
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W swoim życiu kierowałem się tylko pięcioma zasadami, które zostały mi wpojone przez kogoś kogo Wy nazwalibyście ojcem, a ja nazywałem go skurwysynem.
Pierwszą z tych zasad było pozostanie przy życiu za wszelką cenę. Nieważne, czy był to honor, złoto, poglądy, czy też osoba mi bliska. Liczyło się tylko moje przeżycie. I tak też postępowałem. Robiłem wszystko aby przeżyć. Zdradzałem przyjaciół, kradłem, sprzedawałem własne ciało aby tylko przetrwać.
Drugą zasadą, którą się kierowałem, i która jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, było ufać wszystkim dzięki, którym możesz mieć zysk ale ufać im tylko do czasu gdy go przynoszą. Jak się dzięki temu domyślacie, nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Chyba nawet nikogo kogo mogłem tak nazwać.
Trzecia zasada brzmiała następująco, zawsze sypiaj z jednym okiem otwartym i jednostrzałowcem pod poduszką.
Czwarta natomiast mówiła, aby zawsze oszukiwać grając w karty. Nigdy nie zdawaj się na ślepy fart czy głupi los. Staraj się być Panem swego życia.
No i piąta. Nigdy nie bij kobiet.
Te zasady jak dotąd się świetnie spisywały i jestem mu za to wdzięczny. Tylko za to.
***
Siedzę teraz przywiązany do krzesła, nade mną stoi zafajdany opryszek z kawałkiem dechy w ręce.
– Soc, do cholery jasnej, czemu mnie zdradziłeś i wydałeś tym łachudrom z zachodniej części miasta? – Mała dłoń odsunęła postawnego ogra tak aby mogła spojrzeć więźniowi w oczy. Był to karzeł w białym eleganckim smokingu z zieloną muszką pod gładko ogoloną twarzą i garstką siwych włosów sterczących mu na głowie – Uważałem cię za przyjaciela.
Aż nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Jednak jakbym to zrobił nie oberwałbym obuchem i jeden z zębów trzonowych dalej byłby na miejscu.
– Nie szczerz się tak – zrobił się czerwony ze złości – spytam tylko raz. Gdzie są moje pieniądze!? – zadając to pytanie kopnął mnie z całych sił w krocze.
Gdy poczułem ten ból zamknąłem oczy i skupiłem się tylko na tym aby nie zwrócić dzisiejszej strawy. Ledwo się wyprostowałem w krześle, gdy poczułem wielką włochatą pięść lądującą na moim brzuchu, ten cios zdecydowanie zaprzepaścił moje starania.
– Zawsze cię lubiłem, młody. Za te twoje zasady. Więc dam ci szanse. – wygrzebał kawałek kartki z kieszeni i rzucił w moją stronę – Masz czas do północy z namysłem. Mam nadzieję, że wiesz co cię czeka gdy odmówisz? – Opryszek teatralnie złamał grubą dechę gołymi rękoma – Wiesz gdzie mnie znaleźć.
Karzeł wolnym krokiem wyszedł z izby na poddaszu dając znak swojemu gorylowi aby poszedł za nim.
Na odchodne dostałem jeszcze słabego raza w policzek i zostałem uwolniony z więzów. Nie ruszyłem się z krzesła jeszcze przez dobrą chwile. Jak wszystko mogło się tak popierdolić? Przecież kierowałem się zasadami. O tym będę myślał później. Teraz, gdzie jest ta kartka?
***
Masując ręce, w miejscach gdzie były więzy, rozglądał się po izbie. W międzyczasie gmerał językiem w miejscu gdzie jeszcze rano miał ząb. Zgnieciony kawałek papieru leżał tuż obok drewnianej belki podtrzymującej strop. Soc jeszcze przed próbą podniesienia się upewnił się, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa. Wstał niedbale i podszedł aby podnieść karteluszek, pojękując przy tym bardziej z przyzwyczajenia niż z bólu.
***
Rozwinąłem kartkę i nachylając się z nią w stronę korytarza, z którego dobiegało światło, zacząłem starannie odszyfrowywać bazgroły starego karła.
GDY WZEJDZIE KSIĘŻYC Z TAWERNY "POD ZAPITYM SMOKIEM" WYJDZIE DWÓCH ZIOMKÓW.
BĘDĄ MIELI PRZY SOBIE CZERWONĄ SAKIEWKĘ. ZDOBĄDŹ JĄ DLA MNIE.
CZEKAM NA DACHU SZCZUROŁAPA DO ŚWITU.
JEŚLI JEJ NIE DOSTARCZYSZ …
Ostatnie słowa były tak szybko kreślone, że ciężko mi było je rozczytać. A i tak wiem co mnie czeka gdy nie wykonam tej roboty.
Kurwa, już tak późno. A ja jeszcze mam tak dużo do zrobienia. Droga do tawerny zajmie mi trochę czasu. Tak więc, mam niecałą godzinę na przygotowania. Dlaczego to zawsze musi być na drugim końcu miasta?
***
Splunął na kartkę mieszanką krwi i śliny po czym wrzucił ją w ledwo tlące się palenisko. Podszedł do małego okna i odchylił szmaty, pełniące role zasłon.
