
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Sielanka
1.
Czasem mam wrażenie, że tak naprawdę zaczęłam żyć dopiero na tym pogrzebie. Całe nasze istnienie rozciągało się jak luźna nitka pajęczyny między celebracją ważnych dla nas wydarzeń. Całe nasze życie służyło w końcu temu, by jak najbardziej zbliżyć się do Boga i zasłużyć na życie wieczne w Niebie.
Człowiek, który leżał w grobie był już w lepszym świecie.
Czy to śmierć czyniła go pięknym czy fakt, że jeszcze się jej opierał? Siny cień już wkradł się w głębokie oczodoły, policzki zapadły, wyrazistsze niż kiedykolwiek; wargi ledwo uchyliły (zawczasu widać podwiązano mu szczękę) jakby spał spokojnie, i tylko siność zdradzała, że na zawsze pozostaną milczące. Włosy koloru starej miedzi nie straciły blasku. Wiły się wokół jego twarzy aż do ramion, zgarnięte z wysokiego czoła, widać nie uwierzyły we własną śmierć. Niezwykłej urody był z niego trup.
Nie widziałam go za życia. Nie znałam go. Mieszkał z rodzicami w mieście, ale to właśnie w Sielance znajdował się ich rodzinny grobowiec. Nigdy miałam się nie dowiedzieć, czy by mnie pokochał.
Pogrzeb przebiegł dużo szybciej niż bym się spodziewała. Nie było żadnego zasypywania trumny kwiatami i jasną ziemią ani długich mów. Spieszyło się księdzu, który ledwie zdążył odklepać swoje; spieszyło się grabarzom, którzy niestarannie wpuścili trumnę uderzając o ściany dołu; spieszyło się „płaczkom”, które po nasyceniu oczu cudzą rozpaczą potruchtały do domu; spieszyło się rodzinie. Wszyscy zniknęli z cmentarza zanim zdążyłam pozbierać myśli.
Podeszłam do grobu. Leżało na kim kilka bukietów i cementowe płyty, nieszczelnie nawet zasunięte. Widziałam przez nie kawałeczek trumny. Przez chwilę przyszło mi na myśl żeby je rozsunąć i, póki grób nie zasypany, otworzyć trumnę i dotknąć ukochanego, ale nie miałam dość sił. Wiedziałam, że tej zmarnowanej szansy będę żałować do końca życia. Klęczałam więc przy grobie bawiąc się kwiatem fioletowej frezji i rozmyślając aż do zachodu słońca. Jego ostatnie promienie padły na pojedynczą tabliczkę, która, jak zauważyłam, nie była powieszona na krzyżu, a oparta na kamieniu.
„Dawid Zweilt
21.06.1963 – 11.04.1986
REQUIESCAT IN PACE”
Niezwykła, przyznam. Ani jednego krzyżyka, ani słowa o Bogu. Ateusz? Nie… Nie pochowaliby go tu. A może…?
Mieszkam nieopodal wzgórza. W wiosce o której świat zapomniał i która już dawno zapomniała o świecie. Sielanka mieści w sobie ledwo kilkadziesiąt domów, ma poskręcane uliczki, o których rozłożeniu nie decyduje logika i ze wszystkich stron otaczają ją pola i lasy. Mieści się tu mały budynek szkoły połączonej z biblioteką, boisko na którym pasą się krowy, plac zabaw na którym pani Gościec rozwiesza swoje pranie, sklep pana Pana, drewniany czterystuletni kościółek z niemal równie starym księdzem i cmentarz oddalony od wioski, na skraju lasu. Na cmentarzu tym pokolenia ludzi chowa się warstwami, bo umiera nas tu tak mało, że nigdy nie opłacało się otworzyć nowego. Głównym źródłem dochodów jest oczywiście rolnictwo. Nie ma pośród nas mieszkańca, który nie miałby ziemi. Nawet mój tata, który zajmuje się myślistwem i garbarstwem ma swoje cztery hektary na których uprawiamy żyto, owies dla koni, pszenicę i ziemniaki. Zawsze zastanawiałam się czy nasza wioska jest tak bardzo odcięta od świata z powodu naszej samowystarczalności, czy też nasza samowystarczalność jest wymuszona przez odległość od najbliższego miasteczka.
Kiedy doszłam do domu było już ciemno. Żyjemy z daleka od wioski, odgradza nas od niej rzeka. Nasz domek stoi na wzgórzu, na skraju lasu. Przyznam, że czasem gdy słyszę łopot skrzydeł nietoperzy wolałabym, byśmy mieszkali w centrum. Poza tym, mama zawsze mówiła, że pewnego dnia, gdy będę przechodziła przez mostek po zmroku porwie mnie wodnik i uczyni topielicą. Widziałam topielce na ilustracji, i przyznam, że to nie jest największym marzeniem w moim życiu. Kiedy jednak usłyszałam chlupot w wodzie nie mogłam się powstrzymać i przechyliłam się przez barierkę. Przez chwilę wydawało mi się, że w odbiciu obok swojej głowy widziałam cudzą twarz, jednak nikogo za mną nie było. Chłopak z trumny. To jego widziałam. Oparłam się jeszcze bardziej.
– Maju, co ty robisz?
Zdusiłam w sobie krzyk. Zdałam sobie sprawę, że cały czas byłam napięta i oczekiwałam czegoś.
– Nic takiego, mamo. Oglądam gwiazdy.
– Czyś ty zwariowała? Noc już. Chcesz żeby cię wilki porwały?
– Jestem dwa kroki od domu – powiedziałam siląc się na przepraszający ton.
– Kiedy cię pogryzł byłaś krok od domu.
Spuściłam wzrok. Nienawidziłam, gdy ktoś wypominał mi moje blizny. Bez słowa ruszyłam w jej stronę.
Wszyscy siedzieli już przy kolacji. Marta podniosła na mnie zaciekawione spojrzenie.
– Byłaś na tym pogrzebie? – spytała.
– Byłam – odpowiedziałam starając się nie dać nic po sobie poznać.
