
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
PROLOG
O północy budynek zaczął znikać, migocąc raz po raz, niczym obraz w kinie, aż powstała w ziemi czarna dziura. Kilkadziesiąt sekund później w miejscu nowego sklepu pojawił się stary i rozsypujący się pawilon handlowy. Na betonowym chodniku leżała kobieta. Trzymała w dłoniach twarz i krzyczała. W ułamku sekundy, kiedy spostrzegła znikający budynek, zerwała się i, przez największy śnieg, pobiegła do parku.
I
Była siódma trzydzieści szóstego grudnia dwa tysiące dwunastego roku, kiedy telefon zaczął wibrować. Marek wyłączył alarm i, na tyle, na ile pozwalała mu skrzypiąca podłoga, wymknął się z ciasnego pokoju, zabierając ubrania z szafek regału. Regał zajmował jedną połowę pokoju. Drugą zajmowała komoda na ubranka dziecka, wersalka, na której spała żona z dwuletnim synem i rozkładany fotel Marka. Na szczęście, wychodząc nikogo nie obudził. Sprawnie zrobił wszystko, co składało się na poranną toaletę. Postanowił wyjść na dwór. Okazało się, że to nie będzie takie proste jak zazwyczaj. Śnieg zasypał drzwi wejściowe. Po wydostaniu się na zewnątrz Marek zmuszony był brnąć w nim po kolana, a w niektórych miejscach po pas, do komórki, po szuflę do odśnieżania. Sytuację pogarszała rzeczywistość. Drzwi komórki były prawie całe zasypane i do tego otwierały się na zewnątrz. To znacznie go zniechęciło. Rękami i nogami odgarnął jednak tyle śniegu sprzed drzwi, żeby tylko wcisnąć się do środka. Jak tylko dopadł szufli, szybko wziął się za kopanie śnieżnego tunelu wprost do drzwi domu.
Marek Michalik był wysokim, patykowatym, barczystym mężczyzną z małą głową i czarnymi włosami ściętymi na jeża. Zbliżał się do trzydziestki.
Tego ranka miał wrażenie, że uśmiechnęło się do niego szczęście. Przynajmniej na chwilę przestał padać śnieg, dzięki czemu mógł w ciszy odśnieżać podwórko przed swoim małym, jednorodzinnym domem. Mieszkał w nim z żoną, dzieckiem i teściami. Rodzice żony półtora roku temu stracili swój dom w wyniku powodzi. Postanowili pomieszkać trochę u córki. Teraz wyjechali na tydzień. To była jedyna okazja, kiedy Marek mógł się cieszyć swobodą i spokojem. W końcu nikt nim nie dyrygował. Głównym dyrygentem była żona (o tej porze zawsze śpi), zaś drugim teść. Poza domem objął tę funkcję Marka szef. Chwilowa nieobecność teściów oraz pierwszy dzień bez pracy, na niewdzięcznym stanowisku kierownika administracji w prywatnej firmie, to wystarczające powody do radości. Marek był na przymusowym albo jak kto woli, obowiązkowym urlopie do końca miesiąca, czyli do końca umowy. Nikt o tym jeszcze nie wiedział. Żona pewnie się o tym dowie, kiedy już, koło dziesiątej, wyjdzie spod kołdry albo kiedy on uzna, że jest gotowa to usłyszeć. Teraz to nie było konieczne. W tym momencie absorbowało go odśnieżanie i cisza zimowego, mroźnego, grudniowego poranka. Cieszyło go, że nie musiał wstać o świcie i odśnieżać samochodu, żeby jakoś dojechać do pracy. Nie interesował się też, czy innym się to uda. O niego nie martwił się nikt. Nikogo nie interesowało, że nie miał pracy, a już na pewno, nie obchodziło to jego byłego szefa, który miał wieczne pretensje do całego świata o wszystko. Dzisiaj na pewno miałby pretensje do kierownika administracji. Marek z oddaniem piastował to stanowisko przez kilka lat. Zamawiał ostatnio, do nowego samochodu szefa, zimowe opony. Prawdopodobnie dzisiaj – gdyby był w pracy – słuchałby, że zamówił złe. Szef, dzięki nim, utknął w zaspie w drodze do firmy. Marek po prostu to wiedział. Znał swojego szefa. Wiedział, że jeździ wbrew obowiązującym przepisom i że jest człowiekiem, dla którego ludzie nic nie znaczą. Płacił im mało i wymagał niemożliwego.
Oddając się w pełni odśnieżaniu, Marek przeżywał chwile ukojenia. Niestety niezbyt długo. Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na nosie poczuł zmarznięty płatek śniegu. Zaczął padać śnieg. Zaraz po tym rozpadało się na całego. Już po kilku minutach ataku z odśnieżania niemal nic nie pozostało. To zajęcie okazało się nietrafionym pomysłem na tę chwilę. Postanowił, że lepiej zrobi, jak wyciągnie żonę na otwarcie nowego sklepu. Wczoraj Ilona tak ładnie go o to prosiła. Nawet wśliznęła się nocą ,bez proszenia, pod jego kołdrę. Dobrze, że nie wiedziała o stracie pracy, bo wtedy by na pewno nie przyszła. Po wspomnieniach upojnej nocy postanowił, że poinformuje ją o tej bolesnej stracie dopiero wieczorem albo najlepiej będzie, jak jutro wszystko jej wyjaśni. Być może i ta noc okaże się namiętną. A teraz zdecydował się uprzedzić sąsiadkę z naprzeciwka o tym, że dziś zajmie się ich dwuletnim synem. Z kieszeni sportowej bluzy wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do niej w tej sprawie.
Śnieżyca ustała. Zbliżała się piętnasta. Kwadrans później, Michalikowie szli zaśnieżoną ulicą ze splecionymi rękami niczym para nastolatków. Śnieg na poboczu jezdni sięgał Markowi do pasa, a jego żonie do piersi. Ilona była o głowę niższa od męża. Była wąska w talii i biodrach. Piersi miała w sam raz. Nie za duże i nie za małe. Wielkości średniego grejpfruta. Nogi nie długie, ale zgrabne. Dzisiaj miała na sobie polarową opaskę na uszy, bluzę z kapturem oraz modne, zimowe leginsy, które podkreślały jej małe, ale wyraźnie odznaczające się, drobne pośladki.
Karczmiska oddalone były od ich domu niecałe trzy kilometry. Uwielbiali sport, on kolarstwo, a ona sztuki walki. Zdecydowali, że w takich warunkach szybciej dojdą niż dojadą. Użycie samochodu nie wchodziło w grę. Najpierw ktoś musiałby go wykopać spod śniegu. Jednogłośnie uznali, że zimowy spacer dobrze im zrobi.
W trakcie wędrówki nikt ich nie wyminął. Jednak uwagę przykuło dziwne zjawisko. Wyglądało to tak, jakby ktoś wystrzelił do nieba słup żółtego światła. Przyspieszyli. Po chwili biegli truchtem. Po dwudziestu pięciu minutach byli już pod nowym sklepem – „Gwiazdką”. Pomimo mrozu byli spoceni, ale odnieśli wrażenie, że właśnie tego potrzebowali.