Szybko ogarnął wzrokiem swój ubiór. Ciemne lniane spodnie, wygodne i przede wszystkim ciche kamasze, no i biała koszula zaplamiona jego własną krwią. Na krześle obok drzwi leżała zapasowa, szybko ją zmienił i podszedł do miski z wodą. Stała tu już trochę czasu, także najczystsza to ona nie była. Przemył twarz, pozbył się jak tylko mógł śladów po wymiocinach i krwi. Jako, że nie miał ręcznika wytarł się w koc pod którym spał, strącają przy okazji kilka karaluchów z łóżka. Wyszarpał spod sterty brudnych szmat skórzany pasek, przymocował do niego krótki sztylet i fiolkę w skórzanej oprawie, wyciągniętą zza pustego regału. Zamknął drzwi barykadując je krzesłem i wyszedł oknem na dach.
***
Biegłem przeskakując z dachu na dach, kilka razy się poślizgnąłem lecz skończyło się tylko na obdartych kolanach. Jak zwykle nie mogłem się powstrzymać, aby popodziwiać metropolie Sha'rodar. Miasto dzieliło się na pięć części. Granice były praktycznie niewidoczne oprócz części gdzie rządziła się arystokracja. Znajdowała się ona teraz po mojej prawej stronie, w głębi miasta. Marmurowy, wysoki mur wyróżniał się na tle reszty miasta, a za nim mieszkali wielcy bogacze, politycy i inna elita społeczeństwa. Ktoś mógłby pomyśleć, że ta część leży na środku miasta ale nic bardziej mylnego.
***
Soc zeskoczył z dachu na wielki kamienny plac pełen ludzi, straganów, ognisk i ławek.
To jest środek miasta!Największe centrum handlu na tym kontynencie. Ta część za murem leży tuż obok. Nie jest ona jednak największa. Tawerna do której zmierzał znajduję się w części zachodniej.
Pozostałe trzy części to analogicznie: część wschodnia, w której mieszkał Soc, część północna i największa część południowa.
Przeszedł pośpiesznie przez plac, przeciskając się pomiędzy ludźmi i straganami. Wszedł pośpiesznie do pobliskiej karczmy, po schodach wszedł na ostatnie piętro i oknem wyszedł na dach aby kontynuować swą wędrówkę. Miał mało czasu.
***
Tak jak wcześniej mówiłem, granice pomiędzy poszczególnymi częściami nie są widoczne. Tylko ludzie którzy mieszkają tu od urodzenia potrafią podać dokładną granicę pomiędzy na przykład, częścią zachodnią a północną. Księżyc już wschodzi, muszę się pośpieszyć.
***
Po chwili wyczerpującego biegu i kilku niebezpiecznych poślizgnięciach dotarł pod karczmę. Ukrył się za kominem jednego z pobliskich domów i obserwował wszystko z góry. Minuty mijały, księżyc zaczął wschodzić, a do tawerny poczęło wchodzić dużo różnych osób. Lecz nigdzie nie było widać pary mężczyzn z czerwoną sakiewką.
Co prawda była noc, lecz miasto miało system oświetleniowy którego nie powstydziłyby się książęce sypialnie. Największy wynalazek pewnego małego gnoma, jak to powiadają w tych zaułkach. Dziwne słoiki pozawieszane po domostwach łączone grubym drutem. I ten ich charakterystyczny syk. Tylko ludzie mieszkający tu już parę lat są w stanie normalnie zasnąć przy tego rodzaju świetle.
***
Nic się nie działo. Siedziałem tam bezczynnie i obserwowałem. Księżyc był już wysoko na niebie. Ludzie opuszczali ulice, komary cięły niemiłosiernie a jak tych dwóch drabów nie było tak nie ma. Coś tu jest nie tak. Zazwyczaj informacje pochodzące od karła się sprawdzały.
Nagle z karczmy wybiegł wielki osobnik trzymając się za brzuch, odziany w ciemnozieloną marynarkę. Widziałem go dość dobrze. Podbiegł za róg karczmy i zaczął wymiotować. Gdy się nachylił odsłonił czerwony świecący brokatem mieszek przywieszony do paska.
Jest! Podkradłem się do najbliższej rynny i zjechałem po niej na dół. Gdy byłem już na ziemi upewniłem się, że nikogo nie ma w pobliżu i przeniknąłem pod karczmę gasząc pobliskie światła. Przez okno zauważyłem znajome twarze. Teraz już wiadomo czemu Ci dwaj nie wyszli z tawerny na czas. Kurt i jego przydupasy z Zachodniej upili ich, aby zyskać to co najwyraźniej chciał i karzeł. Amatorzy.
Niby sposób dobry… ale zabiera też mnóstwo czasu. A czas to jest to czego nie mam. No i wiąże się to z dużym ryzykiem, bo alkohol wpływa na każdego inaczej. Ale jako dobry złodziejaszek potrafię wszędzie dostrzec korzyści. Zerknąłem jeszcze raz za okno aby zlokalizować drugiego ziomka, siedział za filarem z innymi. Ciężko było go dostrzec ale akurat przechylał dość zamaszyście kufel piwa. Podszedłem ostrożnie do draba któremu najwyraźniej trunek zaszkodził i poklepałem go po plecach.
– Wszystko dobrze, ziomku?
