
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
„Ja zabijam, ponieważ ty zabijasz. Ty i on i wy wszyscy dręczycie, więc i ja dręczę. Zabiłem go, gdyż wy byście mnie zabili gdybym go nie zabił. Taka jest koniugacja i deklinacja naszych czasów”
Wczoraj kazano nam uważać, że rasizm jest okej. Wszyscy, jak jeden mąż, rzuciliśmy się na Murzynów. Murzyni rzucili się na nas, a prezydent Stanów Zjednoczonych kazał wypędzić Białych z Ameryki. W ciemnych, europejskich uliczkach widzieliśmy trupy Czarnych, a posiadacze „małych, żółtych rączek”, zamknęli swoje skośne oczka pod naporem uścisku śmierci. W Azji masowo zaczęto torturować i zamykać w łagrach przedstawicieli obcej rasy, nikt nie podniósł sprzeciwu. Żaden żółtoskóry Azjata nie dostrzegał niczego brutalnego w masowych mordach i wszechobecnych represjach. My zresztą niczym, poza kolorem skóry, nie różniliśmy się od nich. Kiedy nas zabijali, wołaliśmy:
– Jesteśmy lepsi, jesteśmy Biali! Zezwierzęciliście się! Jesteśmy wyżsi, umieramy z godnością, w imię czystości ras! Zwyciężymy!
W tym czasie nasi, z uśmiechem na ustach rzucali się na „kolorowych”, nie próbując jak oni, wymyślać finezyjnych tortur, bo ważniejsze stało się zabijanie. Zabijali; im więcej, tym lepiej. Chcieli wyplenić obce, uciec przed nieznanym. Wbili najwyższy level ksenofobii. Żony ujrzały obcych mężczyzn u swojego boku – z nienawiścią chwytały kuchenne noże, wbijając im ostrza w pierś. Ojcowie patrzyli z niesmakiem na swoje dzieci, różniące się odcieniem skóry. Spoglądali na nie, jak na łup, dusili w dziecięcych łóżeczkach małe istoty, które nie zdawały sobie sprawy z wartości i konieczności poniesionej przez nie ofiary. Prawdą było, że my też niczego nie rozumieliśmy, ale przyświecająca nam idea była najważniejsza, więc jedyne, co było dla nas jasne to podążać za jej światłem, wciąż i wciąż, do końca, do ostatniej kropli krwi…
Podbiega do mnie jeden Czarny. Wykrzywia usta w grymasie nienawiści, a jego oczy są zamglone, błądzące. Z dziką satysfakcją przyjmuję jego atak, odpowiadając krzykiem i dobywając rewolweru. Pada strzał. Patrzę bez żalu w puste, zalane chmurami oczy. Jest mi słodko, dobrze, wznoszę w górę ręce w wyrazie triumfu. Zabiłem barbarzyńcę, obcego, podczłowieka.
Wtedy wybiła północ.
„Ty nie jesteś taki, ty naprawdę już wyrosłeś z tego co mówisz, ty zachowujesz się tak bo dostrajasz się do innych, celebrujesz, bo wszyscy celebrują, kłamiesz, bo wszyscy kłamią, ale i ty i my wszyscy jesteśmy lepsi od tej farsy w której występujemy”
Tydzień temu wmówiono nam, że nacjonalizm, pozbawiony śmierci i brutalności, może przynosić korzyści gospodarce. Nie wiem, czy dobrze zrozumieliśmy polecenie, ale nagle na granicach zaroiło się od strażników i budowlańców, do których po kilku godzinach dołączyli inteligenci i my, prosty lud, któremu kazano wznosić mury. Więc wznosiliśmy mury, a który z nas nie mieścił się już przy budowie, szukał obcych i wyrzucał za granicę kraju. Wyrzucał?
– Dzień dobry, czy pan jest z mojego narodu?
– Nie, bardzo przepraszam, żyję tutaj długo, ale nie jestem stąd.
