sam tu przyszedłem, by poznać tych… niezwykłych. Ale nigdzie ich jeszcze nie znalazłem – odparł zawiedzony.

 

Milczałem.

 

– To pewnie bujdy. W końcu żyjemy w normalnym rzeczywistym świecie pełnym bólu i pustym w nadnaturalne siły; gdzie tu znajdziesz miejsce na magię?

 

Milczałem nadal. Barman dał gościowi zamówienie. Erni zabrał się za nie łapczywie.

 

– Czym się zajmujesz? – spytał.

 

– Jestem pisarzem – odparłem beznamiętnie i obróciłem głowę w stronę sali, z której dochodził gwar rozmów i dźwięki spokojnej muzyki instrumentalnej. Szukałem Leslie, ale nigdzie jej nie mogłem wypatrzeć. Debilnego różowego garnituru też nigdzie nie dostrzegłem.

 

– Barman, popielniczkę proszę, i whisky dla kolegi! – rzucił Erni. Wtedy zrozumiałem, choć nie od razu, że przecież nie można tu palić. Nie dość, że facet przybywa na elegancki bankiet w przemokniętym i brudnym płaszczu, to jeszcze będzie tu jarał. Obróciłem się do niego w momencie, gdy odpalał papierosa.

 

– Przecież tu nie wolno palić – powiedziałem protekcjonalnie, ale popielniczka leżała już u jego boku, a barman zniknął. Tuż przede mną stała nowa, czyściutka szklanka pełna whisky, a obok otwarta buteleczka koli.

 

– Gdzie podział się ten chłopak?

 

– Nie wiem – Erni zaciągnął się petem i nawet nie rozejrzał. – Poszedł na zaplecze chyba.

 

– Rozumiem – odparłem bezwiednie i powąchałem ukradkiem mojego drinka. Ostry zapach cyjanku prawdopodobnie bym rozpoznał.

 

– A co piszesz, Weld, jeśli można wiedzieć?

 

– Mój ojciec uważa, że nie piszę nic godnego uwagi, a jak to mówi moja matka: niestworzone historie, w których zdeformowane chorą wyobraźnią stworki tańczą w rytm idyllicznych dzwoneczków.

 

– Ah, to fantasy piszesz. Jak ten szaleniec Tolkien?

 

– W istocie – mruknąłem.

 

– Nigdy nie lubiłem takiej literatury…

 

– A ty, czym się zajmujesz, Erni?

 

– Jestem podróżnikiem.

 

– A da się z tego wyżyć?

 

– Trudno. Bardzo trudno. Młodyś, to nie wiesz, jak to jest mieć przygody bez żadnych medycznych specyfików, bez szybkich samochodów, lecąc w starych samolotach z jednym śmigłem. Bez GPSa. Po Afryce.

 

– To w którym wieku, przepraszam, podróżowałeś, że nie miałeś apteczki do dyspozycji i tanich linii lotniczych?

 

Mężczyzna roześmiał się szczerze i spojrzał na mnie podejrzliwie. Wydawał mi się jakiś znajomy, ale nie potrafiłem dopasować go do żadnej układanki.

 

– W dwudziestym. Niemłody już jestem, kolego.

 

– To jak sobie radziłeś z niedogodnościami? – była to absurdalna wymiana zdań, ale facet niezmiernie mnie bawił, więc drążyłem. Leslie prosiła, bym był miły i rozmawiał z każdym, więc starałem się z całych sił usłuchać.

 

– Ale no, nie załamuj mnie… Jak to, nie wiesz… Burdele były od zawsze, a ja od kiedy tylko pamiętam uwielbiałem kurwy o wulkanicznej huci – mrugnął zawadiacko. Uniosłem brwi i zesztywniałem.

 

– Wiele przygód miałem, oj wiele – chwalił się i uśmiechał władczo.

 

– Aż boję się wiedzieć… – zakpiłem sącząc drinka. Wyglądał na urażonego. W jednej chwili sposępniał i popatrzył ponuro, trzymając przy ustach dymiącego się papierosa. Może nawet trochę poczerwieniał.