Wyłożony kostką parking był starannie odśnieżony. Wszystkie miejsca były wolne. Widocznie nikt jeszcze nie przyjechał albo klienci doszli do tego samego wniosku, co Ilona z Markiem. Betonowe ławki, stojące po obu stronach wejścia, również odśnieżono, tak jakby właściciel zapraszał do odpoczynku. Budynek z fasadą w kolorze bursztynu sprawiał wrażenie luksusowego. Automatyczne obracane drzwi umieszczono w przybudówce, która sprawiała wrażenie, jakby była doklejona do ściany frontowej. Nad wejściem widniał czerwono-biały neon z nazwą sklepu. W centralnym miejscu płaskiego dachu, przykuwała uwagę strzelista, przeszklona kopuła. Dokładnie z tej kopuły do nieba biło światło. Michalikowie chwilę ochłonęli. Zrobili kilka przysiadów. W trakcie ćwiczeń Ilona zauważyła pod jedną z ławek małe, wyblakłe i prawie przysypane śniegiem pudełeczko. Postanowiła je zabrać, gdy będą wracać. Weszli do środka.
To, co ujrzeli w sklepie, nie mieściło się w głowie. Z powodu rażącego światła musieli zamknąć oczy. Ilonie zrobiło się słabo, więc usiadła w najbliżej umiejscowionym fotelu. Marek intuicyjnie rozglądał się za wodą.
Sklep był w kształcie elipsy. Posadzkę wyłożono granitową mozaiką. Wielkością dorównywał boisku piłkarskiemu, chociaż z zewnątrz budynek nie wydawał się taki duży. Wkoło hali sklepu, przymocowano do ściany, identyczne z kinowymi, fotele z opuszczanymi siedziskami. Z głośników w suficie rozbrzmiewały kolędy. W powietrzu unosił się zapach świątecznych kadzideł. W centrum sklepu, na onyksowym postumencie, stałą choinka. Zdobiły ją złote i srebrne aniołki o smutnym wyrazie twarzy. Po policzkach spływały im łzy. Drzewko posypane było złotym brokatem i obłożone srebrnymi włosami anielskimi. Całość wieńczyła złota gwiazda wielkości piłki do koszykówki, oblepiona tysiącami drobniutkich kryształów. To właśnie ona wysyłała w niebo ten, przykuwający uwagę wszystkich, słup światła. Wokół świątecznego drzewka ustawiono drewniane regały z wierzchu pokryte strzechą, niczym małe, wiejskie chatki. Sklep był samoobsługowy. Gdzieniegdzie wędrowały mikołaje z elfami albo skąpo ubrane mikołajki. Kilkanaście kobiet siedziało pod ścianą. Wyglądały tak, jakby były w transie. Siedziały bezwolne z szeroko otwartymi oczami.
Można tu było kupić wszystko, co miało jakikolwiek związek ze świętami Bożego Narodzenia. Świąteczne drzewka, ozdoby i oświetlenie na nie, zabawki dla dzieci w różnym wieku, ubrania elfów i mikołajów, biżuterię, elektroniczne gadżety dla mężczyzn i kobiet, pozytywki oraz szklane śnieżne kule. Jednak na żadnym z artykułów nie było ceny.
Siedząc w fotelu, Ilona doszła do siebie, po czym ruszyła na podbój sklepu. Na początek planowała odnaleźć męża, który wyruszył na poszukiwania wody.
Jak tylko się odnaleźli, pomaszerowali w stronę działu z ozdobami. Pooglądali, powzdychali i przeszli do stoiska z zabawkami, by kupić jakąś dziecku. Wybierali spośród tysiąca zabawek dla dziewczynek i chłopców. Po kwadransie zdecydowali się na mały samochodzik na sprężynę i ruszyli w kierunku wyjścia. Rozglądali się za kasami, ale nigdzie nie mogli ich dojrzeć. Do Marka dotarło, że dopiero teraz to zauważył. Po chwili, z głośników usłyszeli, znajomy z innych marketów, dźwięk i ciepły, kobiecy głos poinformował klientów: „W dniu szóstego grudnia wszystkie artykuły ze sklepu „Gwiazdka” dostępne są za darmo.” Komunikat powtarzano kilka razy. Klienci wpadli w szał. Jednak, poza kolędami, nic nie było słychać. Każdy brał tyle, ile mógł unieść. Ilona wróciła z zamierzonej drogi. Mąż bezskutecznie się temu sprzeciwiał. Podchodził do wszystkiego racjonalnie i wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo. Z założenia nie lubił zakupów, a teraz coraz bardziej mu się tu nie podobało. Nagle w prawym ramieniu poczuł zimny dreszcz. To przechodzący gruby facet, z naręczem kartonów, przeszedł przez niego – niczym duch przez ścianę. Marek to zbagatelizował i pomyślał: „To przez kadzidełka.” Dopiero teraz zauważył, że mikołajki, mikołaje i elfy mają także smutny wyraz twarzy. Chciał tym odkryciem podzielić się z żoną, ale gdzieś mu się zawieruszyła. W przeciwieństwie do niego, ona była zwolenniczką empiryzmu. Po dwudziestu minutach zrobiło się tłoczno. Każdy brał pełne naręcza towaru. Ludzie zgarniali go z półek, lecz na półkach niczego nie ubywało. Kiedy Marek odnalazł żonę, odłożył na półki większość z tego, co nazbierała. Ruszyli do wyjścia. Brak kas nie dawał jednak Markowi spokoju. Dotarło do niego jeszcze coś, w sklepie nie spotkał nikogo znajomego. Przecież Karczmiska to nie Warszawa. Znowu przyjrzał się ludziom, ale nigdzie nie zauważył znajomej twarzy. Klienci wpadali na siebie, jednak nic poza tym się nie działo. Nie było wyzwisk ani krzyków. Po prostu przechodzili przez swoje ciała niczym duchy. Cały czas zachowywali się jak złodzieje przyłapani na gorącym uczynku i uciekali w ciemność – gdzie znikali.
Na dworze było już ciemno. Leniwie padał drobny śnieg. Okolicę rozświetlał słup światła znad sklepu. Kiedy małżeństwo było w połowie drogi do domu, rozpadało się na dobre. Ze sklepu wzięli niewiele: samochodzik na sprężynę, czteroczęściowy komplet bordowych bombek posypanych złotym brokatem i srebrny łańcuch. Po przejściu w ciszy większej części powrotnej drogi Marek w końcu się odezwał:
– Wiesz, nigdzie nie zauważyłem wózków ani koszyków. Szkoda, bo wzięlibyśmy więcej z tego sklepu. A ty widziałaś?
– Nie – niechętnie odpowiedziała Ilona. Wydawało jej się, że od wyjścia ze sklepu jest komuś podporządkowana. Nie wiedziała jednak komu ani czemu.
– Nie uważasz, że to dziwne? – zapytał, lecz tym razem żona nie odpowiedziała.
Do końca drogi szli milcząc.
Marek zaszedł do sąsiadki po dziecko. Ilona była już w połowie zasypanego śniegiem podwórka, kiedy przypomniała sobie o małym pudełeczku pod ławką. Czuła, że musi po nie wrócić. Jeszcze dziś. Zamyślona weszła jednak do domu.