– Czy mógłbym pana prosić o opuszczenie granic naszego terytorium?
– Tak, tak, oczywiście! Przepraszam, jeszcze raz bardzo przepraszam.
Masowo powracali do nas emigranci, ochoczo przystępujący do kraju. Zaczęto manifestować swój patriotyzm, wznosić pomniki, śpiewać hymn, dekorować wszystko narodowymi symbolami. W oknach pojawiły się flagi, w kościołach nawoływano do zjednoczenia, ale nie trzeba było nikogo przekonywać. Czuliśmy się patriotami, zakorzenionymi w narodzie, przyrosłymi do narodu, a każda myśl, sugerująca choćby minimalne odstępstwo od idei napełniała nas przerażeniem. Cały świat wznosił mury, cały świat był patriotyczny, podzielony. Swój, ale jednak obcy. Jednoczyliśmy się w pracy, bo robiliśmy to samo, odcinając się nawzajem ogromnym murem. Do prostych ludzi trzeba prosto. Czy ma jakieś znaczenie, że żaden z nas nie chce wyjeżdżać i nikt nie chce przyjeżdżać do nas? Musimy być podzieleni murem, sama świadomość nie wystarczy, pozostaje obawa przed odstępstwem któregokolwiek z wiernych idei. Więc budujemy, śpiewamy, manifestujemy. W imię Ojczyzny.
Maszeruję w tłumie rodaków. Spoglądam w oczy jednemu i dostrzegam w nich radość, wierne oddanie. Obdarowujemy się uśmiechami, krzyczymy:
– Bracie, rodaku!
Ja trzymam flagę, on obraz z godłem. Razem wykrzykujemy hymn, nasze neurony nawzajem przekazują sobie informacje w jego rytm…
Wybiła północ.
„Dlaczego wy, ateiści, ubóstwiacie idee? Dlaczego nie ubóstwiacie ludzi?”
Dwa dni temu sławiliśmy ateizm. Bóg zniknął, jeśli jakikolwiek, kiedykolwiek istniał. Masowo burzyliśmy kościoły, zabijaliśmy księży, którzy nie zdążyli w porę zrzucić sutanny – przecież też przestali wierzyć. Niektórzy z nas, zamiast unicestwiania potężnych, zabytkowych budowli, wpadali na ekonomiczniejsze pomysły ich zagospodarowania – powstawały restauracje, hotele, warsztaty samochodowe, muzea i galerie. Krzyczeliśmy:
– Boga nie ma!
Zniknęły krzyże, tańczyliśmy wokół płomieni symbolu męczeństwa. Wyrzucaliśmy przez okna Biblie dla Dzieci i Pismo Święte. Wszelkie figurki, rzeźby, malowidła, to, co niegdyś uznawano za cenne – niszczono. Podobnie jak kościoły, niektórzy z nas zmieniali rzeźby – powstawali politycy z oczami Jezusa, piękne kobiety z magazynów miały pogodną twarz Matki Boskiej. Do prostego ludu, należy prosto. Pod tą wspaniałą ideą z największą ochotą podpisała się młodzież, malowali na każdej możliwej przestrzeni: „Jestem wolny”, „Nie istnieje życie po życiu”. Nie mieliśmy odwagi budzić w sobie przerażenia i lęku przed śmiercią. Ci z nas, którzy nie zdążyli w życiu niczego osiągnąć, nie odważyli się pytać:
– Więc to naprawdę koniec?
Pozostawała radość, wszelkie wątpliwości znajdowały ujście w pracy społecznej – na rozbiórkę czekało wciąż tyle świątyń! Pracowaliśmy więc bez wytchnienia.
Ja szczególnie lubiłem zabijać. Jeździłem jak wariat od plebanii do plebanii w poszukiwaniu duchownych. Przekonywali, że Boga nie ma, padali do stóp, całowali. Na moich oczach płonęły ich różańce, kieszonkowe Pisma Święte, sutanny.