 

– Wiesz, młody człowieku, czym jest wojna? – zapytał ochryple całkiem na poważnie.

 

– Nie przyszło mi żyć podczas wojny – odparowałem obojętnie.

 

Zaciągnął się z namaszczeniem nie odrywając ode mnie oczu i zbliżył powoli, zetknęliśmy się niemal nosami.

 

– Mi przyszło…

 

Zamilkłem.

 

– Pamiętam, jakby to było wczoraj. Przerwano mi wtedy jedzenie obiadu. Paskudnej i lepkiej papki wyglądającej jak ser z roztopioną rusznicą przepuszczoną przez sito, bo znowu trzeba było jechać i zbierać bebechy naszych chłopców. Gdy wpadliśmy w odwiedzinki, zobaczyliśmy jedynie rannych żołnierzy oblepionych błotem i zanurzonych w trawie, jęczących i trzymających w brudnych łapach swoje własne bebechy, tak apetyczne i glutowate jak mój obiad – skrzywił twarz w grymasie obrzydzenia, zupełnie jakby zobaczył to na nowo. Pytanie tylko, czy to reakcja na wspomnienie o obiedzie, czy o ludzkich wnętrznościach. – Jak ktoś poczuwał się czyimś przyjacielem, to nawet użyczał własnych rąk.

 

Wytłumaczył jednak szybko gdy spostrzegł, że zrobiłem się blady:

 

– To nie tak, jak może się wydawać. Ja też nie trawię homoseksualistów. Po prostu trudno jest utrzymać wątrobę i kilkanaście metrów jelit, jak się ma tylko dwa łapska! – zaśmiał się cicho i kontynuował skwapliwie, choć ja miałem najszczersze chęci, by już go opuścić – w każdym razie przybyliśmy we czterech. Pięciu, licząc Vincente, ale kretyn wlazł na minę i urwało mu nogi, więc potem używaliśmy korpusu jako siedziska przy opatrywaniu rannych. Wykrwawił się po prostu, więc służył w innych celach, sam rozumiesz… Ale cudowność krojenia ludzkich flaków i upychania ich na miejsce, zszywania ran i wąchania krwi co wbrew pozorom nie uzależnia tak, jak klej, nie trwała długo. Nawet nie miałem czasu żeby zapalić papierosa. Niemcy natarli od wzgórza, zaczęło padać, a stok był śliski więc mieliśmy kilkanaście sekund na reakcję – mówił wolno patrząc wprost na mnie. Był niespokojny, jakby presja niefortunnych zdarzeń powróciła. Wybałuszył oczy – pieprzone kilkanaście sekund, by pomóc wstać rannym i wraz z nimi uciekać. A potem w pokorze przyjmować salwę pocisków w plecy, jak bydło! – Skończył mocno, z wyrzutem. Prawdopodobnie miał pretensje do siebie, że nie dał rady uratować wszystkich, jak przypuszczałem.

 

– To komuś udało się uciec?

 

– Srałem na to, komu uda się uciec. Z wieloma byłem szczery więc mówiłem już wcześniej, że to koniec. Oni wtedy byli kwita z Kostuchą. Mięsem, które bezradnie patrzy na esencję życia jaką przy nich stanowiłem. Mimo tego, że babeczki nie miałem pod pierzynką tedy ponad dwa miesiące, chodząc przez to osowiały. A oni? Już na zawsze pozbawieni seksu i zabawy. Mięso bez żadnych praw do stanięcia na równe nogi, które zaśnie zapomniane w tym całym pieprzonym błocie. Które zaraz zadepczą nacierający Niemcy. A na końcu i tak zedrze się z ich szyj nieśmiertelniki i narzuci na całą tę kupę żelastwa, jaka po nich zostanie. Bo powiedz kurwa, kto wziąłby mnie na poważnie gdybym zapewniał spoconych, wykrwawiających się facetów, że ich własne bebechy rozwleczone po łące da się naprawić? Kurwa, no powiedz, kto by uwierzył? Chyba tylko ta łąka!

