
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rozdział 4 -Lasy i bezdroża –
Dwa dni później, po długiej, nieprzespanej nocy Basvin ostatni raz pożegnał się z rodzicami. Matka podarowała mu długo warzony eliksir leczniczy w niewielkim flakoniku, a ojciec stary, myśliwski łuk swego dziadka. Obaj nakazali mu być dzielnym i nie bać się, a także w miarę możliwości skontaktować się z nimi w taki czy inny sposób. Ze łzami w oczach młodzieniec podążył w stronę rycerza i trójki odzianych w kolczugi mężczyzn, których zresztą znał – mieszkańców miasta. Jednym z nich był mag, Dorsnell. Mieli za chwilę wyjechać do Mivonu. Ojciec Basvina nie jechał z nim, choć mógłby, gdyż od sześciu lat był kulawy, niezdolny do wzięcia udziału w jakiejkolwiek większej wyprawie czy podróży.
łońce wzeszło nad horyzont. Mężczyźni i chłopiec ostatni raz spojrzeli na swoich bliskich, objęli wzrokiem swe rodzinne miasto i ruszyli na wschód, nie oglądając się za siebie. Pytali co chwila rycerza, co się właściwie dzieje. Do czego królowi nagle potrzebni są młodzieńcy, magowie i wojownicy z całego królestwa. Wówczas ten odpowiadał jedynie krótkim: „On sam wam to wyjaśni.”
Późnym wieczorem, gdy na zachodzie już jedynie blask krwawoczerwonych i fioletowych chmur oświetlał bladą łuną ziemię, dotarli do królewskiego miasta. Mieli dużo szczęścia, nie napotkali bowiem na swej drodze ani rozbójników, ani białych wilków, które niedawno pojawiły się na południu, mimo, iż niemal całą drogę jechali przez las.
Ku zdumieniu Basvina na olbrzymim dziedzińcu pod zamkiem zebrała się grupa przynajmniej stu ludzi, najwyraźniej przybyłych całkiem niedawno spoza miasta.
W większości z nich Basvin rozpoznał rycerzy i gwardzistów. Niektórzy z nich byli w wielu miejscach pokiereszowani i zadrapani, mieli wyraźne ślady po potyczce z wilkami. Żaden się nie uśmiechał. Przez jakiś czas stali na ciemnym placu, rozmawiając ze sobą przyciszonymi głosami. W końcu, na najniższy balkon fortecy wyszło dwóch rycerzy, a za nimi król Darland we własnej osobie. Wszyscy umilkli. Spojrzenie króla przewędrowało po zebranych, pod gęstymi brwiami błyskały w mdłym świetle rozumne oczy, wyrażające dumę, lecz również współczucie.
– Drodzy poddani, wybaczcie mi to nagłe wezwanie, lecz nie miałem wyboru. W najbliższym czasie muszę rozegrać bitwę, która prędzej czy później i tak miałaby miejsce, ale w znacznie gorszych i tragicznych okolicznościach. Wiem, że gdy to powiem, większość z was zmieni zdanie o mnie i uzna za wariata, ale mam dowody na to, że wszystko, co mówię, jest prawdą. Niebawem wyruszymy, by… stoczyć bitwę pod Kaplicą Cieni.
Po tych słowach na placu zawrzał taki gwar głosów, że nawet król nie zdołał go uciszyć. Większość ludzi uważała władcę za zawsze rozsądnego i prawego człowieka, człowieka honoru. Ale żeby mówić takie rzeczy?! Wszyscy przecież wiedzieli, że opowieści o Kaplicy to jeden wielki stek kłamstw i zabobonów.
– Posłuchajcie – odezwał się znów Darland – Muszę wam wyjawić coś, co dotąd było tajemnicą… – po tych słowach opowiedział zebranym o swojej wyprawie dwanaście lat temu i o znalezieniu Ciemnego Klasztoru. Słuchali go z zapartym tchem, kręcąc co jakiś czas głowami w niedowierzaniu. Przedstawił wszystkich dwunastu rycerzy, którzy razem z nim przeżyli atak demona, po czym wyjął z sakwy skórę karooda.