– Kto to był? – dopytywała się. – Bo przecież nikt z naszej wioski, zupełnie obce nazwisko.
– Młody chłopak – powiedziałam z westchnieniem. – Zbyt młody na umieranie.
Noszę na sobie piętno wilczej nienawiści i strachu.
Wilki nie są tak straszne jak się wydaje ludziom. Nie są ogromne, nieśmiertelne, ani najgroźniejsze w lesie. To co nas przeraża to samotność mnożona przez ilość osobników w watasze. Jakby w ich wyciu słychać było żal do całego świata, jakby w ich zjednoczeniu była odrębność od wszystkich innych zwierząt. Wilki nie są panami lasu. Wilki są wyrzutkami.
Kiedy leżałam w łóżku w swoim malutkim, ale własnym pokoiku, usłyszałam jak Marta zakrada się przez drzwi.
– Wiesz co dzisiaj słyszałam? – spytała konspiracyjnym szeptem.
– Co takiego? – spytałam znudzona.
– Słyszałam o studni w środku lasu.
– Na co komu studnia w środku lasu?
– A czy to ważne skąd ona się tam wzięła? Ważne, że tam jest.
– I co w związku z tym?
– Podobno kiedy stanie się nad nią i krzyknie do środka pytanie, to ona da odpowiedź.
Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Starałam się być wyrozumiała dla Marty, w końcu miała dopiero dwanaście lat, ale jednak nie wytrzymałam.
– Jesteś pewna, że ktoś tam w okolicach nie ukrywa się i nie wrabia małych dziewczynek?
– Nie wiem. Ale jeśli ją kiedyś znajdziesz, to zadasz dla mnie pytanie?
– Jasne. Jakie?
– Spytaj się jak umrę.
Zastanowiłam się przez chwilę czemu dwunastoletnia dziewczyna może sobie zadawać takie pytanie. Doszłam w końcu do wniosku, że ona jest jeszcze w takim wieku, w którym wolałaby wiedzieć.
– Dobrze, zrobię to.
Wyszła. Zrobiło się ciemno. Zostałam sam na sam z wżartym pod powieki obrazem znajomego mi nieboszczyka.
2.
Ludzie są jak powietrze. To znaczy: mają w sobie wszystko i nic. Wierzę, że nie można mówić o dobrych i złych cechach, bo nie ma gorszych i lepszych od innych, tak jak nie ma lepszych i gorszych pierwiastków.
Moja rodzina uważa jednak inaczej.
Lustro wisiało jak dotąd u mojej prababci. Rodzice uznali, że najbardziej przyda się mnie. Nie zgadzałam się z nimi, ale nie wiedziałam jak im to powiedzieć.
– Będziesz miała więcej przestrzeni i światła w pokoju – powiedziała mama, ale tylko wzruszyłam ramionami. – Poza tym jest piękne, nie sądzisz?
Przyjrzałam się uważnie powierzchni lustra. Było odbarwione w kilku miejscach od starości, a stalowa czarna rama była obwieszona między fikuśnie zawiniętymi drucikami mnóstwem pajęczyn.
– Jest stare – powiedziałam bez entuzjazmu. – I wielkie.
– Właśnie. Zobaczysz jak bardzo okaże ci się pożyteczne.
Tak, tak właśnie było. Mama zawsze wiedziała dokładnie, co dla nas najlepsze.
Spojrzałam w lustro z powątpiewaniem. Zobaczyłam drobne blizny znaczące mój nos i policzek. Nie oszpecały mnie, ale za każdym razem kiedy je widziałam byłam zmuszona do przypomnienia sobie o swojej przynależności do wilków. Tamten darował mi życie, należałam do niego.
– Wreszcie będziesz mogła robić sobie porządne warkocze.
Warkocze. Nie lubię warkoczy.
– Oczywiście mamo. Dziękuję wam.
Kiedy wyszli zostałam z lustrem sam na sam. Zawsze unikałam patrzenia na swoje odbicie we wszelkich polerowanych powierzchniach, a teraz ono samo przyszło do mnie i zajęło mnóstwo miejsca na mojej ścianie.
Już miałam odejść od lustra i nie poświęcić mu więcej ani trochę uwagi, gdy zobaczyłam cień w samym rogu. Odwróciłam się, ale nic ciemnego w tamtym miejscu nie było. Przesunęłam palcami po powierzchni lustra chcąc sprawdzić, czy to nie jakaś plama, ale wtedy cień czmychnął. Przez chwilę zamarłam zdjęta nagłym strachem, ale zaraz zachciało mi się śmiać z samej siebie.
Widocznie znowu się nie wyspałam.
Miałam tej nocy niezwykły sen. Śniło mi się, że się przebudziłam w środku nocy. Mój pokój był oświetlony przez blady poblask księżyca, w rogach kładły się cienie. Gałęzie drzewa rosnącego przy moim oknie poruszały się gięte wiatrem, sprawiając, że na ścianach pełzała mi mozaika światła i ciemności. Zobaczyłam najpierw dwa błyszczące punkty, a potem z ciemności wyłoniła się cała jego postać. Był ubrany w ten sam garnitur, w którym go pochowano. Nawet w tej chwili trudno mi określić, czy więcej czułam strachu czy ekscytacji. Jego twarz była upiorna w tym świetle, oczy błyszczały niemal jak u wilka. Drżałam cała, nieświadoma, że to tylko sen. Wyciągnęłam rękę w jego stronę.
Nie przemówił. Przyłożył palec do ust. Usiadł na oknie i zachęcił mnie bym poszła za nim. Wstałam z łóżka. Skoczył z okna, więc jedyne co mi zostało to skakać za nim. Kwieciste gałęzie wiśni omiotły moją twarz, i wydawało mi się, że lecę bardzo długo, ale w końcu upadłam na ziemię i nic mi się nie stało. Dawid znów stał w lekkim oddaleniu ode mnie, przyglądając mi się z zagadkowym wyrazem twarzy. W całym śnie nie słyszałam nic. Ani szelestu moich stóp w trawie, kiedy szłam za nim, ani szumu drzew na wietrze, który szarpał nimi wściekle. Nie czułam też przejmującego zimna, które powinnam była czuć.