Jako odpowiedz usłyszałem tylko odburknięcie. Nie przejmując się tym wsunąłem zgrabnie rękę pod jego marynarkę, zwinnym ruchem drugiej ręki wyciągając sztylet zza pasa i odciąłem mieszek, który wpadł miękko do cholewki mojego buta. Chowając ostrze zacząłem ciągnąć dryblasa w ciemną alejkę.
– Chodź, tam jest motel. Prześpisz się, umyjesz, zjesz coś i nazajutrz będziesz zdrów – kłamanie przychodziło mi lekko.
***
Tak samo jak ogłuszenie pijanego oprycha w ciemnościach i przyodzianie jego „ciut” za dużej marynarki. Teraz zaglądnął co było w mieszku. Ku jego zdziwieniu w środku była tylko karta damy pik mały skrawek papieru, na którym były skreślone niepewną ręką te słowa:
JESTEM DŁUŻNY PANU KURTOWI 5 SREBRNYCH KORON.
NIŻEJ PODPISANY
ALBERT VON AREEN
Domyślał się co tu zaszło. Ci z zachodniej nie byli chyba wcale tacy głupi. Najpierw ich upili, a później zmusili do gry w karty. Ba! Pewnie nawet to nie oni zmuszali ich. Stojąc na granicy cienia upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu oraz, że nikt go nie obserwuje. Po czym odkorkował fiolkę i zaczął wdychać opary wydobywające się z niej. Nie wiedzieć kiedy powstała fioletowa mgła wokół Soc'a zlewając go dziwnie z ciemnością zaułka. Kilka cichych zgrzytów kości, kilka małych jęknięć i gdy opadła mgła w miejscu Soc'a stał, nie kto inny jak, Albert von Areen.
Nienawidził tego uczucia. Choć robił to już setki razy to nadal nie jest w stanie się do tego przyzwyczaić. No ale cóż, czas zacząć zabawę.
Udając bardzo dobrze podpity chód wkroczył on w progi karczmy otwierając butnie drzwi. Rażące światło zmusiło go do zasłonięcia ręką oczu na krótką chwilę. Gdy odejmował ją, przy nim stało już dwóch paziów Kurta, skromnie odzianych, czystych i z cholernie sztucznymi uśmiechami wymalowanymi na parszywych, nieogolonych gębach. Ale swoją rolę trzeba grać. Soc w przebraniu Alberta ujął ich pod pachy i począł radośnie iść w kierunku stołu przy którym przegrał wszystko co miał.
– Jak się Pan czuje, Panie Albercie? – Kurt szarmancko wstał z krzesła i ukłonił się – Proszę siadać, może coś jeszcze zamówić? – nie czekając na odpowiedź zamachał na kelnerzyne.
Muszę przyznać, dobrze odgrywa swą rolę. Nie zdaje się na los a raczej na wyrachowany plan, który najwidoczniej już osiągnął sukces. Więc dlaczego jeszcze tu są? Czyżby kryło się za tym coś jeszcze? Nie rób tego Soc… wiesz jak zawsze to się kończy gdy chcesz „czegoś więcej”. Masz ukraść mieszek wraz z jego zawartością. Nic ponadto.
– Chętnie się czegoś napiję, o ile Pan pozwoli mi się po dżentelmeńsku odegrać. – Soc posłał mu krótki uśmiech – No, chyba, że się boimy. – po czym zaczął teatralnie bawić się kartą i machać nią przed twarzą przeciwnika.
W tej samej chwili kelner, chudy i schludny młody chłopiec, przyniósł trunek. Mrugnął porozumiewawczo do Kurta, ciężko było to zauważyć, lecz Soc był wyczulony na tego typu sygnały. Sam kiedyś korzystał z takich tanich sztuczek. Dziś już nie musi, ma o wiele groźniejszą broń. Kurt jednak zamiast dać sygnał swojej pluskwie kazał nalać sobie tegoż samego trunku.
– Że niby ja się boję? – zaczął rozdawać karty – Co Pan może mi zaoferować?
– To czego Pan tak bardzo chce. – Soc oczywiście wiedział, że sporo ryzykuje. Ale w tym fachu kto nie ryzykuje często także nie uchodzi z życiem.
Wyraz konsternacji na twarzy Kurta zmienił się w wyraz triumfu, gdy wraz z przechyleniem kufla przez fałszywego Alberta oblał on sobie spodnie.
– Do stu piorunów… Chyba już nie powinienem pić ani grać. Odegram się innym razem Panie… – zaczął powoli podnosić się z krzesła lecz wiedział już, że nie będzie mu dane wyjść. Jeszcze nie teraz.
– Ależ! A co żona powie jak Pan przyjdzie i pijany i bez krzty honoru? Grajmy!
Na to właśnie czekałem.
– Ma Pan rację! Kimże byłbym bez honoru! Gramy!
Rozsiadłem się wygodnie na krześle, obserwując dokładnie otoczenie. Cztery pluskwy siedzące na około mnie, niezbyt dobrze ukrywające swe zamiary. Żółtodzioby… patrz Kurt, patrz uważnie jak się gra.
Rozdane zostały po dwie zakryte karty. Na stół wylądowały jeszcze trzy inne, odsłonięte. Była to dama kier, dziesiątka pik i dama karo. Soc i Kurt mierzyli się wzrokiem, gdy brali swoje karty do rąk. Zerknęli powoli aby ocenić czy warto grać.