II
Zbliżała się druga nad ranem, kiedy dziecko rozpaczliwie wołało mamę. Marek zerwał się, niczym rażony prądem, chwycił je i zaczął uspokajać. Po chwili syn zasnął mu na ramieniu. Położył go do łóżka i poszedł szukać żony. Jednak w domu jej nie było. Zaniepokoił się. Sięgnął po telefon, kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do domu. Drzwi wejściowe zamknęły się z hukiem i obudziły dziecko.
Do domu wbiegła zmarznięta i przemoczona Ilona. Mężczyzna z telefonem w ręku nie wytrzymał napięcia i krzyknął:
– Gdzieś ty była o tej porze, kobieto?!
– Ja… ja… po prostu musiałam to mieć – odpowiedziała szlochając.
– Co? – wrzasnął Marek, jednocześnie uspokajając syna.
– To pudełeczko. Czuję, że ono na mnie czeka… Że mnie potrzebuje. Marek, ty wiesz, że przez chwilę tam nic nie było? Dosłownie nic. Dziura w ziemi. A potem ten sklep…. Stary sklep. Ty to wiesz? Co to jest? – mówiła przez łzy, pociągając nosem.
– Jakie pudełeczko! Co za dziura? Jaki sklep? Co ty bredzisz, kobieto?! – niecierpliwił się coraz bardziej.
– No ten… w którym dziś byliśmy. Jego teraz nie ma. – chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zemdlała upadając w przejściu między wersalką a regałem. Marek rzucił telefon. Przeniósł żonę na fotel. Ocucił ją i przebrał. Po czym zaopiekował się dzieckiem.
Mężczyzna długo uspokajał zdenerwowanego dwulatka. Chłopiec w końcu zasnął wtulony w ramiona taty. Marek położył go do łóżka i przykrył starannie kołdrą. Położył się przy nim. Wspomnienia minionych wydarzeń długo nie pozwoliły zamknąć mu oczu. Koło piątej nad ranem jednak znalazł się w objęciach Morfeusza.
III
Rano Marek Michalik myślał, że przeżywa deja vu. Syn płakał, a Ilony nie było na łóżku obok. Uspokajał dziecko, chodząc z nim po domu. Zaszli do pokoju obok, który obecnie zajmują dziadkowie, a w przyszłości ma być pokojem dziecięcym, jednak tam jej nie znaleźli. Poszli naprzeciwko do niedużego salonu, ale Ilony w nim nie było. Wracając wąskim korytarzem, zaszli do kuchni, a na końcu zajrzeli do łazienki, która znajdowała się u szczytu korytarzyka. Jednak w domu byli tylko oni.
Marek przebrał dziecko i poskładał łóżka. Z szafy wyjął pudełko z klockami, by zająć czymś syna. Sam złapał za telefon i próbował dodzwonić się do żony. Jej komórka odezwała się w kuchni. Przypomniał sobie, że w nocy Ilona mówiła coś na temat nowego sklepu. Zadzwonił znowu. Tym razem do sąsiadki. Poprosił, by przyszła popilnować dziecka. Zgodziła się, ale dopiero za czterdzieści pięć minut. Uważała, że wychodzenie z domu pomiędzy pełnymi godzinami, przynosi pecha. W związku z tym opuszczała swoją posesję tylko wtedy, kiedy długa wskazówka znajdowała się na dwunastce.
Troskliwy ojciec nakarmił dziecko i sam coś zjadł. Następnie nałożył zimowy strój rowerowy, myśląc w trakcie o ucieczce żony. Przecież nie spał całą noc. Zasnął dopiero o świcie. Zapewne wtedy wyszła. Musiała czuwać do rana. Po kilku minutach usłyszał skrzypienie wejściowych drzwi. Ktoś się z nimi mocował, bo zapewne znowu zasypał je śnieg. To na pewno sąsiadka. Nigdy nie używa dzwonka. Synek wybiegł z pokoju na powitanie, myśląc, że to mama. Na widok pani Krysi rozczarował się. Po chwili namysłu, złapał jednak rękę puszystej sąsiadki i zaciągnął do klocków. Pani Krysia była niespotykanie miłą i uczynną wdową koło siedemdziesiątki. Nosiła niemodne, przykuwające uwagę, okulary w grubych, plastikowych oprawkach. Jak tylko przyszła, Marek wymknął się z domu.
Na dworze prószył drobny śnieg. Mężczyzna przedostał się do komórki. Jeszcze raz odśnieżył rękami drzwi. Gdy już wydostał swój górski rower, wziął go na ramiona i przeniósł przez zasypane podwórko do drogi.
IV
Ilona była przed nowym sklepem. Na odśnieżonym parkingu, usiłowała oderwać przymarznięte pudełeczko. Jak tylko odkleiło się od podłoża, szybko podniosła się i, nie czekając ani chwili, rozerwała na strzępy pozostałości opakowania. Błysnęło oślepiające, białe światło. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że trzyma w ręku szklaną śnieżną kulę z dwoma reniferami. Mniejszy był młodym reniferem z krótkim, patykowatym porożem, a drugi – większy – z dużym przepięknie rozgałęzionym. Czerwona podstawka wykonana była z wapienia. Wyryto na niej w języku łacińskim: ”Veritatem dies aperit..”
Ilona potrząsnęła kulą, by zobaczyć śnieg. Nie pojawił się jednak pomimo kilku prób. Już miała wyrzucić zabawkę do stojącego przy ławce kosza, gdy zobaczyła w podstawce mały kluczyk. Nakręciła sprężynę, po czym rozbolała ją głowa, aż upuściła przedmiot. Przysiadła na ławce, zatkała uszy i schowała twarz w kolanach. Gdy już doszła do siebie, zdziwiło ją, że szkło i wapienna podstawka nie pękły przy zetknięciu z betonową kostką. Właśnie teraz dotarło do niej, że przecież nie wiadomo, ile czasu ta kula leżała na mrozie. Woda w środku powinna była zamarznąć. Kula w ogóle nie miała prawa działać. A już na pewno grać pięknych melodii. To jest wbrew logice. Wbrew wszystkiemu. I dlaczego właśnie, ten przedmiot ją przywołał. Postanowiła wrócić do domu i opowiedzieć o wszystkim mężowi.
Do domu poszła przez, znajdujący się naprzeciwko sklepu, park, by skrócić sobie drogę. Nakręciła ponownie sprężynę. Stało się coś niesamowitego. Tym razem głowa nie bolała, lecz gdy pozytywka grała, prószył śnieg, który powoli zasypywał renifery. Ilona, wpatrując się w zabawkę, nagle musiała uskoczyć w bok. Kątem oka dostrzegła, pędzącą na nią dorożkę. Zaprzęg nie pozostawił na śniegu żadnych śladów. Szybko odwróciła się w kierunku, w którym popędził, ale nie było już go widać. Melodia z pozytywki grała cały czas. Przechodząc koło usytuowanego na wzniesieniu klasycystycznego dworu, nie mogła uwierzyć własnym oczom. Biały budynek, obecnie był szary. Nowe szare kontury pokazywały go w stanie z początku dwudziestego wieku. Ilona w jednej chwili poczuła, przechodzące na wylot, zimne dreszcze. Z początku na plecach, a w ułamku sekundy przeszły do klatki piersiowej. Coś się stało, ale nie wiedziała co. Szybko zorientowała się, że właśnie przejechała przez jej ciało dorożka. Przejechała niczym przez mgłę. Wokół dużo się działo. Z budynku i do budynku, obecnej biblioteki, wychodzili i wchodzili dystyngowani panowie w wełnianych garniturach (wszyscy mieli spodnie zwężane ku dołowi) i filcowych kapeluszach. Towarzyszyły im eleganckie kobiety w luźnych tweedowych sukienkach z niskim stanem. Włosy ścięte na boba lub pofalowane zdobiły opaski przybrane piórem. Niektóre damy zdobiły swoje głowy kapelusikami z opuszczonym rondem. Jedna z kobiet miała wachlarz z piór. Ilona przyglądała się tym zjawom z wielkim zainteresowaniem i niedowierzaniem, gdy nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko wróciło do teraźniejszości. Śnieg przykrył renifery, a pozytywka zamilkła.