Wszedł w las. Zawsze bałam się lasu. Bałam się wilków, które nocą podchodziły naszą zagrodę, bałam się pohukiwania puszczyków, które podobno zwiastowały rychłą śmierć. Tej nocy jednak nie słyszałam nic.
Mężczyzna którego goniłam miał wspaniały chód, jakby płynął w przestrzeni. Jego obraz chwiał się i chwilowo zanikał. Rozpływał się w ciemności i drgał, jak źle dopasowany miraż. Las był tak cichy… Zupełnie jakbym całkowicie ogłuchła. Ani powiewu wiatru na skórze, ani chłodu. Tylko obraz wyłaniający się z mroku, źle posklejany i nałożony, ale realistyczny. Wierzyłam w to, co się ze mną działo. Bałam się. Las dosłownie pożerał mnie z wyciągniętymi łapczywie gałęziami. Wszystko w nim było straszniejsze niż kiedykolwiek. Drzewa patrzyły na mnie spomiędzy poskręcanych sęków, żadnych zwierząt, tylko one. Zagłębiałam się za coraz bardziej zlanym z tłem Dawidem. Nie miałam odwagi się obejrzeć, wiedziałam, las zamknął już za mną swoje szczęki. Byłam zdana już tylko na mojego towarzysza. Szliśmy długo, zdawało mi się, że całymi godzinami. Zdążyłam zapomnieć jak to się właściwie stało, że się tam znalazłam. W końcu nie miałam już siły się bać, ani rozglądać.
W końcu wyszliśmy na polankę. Była idealnie okrągła, a w jej środku stała stara kamienna studnia bez cembrowiny. Niemal wrośnięta w ziemię, porosła mchem i krótką trawą. Podeszłam do niej i zachęcona przez Dawida zajrzałam. Była tak głęboka, że nawet nie zobaczyłam wyraźnie swojego odbicia. Przypomniała mi się historia mojej siostry o tej studni i jej prośba. Postanowiłam ją spełnić.
– Jak umrze moja siostra? – wykrzyknęłam pytanie w głębie, a echo powtórzyło je i poniosło po ścianach. W odpowiedzi w lesie zawyły wilki. Nie smutno a groźnie, ostrzegawczo, przejmująco. Ale było to bez znaczenia. I tak nie zrozumiałam, co dawały mi do zrozumienia.
3.
Adam Morszczyn nie jest właściwie osobą, której warto by było poświęcić historię. Nie należy on do najprzystojniejszych ani do najsilniejszych mężczyzn. Ma co prawda zwalistą budowę i gruby kark na którym rosną mu ciemne włosy, ale jego zgarbiona postura nie pozwala mu unosić kowadła, jak to robi na przykład mój ojciec. Adam nie należy też do najmądrzejszych. W zasadzie nie jestem pewna co mu się kryje w głowie, bo nie mówi zbyt wiele. Został wychowany przez samotnego ojca pijaka, matka uciekła od nich gdy był jeszcze dzieckiem. O jego ojcu wiem trochę więcej, nie należy do milczących lub skrytych ludzi. Swoimi słowami nigdy nie przyczynił się do tego, żebym pałała do niego sympatią lub choćby szanowała go. Pamiętam jak kilka lat temu odwiedził nas i pił z moim ojcem. Siedziałam na schodach i przypatrywałam im się między tralkami. Nie dlatego, że byłam szczególnie ciekawska, po prostu byli tak głośno, że nie mogłam przez nich spać. Starszy Morszczyn wypowiedział wtedy słowa które wypaliły się w mojej pamięci, zwłaszcza przez późniejsze zdarzenia:
– Kobiety są jak suki, jak dają to trzeba brać, a jak nie dają to trzeba wziąć samemu. One nigdy nie wiedzą czego chcą.
Nie rozumiałam wtedy tych słów. Nie rozumiałam skąd w nich tyle jadu i czemu mój ojciec zaczął się śmiać w sposób, który sprawił, że wstydziłam się za niego. Wiedziałam tylko, że człowiek który mówi o kobietach w ten sposób nie może być dobrym wzorem do naśladowania dla syna. I miałam rację. Nie wiedziałam jednak jakie będzie to miało dla mnie w przyszłości konsekwencje.
*
Ten dzień nie był wyjątkowy, dzwony nie biły od rana, a niebo nie miało szkarłatnej barwy. Nie było to rankiem, kiedy mgły błąkałyby się nad trawami łąki ukrywając ciche zbrodnie, ani wieczorem, kiedy niesione przez wiatr nawoływanie kruków sprawiałoby, że dreszcz przebiegał po plecach. Księżyc nie był w pełni. Stworzenia nocne nie wychodziły na światło dzienne, właściwie żadne znaki na ziemi ani na niebie nie wskazywały na to, że miało się zdarzyć coś tragicznego. Bo też nie zdarzyło. Właściwie. Nikt przecież nie wiedział o tym, że tego dnia moja dusza umarła. Nawet mnie nie wydało się to tak ważne jak być powinno.
Właściwie to był nawet pogodny dzień. Bardzo lubię takie dni, kiedy na niebie zdają się odbijać wszystkie kolory ziemi. Bardzo lubię takie dni, kiedy na ziemi we wszystkich roślinach i kamieniach zdaje się odbijać słońce i eteryczny posmak chmur. Kiedy myślę o takich dniach czuję w ustach słodki smak poziomek, a w nozdrzach znajomy i jednocześnie odległy zapach leniwie poruszanych wiatrem zbóż. Nie czułam niepokoju wychodząc z domu z koszykiem, ale nie podśpiewywałam niesiona skrzydłami szczęścia. Spieszyłam się, musiałam zanieść sąsiadce pożyczone niegdyś druty i szydełka i wrócić przed wieczornym obrządzaniem krów.