– Taki symbol od niedawna pojawia się na skórze niektórych zwierząt i, niestety, również ludzi. Wiecie, co on oznacza, prawda?
Ludzie w milczeniu i z przerażeniem pokiwali głowami. Z tłumu wyrwały się też krzyki złości i przekleństwa, świadczące o tym, że jednak nie wszyscy uwierzyli jeszcze w słowa króla. Basvin widział już gdzieś ten znak, nie pamiętał jednak, gdzie i kiedy. Po dłuższej chwili namysłu nagle zdał sobie sprawę, że gdy strażnicy zabierali do zamku człowieka, który otruł sir Donana, ujrzał na jego szyi identyczny symbol. Mag Dorsnell również musiał go rozpoznać, gdyż spojrzał znacząco na chłopca.
– Symbol Kaplicy Cieni – ciągnął król, teraz doniosłym tonem, niespokojnie przechadzając się po balkoniku. – Jestem niemal pewien, że diabeł werbuje swą armię. Nie wiem, w jakim celu, ani czemu akurat teraz, lecz raczej nie wróży to dobrze. W ciągu ostatnich kilku tygodni zaatakowano parę wsi, a nawet miast. Stały za tym opętane zwierzęta, a także dzicy wojownicy, na których tarczach wymalowane było właśnie to. – znów uniósł płat skóry. – Wróg ukrywa swych szpiegów wszędzie, o czym niedawno dane mi było się osobiście przekonać. Śledzą dla niego każdy nasz ruch. Dlatego każdy z was zostanie dokładnie przeszukany przed opuszczeniem dziedzińca. Jeszcze jedno. Należy wam się wyjaśnienie tego wszystkiego. Macie prawo wiedzieć, czemu całe to przedsięwzięcie jest tajne i nikt prócz was nie wie, co się tak naprawdę szykuje. Powód jest prosty: panika. Gdyby wszyscy dowiedzieli się, że światu zagraża szatan, atakując nasze włości, wpadliby w nieopisany szał i strach. Królestwo rozpadłoby się, a wróg znalazłby nas, jednego po drugim i pozabijał. Tymczasem siła to jedność. Jedność i wiara w zwycięstwo. Pytacie, czemu pragnąłem zgromadzić jak najwięcej doświadczonych i inteligentnych młodzieńców? Tego dowiecie się później. Mogę zdradzić tylko tyle, że nie będzie to bitwa o jakiej myślicie. Diabła mieczami się nie pokona.
– Dziękuję za przybycie i wysłuchanie mnie – rzekł po chwili milczenia. –To wszystko. Możecie się rozejść. W nocy przemyślcie moje słowa, gdyż czeka nas taka czy inna, lecz mimo wszystko największa bitwa Północnego Świata.
Świt dnia 31 marca 126 r.b.e. Początek wiosny, piękny, słoneczny poranek. Początek wyprawy do najmroczniejszego miejsca na Ziemi. Oddział kilkuset mężczyzn wyrusza z królewskiego miasta Mivon. Na koniach, w lekkich kolczugach i hełmach kierują się ku Kaplicy Cieni, miejscu spoczynku Narahooda Wielkiego i kryjówki samego szatana, by stoczyć bitwę o wolność całego Północnego Świata.
Wojownicy jechali w nieładzie, swobodną grupą, mogli więc bez problemu rozmawiać ze sobą. Wszyscy zdjęci byli nieludzkim strachem, choć nie dawali tego po sobie znać. Żadnemu z nich nawet przez myśl nie przeszła ucieczka ani odmowa. W każdym razie żadnemu z dorosłych. Rówieśnicy Basvina bez przerwy rozglądali się nerwowo i usiłowali zostać w tyle, by mieć później sposobność do dyskretnego wycofania się. Próby te dawały jednak marne skutki.
– Jak myślisz, wyjdziemy z tego cało? – spytał Basvin Dorsnella.
– Nie wiem, mój chłopcze, nie wiem – mag pokręcił głową. – To chyba najbardziej dziwaczna rzecz, jaką robię w życiu. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że w wieku siedemdziesięciu lat wyruszę na zbrojną wyprawę, by stawić czoła diabłu w niby nieistniejącej Kaplicy Cieni… co tu ukrywać, umarłbym ze śmiechu. Co za czasy, co za czasy! Czy król naprawdę sądzi, że mamy szansę w jakikolwiek sposób pokonać samego szatana?