Wewnątrz kuli pozostała kupka śniegu z małym krzyżykiem na wierzchu.
V
Rozpadało się na dobre, kiedy Marek wszedł do „Gwiazdki”. Niestety nie zastał tam żony. Po wyjściu udał się do pobliskiego „ Artka”, sklepu spożywczego, który usytuowany był w starym, długim budynku po warsztatach.
Marek Michalik był tutaj stałym klientem. Głównie z powodu młodych ekspedientek. Zwłaszcza jednej, zatrudnionej miesiąc temu, Ingi. Zagadał do niej półtora tygodnia temu. Ostatnio coraz częściej rozmawiali i wymieniali się spojrzeniami. Inga to smukła, niewysoka dziewczyna, młodsza od niego o jakieś osiem lat. Twarz ma okrągłą z małymi, brązowymi oczami i ze zgrabnym nosem. Na drobnych ustach często można zobaczyć nieśmiały uśmiech. Kasztanowe, proste włosy, sięgające do połowy pleców, zwykle spina w koński ogon. Ubiera się na sportowo: bluza i opinające dżinsy lub leginsy uwydatniające jędrne pośladki. Całość zwykle uzupełniają białe adidasy.
Mężczyzna wybrał napój energetyczny i poszedł zapłacić. Przed nim, w kolejce do kasy, stało kilka osób, więc miał okazję napawać się widokiem Ingi, która w pobliżu układała towar. Wyobrażał sobie, jak swoimi szerokimi ramionami obejmuje jej drobne ciało, jak chowa twarz w jej długich, rozpuszczonych, miękkich, kasztanowych włosach i napawa się jej wonnościami. Ludzi w kolejce niespodziewanie szybko ubyło. Zapłacił i ruszył w powrotną drogę. Żona zapewne już wróciła – tak jak to było nocą.
Jadąc rowerem na południe drogą numer 824, zauważył przed sobą w oddali w padającym śniegu, wędrującą osobę. Stanął na pedały, by przyśpieszyć. To była Ilona. Marek zbliżając się, wystraszył ją. Niosła coś, co było przyciśnięte do piersi. Wyglądała prawie jak Królowa Śniegu. Cała sina i przemarznięta. W pierwszej chwili mężczyzna miał ochotę zrobić jej awanturę, ale gdy zobaczył, w jakim jest stanie, szybko się rozmyślił. Pomógł jej dojść do domu, prowadząc jednocześnie rower.
Zbliżali się już do celu, gdy Ilona w końcu się odezwała. Opowiedziała mu o wszystkim i pokazała szklaną kulę z kupką śniegu i krzyżykiem. Marek nie uwierzył w ani jedno słowo i zaczął się z niej śmiać. Wyrwał żonie kulę, przyjrzał się jej i nakręcił. Nic się nie stało. Ilona zrobiła wielkie oczy. Sama nie wiedziała, co o tym myśleć. Odebrała przedmiot od męża i nakręciła ponownie. Tym razem magia kuli zadziałała. Śnieg z krzyżykiem rozpłynęły się, a w ich miejscu pojawiły się dwa renifery. Marek nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Jednak nic więcej się nie działo.
Ilona widziała duży ruch na obecnej drodze numer 824. Brukowaną ulicą konie ciągnęły wozy, a ludzie wlekli wózki – pełne i puste. Od czasu do czasu jechały bryczki i powozy. Niedaleko ich podwórka, na południe, znajduje się stara stacja kolejowa. Obecnie użytkowana w celach turystycznych. Teraz, pomimo zimy, panował na niej ruch niczym w ulu, jednak z zupełnie innego powodu. Na stacji stały, kopciły i hałasowały dwa parowozy. Do wagonów ładowano, z wozów i wózków, worki i skrzynki pełne towarów. Niektóre wagony rozładowywano. Ilona pokazywała wszystko mężowi, lecz ten niczego nie widział.
Objął żonę, chcąc siłą zaciągnąć ją do domu. Kiedy jednak dotknął jej ręki, poczuł nieznośny ból w czole (tak jak wtedy, gdy tydzień temu zderzył się z futryną), a chwilę potem ujrzał wszystko to, o czym opowiadała mu żona.
VI
Dziecko płakało kilkanaście minut, zanim wyrwało ojca z głębokiego snu. Marek podniósł głowę, by zerknąć na sąsiednie łóżko, ale nikogo tam nie zobaczył. Płacz dochodził z innego pokoju. Wyskoczył na korytarz i pobiegł za głosem.
Synek siedział w salonie na podłodze. Między nogami trzymał stłuczoną, szklaną śnieżną kulę. Przeraźliwie płakał. Twarz miał umazaną we krwi. Lewa dłoń była zakrwawiona, bo trzymał w niej kawałek szkła. Z prawej wąską strużką płynęła krew. Dłoń leżała spodem na większym z reniferów i była przebita porożem na wskroś. Wspaniałe rogi dorosłego renifera teraz wyrastały z wierzchu dłoni dwulatka. Dziecko próbowało je wyciągnąć, ale nie mogło sobie z tym poradzić. Marek stanął jak słup i nie wiedział co robić. Syn dostrzegł go, podniósł się i, jakby nigdy nic, podszedł do niego – płacząc. Pokazał ojcu przebitą dłoń, z rogami po jednej stronie i z pozostałością kuli po drugiej, mówiąc: „ tata nie…
Michalik oblany zimnym potem, usiadł na łóżku i schował twarz w rękach. Tarł oczy, by przegonić koszmar. Dziecko spokojnie spało wtulone w mamę.
VII
Zbliżała się dziewiąta. Mężczyzna postanowił, że dziś w końcu weźmie się za odśnieżanie. Poćwiczył zapasy z drzwiami wyjściowymi i wziął się do pracy.
Podwórko ciasne, wielkości małego boiska piłkarskiego, ogrodzili z własnych oszczędności. Po północnej stronie działki, tuż koło domu, stała drewniana komórka, w której trzymali duże zabawki, rowery i narzędzia gospodarcze. Mężczyzna zaczął odśnieżanie właśnie w tym miejscu.
Słońca nadal nie było. Mimo to Markowi pracowało się wyśmienicie. Ponura pogoda nastrajała go do przemyśleń. Rozmyślał o ostatnich wydarzeniach. Wiedział, że do świąt, żona nie będzie wypytywała o jego urlop. Zawsze przed świętami brał wolne. Wiedział też, że długo nie utrzyma tego w tajemnicy, bo po prostu nie umie kłamać. Zastanawiał się, jak najdelikatniej powiedzieć o tym żonie. Czuł, że odśnieża automatycznie – niczym maszyna. W trakcie śnieżnej pracy głowę zajęła mu też szklana kula. Jakim cudem działy się te wszystkie, niesamowite zdarzenia, których był świadkiem. Do czego jeszcze kula jest zdolna? Skąd jest? I najważniejsze: co Ilona ma z nią wspólnego?