Nie mam pojęcia czy czekał na mnie czy po prostu tamtędy przechodził. Nie mam pojęcia czy to potoczyłoby się inaczej gdyby to Marta zaniosła te kłębki wełny, albo gdyby tego dnia Adam Morszczyn miał jakieś obowiązki i jeżeli mam być szczera w tym momencie, gdy jest mi już wszystko jedno, wolę się nie zastanawiać. Układ wypadków tego dnia sprawił, że około trzeciej po południu zobaczyłam na polnej drodze między dwoma polami owsa Adama Morszczyna idącego w moją stronę. Nigdy mi się nie podobał. Miał zbliżone do siebie ciemne oczy pod wysuniętym czołem i brutalny wyraz warg. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się paskudnie. Skojarzył mi się ze starym, wściekłym bykiem Kwackiego. Zeszłam na lewą stronę, i spuściłam głowę, ale szybko znalazłam się w jego cieniu. Stał tam, czekał na mnie.
– Spacerujemy sobie? – spytał.
– Idę odnieść wełnę pani Jadzi – powiedziałam nie podnosząc na niego głowy.
– Ale nie spieszy ci się, prawda?
– Spieszy – powiedziałam i ruszyłam. Wpadłam na niego. Przytrzymał mnie dłońmi.
– Eh, wy Więcówny, zawsze wyobrażacie sobie za wiele – powiedział tonem, który nie wiadomo dlaczego sprawił, że oblała mnie fala strachu.
– Nic sobie nie wyobrażam, po prostu chcę przejść.
– Ale nie przejdziesz. Jesteś na mojej ziemi. I masz pecha, bo akurat w tej chwili mam ochotę na co innego niż spełnianie twoich zachcianek. Chociaż kto wie, może mi jeszcze za to podziękujesz.
Nie rozumiałam o czym mówił, ale coś w jego słowach i sposobie ich wypowiadania mnie przeraziło. Wyrwałam się i gubiąc kłębki wełny uciekłam w zboże.
I to był błąd.
*
Jedyne co do mnie wtedy docierało to to, że wydawało mi się, że widziałam gdzieś tam Dawida. Gdzieś ponad moją głową, gdzieś w niskim owsie. Stał i przypatrywał się całej sytuacji, nie podszedł mi pomóc, bo też jak, przecież był martwy. Wydawało mi się też, że słyszę głos mojej matki nawołującej mnie, ale to też musiało być złudzenie, bo przecież gdyby matka naprawdę zaczęła się martwić wyszłaby na ścieżkę i usłyszała moje krzyki. Chociaż i te krzyki i płacz tłumione były najpierw przez jego rękę a potem przez mój własny wstyd. Po co miałam krzyczeć. Gdyby ktoś nas zobaczył potępiłby mnie, nie jego. Byłam tego całkowicie pewna. Dlatego kiedy w końcu mnie zostawił zebrałam się czym prędzej, wróciłam i pozbierałam dokładnie wszystkie kłębki wełny, a kiedy sąsiadka spytała czemu nie obrządzam w domu, powiedziałam, że zrobiłam to bo zamyśliłam się nad zachodem słońca. Śmiała się ze mnie. Słusznie. Sama bym się śmiała gdybym usłyszała taką historię. Wróciłam do domu by spotkać się tym razem nie ze śmiechem, a z naganą. Wysłali mnie do pokoju bez kolacji, ale i tak nie miałam ochoty jeść. Zwinęłam się w łóżku i dopiero wtedy kiedy byłam pewna, że wszyscy śpią pozwoliłam sobie na cichutki płacz.
Miałam wrażenie, że to jego twarz widzę w lustrze. Że patrzy na mnie bez potępienia i bez współczucia. Zwyczajnie, obojętnie. Jak na trupa przystało. Powoli, rozmyślając uświadomiłam sobie co się właśnie stało, i jakie by tego mogły być konsekwencje. Ale nie, nie możliwe. Przecież to się nie dzieje za każdym razem, Agata mówiła. Więc większe prawdopodobieństwo, że się nie stanie niż stanie. Ale jeśli… Jeśli by rosło we mnie życie tego potwora znaczyłoby, że wszyscy się dowiedzą. A wtedy nie będzie już siniaków na dowód, że tego nie chciałam. Nie będzie już bólu w moich oczach, którego pewnie i tak nie chcieliby dostrzec. Wtedy możliwe, że już nawet ja zapomnę, jak to się stało, że noszę w sobie dziecko. Ale nie. Mimo to, nie było mowy o tym, żeby się przyznać. Jeśli ja zapomnę to i Jezus zapomni. Może znowu będzie chciał mnie w swojej świątyni, mimo, że nie wyspowiadam się z tego grzechu. Może nie ześle na mnie dziecka, wiedząc jak wiele by to we mnie zniszczyło. Zlituj się, Panie Jezu. Proszę cię zlituj się nade mną.
4.
Wszystko zaczyna przejrzewać i umierać. Uwielbiam patrzeć na przyrodę gdy jest tak złota, tak piękna jakby była doskonale świadoma tego, co ją czeka. Jakby swoim szkarłatnym, podobnym płomieniom wyglądem chciała się pożegnać z tymi, którzy mają przetrwać ten straszliwy, nadchodzący czas. Wszystko wokół mnie umiera, boję się jednak, że w moim ciele rodzi się nowe życie. Nie jestem pewna. Nie wiem jak się o tym przekonać. Jedynym, co daje odpowiedzi na pytania, na które nie powinno się odpowiadać jest kamienna studnia w środku lasu. Już od dwóch miesięcy w środku każdej nocy wyruszam.