W ręku mam czwórkę trefl i dwójkę kier, nie za dobrze. Jakie to szczęście, że nigdy nie liczyłem na jego łut. Teraz wystarczy tylko, niby nieumyślnie, pokazać karty tym cepom naokoło mnie aby uwierzyli, że mam słabe karty i możemy zacząć przedstawienie.
Soc odłożył karty na stół zakrywając je i trzymając na nich ciągle prawą rękę. Jego plan działał, właśnie czujki dały znak Kurtowi, że może grać va bank. On w odpowiedzi tylko skinął głową i położył karty w podobny sposób.
– I jak się sprawy mają Panie Albercie? – zaczął grać jakąś melodie uderzając palcami o stół
– Muszę przyznać, że nie najgorzej. Ale jak gada moja stara, zawsze mogło być lepiej – uśmiechnął się szeroko – nawet po raz pierwszy gdy ją chędożyłem! – zaśmiał się doniośle aby przyciągnąć uwagę jak największej ilości ludzi.
– Więc może podbijemy stawkę? Powiedzmy, to co Pan mi obiecał plus 400 marek w złocie? – mówiąc to machnął niedbale ręką.
– Przecież to sporo złota… – po udawanej chwili zastanawiania się, Soc odparł – Ale zgoda pod warunkiem, że powiesz mi co zrobisz z taką ilością wygranej. Ot tak z czystej ciekawości… – po czym wziął łyk piwa i pozwolił aby ściekało mu po brodzie.
Ziomek wyłożył jeszcze jedną kartę, był to as karo. Kurt aż się uśmiechnął na krótką chwilę. Chyba niezbyt często grywa w karty. Soc położył drugą rękę na kartach w taki sposób, że jedna leżała na jednej karcie a druga na drugiej. Zaczął oblizywać brodę z resztek trunku.
– To jak? Nie przeciągajmy tego dłużej, tak? Nie zdołasz wygrać, nie dziś. – Kurt rozsiadł się wygodniej na krześle.
– Chyba masz rację… to co? Podbijamy?
Głos w mojej głowie mówił mi abym tego nie robił. Wiem jak to się zawsze kończy… ale co zrobić gdy moja chciwa dusza nigdy nie słucha rozsądku? To będzie ciężka noc – pomyślał Soc.
– Przegrywasz i chcesz podbijać? Świetnie! – uśmiechnął się Kurt w stronę swoich towarzyszy.
– Miło, że robisz ukłon w stronę przeciwnika. Co powiesz na to, że jeśli wygram stawiasz kolejkę wszystkim w tawernie?
Tłum który zebrał się wokół nich natychmiast zareagował salwami radości i śmiechu.
– Zgoda!… – zakrzyknął Kurt wstając z miejsca, wyraźnie chciał coś powiedzieć lecz fałszywy Albert mu przerwał.
– I dasz mi liścik który masz w kurtce.
Kurt aż zadławił się trunkiem który właśnie przechylił. Chciał zaprotestować, lecz ziomek Alberta położył już kartę na stół. As trefl.
W kodeksie złodziei było takie niepisane prawo, gdy zakładasz się o coś z innym złodziejem zawsze spłacaj swój dług. Jak się ma rozumieć, Soc nie przestrzegał tego prawa ale Kurt tak. Opryszek usiadł ciężko, a uśmiech mu został.
– Nie wiem kim jesteś lecz umowa to umowa. – na stole położył amulet oznaczający, że jest z zachodniej dzielnicy.
Na ten znak wszystkie czujki chwyciły za ukryte sztylety. Soc to zobaczył i druh Alberta także. Ten drugi wstał leniwie z krzesła, jego brzuch odbijał się prawie od drewnianego stołu na którym grali, położył rękę na ramieniu Kurta i ścisnął je dość wyraźnie. Na twarzy opryszka pojawił się grymas bólu ,szybko zastąpiony lekkim uśmieszkiem.
– Jestem Albert von Areen i walczę o swój honor! – Soc wziął fajkę leżącą na stole i odpalił od pobliskiej świecy – nie ma na co dłużej czekać, nie sądzisz Panie Kurt? – dmuchnął leniwie w stronę kart.
Kurt z wściekłością odsłonił karty rzucając je na stół. Widownia aż krzyknęła radośnie gdy na stół wylądowały dwa Asy kier i pik. Wybuchło małe zamieszanie dlatego przydupasy złodzieja z zachodniej nie mogły dosięgnąć Soc'a, który siedział spokojnie paląc fajkę.
– Przegrałeś! Oddawaj coś winien i żebym Cię tu więcej nie widział! A Ty… – teraz zwrócił się do jegomościa ściskającego jego bark – Aleksji, puść mnie bo srogo tego pożałujesz.
Fałszywy Albert od niechcenia rzucił kartami na stół. Wszyscy zamilkli gdy na stole wylądowały dwie brakujące damy. Razem z dźwiękiem kart dało się słyszeć trzask łamanej kości i krzyk Kurta. Nikt się nie ruszył.
Zegar wybił północ. Soc wstał i sięgnął po swoją nagrodę, a także po sakiewkę Kurta. To pierwsze schował do kieszeni, a to drugie rzucił w tłum.
– Dziś stawia Kurt! Złodziej z zachodniej!
W ogólnym rozgardiaszu, który powstał na skutek deszczu pieniądza, Soc oddalił się najszybciej jak to możliwe. Za sobą słysząc przekleństwa, próbującego się przepchać, Kurta.