W ten sposób odśnieżył pół podwórka. Zbliżała się czternasta. Postanowił coś zjeść. W domu przywitał go smakowity zapach. Znał go, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co tak pachnie. Rodzinę zastał w kuchni. Dziecko bawiło się na podłodze, a żona czytała kolorową gazetę. Okazało się, że w piekarniku dochodziły właśnie zapiekane ziemniaki w ziołach, z mielonym mięsem i dużą ilością sera – danie popisowe Ilony. Uważał, że to jeden z głównych powodów, przez który nigdy nie dopuści do rozpadu ich małżeństwa. Przed ślubem ułożył pewien wzór na ten temat: dziewczyna plus dobra zapiekanka równa się żona. Więcej do szczęścia nie potrzebował.
Usiadł koło żony i powiedział:
– Kochanie, parę dni temu straciłem pracę – mówił to w taki sposób, jakby informował ją o tym, że kupił chleb i bułki.
– Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – nie mogła uwierzyć, że milczał w takiej sprawie.
– Bałem się. Wiesz, że nie lubię kiedy jesteś smutna – wstydził się swoich słów.
– Co teraz będzie? I co my teraz zrobimy? Ja na urlopie wychowawczym, ty bez pracy. Moi rodzice zostali bez niczego. Wszystkie oszczędności wydaliśmy na durny płot. Jak będziemy teraz żyć? Boję się – mówiła zdenerwowana.
– Od dłuższego czasu szef dawał mi do zrozumienia, że jestem niepotrzebny w firmie. Popytałem po znajomych i dowiedziałem się o pracy w sąsiedniej gminie. Złożyłem dokumenty. Zobaczymy. Będzie dobrze – nałożył sobie zapiekanki. Pałaszując swój przysmak, doszedł do wniosku, że kłamiąc żonie był całkiem wiarygodny. Jednak znowu przed nią stchórzył. Nie znosił, kiedy marudziła. W rzeczywistości nie miał pomysłu na najbliższą przyszłość. W końcu był racjonalistą. Na dworze zaczął padać śnieg.
Ten dzień postanowili spędzić rodzinnie. W związku z tym, że święta coraz bliżej, ustalili, że udekorują choinkę.
Zadaniem pana domu było zdobyć drzewko. Ofiarnie wdrapał się więc na strych po plastikową choinkę. Założył na niej światełka. Następnie żona z dzieckiem zajęli się jej strojeniem. W ten sposób, czas do wieczora zleciał w mgnieniu oka. Wieczorem zmęczeni szybko zasnęli. Marka obudził pęcherz. Było kilka minut po północy. Wychodząc z łazienki, zauważył w salonie niezgaszone światło. Gdy wszedł, zobaczył, że światło jednak było wyłączone. To kula z reniferami rozświetlała pokój. Mężczyzna podszedł, by ją wyłączyć. Zaledwie zbliżył dłoń, poczuł mrowienie w palcach i ból w czole. Mrowienie stało się nieznośne, a ból nie do wytrzymania. Nagle ktoś uderzył go w głowę. Stracił przytomność.
VIII
Ocknął się, gdy usłyszał przeszywający płacz dziecka. Kuli już nie było. Pobiegł do sypialni. Domyślił się, co go tam czeka. Tak jak przewidział, syn był sam w pokoju. Było po trzeciej. Nosił jedynaka po całym domu, ale ten nie chciał mu zasnąć. Zabrał go do salonu, by pokazać mu migoczące światełka na choince.
Wyciągnął pudełko z zabawkami i dał je dziecku. Sam włączył telewizor i czekał do rana. Pierwszy raz w życiu był naprawdę wściekły na Ilonę, a do tego bolała go głowa. Nie mógł się doczekać jej powrotu. Najpierw zniszczy tę cholerną kulę, a potem powie jej, co o tym myśli.
IX
Ubrana w ulubione bambosze, różowy szlafrok i krótką szarą koszulę, Ilona niczym w malignie, dążyła, drogą numer 824 na północ – do sklepu. Wychwalane przez nią bambosze, które w domu tak cudownie ogrzewały jej wieczne zimne stopy, zdążyły, w trakcie tej zimowej wędrówki, zamarznąć. Do piersi, nerwowo, przyciskała swój szklany skarb. Czuła, że ta kula jej potrzebuje. Musiała jej pilnować. O stan męża martwiła się względnie. To, co mu zrobiła, było konieczne. Wiedziała, że śmiał się z niej. Chciał, by wszystko mu wyjaśniła, a to, przynajmniej na razie, było niemożliwe.
Nagle usłyszała klakson, po czym odruchowo odskoczyła i wylądowała w zaspie. Twardy i zmarznięty śnieg podrapał jej dłonie i twarz. W trakcie upadku upuściła kulę. Długo szukała po omacku, ale nie mogła jej znaleźć. Skóra szczypała od zimna. Wróciła na drogę i czym prędzej, upadając raz za razem, pobiegła do sklepu.
Będąc na miejscu, poczuła ulgę. Było ciepło i przytulnie. Zaraz po wejściu spostrzegła, że w sklepie, pomimo wczesnej pory, jest tłoczno. Jednak były tylko kobiety. Znajome twarze z Karczmisk. Nagle za plecami usłyszała huk. W miejscu, gdzie było wejście, opadła ściana, która zamknęła szczelnie budynek. W ścianie okalającej halę sklepu usytuowany był rząd foteli. Ilona zajęła jeden z nich. Po chwili, wszystkie miejsca były zajęte przez klientki sklepu. Siedzącym kobietom opadły na ramiona, schowane do tej pory w ścianie nad fotelami, zabezpieczenia i zatrzasnęły się pod siedziskiem. Kobiety wyglądały jakby siedziały w wagonikach kolejki górskiej.
Nie licząc choinki, sklep był pusty. Regały, ozdoby, elfy, mikołajki i mikołaje rozpłynęły się w powietrzu niczym para wodna. W pewnym momencie choinka zaczęła się powoli obracać. Hipnotyzowała siedzących. Spomiędzy gałęzi unosił się dym. Ilona poczuła się bezradna. Czuła zapach świąt i widziała przepięknie udekorowane drzewko. Bała się. Bała się obudzić. Niespodziewanie choinka zapłonęła ciepłym, żółtym, rażącym i zapierającym dech w piersiach światłem. Ilona zamknęła oczy. Straciła kontakt z rzeczywistością.
Ostatkiem sił otworzyła jednak oko i zobaczyła, że fotele z zawrotną prędkością pędzą wokół sklepu, po szynie przymocowanej do ściany. Tym razem choinka wyglądała niczym żółty, świetlisty słup. Granitowa posadzka zniknęła, odsłaniając czarną otchłań, która chłodziła rozgrzane, niczym terrarium, pomieszczenie.
Kolejka gnała coraz szybciej, aż w końcu wszystkie pasażerki straciły przytomność.
Oddały się w pełni temu, co je tutaj przywołało.