Zamilkł, gładząc się delikatnie po brodzie, drugą ręką zaś trzymając uprząż konia. Po krótkim milczeniu odezwał się znowu:
– W każdym bądź razie – powiedział – powinien nas choć poinformować, jak tam daleko. Śpieszno nam chyba, skoro mamy tak ważną misję, a nie sądzę, by Kaplica była niedaleko. Czuję w kościach, jak pal licho, że to gdzieś za górami. Ciekawym wielce gdzie toż to się podziało, że przez taki szmat czasu nikt nie mógł do niego dotrzeć.
– A ktoś w ogóle chciał?
– A jakże! Cała horda świrów, fanatyków i chorych na umyśle. Przez setki lat. Jak kto tam dotarł, to nie wrócił. A jak wyruszył, a wrócił, znaczy że nie dotarł. Tyle wiem. Kiedy to było… Jakoś tak w trzecim wieku, przed naszą erą ma się rozumieć, żył ponoć w górach wilkołak, potwór, pół wilk, pół człowiek o imieniu Ksavier. Tych, którzy go spotkali, prowadził wedle życzenia do Ciemnego Klasztoru, dawał prowiant i pochodnię, po czym zostawiał ich samych, by zdecydowali, czy chcą podjąć się wyzwania, czy może miast tego powiadomić króla. Wszyscy wybrali to pierwsze. Czort wie, czemu. W każdym bądź razie trochę ich było, ale żaden króla ani nikogo nie powiadomił. Poznikali. Nie ma ich. Wszyscy przepadli, jak igła w sianie. Rozgłosu o nich nie było, nie ma i nie będzie. Mam również na myśli nas.
– Sądzisz, że podzielimy ich los? – strwożył się chłopak, spoglądając uważnie w blade oczy czarodzieja.
– Jeśli mam być szczery, to owszem. Król, nie król, równie dobrze teściowa młynarza mogłaby spróbować pokonać diabła. Efekt byłby raczej ten sam.
Basvin od tamtego czasu o nic już nie pytał przez długi czas. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Wojna zawsze wydawała mu się czymś ekscytującym, wyzwaniem, które stawia los na drodze każdego prawdziwego mężczyzny. Teraz jednak czuł coś zupełnie innego. Drżenie dłoni i przyspieszone bicie serca. Strach.
Tymczasem zaśnieżone lekko polany zaczynał porastać coraz gęstszy las. Drzewa skrzypiały głucho nad ich głowami, tworząc wraz z krakaniem wron i ćwierkaniem wróbli kakofonię nieznośnych dźwięków.
– Nie ma tu żadnej drogi? – spytał jakiegoś rycerza starszy mężczyzna.
– Nie – odparł tamten, poprawiając przyłbicę, która osunęła mu się na czoło. – Ta, którą przed kwadransem mijaliśmy, prowadzi bardziej na zachód, do Noviel. Na pierwszy i jedyny w naszej podróży gościniec wjedziemy za jakieś dwa, może nawet trzy dni. W tym żółwim tempie wszystko jest możliwe.
– Żołdak ma rację – westchnął Dorsnell, wodząc wzrokiem za oddalającym się mężczyzną. – Dużo dróg tu nie ma. A korzenie i wykroty spowalniają orszak, jak ostatnie licho. Nie ma rady, aż do gospodarstwa Krouenów lub jakiejś pobliskiej wsi ciężko nam będzie jechać.
Rozdział 5 - Wilki! –
Gdy wreszcie nastał wieczór, postanowiono urządzić nocleg. Mężczyźni pozdejmowali z siodeł futra i skóry, aby potem ułożyć się na nich do snu. Było zimno, a wokół mogły kręcić się wilki, rozpalono więc trzy duże ogniska na obrzeżach polany, na której się zatrzymali. Nie było tu śniegu, który podczas dnia został pewnie zatrzymany przez olbrzymie korony rozgałęzionych nad nimi drzew.
