- Opowiadanie: tfurca - POGRANICZE, rozdz. II. Miodun

POGRANICZE, rozdz. II. Miodun

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

POGRANICZE, rozdz. II. Miodun

– Zimno tu – zauważył młody pocierając ramiona dłońmi. Gdy tylko wszedł do jaskini, natychmiast stracił rezon. Kto wie, co czai się w głębi tej przeklętej czeluści. A może staruch jest jednak czarnoksiężnikiem, który moc czerpie z mroku i wilgoci? Czy da się wykluczyć, że choćby ten zgniłozielony mech, co rósł sobie kępkami w szczelinach skalnych u wejścia do pieczary jest źródłem tajemnej siły? Albo dziad trzyma tu jakąś broń magiczną, przeciw której miecz jest wart tyle, co wykałaczka. I on dał się naiwnie wciągnąć w pułapkę zwiedziony szansą zdobycia świecidełek, o których wartości nie miał bladego pojęcia. Pokusa bogactwa już wysłała go na poniewierkę. Czy teraz doprowadzi do ostatecznej zguby?

 

Obejrzał się i zobaczył przez szczelinę wpuszczającą jeszcze nieco światła, że koń stojący u wejścia do jaskini bez śladu popłochu wyszukuje czegoś, co dałoby się skubnąć i przeżuć. Pomyślał, że zwierzę powinno wyczuć niematerialne niebezpieczeństwo. A przecież po przekroczeniu przełęczy rumak ni razu nie wydał się zaniepokojony. Nawet wtedy, gdy otoczyła ich lepka jak pajęcza sieć mgła, która przesiąkła odzież, zimnymi paluchami dotknęła skóry, a potem zaczęła przenikać głębiej, jakby chciała wyrwać duszę. Natychmiast przyszły mu do głowy wszystkie zasłyszane opowieści o Pograniczu. Jednak koń szedł bez obaw naprzód. To dodało mu otuchy tak wówczas, jak i teraz.

 

– Ano, zimno. Ale za to prowiant się nie psuje, panie.

 

Prowiant! To słowo wywołało gwałtowny skurcz żołądka. Kiedy jadł po raz ostatni..?

 

– Masz jedzenie? Dawaj co na ząb! Głodnym, zapłacę.

 

– Gość w dom, smok w dom. Mnie pieniędzy nie potrzeba, moim skarbem jest wiara. Jadło przyniosę, ino ogień skrzeszę.

 

Ogień to dobra rzecz. Ciepło i jasno. Bezpiecznie.

 

Przyglądał się jak staruch rozpala ognisko. Ten człowiek wielce go zaintrygował. Mimo niezwykle słusznego wieku, co widać na pierwszy rzut oka, był nad podziw dziarski. Bez wysiłku pokonał daleką przecież drogę do jaskini wiodącą najpierw stromo pod górę, a potem ostro w dół, wspierając się na grubym kiju. Jego szczupłe, jakby nieco przydługie ręce były żylaste i mocne. Wodniste, acz inteligentne oczy sugerowały, że choć wyglądał jak strach na wróble, gorzej niż ci górale po tamtej stronie przełęczy, to jednak ma się do czynienia z osobą światłą. A skoro już o wyglądzie mowa, to odzienie miał podarte i postrzępione, na nogach łapcie, jak dzikus, albo co jeszcze gorszego. Z brody zaś dałoby się zrobić solidną miotłę, tylko wcześniej wyczesać trzeba by ją było i wymyć. Człek to, czy jednak jakieś licho?

 

Wesoły płomień rozświetlił mroki. Miodun gestem zaprosił go do ogniska.

 

– Ogrzejcie się, panie, a ja skoczę po coś do przegryzienia.

 

– Gdzie będziesz skakać? – zapytał czujnie.

 

– A tu, o… – Starzec palcem pokazał bliżej nieokreślone miejsce w głębi jaskini. – Tam studnia jest, tam trzymam prowiant.