X
Obudził go nieznośny ból. Zasnął w fotelu. Rozmasowując szyję, spostrzegł, że między zabawkami śpi dziecko. Zaniósł syna do sypialni. Na zegarze zbliżała się ósma. Zadzwonił po sąsiadkę. Zanim przyszła, zdążył się umyć, przebrać i coś zjeść. Po przyjściu pani Krysi, odkopał samochód i pojechał do nowego sklepu.
Pogoda nie dawała za wygraną. Cały czas padał gęsty śnieg. Pomimo późnej pory było ciemno. Marek jechał powoli, całkowicie pochłonięty prowadzeniem, niczym dzieciak, który prawo jazdy ma od kilku dni. Droga była prawie nieprzejezdna. Niespodziewanie coś odwróciło jego uwagę od jezdni. Zatrzymał samochód
Wyszedł i zauważył dziwne zjawisko. Ze śniegu biła świetlista łuna. Wskoczył w zaspę i, brnąc w śniegu po pas, dotarł do miejsca, gdzie światło wydawało się najjaśniejsze. Na myśl o tym, że zaraz natknie się na zasypane w śniegu sine ciało żony, przeszył go dreszcz. Okazało się, że to tylko śnieżna kula. Zabrał ją i wrócił do pojazdu. W głowie mężczyzny pojawiło się pytanie: „Dlaczego wyrzuciła kulę, skoro tak jej na niej zależało?” Tak bardzo, że musiała go unieszkodliwić!
Parking przed sklepem był pusty. Marek zostawił auto na środku i wbiegł do budynku. Wewnątrz było pełno ludzi. Bez skutku szukał żony. Już wychodził, gdy dotarło do niego, że wszyscy w sklepie wyglądają niczym zjawy. Uświadamiając sobie to, wyskoczył na zewnątrz, jakby budynek się walił. Wybiegając wpadł na kolegę z podstawówki:
– Goni cię ktoś? – piskliwym głosem zapytał łysy, gruby chłopak w małych, drutowatych okularach.
– Nie… – odpowiedział zdezorientowany Marek na widok kolegi.
– Co się z wami dzieje? – wystrzelił grubas.
– A co ma się dziać? – Marka zdziwiło pytanie, więc postanowił się czegoś dowiedzieć. W końcu kolega pracuje na stacji benzynowej, więc wie, o czym plotkują ludzie.
– Doszły mnie słuchy, że żona ci zwariowała. Teraz ty?
– Co ma znaczyć, zwariowała? Uważaj, co mówisz– niecierpliwił się.
– Ponoć widziano jak biega i krzyczy, niczym obłąkana. To prawda? – grubas pytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Nie interesuj się tym! Proszę cię, nie siej plotek. Teraz muszę iść. Cześć! – Marka zdenerwowało to krótkie spotkanie. Zanim kolega zdążył cokolwiek odpowiedzieć, jego już nie było.
Pognał do sąsiedniego sklepu. Wybrał napój energetyczny, rozejrzał się za żoną i stanął w kolejce do jedynej kasy. Czekając upajał się widokiem Ingi, która ubrana była w czarne, opinające dżinsy i w bluzę z logo sklepu. Swoim zwyczajem włosy spięła w koński ogon. Co jakiś czas zerkała na niego, a on na nią. Pragnął jej ciała ponad wszystko. Kiedy ją widział, wszystko inne na tej planecie traciło jakiekolwiek znaczenie.
Doczekał swojej kolejki, zapłacił i zapytał o żonę. Nikt jej tu nie widział. Pośpiesznie wypił napój. Dotknięty niekontrolowanym pożądaniem, wrócił do Ingi. To było silniejsze od niego. Czuł, że to, co chce zrobić, jest złe. Tłumaczył się przed sobą, że ma żonę i dziecko, ale to nic nie dało. Inga była już na wyciągnięcie ręki. Szedł niczym ślepiec w przepaść. Serce mało nie wyskoczyło mu z klatki piersiowej. Waliło tak mocno, że mężczyzna bał się, że go zdradzi. W końcu dzieliła ich tylko grubość ubrań. Najdelikatniej, jak tylko potrafił, zakrył dłońmi jej oczy. Serce przestało mu bić.
– Kto to? – zdziwiona zapytała swoim, ledwie słyszalnym, delikatnym głosem.
– Wreszcie… – Marek wyszeptał to wprost do ucha, po czym przyłożył swoje wystraszone suche usta do jej szyi. Złożył pocałunek, po czym energicznie, ale dyskretnie i stanowczo odwrócił ją przodem do siebie.
– Co robisz? – domagała się odpowiedzi. Jej małe, brązowe oczy były niczym pięciozłotówki.
– Teraz albo nigdy – wystraszony i niepewny najbliższej przyszłości, postanowił dać świadectwo swojej miłości – Jesteś całym moim światem. Uzależniłem się od ciebie.
– Co… – próbowała mu przerwać, lecz nie była w stanie. Czuła się jak niewolnica, która nie ma prawa głosu.
– Kocham cię. Nie wiem co teraz będzie i nic mnie to nie obchodzi. Uderz mnie, odtrąć, ale wiedz, że ja i tak będę cię kochał. Nie mogę żyć bez ciebie. Wiem, że mam żonę i dziecko, ale ty jesteś dla mnie najważniejsza – zaschło mu w gardle i miał kompletną pustkę w głowie. W końcu nie wytrzymał. Całował ją namiętnie. Bez opamiętania. W drobne usta, w delikatne policzki, w brodę i czoło. Smakowała przecudownie, a on był głodny prawdziwej miłości. Czuł, że tak właśnie smakuje prawdziwa miłość. Po chwili, zamiast smaku miłości, poczuł uderzenie w twarz. Pierwszy raz w życiu nie odwzajemnił ciosu. Stał jak słup soli. U swojej Afrodyty zobaczył na policzku płynącą, umazaną w tuszu do rzęs, czarną strużkę łez.
– Co ty robisz?! – Inga rozkleiła się i pobiegła na zaplecze.
Po wszystkim, Marek dyskretnie opuścił sklep i udał się do samochodu. Nie mógł przestać o niej myśleć. W ustach ciągle czuł jej smak. Czuł, że przez chwilę, kiedy byli przytuleni, cały przeszedł jej zapachem. Nagle ogarnęły go wyrzuty sumienia.
Leżąca na siedzeniu pasażera śnieżna kula zwróciła jego uwagę. Pozytywka grała, a na renifery padał śnieg. Marek dobrze pamiętał, że jej nie nakręcał. Wyskoczył z samochodu.
XI
Na sklepowym zegarze wybiła szósta. Fotele, niczym wagoniki, zatrzymały się. Zabezpieczenia, uniemożliwiające wypadnięcie z siedzisk, uniosły się i schowały w ścianie. Ciała nieprzytomnych pasażerek pozsuwały się w czarną otchłań.
XII
Marek rzucił śnieżną szklaną kulą o kostkę brukową. Zamknął oczy i odruchowo osłonił twarz przed odpryskami. Jednak nic się nie stało. Kula, w nienaruszonym stanie, leżała na bruku. Mężczyzna chwycił zabawkę jeszcze raz. Zaczął uderzać nią o betonową ławkę. Pot zalał jego ciało, ale poza tym nie przyniosło to spodziewanych efektów. Przedmiot okazywał się niezniszczalny albo nie z tego świata.