Noc wszyscy spędzili nienajgorzej, choć niektórym przeszkadzało głośne pohukiwanie puchacza i trzeszczenie żołędzi pod śpiworem. Rankiem, wypoczęci, krzątali się nieco przy ogniskach, przygotowywali śniadanie i ładowali bagaże na koń. Nie zabawili na polanie długo. Od razu po zjedzeniu strawy, upolowanej bądź przywiezionej z domu, zgasili ogień i ruszyli dalej za królem. Wciąż było diabelnie zimno, choć nie dokuczał już wicher, który jeszcze wieczorem szalał wśród drzew. Poruszali się wciąż na północ, zagłębiając w las. Drzewa coraz jaśniej oświetlało słońce, lekki, przyjemny wietrzyk kołysał liśćmi brzóz i dębów. Oprócz drobnych zwierząt nie napotkali po drodze żywej duszy. Wprawdzie było wiadomo, że niedaleko jest parę małych wiosek, ale król z niewiadomych nikomu przyczyn wolał je ominąć. Może nie chciał być wyśmiany z powodu tej misji, a może, co jest bardziej prawdopodobne, nie chciał ryzykować utraty cennego czasu. Rycerze z pewnością chętnie zabawiliby w tutejszych karczmach dłużej niż potrzeba.
Darland od opuszczenia polany wciąż śpiewał pod nosem ponuro brzmiącą pieśń, do której wkrótce przyłączyło się paru innych:
– I jadą tak przed siebie, słysząc smętny głos,
co wzywa po imieniu nieszczęście, śmierć i mrok…
– Co to za pieśń? O czym mówi król? – zaciekawił się Basvin.
– O Kaplicy Cieni. Nie znasz jej? To stara pieśń, znana na całym zachodzie – odpowiedział Dorsnell.
Co jakiś czas do uszu chłopca docierały niewyraźne słowa:
– To diabeł w swej fortecy, co tysiąc wieży ma,
siedzi i nawołuje, siedzi i patrzy w świat…
chodziło południe. Las zaczął się przerzedzać, między drzewami można było ujrzeć topniejące na polach resztki śniegu, gdy Darland skończył śpiewać, akcentując ostatnią zwrotkę melancholijnym tonem:
– Jakaż to brama, co pojawia się znikąd,
co prowadzi w nicość, a śmiercią się nazywa.
Wyjechali z puszczy. Tak, jak sądzili, zaczynały się tu granice pól uprawnych, łąk i pastwisk. Gdzie się nie spojrzało, widziało się małe, drewniane chatki chłopów, rozrzucone gęsto w zasięgu wzroku. Na odległym łagodnym wzniesieniu sterczała ku niebu wieża kościółka, a na wschodzie obracały się mozolnie łopaty starego młyna.
– Dobrze – rzekł doradca króla, niski, przysadzisty mężczyzna w podeszłym wieku, zrzucając z głowy kaptur. – Szybko dojechaliśmy. Widzicie tę drogę królu, tam, przed nami? To ścieżka, prowadząca na gościniec. Dojedziemy do niego już jutro, o ile wszystko pójdzie dobrze.
-Mości Wirstoldzie, śmiem zauważyć że to ja odnalazłem Klasztor, a nie ty. I, że raczej znam tą drogę lepiej od ciebie. Proszę więc, byś nie wymądrzał się z byle czego. Powiedz lepiej, w której gospodzie mają tu najlepsze jadło i oferują ciepłą kąpiel.
Dochodził wieczór. Śnieg wokół nich stopniał, powietrze było cieplejsze. Gdy tak jechali, wieśniacy oglądali się za nimi ze strachem i zdziwieniem. Jeden z nich, karczmarz z pobliskiej gospody ośmielił się spytać:
– Gdzie jedziecie, królu? – mówiąc to złożył niski ukłon.
– Na wojnę, jeśli chcesz wiedzieć. Ale daleko, nie bójcie się.
– A z kimże to chcecie walczyć o tej porze roku, wielki Darlandzie? Wszak tam, gdzie zmierzacie, śniegu jeszcze pełno, i wilków i rabusi. A nuż królu coś się zdarzy, czemuż to nikt o twej wyprawie nie wie? W mojej budzie się co dzień słyszy wieści ze świata, lecz nikt nic nie wspominał o wojnie.