 

– To co się stało potem?

 

– Przewróciłem jakieś wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki i sterty pourywanych kończyn, oszczędzając ci szczegółów znalazłem w jakiejś martwej bezpalcej dłoni giwerę i zacząłem napierdalać do sukinsynów, póki był na to czas – zaciągnął się parę razy i wypuścił dym nosem.

 

– Baliście się? – wychrypiałem.

 

Milczał chwilę i świdrował mnie niedowierzającym wzrokiem. Parsknął i zgasił fajkę.

 

– A czego?

 

Zaśmiałem się najnaturalniej jak potrafiłem, bo byłem pewien, że nie zrozumiałem tego ciętego gruboskórnego poczucia humoru Amerykanów. Potem chichotałem już z bezradności, bo Erni nie podzielił mojego zapału. Wlepiłem wzrok w dno trzymanej szklanki.

 

– No. Tego, że umrzecie. To chyba wystarczający powód, żeby się bać.

 

– Nie napiszesz niczego dobrego, jeśli boisz się śmierci. Bo kto boi się umrzeć, boi się też żyć. Wszakże nikt jej nie uniknie. Według mnie tylko prawdziwa namiętna miłość jest w stanie wyzwolić mężczyznę od śmierci. A tchórzostwem jest nie kochać, albo kochać nieszczerze, a to jedno i to samo. Dzielny i dobry mąż patrzy śmierci prosto w oczy, a co może być synonimem śmierci, jeśli nie spotkanie z kobietą? A ona kocha tak namiętnie, że przepędza z męskich serc niepowodzenie, póki nie wróci po nich, tak jak wraca po każdego z nas.

 

– Śmierć?

 

– O kobietach mówię przecież.

 

– Zabiłeś kogoś, Erni? To była druga Wojna Światowa, jak mniemam?

 

– Nawet pisarz musi czasem zabić. Ano, druga.

 

– Jesteś… też pisarzem? – zdziwiłem się.

 

– Dokładnie – gdy barman wrócił z zaplecza zamówił jeszcze. Dla siebie i dla mnie. Zapalił kolejnego papierosa, przebiegł dookoła przekrwionymi oczami.

 

– Brałeś udział w drugiej Wojnie Światowej, nieźle… Dobrze się trzymasz. Skoro posiadasz takie doświadczenie, to może uraczyłby waszmość jakąś sentencją? Kto wie, może wpłynie na mnie, zmieni coś…

 

Erni wysłuchał mnie uważnie, a potem wypalił momentalnie:

 

– Miałem psa ale zdechł.

 

– I jak to się ma do życia?

 

– Że nie należy się przywiązywać do niczego, bo i tak zdechnie.

 

– Masz na myśli…

 

– Tak, kobiety też.

 

– I ty naprawdę jesteś pisarzem?

 

Wypił whisky do końca i oblizał się.

 

– Ano.

 

– W takim razie spodziewałem się czegoś głębszego.

 

– Geniusz tkwi w prostocie, a perfekcja w geniuszu. Pamiętaj o tym, synu, gdy będziesz zamierzał kwestionować moje wywody razem następnym.

 

– No, i to głębokie już było. Dzięki – patrzyłem na niego cały ten czas, uważnie obserwowałem, bo Erni kogoś mi przypominał. Jego twarz nie była twarzą starca, ale posiadał miękką siwą brodę i pobrużdżone czoło, a oczy cały czas mrużył. Po chwili namysłu przyrównałbym go do marynarza, albo moczymordy, stałego bywalca przydrożnego baru, którym zapewne był, patrząc w przeszłość oraz na sposób bycia. W każdym razie był pisarzem, jak utrzymywał, możliwe, że czytałem jakąś jego książkę, że zdjęcie autora przemknęło mi kiedyś przed oczyma. Usilnie starałem sobie przypomnieć, ale czym bardziej tego pragnąłem, tym dalszy byłem od zadowalającego rezultatu. Erni uśmiechnął się przyjacielsko.

 

– Miło było, ale będę musiał lecieć – dodał.