Kolejny raz wszedł do sklepu. Nagle zauważył w wejściu Ilonę. Niestety, ona go nie widziała. Była zjawą. Nie miał pojęcia, co robić.
Nie zastanawiając się dłużej, ruszył dalej. Nagle w klatce piersiowej poczuł nieznośny skurcz. Zwijając się odskoczył do tyłu. Nikogo w pobliżu nie było. W miejscu, gdzie kończyła się przybudówka, a zaczynała hala sklepu, była niewidzialna powłoka uniemożliwiająca wejście do środka. Marek, nieświadomy przeszkody, zetknął się z nią. Na ułamek sekundy, pojawiły się kontury ściany. Kiedy doszedł do siebie, jego oczom ukazało się coś jeszcze bardziej dziwnego niż przezroczysta ściana. Tego, czego był świadkiem, nie widział w żadnych filmach. Na jego oczach podłoga sklepu rozpłynęła się niczym dym. Została czarna dziura. Nad nią unosiły się ludzkie zjawy. Przemieszczały się bezszelestnie, z miejsca na miejsce, niczym robaczki świętojańskie. Zjawy wyglądały, jakby tańczyły wkoło unoszącej się w powietrzu choinki. Onyksowy postument był czymś w rodzaju wirnika. Wysunęło się z niego osiem odnóży. Pokryte były łuskami w kolorze zgniłej zieleni i różowymi mackami. Z każdą chwilą wirowały coraz szybciej. Unoszące się widma rozmyły się i znikły. Choinka zaczęła dymić i świecić żółtym światłem. Marek, czując zbliżające się zawroty głowy, szybko wybiegł ze sklepu wprost do samochodu.
Nie pojechał daleko. Zatrzymał się tuż przed zamkniętą bramą do parku. W bibliotece chciał sprawdzić znaczenie zdania wyrytego na śnieżnej kuli. Czuł, że to ważne. Dzień był ponury, ale przynajmniej na chwilę przestał padać śnieg. Okolicę rozświetlał słup światła z nowego budynku. Marek wziął kulę i otworzył drzwi pojazdu, gdy we wstecznym lusterku coś zwróciło jego uwagę. Coś wręcz nieprawdopodobnego.
Dla pewności, jeszcze raz, spojrzał w stronę sklepu. Jednak to, co przykuło jego uwagę we wstecznym lusterku, okazało się prawdą. Nie wierzył własnym oczom. Budynek lewitował nad ziemią, pojawiając się i znikając niczym obraz w kinie.
Marek wyszedł z samochodu i podszedł bliżej. Chciał się temu przyjrzeć. Stał na parkingu, a na wysokości jego oczu unosił się gmach. Pod sklepem była czarna otchłań. Mężczyzna spojrzał na śnieżną kulę i, nie zastanawiając się długo, wrzucił ją tam. W chwili, kiedy kula zetknęła się z ciemnością, zadzwoniły dzwoneczki reniferów i pojawiły się iskry, które wyglądały tak, jakby ktoś w ciemnym pokoju odpalił zimnego ognia.
Po kilkunastu minutach, pod unoszącym się sklepem, – pod „Gwiazdką” – zebrali się zaciekawieni ludzie. W końcu budynek zniknął zasłonięty przez chmury. Zaczął sypać gęsty śnieg. Po śnieżycy, na miejscu nowego sklepu, pozostała czarna dziura. Biło od niej mroźne powietrze. Wokół krążyli ludzie i zaglądali do środka.
Zebrani dopytywali się na głos:
– Co to było? Moja żona mówiła, że idzie do tego sklepu. Gdzie ona teraz jest? – dociekał łysiejący, siwy facet przed pięćdziesiątką, świecąc latarką w ciemność.
– Moja Jadźka też mówiła, że tu idzie – odezwał się drugi dużo starszy.
– I moja ! – krzyczeli inni.
Nieliczne kobiety znajdujące się na miejscu zdarzenia nie odezwały się słowem. Nie komentowały. Obserwowały wydarzenia z wyrazami bólu i straty. Wyglądały jak zahipnotyzowane.
XIII
Będąc jeszcze na miejscu zdarzenia, Marek wykonał telefon na policję. Za pierwszym razem policjant ładnie poprosił, by nie żartował, po czym rozłączył się. Za drugim zdenerwował się. Za trzecim razem Markowi udało się przekonać funkcjonariusza po drugiej stronie słuchawki, do przysłania patrolu w okolicę otchłani. Marek opowiedział niezbyt rozgarniętemu, chudemu policjantowi o tym, co widział. Stróż prawa nie uwierzył. Do czasu, kiedy pozostali świadkowie zdali relację ze zdarzenia.
Zegarek w samochodzie wskazywał parę minut po dziewiętnastej, kiedy Marek wjechał na zasypany śniegiem podjazd domu. Był zmęczony. Jak tylko wszedł do środka, dziecko wybiegło, wołając mamę. Markowi zrobiło się ciężko na sercu. W jego głowie już zaczęły pojawiać się pierwsze pytania: Jak wytłumaczyć to dwuletniemu dziecku? Jak będą teraz żyć? Jak on to powie jej rodzicom, skoro sam nie ma bladego pojęcia co stało się z Iloną?
Zapłacił pani Krystynie i odprowadził ją do drzwi. Przed wyjściem, opiekunka powiedziała mu, że syn cały dzień dopytywał się o mamę. Wysłuchał spokojnie tego, co mówiła o wychowywaniu dzieci (sama wychowała trójkę swoich), po czym powiedział jej coś na odczepnego, wymyślając na poczekaniu jakąś durną historyjkę. Zamknął za nią drzwi.
Przygotował kolację, wykąpał i nakarmił dziecko, pobawił się z nim i włączył telewizor. W końcu maluch zmęczył się i zasnął. Marek pospiesznie wziął prysznic i poszedł do salonu. Z szuflady w komodzie wyjął laptopa, by sprawdzić znaczenie łacińskich słów. Niestety, z powodu śnieżycy, internet nie działał. W notesie zapisał tyle, ile udało mu się zapamiętać. Był bardzo zmęczony, więc położył się spać.
Obudził go dzwonek do drzwi. Dziecko przekręciło się na drugi bok i spało dalej. Marek wyskoczył z łóżka, narzucił na siebie szlafrok i udał się otworzyć. Czekało go miłe zaskoczenie.
– To ty?
– Nie spałam całą noc – odpowiedział cicho kobiecy głos.
– Co ty tu robisz? – Marek nie mógł się dobudzić.
– Przyszłam cię przeprosić – Inga mówiła tak cicho, że Marek musiał nasłuchiwać – słyszałam, co się stało. Przykro mi. Nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć.
– Dziękuję. Nie musiałaś się fatygować – mężczyźnie zaczął doskwierać mróz.
– Chciałam powiedzieć, że też cię kocham. To co wydarzyło się w sklepie, to był strach… Przepraszam. Od dawna jesteś obiektem moich westchnień… Ja wiem, że to nie pora… Pa! – Inga odwróciła się i miała już iść, gdy Marek położył jej na ramieniu dłoń.
– Nie odchodź. Zaczekaj. Proszę. Musisz mi pomóc – czuł, że teraz wszystko jakoś się ułoży. Syn Marka znał Ingę z wizyt w sklepie. Maluch nie wstydził się cioci. Inga miała do niego dobre podejście.