 

– Studnia? To i wodę tu masz?

 

– Woda jest, ale dalej. Jak się do studni zejdzie, to trza tunelem iść, ale parę kroków jeno. I już jest woda. Też przyniosę.

 

Studnie, tunele. Istny labirynt!

 

– Ty, dziadu, nie próbuj mi tylko umknąć jakim tunelem, bo…

 

– Gdzie, panie, potopiłbym się!

 

– Pójdę z tobą. – Młody wolał nie tracić starca z oczu.

 

– Jak sobie życzysz, panie.

 

Studnia okazała się dziurą w skale w podłożu jaskini głęboką na dwóch chłopa i tak szeroką, że nawet gruby Tetło, ojciec kapitana straży miejskiej z Sielca, człowiek tak obszerny, jak poważany, zmieściłby się bez trudu. Miodun zlazł na dół po drabinie sporządzonej niechlujnie z kijów powiązanych powrozem. Pod skąpym ciężarem starca drabina stękała, ale nie pękła. Młody przyświecał staremu pochodnią, którą rzucił, gdy tamten znalazł się na dnie. W świetle dostrzegł, że studnia u dołu rozszerza się jeszcze bardziej, tworząc pojemną komnatę. Wyobraził sobie, że tak właśnie mogłoby wyglądać miejsce, do którego trafiłby gdzieś w podziemiach sieleckiego zamczyska, gdyby nie umknął na czas. Na tę myśl znów poczuł intensywniej chłód przebiegający ciało. Wzdrygnął się.

 

W dole porozstawiane były wiklinowe kosze z żywnością, drewniane misy i cynowe dzbany z nierozpoznaną zawartością.

 

– Ziemniaczki jeszcze dobre, nawet nie zgniłe – zamruczał starzec przebierając w jednym z koszy. – Cebulka, fasolka… mmm, będzie uczta.

 

Młodemu aż zaburczało w brzuchu. Odsunął się nieco od czeluści, by ten na dole nie usłyszał. Nie wolno okazać słabości, bo się jeszcze dziad rozzuchwali i będą kłopoty.

 

– Streszczaj się.

 

– Tylko wody nabiorę – odpowiedział stary i po chwili zniknął wraz z pochodnią w tunelu, do którego wejście rzeczywiście ziało czernią w jednej ze ścian dolnej komnaty. Wokół zrobiło się ciemno i młody znów poczuł dreszcz zimna i strachu.

 

Miodun jednak nie uciekł. Po chwili wrócił uśmiechnięty z dzbanem pełnym wody.

 

– Jeszcze zupkę ugotujemy, nim pan pojedzie – ćwierkał życzliwie. Nie wiedział bowiem, jaki plan rodził się właśnie w umyśle intruza.

 

 

 

Przerzucali z ręki do ręki gorące ziemniaczki, które przybysz widział pierwszy raz w życiu, obierali je ze skórki i jedli, starając się nie poparzyć palców, ust i podniebienia. Zagryzali cebulą. Nad ogniskiem delikatnie kolebał się garniec z gotującą wodą, do której starzec wrzucił coś, co roznosiło wokół smakowitą woń.

 

Mężczyzna poczuł się na tyle pewnie, że odpasał miecz i położył obok, jednakże w zasięgu ręki. Gdy zaspokoił pierwszy głód, postanowił dowiedzieć się więcej o gospodarzu tego niecodziennego lokum.

 

– Skądeś? – zapytał tonem dość łagodnym.

 

– Z daleka, panie, z Widlca. Z klasztoru.

 

– Toś ty mnich! Co taki tutaj robi?

 

– Z misją jestem.

 

– Nawracasz?

 

– Tu, panie, nie ma kogo nawracać. Mało ludzi żyje, a ci co są, to kata warci. Taka ziemia tutejsza. Przeklęta, nieurodzajna. Złe się panoszy. Zagadać nie ma do kogo, bo nim się na odległość głosu człek zbliży, już ma strzałę w piersi. Potem dopiero pytają kim jesteś i po coś przyszedł.