 

– Napisałeś kiedyś coś wielkiego, Erni?

 

– Zdarzyło się. Jestem w pewien sposób… niezastąpiony.

 

– Nie ma ludzi niezastąpionych – przerwałem mu niemal.

 

– Pewnie – wzdrygnął ramionami. – Ale można żyć tak, by nikt nie był w stanie cię zastąpić.

 

Pokiwał głową i wysączył wszystko, co mu w tej którejś z kolei szklance pozostało. Kaszlnął i starł pot z czoła.

 

Spojrzałem na niego wnikliwie, raz jeszcze. On zrobił to samo. Wtedy do czegoś doszło. Uczucie było surrealistyczne i bardzo dziwne, muzyka zwinęła się w szum, a świat poza naszymi oczami posypał jak zbite lustro i zmiksował kolorami. Pozostały tylko spojrzenia, tak skupione i w jednej chwili powiązane, jak tunele do tajemniczego, nieodkrytego świata.

 

Najpotężniejszym bodźcem był dreszcz mknący wzdłuż kręgosłupa i przez ciemię. Nie mam pojęcia ile to trwało, lecz znikło nagle, jakby ktoś strzelił mi w twarz wiązką lodowatej wody. Spadła na mnie muzyka, gromkie rozmowy, złoty blask lamp i zapach drewna, a smagane grubym pędzlem tło niczym z obrazu van Gogha zmieniło się z powrotem w bar. W rzeczywistość.

 

Zamrugałem.

 

Erni… Ernest…

 

– Hemingway… – wybełkotałem i odstawiłem ostrożnie drinka, by mi nie wypadł z rozdygotanej dłoni. Ale ten tylko prychnął rozbawiony i rzucił okiem, czy oby na pewno opróżnił szklankę do końca. Potem huknął nią o blat i wstał. Postawił kołnierz swego płaszcza tak, by zasłaniał jak najwięcej twarzy. Założył kapelusz.

 

Już miał zamiar odwrócić się bez słowa i odejść jakby ten surrealistyczny wieczór nigdy nie miał miejsca, ale zatrzymał się wpół kroku i spojrzał na mnie przez ramię, oniemiałego nadal, i rzekł:

 

– Powodzenia z pisaniem… – zamilkł nagle szukając między synapsami odpowiedniego słowa.

 

– Weld – dodałem sztywny jak deska, targany licznymi dreszczami. Setki razy w ciągu tej jednej sekundy zadawałem sobie pytanie, czy aby nie oszalałem.

 

–…Weld – powtórzył ochrypłym głosem.

 

Odszedł niespiesznie i zniknął w tłumie, który traktował go jak powietrze, pomimo ubioru. Pomimo tożsamości.

 

Zerwałem się z krzesła totalnie przepocony i zawyłem:

 

– Leslie!

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zbliżyła się jeszcze bardziej muskając niemal ustami mojej małżowiny usznej. --- jeszcze bardziej albo niemal, razem niet.

Forbesa.

 

Niby spisane dobrze. Rozumiem, że ta mania opisywania wszystkiego, każdej pierdółki, to taka stylizacja. Że zarzucenie rygorystycznej kompozycji czemuś ma służyć. Że miało wyjść tak niezobowiązująco, spontanicznie, z zaskakująco mocną pointą.

Może po prostu ja nie przepadam za tego typu tekstami... Nie podobało mi się.

Przykro mi :)

W każdym razie, co masz na myśli mówiąc: rygorystyczna kompozycja? 

Przegadany początek kładzie tekst.  Strasznie długa ekspozycja wstępna ---  dużo bezproduktywnego opisu, zero akcji. Czymś trzeba zanęcić czytelnika... I dalej też jest mało wciągające. Coś się dzieje, ale dlaczego i po co? Opowiadanie jest napisane w konwencji opowiadania akcji. Ale -- to nie jest opowiadanie akcji, bo za mało się dzieje, a prawie do środka nie dzieje się nic wciągającego. Jadą sobie i romwaiają. Mało. Wcześniej --- bohater myśli i opwiada o sobie. Nieporozumienie. Nie w tej konwencji...