Wychodzę przez okno, tak jak teraz, gałęzie trzeszczą pode mną żałośnie. Zsuwam się po pniu raniąc sobie bose stopy. Jestem w koszuli nocnej, tak jak zawsze. Włosy zaczepiają mi się o gałęzie, ale nigdy ich nie związuje. Podnosząc się z coraz zimniejszej trawy staram się sobie wyobrazić, że mam przed sobą dające poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie niepokojące plecy mojego martwego przyjaciela. Ale jego nie ma. Las szumi niepokojąco, nie jest cichy i przytulny, nie jest ciepły. Nie wita mnie wyciągniętymi gałęziami. Runo leśne rani moje stopy. Zagojone rany ożywają bólem na nowo. Nic nie jest tak proste jak było we śnie. Wszystkie drzewa patrzą na mnie równie wrogo. Wszystkie są do siebie zbyt podobne bym pośród nich znalazła dobrą drogę. Tę drogę, która prowadzi do studni w lesie. Boję się tak, że gdyby nie jeszcze większy lęk, który przygnał mnie do lasu uciekłabym natychmiast. Nawet nie do domu, bo tam nie czuję się bezpieczna od nich. W sam środek wioski, tam gdzie nigdy by mnie nie dogoniły. Do domu pani Skorek. Błądzę między drzewami aż do świtu. Błądzę, chociaż już niemal znam odpowiedź.
Bo minęły już trzy miesiące, a ja nie miałam krwawienia.
5.
Patrzę w lustro. Szukam w odbiciu zmian w moim ciele. Widzę je już powolutku, brzuch zaczyna twardnieć i puchnąć jakby rósł w nim nowotwór. Nie mogę uwierzyć, dlatego nadal co noc szukam studni w lesie. Zdaje mi się, że przeczesałam już całą okolicę, że drzewa patrzą na mnie jak na znajomego i omijają wszystkie leśne zwierzęta, mimo to każdej kolejnej nocy od nowa towarzyszy mi strach. Nie on jest jednak najgorszy. Strach jest moim towarzyszem, strach uświadamia mi, że nadal żyję. Najgorsza jest tęsknota do Dawida. Do jedynego człowieka, którego dane mi było kiedykolwiek zapragnąć. Siedzę przed lustrem i patrzę na swoje odbicie. Cień, już całkiem wyraźnie i zupełnie bez wstydu, wypływa z rogów. Powoli, bardzo powoli, ale też bardzo nieubłaganie. Jest go już coraz więcej, zdaje się otaczać moją postać, jakby zostawiał mnie sobie na koniec, na deser. Jakby wyczekiwał na moment, w którym będzie mógł mnie pochłonąć.
Moje serce puchnie od emocji, ale moja głowa jest zupełnie pozbawiona myśli. Moja mama sądzi, że jestem poważnie chora, przynosi mi jedzenie i co rusz przyprowadza jakieś znachorki. Kolejna, która pojawi się w moim pokoju na pewno zorientuje się co jest ze mną nie tak. Wtedy mnie zabiją. Nie wiem czy na pewno. Może tylko pobiją, do krwi, do nieprzytomności. Będą zadawali pytania na, na które nie chcę im dać odpowiedzi. Powiem im, że to dziecko Dawida. Czekam na niego. Czekam kiedy się tu wreszcie pojawi. Wyglądałabym go, gdybym wiedziała skąd. Wybiegłabym mu na spotkanie, gdybym wiedziała w którym kierunku. I tylko jedno mnie teraz przeraża: myśl, że być może nigdy go już nie zobaczę, że coś mu się tam stało po drodze. Że nigdy tak naprawdę nie usłyszę jego głosu.
Kiedy się budzę widzę jego twarz tuż nad moją, tak, że mogłabym go dotknąć wargami gdybym się tylko nie bała. Jest chłodny jak grobowa ziemia i pachnie jak wiąz. Jego oczy pochłaniają światło, które ośmieliło się w nie wpaść. Moje serce bije tak mocno, że zaraz umrę. Nie wiem czy ze szczęścia czy ze strachu.
– Długo na ciebie czekałam.
– To dlatego, że nie czekałaś dość mocno – mówi. Jego głos jest piękny. Brzmi jak pocierane o nagrobki skrzydła anioła. Niczym marmur jest całkowicie gładki przez swoją chropowatość. Światło księżyca prześwituje przez dymną powłokę jego twarzy i kładzie się miękko na poduszce obok mnie. Nie mam odwagi oderwać od niego oczu.
– Nasze dziecko rośnie we mnie.
– To nie jest nasze dziecko – podnosi się i jego długie włosy ocierają się o moją twarz. – To nawet nie jest dziecko. To, co w tobie rośnie nie ma prawa bytu.
– Czym więc ono jest?
– Chodź do studni życzeń. Pokażę ci.
Odpływa. Podnoszę się i gonię go. Jego powłoka jest rozedrgana jak gorące powietrze. Jak wtedy, latem kiedy…
Nie.
Zeskakuję z okna. Czuję jak coś we mnie się porusza, ale to bez znaczenia. Jak powiedział Dawid, to nie jest nasze dziecko. On to musi wiedzieć, w końcu jest wszystkim co mam.
Późnojesienny wiatr szarpie cienką koszulą nocną, którą mam na sobie. Nie czuję zimna bo nie jestem sama. W moim sercu nastał spokój, jakiego nie oczekiwałam. Teraz już wszystko będzie dobrze. Teraz on pokażę mi co mam zrobić i jak sobie poradzić. On mnie poprowadzi tam, gdzie nic mi nie grozi. Chcę go dogonić by chwycić jego rękę. Nie udaje mi się. Zawsze jest o kilka milimetrów za daleko. Odwraca się i uśmiecha się do mnie ciepło. Jest inny niż kiedyś. Jest bliski. Jest już niemal na wyciągnięcie ręki.
– Aby dojść do studni życzeń musisz śnić lub zamienić swoje życie w sen. Stać się kroczącym nocą lunatykiem na zawsze martwym dla promieni światła. Aby być ze mną musisz zapomnieć o wszystkim co cię łączyło z twoim dawnym życiem. Przekonasz się, że niedługo wszystko stanie się dla ciebie prostsze.
Nie odpowiedziałam. Nie byłam pewna czy dobrze zrozumiałam jego słowa.