– A teraz poproś swojego Boga o przytulne miejsce w niebie! –krzyczałem.
– Boga nie ma, na Boga! On nie istnieje, bracie, przecież wiesz o tym dobrze.
– Ale ty, zdaje się, nie do końca.
Polewałem ich wtedy benzyną i podpalałem. Płonęli na stosie wyznawanych dawniej wartości.
Wybiła północ.
„Niestety! Ci, którzy mają prawo do wyższości, nie mają prawa do równości.”
Homoseksualizm jest zły. Słyszałem to w głowie od paru godzin w zeszłym tygodniu. Zabijaliśmy. Przeglądaliśmy parady równości z poprzednich lat, identyfikowaliśmy pedałów i lesbijki, a potem bestialsko mordowaliśmy wszystkich. Wzbraniali się, sądząc, że są nawróceni, ale nie chcieliśmy uwierzyć. Zabijali współpartnerów i przyjaciół na potwierdzenie swoich słów, ale my wciąż pozostawaliśmy nieugięci. Zanim dochodziło do rękoczynów, wyzywaliśmy ich, nasze języki kalały się najpodlejszymi słowami, jakich odważyliśmy się użyć. A nasza odwaga sięgała naprawdę bardzo, bardzo daleko. Manifestowaliśmy swoje zdrowie, swoje hetero. Pieprzyliśmy się w kinach, na rynkach, w ciasnych uliczkach. Najsłodsze były nam krzyki kobiet, wyzwolone naporem mężczyzn. Ubóstwialiśmy błysk w męskich oczach, którzy kochali się z wszystkimi kobietami, które mieli pod ręką i zdołali je zadowolić. Niektórzy z nas puszczali homopornosy swoim ofiarom. To była najbrutalniejsza z tortur.
– Podoba ci się? – krzyczałem wraz z nimi.
– Nie! Jestem nawrócony! Lubię kobiety, ubóstwiam je, kocham! –krzyczeli wszyscy, każdy z osobna.
Wtedy zmuszaliśmy ich do przedśmiertnego seksu, a oni naiwnie łudzili się, że akurat ich oszczędzimy. Patrzyliśmy jak obrzydliwie współżyją ze sobą, niektórzy z nas wymiotowali, oni, nawróceni nową ideą, wymiotowali na siebie nawzajem.
Dla byłych lesbijek byliśmy brutalniejsi. Najpierw cieszyliśmy oczy widokiem ich wspólnych, wymuszonych pieszczot, a następnie brutalnie gwałciliśmy, by udusić ofiary parę chwil później.
A czasem tylko zabijaliśmy. Bestialsko, finezyjnie, prosto – jak było wygodniej, zależnie od ochoty.
Wybiła północ.
„Nie sztuka mieć ideały, sztuka – w imię bardzie wielkich ideałów nie popełnić bardzo drobnych fałszerstw”
Feminizm. Bez przykuwania się łańcuchami do drzwi, bez bójek i maltretowania. Wszystko czyściutko, schludnie i z uśmiechem.
– Dostaje pani podwyżkę – informuję podwładną.
– Wcale mnie to nie dziwi– mówi spokojnie.
Po krótkim skinięciu głową, wychodzi.
Mijają nas kobiety ubrane w garnitury, wszystkie mają krótkie włosy, ich twarze pozbawione są makijażu. Żony nie wpływają na mężów kobiecymi sztuczkami, nie słyszymy:
– Kochanie, a może byś tak przeniósł mi tę szafkę, o tam?
Nie wydymają ust i nie całują swoich mężów bardzo namiętnie. W zasadzie już prawie w ogóle nas nie całują. Ale nam to odpowiada. Kobiety są naszymi najlepszymi partnerami biznesowymi, pijają z nami piwo, oglądają mecze, chodzą do ponurych knajp.