– To nie twoja sprawa, z kim będziemy walczyć! – odwarknął król, a karczmarz natychmiast cofnął się o parę kroków. O nic już więcej nie spytał.
Tę noc spędzili przyjemniej niż ostatnią. Dotarli bowiem do wioski i tam się zatrzymali. Niektórzy, łącznie z Darlandem i jego służbą, w gospodach, inni w prywatnych domach jako goście. Dorsnell wraz z trzema pozostałymi magami znaleźli zakwaterowanie w miejscowym kościele.
Zanim wyjechali następnego dnia, wieśniacy obdarowali ich prowiantem i wodą na dalszą drogę. Przed oddziałem króla rozciągały się rozległe łąki i wzgórza, które kilkadziesiąt mil na wschód przechodziły w Zimną Sawannę. Było tu pięknie i urokliwie. Po śniegu zalegającym jeszcze na południu, tu nie pozostał żaden ślad, co było dość rzadkim zjawiskiem. Promienie słońca wesoło padały na bujną, zieloną trawę, porastającą niskie pagórki oraz na pnie młodych drzewek, tworzących tu i ówdzie zagajniki i laski. Widok ten choć na jakiś czas uspokoił strwożonych żołnierzy i napełnił ich serca błogością. Kraina ta była tak spokojna, jakby nigdy jeszcze nie zaznała wojny. Ludzie, którzy mieszkali w drewnianych chatach, zbudowanych przy obrzeżach niektórych lasów, byli wyjątkowo szczęśliwi i weseli, a mimo biedoty umieli cieszyć się życiem i bliskością przyrody, jak mało który człowiek z południa. Nie bali się oni Zwimbahów, którzy z niewiadomych przyczyn nie zapuszczali się na te ziemie, lecz atakowali miasta położone nad Aslatrą i przy wybrzeżu.
Basvin poczuł, że serce mu się ściska na myśl o okropnościach, które czekają na niego u celu wędrówki. Gdyby tylko mógł, zostałby tutaj i może nawet zamieszkał, lecz zyskałby sobie tym samym autorytet tchórza i niewiernego królowi. A króla chłopak wielbił i podziwiał, jak zresztą większość ludzi. Nie tyle za wspaniałe czyny, których dokonał, ale za jego skromność, miłość do poddanych i mężne serce, teraz jednak wystawione na ciężką próbę.
Tak więc wędrowali dalej, do celu, którego wprawdzie jeszcze nie widzieli, ale czuli, że jest coraz bliżej…
Minął dzień od opuszczenia wioski. Na pochmurnym niebie słońce chyliło się ku zachodowi, zmierzając szybko w stronę ciemnego horyzontu. Zaszło za kurtynę poziomych, szarych chmur, które nadciągnęły z zachodu, po czym znów wyjrzało zza nich, rzucając na ziemię ostatnie, jaskrawe promienie. Wokół cykały świerszcze, nie zagłuszały mimo to ciszy, która tu panowała. Rześkie powietrze Zimnej Sawanny docierało aż tu i smagało delikatnym wietrzykiem twarze znużonych wojów. Słońce zaszło. Wokół, w promieniu wielu mil nie było żywego ducha, nie świeciło się na horyzoncie żadne okienko, żadne ognisko. Nic.
Przed wędrowcami ukazała się przecinająca im w poprzek drogę cienka, biała linia gościńca.
– Nareszcie – rzekł król, rozdzierając nagle nocną ciszę. Usłyszeli go nawet ci, którzy jechali na samym końcu orszaku. Po paru minutach dotarli do pogrążonej w mroku, lecz mimo to emanującej białawą poświatą drogi. Była ona szeroka na trzy, cztery metry, gładka i ułożona z oszlifowanych kamieni. Znajdowała się wewnątrz płytkiego parowu. W ciągu dnia kupcy z dalekich krain, podróżnicy i wędrowni kapłani przemierzali tenże gościniec, lecz po zmroku nikt nie śmiał się nawet do niego zbliżać. Nie cieszył się dobrą sławą. Krążyły na jego temat liczne plotki i historie, niekoniecznie wiarygodne, lecz skutecznie wpływające na poglądy ludzi.