Studnia stała na swoim dawnym miejscu. Księżyc oświetlał całą polanę, otaczał ją kotarą delikatnego światła. Dawid stał w pewnym oddaleniu od niej. Rzuciłam mu pytające spojrzenie. Przytaknął, więc podeszłam. Zajrzałam do środka. Ciemność zdawała się sięgać wyżej. Wrzała z niecierpliwości, wrzała i wpatrywała się we mnie. Czekała.
– Dziecko które noszę w sobie – zaczęłam. – Nie jest Dawida. Do kogo więc należy?
Woda w studni zawirowała. Usłyszałam wycie i odwróciłam się od niej. Z lasu spoglądały na mnie wilcze oczy. Jednego z nich, całkiem srebrnego widziałam zupełnie wyraźnie. Patrzył na mnie wyczekująco, jakby porozumiewawczo. Jakby ze mnie drwił.
Poczułam obecność Dawida tuż za sobą. Pachniał mimozą.
– Bądź cierpliwa. Niedługo zrozumiesz, dlaczego dokładnie tak musi być.
Cierpliwa. Dobrze, będę cierpliwa.
6.
Pierwszą osobą, która zorientowała się o mojej hańbie nie była jednak żadna znachorka ani moja matka. Była to moja siostra, która weszła do mojego pokoju dokładnie w momencie, w którym przechodziłam przez parapet. Zaczęła krzyczeć, ale jedyne o co się martwiłam, to to, że zobaczy Dawida. Rzuciłam na niego spojrzenie, ale on uważnie przypatrywał się mojej siostrze. Jego oczy miały barwę i wyraz wilczych ślepi. Grymas jego ust wyrażał głód, o którym nigdy nie ośmieliłabym się pomyśleć.
Rozpłynął się jednak zanim do pokoju wpadła reszta mojej rodziny. Szarpali mną i wrzeszczeli. Byłam w stanie wyłowić tylko pojedyncze zdania z tego przerażającego i kakofonicznego chóru: „Gdzieś ty się puszczała?”, „Gdzie łazisz po nocach?”, „Dziecko… Boże, zrobiła bękarta!”.
Wyksztusiłam wtedy, nadludzkim wysiłkiem, bo nie ustawali w potrząsaniu mną.
– To był gwałt.
Znieruchomieli. Popatrzyli na mnie wszyscy, i kiedy ja rozglądałam się po nich, to widziałam właściwie tylko ciemne oczodoły zwrócone w moją stronę. Nie wiem dlaczego, ale skojarzyło mi się to ze studnią w lesie, wpatrującą we mnie ciemnością zamkniętą w kamiennych ścianach.
W końcu matka zamachnęła się i wymierzyła mi policzek.
– Kłamiesz! Nikt na wsi, nie zrobił by czegoś takiego! Jesteś rozpustną dziwką i puszczałaś się na prawo i lewo, więc to się w końcu musiało stać!
Gdybym była dawną sobą po takich słowach zapewne padłabym do jej stóp i błagała o wybaczenie. Teraz wiedziałam tylko, że muszę być cierpliwa.
– Adam Morsztyn mnie zgwałcił gdy szłam do sąsiadki. Powiedział, że mu się to należy jako mężczyźnie od kobiety.
Już miała mi wymierzyć kolejny policzek, kiedy ojciec ją zatrzymał.
– Byłaś dziewicą wcześniej?
Pokiwałam głową.
Wkrótce w moim domu pojawił się Adam Morszczyn z ojcem. Klęczałam przy swoim łóżku w półprzeźroczystej, poszarpanej od gałęzi nocnej koszuli z białymi koronkami i wysłuchiwałam obelg z ust starego Morszczyna tak soczystych, że gdybym była dawną sobą to zapewne po każdym takim słowie robiłabym znak krzyża, a zdając sobie sprawę, że one wszystkie we mnie są wycelowane zakopałabym się głęboko w ziemi żywcem. Teraz jednak były mi obojętne. To zabawne, Morszczyn był dobrym ojcem swojego syna, jednocześnie traktował wszystkie kobiety jak obiekty, które powinny mu „dać”, bez zadawania pytań i wszystkie je miał za puszczalskie kurwy. Zaczęli szarpać się z moim ojcem i pewnie zrobiliby sobie krzywdę, gdyby nie to, że Adam się odezwał.
– Zrobiłem to – powiedział. – Ale dziewczyna zdatna już, to pomyślałem, że co ma się marnować. A skąd miałem wiedzieć, że w ciąże zajdzie? Nie zdarza się to często ani od razu.
– Bóg cię opuścił?! – zaczął wrzeszczeć ojciec Morszczyna. – Taką nawiedzoną flądrę chytać? Ja ci mówię, nic z tego dobrego nie będzie. Wilki jej duszę zabrały razem z urodą wiele lat temu.
Uśmiechnęłam się, bo ze wszystkich obelg ta jedna była prawdziwa. Ale akurat ta przypadła mi do gustu.
Bardzo szybko do naszych drzwi zapukał ksiądz. Gruby obrzydliwie, spasiony naszą ofiarą, syty jak komar nażarty cudzym staraniem. Pierwszy raz ośmieliłam się tak o nim myśleć, ale im dalsza byłam Boga tym bliższa byłam prawdy. Czyżbym tak nisko upadła, że wątpię?
Kazał wszystkim wyjść nie chcąc słuchać ich wrzasków. Usiadł ciężko na łóżku. Wstałam. Nie chciałam przy nim klęczeć.
– I coś ty dziecko narobiła? – spytał. – Warto ci było? Bóg cię pokarał.
– Wziął mnie siłą – powiedziałam cicho.
– Siłą, wszystkie tak mówią, a potem opiekuj się tym.
– Ksiądz to chyba sporo musi o tym wiedzieć – powiedziałam, choć sama przeraziłam się własnych słów w chwili ich wypowiadania. W lustrze zobaczyłam uśmiech pod wilczymi oczyma Dawida Zweilta. Ksiądz patrzył na mnie z początku blady z przerażenia, potem czerwony z wściekłości.