***
Gdy tylko wymknąłem się z tawerny, uderzyło we mnie chłodne i zjełczałe powietrze miasta. Zniknąłem znów w cieniu uliczki, w której zostawiłem nieprzytomnego właściciela oblicza, które pożyczyłem. Czas je zwrócić.
Nabrał powietrza, odkorkował fiolkę i wypuścił całą miksturę zalegającą mu w płucach. Tym razem nie było mgły, tylko krótki rozbłysk jasno-fioletowego światła. Soc stał w przydużej marynarce, trzymając się za głowę. Już chciał usiąść, gdy usłyszał odgłos z hukiem otwieranych drzwi i kilkunastu, stukających o bruk miasta, kroków.
– Znaleźć mi go! – dało się słyszeć wkurwiony krzyk Kurta – Żywego bądź martwego!
Ani myślę czekać aż mnie znajdą. Nie po tym co przeszedłem aby zdobyć to.
Zacisnąłem mocniej pięść z listem, wygranym w karty, po czym wymknąłem się z uliczki, zrzucając marynarkę. Zgubienie ich i dotarcie do granic mojej dzielnicy było dziecinnie łatwe.
***
Kurt nerwowo chodził od jednej pierdolonej latarni do drugiej. Ich brzęczenie doprowadzało go do jeszcze większej złości. Podniósł kamień z ulicy i cisnął w jedną z nich, przebijając szklany słój. Kaskada iskier spadła na chodnik, po czym pobliskie latarnie zaczęły gasnąć.
I dobrze – pomyślał Kurt – pierdolony liliput będzie się kuźwa szczycił, jak to sam nazywa, prądem. W dupie z jego wynalazkiem!
Zza karczmy przywleczono mu nieprzytomnego Alberta.
– Mamy go szefie. – odezwał się największy z trojga ludzi, dźwigających grubasa.
– Gratuluje, kurwa. Tylko jest jeden szkopuł… – podszedł do najbliżej stojącego przydupasa i pociągnął jego ucho w swoją stronę – TO NIE JEST ON!
Chłopcy puścili nieprzytomnego.
– Przecież to z nim grałeś, Kurt. Jeszcze nie jesteśmy tak pijani. – usprawiedliwiał się największy, widocznie to była jego inicjatywa aby przytaszczyć tu to grube dupsko.
– Jeśli ci do cholery mówię, że to nie on, to co to oznacza? – Kurt patrzył się na nich jak na idiotów – Że to kurwa NIE ON! Szukać go, imbecyle!
Zaraz po tych słowach, po przydupasach został tylko kurz.
– Z kim ja muszę pracować…
***
To była udana noc. Nie dość, że udało mi się zabawić kosztem jakiegoś grubasa, to pożyje jeszcze troszkę. Myśląc w ten sposób usiadłem na pierwszym lepszym murku i rozerwałem kopertę.
DROGI ALBERCIE.
MAM NADZIEJĘ, ŻE WSZYSTKO GOTOWE I BĘDZIESZ W STANIE ODEBRAĆ ODE MNIE TĄ CENNĄ PRZESYŁKE. PRZYJADĘ OSOBIŚCIE W CZWARTEK W POŁUDNIE DO MIASTA. CZEKAJ NA MNIE NA DWORCU. PROSZĘ, PRZYJDŹ OSOBIŚCIE. BĘDĘ BEZ OCHRONY ABY NIE WZBUDZAĆ SENSACJI.
PODPISANO:
MISHA FOR AUGYEN
Ciekawym co tak cennego wiezie Misha, że nasz kurdupelek się tym zainteresował. Pogniotłem kartkę i zjadłem ją. A teraz… czas spotkać się z małym Smithem.
***
Czekał jak zwykle w wyznaczonym miejscu wraz ze swym głupim Ogrem, którego imienia Soc nigdy nie zapamiętał. Obserwował ich od dłuższego czasu, nie zauważony. Pojawił się bezszelestnie za zleceniodawcą i klepną go lekko w ramię, odskakując na bezpieczną odległość. Mały Smith aż podskoczył ze strachu.
– O wszelcy bogowie! To tylko ty – powiedział przygładzając biały garnitur – Masz to o co prosiłem czy dasz się zabawić Rubenowi?
Ruben! Właśnie… Tak się zwał ten ciemny, gruboskórny idiota.
– Myślisz, że urodziłem się wczoraj? Jak masz zamiar zagwarantować mi bezpieczeństwo po tym jak oddam Ci list?
– Ha! A więc masz go! – oczy mu błysły z podniecenia – A odpowiadając na twoje pytanie. Nie mogę. I wcale nie chcę. U mnie już jesteś martwy, ale jak oddasz mi go to pozwolę Ci wynieść się z miasta.
– Jakże wielkodusznie z Twojej strony. – pokłonił się teatralnie – Można tylko wiedzieć co jest tak cennego, że bratasz się z umarlakiem?
– Nie twój interes. Oddaj list i zejdź mi z oczu.
Skinął głową na Rubena. Ogr ruszył pewnie przed siebie wyciągając wielką, owłosioną łapę. Soc wyjął z buta kopertę i z namaszczeniem położył ją na śmierdzącym przeszczepie.