 

– Znaczy, że jednak ludzie jacyś tu żyją?

 

– Żyją, ale co to za ludzie! Złe ich odmieniło. Kto wie, czy to jeszcze ludzie.

 

– Czyli to, co o Pograniczu powiadają, to prawda?

 

– I prawda, i nieprawda, ale prawda.

 

– To jak tu tak źle, to skąd masz tyle dobra? – pokazał palcem woreczek z produktami przyniesionymi ze spiżarni.

 

– Górale przynoszą. Za relikwie dają.

 

– A co to za relikwie?

 

– Smocze kości, panie. O, patrzcie.

 

Stary podniósł pochodnię i wyciągnął rękę w stronę najbliższej ściany. Leżały tam sterty zwierzęcych gnatów – czaszek, żeber, kręgów, piszczeli i innych. Psu na budę takie skarby.

 

Młodzieniec westchnął, odprężył się, splunął skórką od ziemniaka i ziewnął. Sen zaczął go morzyć po posiłku. Łyknął kufel zimnej wody, by odpędzić zmęczenie. Stary, ośmielony swobodnym zachowaniem obcego, skorzystał z okazji, by spróbować zaspokoić własną ciekawość:

 

– A czy mogę zapytać, jak wasze imię, panie?

 

Młody, zaskoczony pytaniem, zesztywniał i surowym wzrokiem obrzucił mnicha. Właściwie należałoby się jakoś przedstawić. Może…

 

– Zwą mnie Junoka.

 

 

***

 

 

 

– Powiedzże mi jeszcze raz, Szwendo, jak książę zareagował na wieść o odwołaniu ślubu?

 

Szwendo, jak przystało na zausznika, jechał pół konia za swym panem, by być blisko na każde zawołanie, a jednocześnie okazać swe uniżenie. Teraz jednak zrównał się z wojewodą, by ten nie musiał trudzić się odwracaniem głowy wysłuchując jego słów.

 

– Jako rzekłem, panie, poinformowałem Jego Wysokość jeno o przesunięciu terminu, nie odwołaniu. Wszak należało okazać wiarę, że choroba odejdzie precz jak najrychlej, a w każdym razie tego jakoby byśmy sobie życzyli…

 

– Nie łap mnie za słówka, Szwendo, nie o to cię pytam!

 

– Wybacz, wasza miłość, staram się być precyzyjny. Ale już przechodzę do rzeczy. Książę wielce się zafrasował. Wyraził nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży być może jeszcze do jego przyjazdu. Starałem się go odwieść od planu przybycia do Sielca, tłumacząc, że szanse na tak rychłe ozdrowienie są praktycznie żadne, że prędzej śmierć młodego pana dosięgnie, ale książę był stanowczy. Oznajmił, że jeśli nie ślub, to choćby pogrzeb swym dostojeństwem zaszczyci, bo wielce cię szanuje, panie, i uważa, że na to zasługujesz. A gdy posłyszał, żeś osobiście w kraj wyruszył, jakoby leku szukać, jego szacunek wobec twej osoby, mój panie, wzrósł niepomiernie i było to zupełnie szczere, o ile znam się na ludziach.

 

– Chcesz rzec, że książę wytrwał w postanowieniu przyjazdu z rzeczywistej miłości do mnie? – zapytał zdumiony, acz mile połechtany, wojewoda.

 

– Niestety, nie do ciebie, panie – odparł Szwendo, po czym ugryzł się w wąs.

 

Wojewoda aż wstrzymał konia. Za nim jak na komendę zatrzymał się cały orszak.

 

– O, tego mi nie mówiłeś! Chodzi zatem o białogłowę?