Weszli do domu. Dziewczyna objęła Marka w biodrach, by dodać mu otuchy przed ciężkim dniem. Dziś musi wytłumaczyć dwuletniemu dziecku zaginięcie matki. Na domiar złego po południu, niestety, wracają rodzice Ilony.
Zanim obudziło się dziecko, Marek zadzwonił do biblioteki w nurtującej go sprawie. Bibliotekarka powiedziała, że oddzwoni do niego, kiedy już znajdzie tłumaczenie. Z pomocą Ingi zajął się dzieckiem.
Telefon zadzwonił, gdy karmił syna. Odstawił miseczkę i szybko odebrał. Wysłuchał bibliotekarki i nagle zrobił się blady niczym ściana.
– Dziękuję. Do usłyszenia – powiedział ledwie słyszalnym głosem.
– Stało się jeszcze coś? – Inga zapytała, bo Marek nic wcześniej nie mówił na temat biblioteki.
– Do tej pory miałem jakąś nadzieję. Straciłem Ilonę na zawsze – mówił łamiącym się głosem – Wszystko zaczęło się od śnieżnej kuli, którą Ilona znalazła przed nowym sklepem…
– opowiadał wszystko ze szczegółami, chociaż dziewczyna o nic się nie dopytywała – Na tej kuli było wyryte to – Pokazał jej notes ze swoimi bazgrołami, w którym było zapisane: ”Veritatem dies aperit”
– Co to znaczy?
– „Czas odsłania prawdę.”
– O Boże! – wyszeptała Inga.
Pierwszy raz w tym miesiącu zaświeciło słońce i nie padał śnieg.
EPILOG
Rok później. Teren, wkoło czarnej dziury, ogrodzono trzymetrowym, betonowym murem uwieńczonym drutem kolczastym. Za ogrodzeniem rozłożono obóz naukowy. Najwybitniejsi geolodzy, z różnych europejskich uniwersytetów, pracują na zmiany, bez dnia odpoczynku, ale i bez sukcesów. Wspomagają ich speleolodzy. Schodzą do wnętrza, obserwują i pobierają różne próbki. Również bez efektów. Pojawiają się przypuszczenia, że dziura sięga do jądra ziemi. Skąd się wzięła? Dlaczego akurat w tym miejscu? Te i wiele innych pytań pozostaje nadal bez odpowiedzi.
W ciągu rocznych badań, w wyniku nieszczęśliwych wypadków, do wnętrza dziury wpadło kilku wybitnych naukowców. Ciał nie wydobyto po dziś dzień.
Cześć
Trzymała w dłoniach twarz i krzyczała. To miało tak wyglądać? Może Twarz miałą zakrytą dłonmi?
regału. Regał Powtózenie
Sytuację pogarszała rzeczywistość. Bardzo ciekawe zdanie. Co oznacza?
arek Michalik był wysokim, patykowatym, barczystym mężczyzną To się nie wyklucza?
go ranka miał wrażenie, że uśmiechnęło się do niego szczęście. Przed chwilą opisywałeś jak ma przerąbane z powodu śniegu. Musiał być w wyśmienitym humorze.
który miał wieczne pretensje do całego świata o wszystko. Dzisiaj na pewno miałby pretensje - powtózenie
płatek śniegu. Zaczął padać śnieg. - zgadnij co.
W tym momencie przestałęm wypisywać błędy.
Drugi tekst, przez który nie byłem w stanie przebrnąc. Przepraszam, ale jest nudny. Czekam na lepszy.
Pozdrawiam
@Czubek - masz absolutną rację we wszystkim, ale kiedy wytykasz komuś błędy, staraj się sam pisać uważniej (literówki!), to znacznie lepiej wtedy wypada. ; P
„Trzymała w dłoniach twarz i krzyczała.” - Nie, stanowczo nie.
„...zabierając ubrania z szafek regału. Regał zajmował jedną połowę pokoju. Drugą zajmowała komoda...” - Powtórzenia. Poza tym nie jestem zwolennikiem „jednej i drugiej” połowy, bo wiadomo, że połowy zawsze są dwie.
„Sytuację pogarszała rzeczywistość.” No tak...
Barczystość z patykowatością wielce mi się kłócą. Albo jedno, albo drugie.
Litania o szefie i pracy mnie niemal wykończyła. Jest długa, monotonna i powtarzasz się w niej.
Stosujesz bardzo, bardzo dużo powtórzeń, zarówno konkretnych słów, jak i znaczeń. Walcz z tym... („Ludzie zgarniali go z półek, lecz na półkach niczego nie ubywało. Kiedy Marek odnalazł żonę, odłożył na półki większość z tego, co nazbierała.” - litości!)
„W centrum sklepu, na onyksowym postumencie, stałą choinka.” Literówka: stała.
„Chciał tym odkryciem podzielić się z żoną, ale gdzieś mu się zawieruszyła.” O matko. XD
”Veritatem dies aperit..” - zbędna podwójna kropka.
„Nakręciła sprężynę, po czym rozbolała ją głowa” - Auć. Takie zdanie powinno wzbudzać emocje, sprawić, że czytelnik się przejmie, zrozumie, jak bardzo i jak nagle zaczęła ją ta głowa boleć. W tak skonstruowanym zdaniu nie ma absolutnie niczego.
Dotarłam do momentu w którym szklana kula, kiedy działa, powoduje przenikanie się dwóch rzeczywistości. I, niestety, pomimo tego, uznałam, że nie mam przekonania, by czytać dalej. Niestety, jak Czubek wcześniej, zwyczajnie się znudziłam.
Dodam jeszcze, że nie kupuję sposobu, w jaki Ilona znalazła kulę. Jest zbyt udziwniony i nienaturalny. To całe "przyklejenie" pod ławką i wymykanie się po nocy... Byłoby bardziej wiarygodnie, gdyby znalazła kulę jakoś bardziej zwyczajnie. Ot, kiedy robiła zakupy wpadła jej do koszyka i potem zauważyła ją dopiero w domu. Wiarygodność jest ważna, zwłaszcza w tekstach fantastycznych.
Może ktoś inny pokusi się o przeczytanie całości, ja niestety odpadam. Do zobaczenia pod innymi tekstami.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Próbowałam, naprawdę próbowałam czytać. Doszłam jakoś do połowy. Tekst jest napisany naprawdę nieporadnie, ale to by się jeszcze jakoś dało naprawić. Najgorsze jest, że 2/3 tego, co przeczytałam, to totalnie zbędne informacje, napisane w najbardziej nużący sposób, jaki się da. A do tego większość z nich powtarzasz kilkakrotnie. Nie musisz opisywac absolutnie każdego szczegołu, jaki Ci przyjdzie do głowy. W ten sposób tekst nie zyskuje na wiarygodności, za to czytelnik w pewnym momencie zaczyna zasypiać, bo co jest interesującego w czytaniu, że koleś wstał, poszedł odśnieżac podwórze, jego żona śpi, potem się ubierają w to, to i jeszcze to... itp. itd. Skup się na konkretach, rzeczach naprawdę ważnych. Zwłaszcza, że Twoj warsztat raczej zniechęca do czytania, więc musisz łapać czytelnika innym sposobem.
www.portal.herbatkauheleny.pl