Gdy tylko Ogr podał list karłowi, rozpadł się na parę czarnych motyli. Soc'a już nie było na dachu.
– Już jest trupem. – rzucił wściekle Smith – Ruben, zawiadom Kurta. Czas na negocjacje.
***
Pędził na złamanie karku. Co prawda do wyznaczonego spotkania miał jeszcze trochę czasu ale musiał poczynić pewne przygotowania. Na początek szybkie odwiedziny swojej norki. Spakowanie dodatkowych flakonów z dziwnymi, kolorowymi płynami oraz większej ilości naboi i jednostrzałowca, który zawsze leżał pod poduszką. Akurat gdy wychodził, z pełnym plecakiem, przez okno, kilku wielkich drabów brutalnie zniszczyło mu skromne drzwi. Usłyszał jeszcze tylko złorzeczenie Kurta. Nie przejmował się tym zbytnio, nie zostawił tam nic cennego, oprócz swojego wybitego zęba na podłodze.
Wybiła druga w nocy.
Na nieszczęście Soc'a, dworzec kolejowy znajdował się w zachodniej dzielnicy.
***
W tej samej chwili, gdy nasz mały złodziejaszek przedzierał się zaułkami i kanałami do celu, na dworzec wjechała bogato zdobiona lokomotywa z jednym eleganckim i wygodnym wagonem. Para, buchająca z maszyny, wypędziła wszystkie szczury i meneli z głównego peronu. Pod pociągiem znalazł się natychmiast pracownik kolei, wpychając szybko niebieską marynarkę w spodnie.
– Ten pociąg miał przyjechać dopiero za kilka godzin – powiedział, gdy tylko drzwi od wagonu otworzyły się – Obawiam się, że nie możecie tu stać. Za chwilę przyjedzie towarowy.
Rosły osobnik zaczęł wychodzić z wagonu ignorując szczekanie pracownika. Gdy stanęł już na dworcowych płytkach, rzucił w jego stronę pogardliwe spojrzenie i pstrykał palcami. Z wagonu wymknęła się niewielka i zgarbiona postać, przeszła na tyły stacji machając na pracownika. Ten nie do końca świadomy co się właściwie dzieje podążył posłusznie za nią. Gdy tylko oboje zniknęli w ciemnościach, rozległ się krótki i tłumiony jęk. Dziwny podróżnik kroczył w stronę wagonu wycierając dość nietypowy sztylet o niebieską czapkę dyżurnego.
***
Yuri, prześlizgiwał się pomiędzy ławkami i ludźmi na dworcu, pozostając prawie niewidoczny dla stróżów, którzy z chęcią by go przymknęli za jego liczne kradzieże. A co miał robić? Był bezdomny a nie miał ochoty lądować w schronisku, które jak wszyscy wiedzieli, było naturalnym magazynem dla badań genetyczno – mutagennych, niejakiego doktora Agretsa. Dostrzegł na wpół niedojedzony kawałek rogala z lukrową polewą, zostawiony sam sobie przez Pana siedzącego tuż obok z gazetą. No grzechem byłoby go zostawić. A Yuri nie lubił grzeszyć. Dokańczając rogala w biegu dotarł do małych krat w podłodze, służących za śmietnik niedopałkom papierosów, resztek jedzenia czy zwykłemu kurzowi i błotu. Czasem zapodziewały się tam także drobne szukające drogi powrotnej. Yuri zawsze je przygarniał. Kochał blask złotych i srebrnych monet. W środku tych krat było wąskie przejście do kanałów i tuneli naprawczych dla pociągów. Coraz mniej ludzi się tu zapuszcza od kiedy otworzyli ten super warsztat Pana Starka po przeciwnej stronie miasta. Yuri zamieszkiwał w jednym z opuszczonych i najbardziej zdezelowanych wagonów klasy pierwszej. Mógł się tam czuć bezpiecznie, przynajmniej do czasu aż jakiś zbłąkany służbista nie zechce zrobić obchodu, po tych zdezelowanych kupach żelaza.
***
Gdy jak zwykle wygrzewałem się w słoneczku na dachu mojego własnego wagonu, usłyszałem kroki dwójki ludzi. Przestraszyłem się więc jak najszybciej schowałem się pod swoje łóżko. Po jakimś czasie odważyłem się wychylić gdy doszedłem do wniosku, że kroki nie przybliżają się a raczej krążą w tym samym miejscu. Zobaczyłem wtedy jednego rudego grubasa ze złotą laską i bujnym wąsem oraz dziwnie zgarbioną istotę, opatulone szczelnie w zielonkawy płaszcz, podrzucający niebieską czapkę, taką samą jaką noszą te cholerne stróże z dworca. Ale oni nie byli stąd. Co rusz patrzyli, to na zegarek, to na wielką torbę wypchaną po brzegi.
Wybiły dzwony, zwiastujące południe. Tylko na chwilę odwróciłem wzrok, a tego drugiego już nie było, stał tam tylko ten grubasek. Z drugiej strony taboru wyczułem ruch. Z fioletowej mgły wyszedł prawie identyczny jegomość, tylko ten miał blond czuprynę i niebiesko czerwony kubrak. Gdy się spotkali doszło do wymiany grzeczności i krótkiej pogawędki, niestety nie słyszałem z takiej odległości a zbyt się bałem aby podejść bliżej.