 

– Tylko tak powiadają. Ale to nic pewnego. Wiesz, panie, jak to na dworze – plotka goni plotkę, a krzty prawdy w tym nie ma…

 

– Zawsze mawiałeś co innego – „w każdej plotce ziarno prawdy”. Mów, co wiesz!

 

– Właściwie, to prawie nic. Książę coś sobie upatrzył i tyle…

 

– Jak upatrzył?! Skąd może znać dziewkę z Sielca?! Musi ona sama w Bojmurku była!

 

– E, nie ma sobie czym głowy zaprzątać – próbował uniknąć odpowiedzi Szwendo.

 

– Czym zaprzątam swoją głowę, moja rzecz. Mów!

 

– Ale to tylko plotki. Nie chciałbym jasności umysłu twego, panie, mącić. Ludzie języki mają jak groty strzał zatrutych, dla zwykłej złośliwości niestworzone rzeczy opowiadają…

 

– Szwendo!! Kto?

 

– Ale obiecaj mi, panie, że nie weźmiesz sobie tego do serca, bo to wierutne kłamstwa, podłe… – Szwendo próbował negocjować, ale poddał się na widok miecza żywo wyskakującego z pochwy. – Wasza małżonka, panie…

 

 

 

Gdy spadły już wszystkie gromy i wojewoda Sposław zmęczony wielce zasiadł w zajeździe przy winie, można było wrócić do rozpoczętej rozmowy. Wprawdzie Szwendo starał trzymać się jak najdalej od pana, ale nie mógł przecież całkiem zniknąć mu z oczu, czego starali się dokonać pozostali członkowie drużyny, z kapitanem Lokiem na czele. Przysiadł się zatem wezwany skinieniem głowy i z niepokojem spoglądał na dłonie wojewody obracające wielki drewniany kufel.

 

– Jeśli jeszcze raz coś przede mną ukryjesz, nie pożyjesz długo, za to długo będziesz umierał. Zapamiętaj to sobie, Szwendo.

 

Sługa nie odezwał się, pokornie skinął tylko głową.

 

– Z jednym miałeś rację – nie ma potrzeby zaprzątać sobie tym teraz głowy. Wrócimy do tematu, gdy załatwimy jedną sprawę. Niemniej, w świetle tego, co mi dziś wyznałeś, powinniśmy rzecz zakończyć jak najszybciej i czym prędzej wrócić do domu. Powiedz mi, czy jest prawdopodobne, by książę odkrył prawdę? Kim jest ten, który udaje niedoszłego zięcia?

 

– Och, o niego nie musisz się, panie, martwić. Ten człowiek to kłusownik, który miał zawisnąć, ale przyjdzie mu zejść z padołu w inny sposób. Mężczyzna ów jest młody, postawny, dobrze zbudowany. Nawet trochę przypomina fizjonomią zięcia… znaczy, niedoszłego… Twarz wprawdzie ma typowo chłopską, mało inteligentną, ale nasz cyrulik zadbał, by została zniekształcona przez opuchliznę i wrzody. Nikt się więc nie pozna. Poza tym medyk „leczy” go miksturami, dzięki którym nasz zamiennik jest w ciągłej śpiączce, ale żyw. I nie umrze, póki my nie dokonamy sprawiedliwej pomsty. A wtedy wyślemy gołębia.

 

Wojewoda upił wina i wyglądał jakby słowa sługi uspokoiły go nieco, gdyż marsowa mina szlachcica odrobinę złagodniała. A może był to tylko wpływ trunku, jako że alkohol tym łatwiej opanowywał umysł, im bardziej człowiek znużony.

 

– Mówiłeś wcześniej, że książę posłał przodem swoich medyków.

 

– Szczęściem, uprzedziłem ich, a gdy przybyli, stwierdzili po prostu stan faktyczny, przyczyny w żaden sposób nie mogąc ustalić.