Nagle jeden z mężczyzn zawołał:
– Panie, coś się ruszyło po lewej!
– Nie bójcie się. To pewnie jakieś zwierzę, w najgorszym wypadku rozbójnik! – brzmiała odpowiedź. –Nic wam nie…
Nim zdążył skończyć zdanie, rozległ się przeraźliwy krzyk i odgłosy szamotaniny.
– Na pomoc! – wołał ktoś.
Król, odwróciwszy się w siodle, zdołał zobaczyć sylwetkę mężczyzny zwalającego się z konia i grupkę wojów, błyskających mieczami.
– Co u licha!
– Wilk, panie. Biały wilk! Ale na szczęście tylko jeden.
– Wilk? – zawołał Darland, nie wierząc własnym uszom. –Przecież one nie powinny zapuszczać się w te okolice!
– Cóż, to pogórze, Wasza Wysokość.
– Co on zrobił temu biedakowi?
– Chłopak ma tylko siedemnaście lat, ale będzie żył. Wilk prawie odgryzł mu lewa rękę, czorci syn, ale będzie żył. Opatrują go właśnie.
– Musimy szybko ruszyć dalej. One nigdy nie polują samotnie. Movirze, przekaż ludziom, żeby się pospieszyli.
– Król wilka się boi, a jedzie z diabłem walczyć. – rzekł do Basvina Dorsnell. –Tym bardziej kiepsko to widzę. Cud, że w ogóle odważył się na tę wyprawę.
– Po prostu martwi się o ludzi. – stwierdził chłopiec.
– W bitwie nie można martwić się śmiercią każdego sojusznika. To prowadzi do zguby. A król, bądź co bądź, zbyt ma chyba na sercu swoich ludzi i ich potrzeby. Wilki, jeśli się pojawią, wyrżniemy. Nie wiem, czegoż się tak lęka.
Parę minut później usadzono rannego na koniu. Oddział powoli ruszył dalej. Teren stawał się coraz bardziej lesisty, a trawa ustąpiła miejsca ściółce i wyschniętym liściom, które chrzęściły pod kopytami koni. Księżyc wyszedł zza drzew, oświetlając bladym blaskiem ciemne pnie sosen, których konary wydawały się łapczywie wyciągać ku wojownikom. Między nimi czerniły się pochylone sylwetki starych świerków. Z daleka rozległo się stłumione wycie wilków. W miarę jak rycerze posuwali się przez gęstniejący mrok na północ, wycie zbliżało się z każdą minutą.
-Królu, czemu nie każesz urządzić postoju i rozpalić ognisk, które odstraszyłyby zwierzęta? – spytał Darlanda zlękniony Wirstold, gdy wilk zawył bardzo blisko nich.
-Wiem, że są blisko. Ale już niedługo, tej nocy, dotrzemy pod Kaplicę. W jej okolicach urządzimy obóz. Zresztą tu, w gąszczu, nie mamy wystarczająco dużo miejsca. Nasze pochodnie powinny trzymać bestie na dystans, przynajmniej jakiś czas.
Gdy tylko to powiedział, z tyłu rozległy się krzyki i głośne warczenie.
– Znowu?! Niemożliwe! – ryknął król.
– Panie, jest cała wataha!
Nikt nie widział zbyt wiele w panującym mroku, lecz gdy Basvin zwrócił głowę z prawo, ujrzał sylwetki wilków, których chybotliwe cienie rzucane przez pochodnie padały na tłum rycerzy. Podjechał do nich, ale jeden z mężczyzn zajechał mu drogę, krzycząc coś w rodzaju „Dzieciaki do tyłu! No, dalej!” Tak więc chłopak, chcąc nie chcąc, musiał zachować dystans i z niepokojem śledzić bieg wydarzeń. A działo się dużo. Zwierzęta skomląc dziko i obnażając lśniące kły rzuciły się między konie, tnąc szponami i szarpiąc z całych sił. Miecze błysnęły. Świsnęły wypuszczone z łuków strzały. Rzucone pochodnie zawirowały w powietrzu. Niektóre z nich trafiły do celu, zajmując natychmiast białe futro ogniem. Wilki porozbiegały się na wszystkie strony, sprawnie unikając ciosów i atakując z jeszcze większą zajadłością. Ktoś spadł z wierzchowca. Potem następny. Basvin nie wytrzymał. Nie mógł patrzeć na to obojętnie. Wolał działać. Ruszył z kopyta w kierunku samotnego wilka. Ciachnął go od tyłu mieczem, rozpruwając kark. Niemal w tym samym momencie poczuł szarpnięcie, a jego koń zarżał z bólu. Jedna z bestii uczepiła się wierzchowca. Ten zleciał na ziemię z jękiem. Wilk tak głęboko zatopił kły w jego udzie, że zwierzę padło, obalone ciężarem napastnika. Chłopak ciężko podniósł się na nogi i ciął mieczem w bok wilka. Dla konia ni było już ratunku.