Świat utracił jakąś część piękna w imię błędnie rozumianego feminizmu. Ze sklepów zniknęły gazety pornograficzne, ulicy zaludniły się lesbijkami. Spragnieni czułości mężczyźni coraz częściej przebywali tylko w swoim gronie, dystansując się do zimnych, niekobiecych przedstawicielek płci żeńskiej. Było bardzo nudno i spokojnie. Wtuliłem się w siedzącego obok mężczyznę. Zapłakaliśmy razem, ciesząc się jednak z dobrze wypełnionego obowiązku.
Pełni wzajemnej bliskości wsłuchiwaliśmy się w równomierne bicie zegara, informującego nas, że nastała północ.
„ Czy w ogóle <>? Od czasu do czasu <> tym lub owym”
Bóg wypełnił całe moje serce. Przemawiała przeze mnie zazdrość, bo nie tylko ja dostąpiłem tego zaszczytu. Odbudowywaliśmy świątynie, modliliśmy się, pobożnie odprawialiśmy pielgrzymki na kolanach do Częstochowy. Zanotowano największy wzrost powołań i nawróceń od ponad stu lat. Ulice zapełniły się wiernymi, wznoszącymi w górę różańce, wszyscy śpiewali:
– Jeżeli chcesz mnie naśladować to weź swój krzyż na każdy dzień i chodź ze mną zbawiać świat, dwudziesty pierwszy już wiek…
Telewizja wciąż podawała informacje o objawieniach, których masowo zaczęliśmy doświadczać. Niektórzy ośmielali się nawet uważać, że widzieli samego Boga. Mistyczki uparcie przekonywały, że dokonały się zaślubiny między nimi, a Jezusem. Przykazania nie były ważne. Szerzyła się dewocja, im głośniej i częściej mówiłeś o Bogu, tym bardziej byłeś wierny idei Jego istnienia. Zamalowywaliśmy bezbożne graffiti, paliliśmy satanistyczne symbole. Pragnęliśmy wyzbyć się wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogłoby obrazić naszego Stwórcę.
Klęczałem w ogromnym, pełnym wiernych kościele. Ściskałem w dłoni różaniec, prosząc, by Pan przyjął mnie do grona zbawionych. Ochoczo błagali go o to inni. Zwracaliśmy uwagę na Boga, nie na to, by dzięki Jego pomocy dostrzec człowieka.
Wybiła północ.
„Najbardziej nowoczesny kierunek myślenia to ten, który znów odkryje pojedynczego człowieka”*
Czekamy, aż wybije kolejna, a za nią następna i następna. Czekamy na nowe idee, na wartości, które pozwolą nam utrzymać się przy życiu, zjednoczyć. Słyszymy ich głosy, które każdego dnia o siódmej (ich północ, to nasza siódma) poinformują nas, w co mamy wierzyć dzisiejszego dnia. Te głosy są moimi jedynymi przyjaciółmi. Żony nigdy nie miałem, bliskich zabiłem w przypływie chęci wykonania obowiązku z całą skutecznością. Zachłannie oczekuję kolejnych poleceń, dostrzegam sens w życiu, w którym mam jasno określone cele. A że wartości zmieniają się z dnia na dzień i pozbawiony jestem zasad moralnych? W imię większego dobra. W imię Idei.
*Wszystkie użyte w tekście cytaty pochodzą z "Dzienników" Witolda Gombrowicza
Gdyby nie narrator w pojedyńczej osobie byłoby całkiem niezłe. A tak plącze się rytm i momentami drażni.
Pomysł ciekawy, ale według mnie każda z części tekstu jest zbyt krótka i spłycona, przez co całość traci na czytelności. Nie wiem, czy to by się bardziej nie sprawdziło jako esej, bo powyższy tekst fabuły jako takiej to nie ma.
Nieźle napisane pod względem warsztatowym.
Pozdrawiam.