– Co cię opętało gówniaro przeklęta?! Będziesz mi tu teraz zarzucać nie wiadomo co.
– Śmierć mnie opętała. Śmierć tego życia, które jest we mnie. Śmierć jako koniec a nie początek. Bóg mnie nie opuścił, Boga nigdy we mnie nie było.
Wstał gwałtownie i nienaturalnie szybko jak na niego. Odsunął się ode mnie daleko. Prawie dotykał lustra, w którym czekał na niego Zweilt wykrzywiony w wilczym uśmiechu.
– Ja cię egzorcyzmował nie będę. Morszczyn z ciebie pięścią diabła wybije. Wyjdziesz za niego!
Padłam na kolana bezsilnie.
– Nie… – wyszeptałam.
– Tak. Ale przed hańbą cię to nie uchroni, na mszach będę się modlił za twoją grzeszną duszę. Każde katolickie dziecko musi mieć ojca.
Spojrzałam na niego z całą nienawiścią na jaką mnie było stać. Czym prędzej wyszedł z pokoju. Zostałam w nim sama. Dawid pojawił się tuż przy mnie.
– Teraz już wiesz co musimy zrobić z nimi wszystkimi żebyś nie musiała żenić się z człowiekiem który zrobił ci to – wskazał na mój brzuch.
– Tak – powiedziałam podnosząc na niego oczy. – Ale nie podołam.
– Pomogę ci. Wszyscy ci pomożemy. Nauczymy cię wszystkiego.
– Tak – powiedziałam tym razem z uśmiechem. Poczułam jego dotyk i przeszył mnie zimny dreszcz. Nagle wszystkie gorące, wirujące we mnie uczucia umilkły i zgasły a pojawiła się świadomość. Straszliwa i bolesna świadomość, której z początku nie mogłam znieść. Z uczuciem podobnym umieraniu straciłam przytomność.
7.
Kolejne dni przepływały mi przez palce niemal nie zauważone. Karmiono mnie, pojono, dbano o mój stan zdrowia i higienę. Nie odzywałam się, do nich, a oni nie mówili zbyt wiele do mnie. Przestałam rozumieć ich intencje i postępowanie. Przygotowywali mnie do porodu i ślubu z Adamem Morszczynem.
Rozmawiałam już tylko z Dawidem. Mówił z pozoru bez związku, ale powoli wszystkie jego słowa zaczęły układać się w mojej głowie w spójną i sensowną całość.
– Wiesz dlaczego tak jest? Czy wiesz jaki smutek kryje się w wyciu wilków?
Pokręciłam głową. Nie wiedziałam.
– Ludzie pożerają wszystko co jest na tej planecie by przedłużać swoją egzystencję. Nie zastanawiają się na tym, czy na dalsze życie zasługują bardziej niż to, czemu odbierają energię. Wydaje im się, że są wybrańcami. Każdemu z ludzi osobno wydaje się, że jest wybrany. Możesz to sobie wyobrazić?
Mogłam. Tego nas uczyło pismo.
– Że Bóg, Wszechistota jest podobna ludziom. Oni nie zdają sobie sprawy, że żyją tylko dlatego, że zabijają. Rośliny, zwierzęta, to bez różnicy, zagarniają ziemię i odbierają miejsce jego naturalnym mieszkańcom, niewolą zwierzęta i ubijają je według własnej woli. Sami siebie ustalili bogami w tym miejscu. Gdyby jak wilki polowali w stadzie, karmili się krzepnącą krwią i parującym od uciekającego życia mięsem, gdyby słyszeli dogasające serce pod mięśniami w które się wgryzają zrozumieli by, że śmierć każdej istoty ma takie same znaczenie. Że truchło wszystkich istot śmierdzi tak samo. Że nie są właścicielami ani tej ziemi, ani tych roślin i zwierząt ani nawet własnego ciała.
Boże… Nie wierzyć w ciebie to jak nie żyć. Urodziłam się z tą wiarą wtartą mi w skórę i wrośniętą w kości; przelewającą się w mojej krwi, bo czerpałam ją słuchając i patrząc i dotykając… Moja matka i moja prababka i wszyscy których geny miałam w sobie wierzyli w nieśmiertelne dusze. Ale jak ja mam wierzyć skoro WIEM, że tak nie jest?
…muszę odciąć korzenie…
– Musisz odciąć korzenie – powiedział Dawid patrząc na mnie. – Musisz się odciąć od wszystkich krzywd jakie chcą ci zrobić i od obrzydliwości, które w ciebie wpoili. Zrobimy to razem. Pomogę ci.
Pomożesz mi…
A więc wszystko będzie dobrze.
*
Mój brzuch jest ogromny jakby mieściło się w nim całe zło świata. Czuję, jak to co jest we mnie pożera mnie od środka i wysysa moją drogocenną energię. Moja dusza została pożarta już przy samym akcie tworzenia tego nowego życia. Wielkiego pasożyta, który odstaje od mojego korpusu jak potworna narośl. Chciałabym już odciąć to i pozbyć się tego straszliwego żartu boskiego w imię, którego każą mi oddać się w ręce człowieka, który obdarował mnie czymś gorszym niż śmierć.
Panie Jezu, to moja ostatnia do Ciebie modlitwa. Przez całe swoje życie zawsze zdążałam ścieżkami, które mi wytyczyłeś. W zdrowiu i chorobie odwiedzałam dom twego ojca i chwaliłam Twoje imię. Z ochotą lub bez, każdego wieczoru i każdego ranka wyznawałam cię na kolanach, z pokorą i miłością skłoniona przed Twoją podobizną wiszącą nad moim łóżkiem. Byłeś stałym elementem mojego życia i zwracałam się do ciebie częściej niż do jakiegokolwiek żyjącego człowieka na tym świecie. Kochałam cię tak bardzo, że kiedy nagle zabrakło cię w moim życiu poczułam się jakby ktoś tak naprawdę wydarł tylko kawałek mnie. Oni to zrobili by móc powiedzieć: „Niech mi się stanie według woli twojej”.