 

– Cyrulikowi ufam, ale…

 

– Dla córki hańba byłaby okrutna, wasza małżonka musi ją chronić. Od niej książę prawdy się nie dowie. A jeśli nie od niej i nie od cyrulika, to znaczy, że od nikogo.

 

Sposław odetchnął głębiej, rozprostował plecy i kości, aż zachrzęściło, kilkoma haustami opróżnił kufel i huknął nim o stół, żeby przywołać w ten sposób karczmarza.

 

– Wiesz, Szwendo, dobrze, że ciebie mam – powiedział prawie wesołym tonem.

 

Sługa również wziął głębszy oddech, ale tak trochę ukradkiem. Sam nie był pewny swych słów, wiedząc to, co wiedział.

 

– Napij się. Dobre tu wino mają. Składniej się po nim myśli.

 

– Dziękuję, panie – ucieszył się Szwendo.

 

Gdy odprawił kłaniającego się w pas karczmarza, wojewoda ponownie odezwał się poważnym tonem, kontrastującym z coraz bardziej radosnymi pokrzykiwaniami, dobiegającymi z drugiej sali, gdzie tłoczyli się zbrojni, którzy najwyraźniej szybko zapomnieli o podłym nastroju ich pana.

 

– Przeanalizujmy jeszcze raz sytuację. Powiedz, co byś zrobił będąc teraz na miejscu księcia.

 

– Cóż, nietrudno się domyślić – korzystałbym z sytuacji.

 

– I ja tak myślę. Książę to buhaj. W jego interesie jest, by narzeczony ani nie zmarł za szybko, ani nie ozdrowiał. Dzięki temu dłużej zabawi w Sielcu.

 

– Nie wydaje mi się, aby mógł mieć na to jakikolwiek wpływ.

 

– Jeśli jednak przejrzał naszą grę, może nam rzucać kłody pod nogi.

 

– Ustaliliśmy już, że nie mógł dowiedzieć się prawdy. Jakże więc miałby nas przejrzeć?

 

– Bo nie jest durniem! Kto uwierzyłby w bajeczkę, że osobiście pojechałem szukać jakieś zielska! Jak to możliwe, że przez tyle czasu, wydając fortunę, nie natknęliśmy się nawet na najmniejszy ślad tego szczeniaka? Ktoś go dobrze ukrywa. No i ci zdrajcy, straż miejska, psia ich mać! Oni też chcieli wyprowadzić mnie w pole! Odesłałem ich wprawdzie na nadgraniczne placówki, nim mogli zetknąć się z księciem, ale takie rewelacje roznoszą się szybciej niż latają gołębie!

 

Ostatnie słowa wojewoda pokreślił trzaskając ze złością kuflem o blat stołu, rozlewając sporą część zawartości. Natychmiast, jak spod ziemi wyrósł karczmarz z kolejnym dzbanem wina, lecz dostrzegłszy pomyłkę, rakiem szybko wycofał się w pokłonach.

 

– I gdzie ja niby miałem szukać tego świństwa, co?

 

– Powiedziałem, że na Pograniczu.

 

W tej chwili Sposław zamarł. Wbił wzrok w oczy Szwendo, jakby chciał je wypalić swym płomiennym spojrzeniem.

 

– No, żeby nie przyszło im do głowy nas szukać… – zaczął tłumaczyć się sługa, spodziewając się kolejnej burzy z gradobiciem. Jak na ironię z sąsiedniej sali dobiegały coraz to weselsze przyśpiewki. Wojewoda odezwał się jednak zupełnie spokojnie:

 

– Wiesz co, Szwendo, każ wszystkim iść spać. Jutro skoro świt ruszamy. Czeka nas długa droga.

 

 

***

 

 

 

– Powiadasz więc, że jesteś mnichem – zagadnął Junoka stojąc u wylotu jaskini i patrząc na zachodzące słońce. Nie czekając na potwierdzenie, zapytał: – A w co wierzysz?