Być może takie "obrazkowe" przedstawienie skutków bezkrytycznego posłuszeństwa "ideom" jest świadomym zabiegiem Autorki. Myślę, że nadanie temu formy serii mikroreportarzy z urywanymi wypowiedziami świadków i uczestników wydarzeń nadałoby tekstowi dynamizm, którego brakuje opisom.
A tak w ogóle to jest materiał na dreszczowiec...
No patrzcie jaki to był dobry człowiek, ten narrato, a tak się stoczył.
Tylko ja bym księży polewał denaturatem, gdyż albowiem benzyna droga.
Ja bym to przedstawił mniej kompleksowo, z bliższej perspektywy jednej osoby (są przebłyski tego, ale całość jest raczej ukazana z punktu widzenia całego społeczeństwa)
Technicznie tekst stoi na wysokim poziomie, posiada duży ładunek emocjonalny, ale to co mi przeszkadza to spłaszczanie przedstawionych zjawisk społecznych. Bardzo łatwo jest napisać, że ludzie to głupie bydło robiące, co muuuu się karze, ale problemy go dotyczace i sposoby manipulacji to w rzeczywistosci o wiele bardziej złożony problem.
Hmm... czuję niedosyt. Idea (haha) jest nawet ciekawa, ale czegoś mi zabrakło. Jakiejś głębi, wiarygodności, stosunku osobistego, zapewne. Zbyt hasłowo potraktowane pozostaje "nawet" ciekawe... ale nic ponadto.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Na początku wyglądało jak rewolucja francuska, później troszkę jak folwark, a na końcu był już taki burdel, że spokojnie dałabym pięć, gdyby nie moralizatorstwo, które w tym tekście nie powinno być na wierzchu. Zwłaszcza na końcu.
Podobało mi się, ale zgrzytało mi to zbydlęcenie wszystkich ludzi bez wyjątku. Ta ich podatność na nowe prądy. Mało to dla mnie wiarygodne, ale widać taka była potrzeba kompozycyjna.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Fasoletti piszący, że zgrzyta mu zbydlęcenie ludzi, wywołał na mej twarzy uśmiech. ; P
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Joseheim, źle zinterpretowałaś moją wypowiedź. Mnie zbydlęcenie nie przeszkadza. Zgrzyta mi zbydlęcenie WSZYSTKICH. Przecież w każdym społeczeństwie trafiają się jednostki nastawione na nie, idące pod prąd, będące przeciw obowiązującym trendom. Mnie tu to uogólnienie i uproszczenie zazgrzytało. Gdyby autor pisał o jakiejś mniejszej grupie ludzi, małym komandzie eliminującym gejów czy palącym kościoły, to ok, ale całe społeczeństwo? Według mnie przesada.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Ależ Fas, ja wiem, o co Ci chodziło. ; ) I absolutnie rozumiem Twój punkt widzenia, czy też uwagę do tekstu. Ale i tak mnie rozbawiłeś. ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
No to miło mi, że poprawiłem Ci humor :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Ogólnie bardzo mi się podobało. Dobrze, że te cytaty nie są tak ot, z głowy, tylko od Gombrowicza (którego literatury nie znoszę, lecz tu mi nie przeszkadzał). Dzięki temu mamy taką twórczą i prawdziwą życiowo rozmowę z tamtym autorem, przedstawienie idei, które ostatnimi wiekami rządziły naszym światem w sposób ostry, bystry i świetnie napisany. Pranie się więcej i dłużej, najlepiej na papierze;)
No mi się średnio podobało. Razi przede wszystkim czarno-białość tekstu, profetyczno-apokaliptyczny ton i ten ostatni akapit. Jakby to ująć --- tekst o ideach sam jest nazbyt ideowy. Poza tym technicznie jest rzeczywiście nieźle, ale --- jak już podniesiono --- nazbyt statycznie. Rozbudowanie scenek obrazujących poszczególne zachowania podniosłoby jakość przekazu.
pozdrawiam
I po co to było?