Na szczęście walka nie trwała długo. Wilki, które ocalały, rozpierzchły się po lesie. Basvin ze wzgardą spojrzał w czerwoną źrenicę zabitego przeciwnika. Poczuł w sobie dumę, w końcu po raz pierwszy zmierzył się z prawdziwym wrogiem. I zwyciężył, choć prawdę mówiąc, nie musiał się wiele namęczyć.
– Czego te bestie od nas chcą?! Przecież jest nas zbyt wielu!
– Nie wiem – dobiegł zza pleców chłopaka niespodziewany głos – Ale wskakuj, Basvinie. Jestem lekki. Koń utrzyma nas obu.
To mag Dorsnell stał obok niego i wyciągał ku niemu rękę.
– Dzięki ci, Dorsnellu! – rzekł tonem pełnym wdzięczności.
Jak się okazało, wilki zabiły aż jedenaście koni i sześciu ludzi. Ci, którzy zostali pozbawieni rumaków, tak jak Basvin, jechali dalej razem z kimś innym, we dwójkę. Biedne zwierzęta ledwo utrzymywały taki ciężar, więc od tej pory poruszali się powoli. Poległych rycerzy pozostawili na ziemi, nie mając czasu na pochówek.
CDN.
Tylko rzuciłam okiem, ale już widzę przede wszystkim zaimkozę oraz nieporadne prowadzenie fabuły. Nie czytałam poprzednich części i czytać nie będę, zaznaczam tylko swoją obecność.
Niestety, zniechęciła mnie wieść, ileż to już powieści napisałeś (w komentarzach pod 1szą częścią). Najpierw dopracuj warsztat i styl, najlepiej na krótkich formach, to pozostaje kluczem. Bo pisać, nawet powieści, może każdy, ale pisać naprawdę dobrze? Na to trzeba zapracować.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Napisałeś już jakieś powieści? Takim stylem? :|
I ktoś to naprawdę przeczytał, czy tylko koledzy ze szkolnych ławek rzucili okiem?
www.portal.herbatkauheleny.pl
Przeczytało sześć lub siedem dorosłych osób, nauczycielka polskiego i dwaj koledzy. Po raz kolejny przepraszam za wszstkie błędy jakie popełniłem podczas pisania tej powieści, ale niestety bez jej poznania nikt nie zrozumie kolejnych, które są znacznie, znacznie lepiej napisane, z większym dystansem i licznymi wątkami humorystycznymi, których tutaj wyraźnie brak (czego jestem jak najbardziej świadomy).
Więc dlaczego ich nie poprawisz?
www.portal.herbatkauheleny.pl
Luźne uwagi:
"Późnym wieczorem, gdy na zachodzie już jedynie blask krwawoczerwonych i fioletowych chmur oświetlał bladą łuną ziemię" - hmm, czerwone chmury oświetlające bladą łuną?
"Niektórzy z nich byli w wielu miejscach pokiereszowani i zadrapani, mieli wyraźne ślady po potyczce z wilkami." - potyczka to walka z uzbrojonym przeciwnikiem.
"Wróg ukrywa swych szpiegów wszędzie, o czym niedawno dane mi było się osobiście przekonać. Śledzą dla niego każdy nasz ruch. Dlatego każdy z was zostanie dokładnie przeszukany przed opuszczeniem dziedzińca." - w jaki sposób przeszukanie miałoby ujawnić szpiega?