 

– W smoki, panie – odpowiedział Miodun. W jego tonie czuć było wyraźną nutę niezadowolenia. Starzec liczył, że uda mu się pozbyć natręta jeszcze dziś i że przed zmrokiem zdąży wrócić po jajo. Miał wrażenie, że teraz, gdy je odnalazł, tysiące innych oczu mogły je wypatrzeć i sprzątnąć mu sprzed nosa, choć wcześniej leżało niezauważone setki, a może i tysiące lat.

 

– W smoki?! – parsknął młody. – Myślałem, że w smoki wierzą tylko dzieci. – Spojrzał pogardliwie na Mioduna. – Chyba rzeczywiście jest tak, że ludzie na starość dziecinnieją.

 

– Możesz się ze mnie śmiać, panie, ale prawdy nie zmienisz – odparł urażony mnich.

 

– Prawda… Kto może wiedzieć, co jest prawdą – rzekł na to Junoka nieco filozoficznie.

 

– Nie da się zaprzeczyć przecie, że smoki istniały. Widziałeś panie ich szczątki na własne oczy.

 

– Słabo widziałem. Pokaż mi je jeszcze raz – zażądał Junoka z niewielką nadzieją, że przy dokładniejszych oględzinach może jednak natknie się na coś wartościowego.

 

 

 

Dla Mioduna owe skamieniałe szczątki naprawdę były skarbem, co dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Obchodził się z nimi delikatnie, jakby wykonane były z najcenniejszej terteryckiej porcelany. Mówił o nich jak matka opowiadająca o pierwszych krokach swojej pociechy. Z niepokojem i zgrozą w wodnistych oczach przyglądał się Junoce, który nonszalancko obracał kości, podrzucał je czasem, a niektóre tykał czubkiem buta. Opowiedział przy tym dokładnie jak to się stało, że znalazł się na tej dziczy i jaka przemiana zaszła w jego duszy. Słowem nie wspomniał tylko o jaju.

 

– Powiadasz, że daje się to wymienić na bardziej sensowne dobra? Sprzedajesz kości chłopom?

 

– Wstyd się przyznawać, ale to prawda. Wybieram jednak co podlejsze sztuki, bo górale to dzikusy, co prawdziwej wiary nie znają. Jednak jeść trzeba.

 

– A te mniej podłe? Ile za to złota można by dostać?

 

– Nie wiem, panie. Nigdy się tym nie interesowałem. Z pewnością jednak takie nagromadzenie świętości zapewni klasztorowi dostatek przez wieki dzięki hojnym pielgrzymom.

 

– Tak, dostatek, tylko że mnisi niewiele potrzebują – rzekł z żalem Junoka, przekonawszy się, że wartość miodunowego skarbu jest, jak się spodziewał, praktycznie żadna. – Wspomniałeś, że twoim zadaniem jest również wykonywanie szkiców.

 

– Zgadza się. Staram się rysować i opisywać każde znalezisko.

 

– Przynajmniej się nie nudzisz.

 

– Mogę pokazać, panie. Tu w skrzyniach mam zwoje…

 

– Nie, daj spokój… – zaczął znudzony Junoka, a jego mózg coraz dobitniej domagał się odpoczynku. Ostatnim wysiłkiem zrodził jednak myśl, która natychmiast rozbudziła go i dodała energii. – Dużo masz tego papieru?

 

– Starczy jeszcze na miesiąc. Potem wracam do Widlca.

– Opowiedz mi więcej o tubylcach.

Koniec

Komentarze

Takie trochu dziadowskie, ale podoba mi się zakończenie swoim zawieszeniem jakoby z serialu modnego jakiegoś uderza aż chce się wyobrazić, jak Junoka zamiera na ekranie, a wołowe litery oznajmiają "TO BI CONTINUD"

A dziadowskie, bo takie złe, czy ze względu na obsadę?

Ze wzgl na oprawe

Nowa Fantastyka