***
– Jak to? Nie rozumiem? Albert… czemu to musiałeś być akurat Ty?
Soc w skórze Alberta mocno zaciskał pięść na sztylecie wbitym w pierś Mishy. Lecz coś było nie tak, stary pryk, choć miał wydać ostatnie tchnienie nadal uśmiechał się z pogardą.
Zawiał wiatr.
Przebieraniec znów był w swojej skórze. Zdziwiony odskoczył od upadającego Mishy. Wpadł wprost w łapy dziwnego osobnika. Soc tylko na chwile odwrócił głowę aby ujrzeć obliczę stojącego za nim napastnika.. Od razu tego pożałował. Osoba ta nie miała twarzy. Na jego głowie były tylko oczy spoglądające na niego chłodno. Świst wiatru, z ramienia uskakującego Soc'a wytrysła świeża krew, zmieszana z jaskrawymi drobinkami czarnej stali sztyletu. Czy to musi tak boleć? – pomyślał sobie. Lecz nie miał czasu na więcej. Napastnik już był przy nim i ciął ostro w bok złodziejaszka. Nie trafił tym razem tak celnie, dzięki piruetowi Soc'a, przeciął tylko kawałek koszuli, która poczerniała momentalnie.
Odwrócił się w stronę napastnika, lecz go już nie było. Szukał go wzrokiem, lecz rozpłynął się w powietrzu. Nagle z oddali usłyszał krzyk dziecka.
– Pod Tobą!
Uratowało mu to życie, gdyby nie uskoczył, sztylet zapewne tkwiłby już w jego podbrzuszu. Kiedy Soc podniósł wzrok, tamten sypnął mu w oczy piachem i popędził w stronę dzieciaka. Nie miał szans nic zrobić. Gdy odzyskał zdolność widzenia i wytarł wszystkie łzy, zobaczył tylko powieszone ciało dzieciaka z wybebeszonymi wnętrznościami. Tylko przez sekundę było mu żal biedaka, tylko przez sekundę zapomniał o swoim kodeksie. Ta sekunda kosztowałaby go życie, gdyby napastnik bez twarzy nie zrobiłby błędu. Soc wykorzystał chwilę jego słabości i przeszył jego bok i udziec zostawiając sztylet w kolanie. Dzieciobójca zatrzymał się i oparł na zdrowej nodze. Szybkim ruchem wyciągnął sztylet i rzucił w nadlatującego przeciwnika. Chybił o włos. Uderzył w niego z pełną siłą barkiem wytrącając go z równowagi. Czarny sztylet poszybował wysoko. Soc wyciągnął flakonik z przegródki w pasku i rzucił w stronę upadającego człowieka bez twarzy. Rozbił się tuż obok niego, natychmiast zaczęła się formować żółta mgła. Jego oczy zwęziły się w amoku, począł szarpać swoje szaty na klatce piersiowej, później skórę odsłaniając wnętrzności a następnie wyciągając własne serce i padając trupem.
***
Oddychaj, oddychaj… już po wszystkim. Teraz tylko otworzyć walizkę i zmyć się stąd jak najprędzej. Podszedłem do walizki, po tym motywującym monologu w mojej głowie, ostrożnie ją otworzyłem. Była wypchana papierami. Przeczesałem całą zawartość gorączkowo. Praktycznie wszystko leżało teraz na ziemi dookoła.
– Kurwa.
Już tu są, chędożone stróże prawa. Słysze ich sapanie. Czas się stąd wymknąć i poszukać Mishy. On musi mieć to czego chce.
***
Misha obserwując całą walkę z najwyższej części dworca, odwrócił się na pięcie gdy ten, który zabił jego ochroniarza, uciekł. Szybko zszedł on po schodach i stanął przed wielkim drewnianym zegarem, upewnił się, że nikt nie kręci się w pobliżu i otwierając przeszklone drzwiczki począł przekręcać wskazówki na godzinę trzynastą. Usłyszał cichy klik kół zębatych i przyjemny powiew powietrza dochodzący zza mebla. Jeszcze raz upewnił się, że nikt go nie śledzi i pchnął tablicę zegara, wchodząc do ukrytego pomieszczenia.
Pokój był mały ale bogato zdobiony. Ściany pokryte tapetą w biało-czerwone paski, czerwona wygodna kanapa, naprzeciwko drewnianego wielkiego biurka, z ciemnego drewna. Podłoga wyściełana kremowym puchatym dywanem aby tłumił wszelki hałas. Na jednej ze ścian wisiał obraz małego, zielonego goblina z wypchanym worem pieniędzy. Spod sufitu zwisał żyrandol w kształcie nietoperza z kilkunastoma czerwonymi świeczkami. Misha pstryknął tylko w palce a wszystkie zaczęły się palić. Usiadł w wygodnym fotelu za biurkiem i wyciągnął złotą papierośnice. Lecz gdy ją otworzył wszelka ochota na papierosa go opuściła. Ponieważ z jej środka buchnął żółty dymek, który szybko rozwiał się w kierunku ukrytych drzwi. W papierośnicy była mała karteczka.
ZNALAZŁEM CIĘ!