Srednie. 

Pozdrówko. 

Może coś nie do końca rozumiem, albo jakoś krzywo percepuję rzeczywistość ale powiem szczerze, że takie teksty mnie cieszą. Lubię czytać wszystko, co ma w sobię iskrę jakiegoś przemyślenia, personalnego spojrzenia na samego siebie i to, co nas otacza. A uważam, że nie podszedłem do tematu zwyczajnie --- bohater nie jest pospolity, nie opowiada, jak to otwiera lodówkę by sięgnąć po słoik kiszonych ogórków, nie prawi o tym, jak cudownie było u babci Jadźki na imieninach. On jedzie na bankiet z obietnicą lepszej przyszłości. To jest akcja, mości panowie. Nie tylko rozłupywanie czaszek i rozlew krwi jest ciekawy --- przynajmniej dla mnie.

Konwencja mówisz, pewnie masz rację. 

Dzięki za opinię.

Mniej więcej to, co napisał Roger odnośnie wstępu. Gdyby zrobić plan wydarzeń tego opowiadania, uwzględniając tylko wydarzenia, które mają znaczenie dla fabuły (komponenty), byłby on bardzo krótki... A tekst nie jest szorcikiem :]

Moim zdaniem, to nie o to idzie.  Na początku i aż do srodka tekstu nie ma  napięcia. Tu nie idzie o rozłupanie czaszki   albo zastrzelenie kilku gości. Konwencja opowiadania akcji polega między innymi na tym, że autor stwarza napięcie, nawet opisując pospolite czynności. Tego zdecydowanie zabraklo --- tak myślę. A jak nie ma napięcia, nie ma "haczyka", to tekst nie wciąga, bo w sumie opisuje tylko pospolite czynności. Gdyby może wprowadzic na początku kilka niepokojnych mysli bohatera o czekajacym go spotkaniu, element tajemnicy, byłoby lepiej, i to znacznie.

Pizdrówko.  

Cenne --- dziękuję.

Mniej więcej to, co napisał Roger odnośnie wstępu. Gdyby zrobić plan wydarzeń tego opowiadania, uwzględniając tylko wydarzenia, które mają znaczenie dla fabuły (komponenty), byłby on bardzo krótki --- Fjord, powiedz to Grocholi albo Meyer :)

Nie krytykowałbym tak mocno początku opowiadania. Sporo mówi o narratorze --- i zawiera trafną aluzję, co prawda w pewnym sensie zepchniętą na drugi plan, ale taki mógł być zamysł Autora.

Dziękuję Ci AdamKB. 

A reszta? Tak nudna, że pominąłeś? ;)

A, muszę przyznać, dotąd nic żadnej z pań nie czytałem.

 

Sporo mówi i to akurat wydało mi się fabularne. Na własny użytek połączyłem początek z końcem, choć po zastanowieniu trochę jednak brakuje, żeby poprowadzić zgrabną paralelę między tą aluzją (chyba tą), o której wspominasz, Adamie, a jeszcze bardziej ukrytą aluzyjką w zakończeniu.

Nie. Nie pominąłem, nie nudna. Przecież musiałem gdzieś kiedyś znaleźć zapowiadany na wstępie element magiczny, a gdy do niego doszedłem, tym bardziej nie mogłem przerwać lektury. Co do nudności --- też przydługawe wstępy do zasadniczej części rozmowy, do momentu "sprzężenia" Welda z Hemingway'em, ale nie wiem, czy dałoby się to skrócić bez szkody dla atmosfery tej sceny.

Dziękuję za opinie, portalowi koledzy! Ufam, że jeszcze ktoś się wypowie.

Pozdrawiam :)

Ktoś tu oglądał za dużo Allena. W związku z czym nie mogę za bardzo ocenić. Prawie jak plagiat.

Jedyne, co jest pożyczyniem od Allena, to kwestia: 'kurwy o wulkanicznej huci' i sama idea ataku Niemców; a więc, bez przesady.

Oj, nie wydaje mi się.

Nowa Fantastyka