Spójrz na mnie, Jezu, spójrz do czego mnie natchnąłeś.
Tobie, a nie wilkom, ani wszechwiedzącej studni dedykuję to, co robię. Bo tak naprawdę ty a nie Dawid Zweilt włożyłeś w moje ręce ten nóż którym mama kroiła naszą codzienność, a w moją kieszeń nożyce, które służyły jej do szycia naszej szarości.
Żółte oczy spoglądały na mnie spomiędzy drzew ciemnego lasu. Noc przesłaniała świat gęstą mgłą, jak mój milczący sprzymierzeniec. Śnieg przykrywał całą wioskę białym płaszczem spokoju. Księżyc tylko nieśmiało wychylał się zza drzew, ale widziałam jego subtelny blask odbijający się w moim nożu. Było cicho, nienaturalnie cicho jakby cały świat zamarł w oczekiwaniu. Nawet płatki śniegu zawirowały w powietrzu. Nie mogłam się już wycofać. Jedna z par żółtych oczu należała do wyłaniającego się z ciemności Dawida Zweilta. Wszystkie domki w wiosce osunęły się w mroku nocy w głęboki, cichy sen. Myśl o żyjących w niej ludziach skojarzyła mi się z myślą o uśpionym pod czas zimy pod korą robactwem. Czy uda nam się ze wszystkimi zanim pierwsze krzyki zaalarmują resztę?
Wilki przeszły obojętnie obok zagród z uśpionymi zwierzętami. Tej nocy chciały innego mięsa i innej krwi.
Żaden pies nie zaalarmował swojego pana, spały wszystkie głęboko, jakby noc je dla nas uśpiła. Lub, jakbyśmy wszyscy byli tylko wkradającym się do wioski cieniem.
Taką zamgloną, pochmurną, zimową nocą krew ma czarną barwę. Jakby z ludzi wypływał ich mrok. Ciepło ich ciał gaśnie, mają otwarte usta krzyczące milczeniem.
Dzwony zaczęły bić za późno by uratować kogokolwiek. Moją rodziną zajęłam się samodzielnie. Na mój widok, jak na widok upiora wrzeszczeli z paniką przerastającą lęk przed śmiercią. Jakby miał ich zabić sam strach. Nawet nie uciekali. Krew zaplamiła mój biały fartuch i granatową sukienkę. Odsunęłam warkocze na plecy, by nie lepiły się od niej. Ich krzyki nie przypominały mi dźwięków, jakie zazwyczaj wydają ludzie. Ojciec celował we mnie, ale nie ośmielił się wystrzelić. Ręce drżały mu aż broń upadła na ziemię. Oddałam go wygłodniałym zemsty wilkom. Zjadały moją rodzinę chciwie, jakby czekały na to od dawna. Musiałam im pomóc dopełnić dzieła, czekała na nas cała Sielanka.
***
Kiedy stoję nad studnią i wykrawam płód z mojego ciała nie czuję bólu. Jestem znieczulona pogardą i upojona nienawiścią. Pierwszy raz czuję się prawdziwie żywa. Wyjmuje z siebie zakrwawione żyjątko, odcinam ostatnią łączącą mnie z nim więź. Wilki, które zgromadziły się wokół mnie zlizują z trawy płyny, które wypłynęły z mojej macicy. Patrzą chciwie na pokraczną, poruszającą się karykaturę człowieka, którą trzymam w rękach ale nie mogę im jej dać. Należy się czemuś innemu. Kiedy upuściłam płód do studni woda wzburzyła się jeszcze przed jego upadkiem, jakby chciała pochłonąć go chciwie. Zaraz kiedy w niej zniknął bez plusku, znieruchomiała, jakby zamarła.
Wracam do domu.
Ścieżka za mną i przede mną jest oznaczona śladami krwi. Księżyc wychyla się spomiędzy drzew i nabiera ona lekko szkarłatnego połysku. Nigdy nie widziałam nic piękniejszego. Wiatr znów szumi, śpiewa psalm o spokoju i stałości natury. O świecie, gdzie nikt nie próbuje wytyczać co jest dobre a co złe. Wracam do domu i wchodzę po schodach. Nadjedzone truchła mojej rodziny w niczym nie różnią się od rozwleczonych w rzeźni przez psy odpadów zwierzęcych. Żegnam ich ostatni raz z uśmiechem. Wchodzę do swojego maleńkiego pokoju, mojego słodkiego więzienia i azylu. Lustro już całkiem wypełniło się czernią. Nie widzę w nim swojego odbicia tylko wyłaniającą się z ciemności rękę Dawida.
Wchodzę.
Nie. Nie jestem fanką opowieści podanych w ten sposób. Nie podobało mi się. Całkowicie subiektywna opinia.
"Tego nas uczyło pismo."
"Pismo", jak już.
Brakuje mi tu życia. Postacie są jakby płytkie, płaskie: jak dla mnie trochę niewiarygodne. To trochę rzutuje na całość. Historia nie jest zła, hm, ale mogła być lepiej podana. To fakt.
Przesłanie tekstu mnie odrzuca, wybacz. Ale, podobnie jak powyższe, to kwestia gustu/przekonań, więc...
Nie przeczytałem systematycznie całości, przejrzałem jedynie dla zyskania jakiego takiego obrazu, o czym i jak mówi opowiadanie. Odpadłem. Wbrew zdaniu mistrza Alfreda trup to za mało, by tchnąć w ten tekst więcej życia.
Właściwie uważam podobnie jak Amazis. Ale stylowo jest nieźle napisane, jest klimat, a to już coś.
Opowiadanie jest strasznie nierówne. Niektóre sceny się przyjemnie czyta, inne z kolei są tragiczne. Sam pomysł jest intrygujący, ale wykonanie do mnie nie przemawia. Poza tym brakuje sporo przecinków.
pozdrawiam
I po co to było?