Misza panikując dopadł do ściany z obrazem, niszcząc go i strącając na podłogę. Za nim był sejf. W czasie gdy grubasek otwierał go, drzwi do pomieszczenia zaczęły się otwierać. Z otwartego sejfu, Misha, wyciągnął drewnianą szkatułkę i jednostrzałowa. Wycelował w stronę drzwi, trzymając kurczowo swój skarb. Pokazał się Soc, broń wystrzeliła. Pocisk przeszedł przez Soca, rozwiewając go we fioletowym dymie.
– Dlaczego mi to robisz?! – krzyczał bliski łez, Misha, gdy próbował jedną ręką przeładować pistolet.
Lecz Soc już był przy nim, pojawił się praktycznie znikąd. Wycelował w skroń grubasa i wystrzelił, bez zbędnych pytań czy wyjaśnień. Z opadającego jeszcze ciała wyciągnął szkatułkę. Rozpłynął się w powietrzu jeszcze przed tym gdy ciało opadło na pluszowy dywan, barwiąc go na kolor czerwony.
***
Przebrany w ciemną szatę, z kapturem naciągniętym na głowę, wszedł do Antykwariatu. Za ladą stał siwiejący starszy Pan, patrzący na przybysza bystrym okiem.
– Witaj chłopcze, co tym razem masz dla mnie? – powiedział miłym tonem sklepikarz.
Soc odsłonił obliczę i wyszczerzył zęby.
– Tym razem potrzebna mi jest Twoja pomoc. – Wyciągnął szkatułkę z fałd szaty i podał ją staremu człowiekowi.
– Nie mogę uwierzyć, że ją zdobyłeś! – odbierając ją od niego z namaszczeniem – Przecież to…
– Wiem. Chciałbym abyś coś dla mnie zrobił a szkatułka będzie Twoja.
Sklepikarz zrobił wielkie oczy.
– Jesteś tego pewny? Z nią miałbyś nieograniczone możliwości…
– Tak, jestem pewny. – uśmiechnął się raz jeszcze. – Przejdźmy na zaplecze.
Gdy tylko kotara za nimi opadła Soc zdjął szatę pod, którą miał bardzo elegancji frak.
– Wrzuć tam kartkę z moim imieniem i nazwiskiem. Oraz dla pewności mój sztylet i jednostrzałowca.
Stary człowiek patrzył na niego tępo przez chwilę po czym na kartce nabazgrał Soc Waghner, najlepszy złodziej we wschodniej dzielnicy. Otworzył szkatułkę, z jej środka zaczął wydobywać się przenikliwy pisk, dna nie było widać.
– Powodzenia chłopcze.
Po czym wrzucił ją do środka i zdążył uśmiechnąć, ponieważ chwilę po tym zemdlał. Gdy się ocknął nikogo nie było już w sklepie.
– Co się tu wyprawia… – zobaczył szkatułkę – To ta szkatułka? – podrapał się po głowie. – Co ona robi w moim sklepie?
Na wieczku była tylko kartka z jednym słowem.
DZIĘKI.
Tak z marszu: nadużywasz wielkich liter: wy, panem - to wszystko małą. Beletrystyka to nie list.
"które zostały mi wpojone przez kogoś kogo Wy nazwalibyście ojcem, a ja nazywałem go skurwysynem." - Go! Go! Go! Allez, allez, allez!
"Drugą zasadą, którą się kierowałem, i która jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, było ufać wszystkim dzięki, którym możesz mieć zysk ale ufać im tylko do czasu gdy go przynoszą. Jak się dzięki temu domyślacie, nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Chyba nawet nikogo kogo mogłem tak nazwać." - Po pierwsze, skoro już musisz, używaj nawiasów. [(i która jeszcze nigdy mnie nie zawiodła)]; po drugie nie wrzucaj przecinków na chybił-trafił. Po trzecie, jeśli trzy linijki wcześniej napisaleś, że zdradzałeś przyjaciół, nie pisz, że ich nie miałeś. Teraz nie masz.
"Trzecia zasada brzmiała następująco, zawsze sypiaj z jednym okiem otwartym i jednostrzałowcem pod poduszką." - Trochę głupia, ani się człowiek wyśpi, ani porządnie nie obroni. (Subiektywna opinia)
"Staraj się być Panem swego życia." - po co wielka litera?
Jak łatwo wywnioskować - dalej nie czytałam.
1. Sporo głupich niezręczności językowych.
2. Nie rozumiem sensu mieszania narracji. W pewnym momencie zgubiłem się i już nie odnalazłem.
3. Świat jak dla mnie jest nazbyt eklektyczny, a fabuła za bardzo pędzi.
pozdrawiam
I po co to było?
Dziękuje za wszelkie komentarze. Chyba za bardzo popadłem w samozachwyt (podoba mi się to co napisałem :P) i zbyt wcześnie umieściłem tekst tutaj. Na pewno uwzględnie wasze uwagi przy poprawianiu mojego tworu.
Świat może wydawać się zbyt "eklektyczny", ponieważ zawsze staram się stworzyć coś czego nie było. Jednak chyba aż tak dużo różnych elementów nie było. Przynajmniej ja nie umiem ich odczuć :P Mniej więcej staram się oscylować wokoło Steam punka.
A pomysł z mieszaną narracją mi osobiście się podoba i zostanie, ale postaram się go zmienić by kolejna osoba nie zgubiła się :P
W każdym razie...
Dziękuje, że chciało się komukolwiek przez to przebrnąć i wytknąć mi moje błędy :)
Pozdrawiam