- Opowiadanie: Velatieren - RUBIKON, #1 - Marcin "Vel" Tomala

RUBIKON, #1 - Marcin "Vel" Tomala

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

RUBIKON, #1 - Marcin "Vel" Tomala

Niżej znajdziecie pierwszą część odcinkowego opowiadania p.t. "RUBIKON" – kontynuowanego na łamach grupy Facebooka pod tym samym tytułem ( http://www.facebook.com/groups/303341183040292/ – zawartość widoczna jest po dołączeniu do grupy, w dziale "Dokumentów" – jednakże niektóre odcinki spowite są jeszcze lterówkami do poprawy). Jeżeli tekst wywoła pozywyne opinie (słowo kluczowe: "jeżeli" ;) ), będzie ukazywać się również tutaj, na Nowej Fantastyce, w odpicowanej i wypolerowanej na picuś glancuś wersji.

 

No, to chyba tyle w kwestii formalnej. Życzę miłej (mama nadzieję ;) ) i pełnej wrażeń lektury.

Marcin "Vel" Tomala

 

***

RUBIKON

#1

 

Popielate, spowite kożuchem ciężkich chmur niebo zalęgło nad miastem niczym dym, okalający zgliszcza zapadłej cywilizacji. Dzielnica biedoty potrafiłą tylko potęgować swą aurą i złą słąwą ponury nastrój setek wdów, tysięcy głodujących i niezliczonej rzeszy bezdomnych desperatów zdolnych zrobić absolutnie wszystko, by zdobyć następną działkę lub kawałek chleba.

 

Osiedle slumsów – odgrodzone od reszty miasta grubym na trzy metry murem i odizolowane podobnymi umocnieniami od świata zewnętrznego, zawsze było umieralnią dla tych, którzy nie odnaleźli się w nowym świecie. Świecie ludzi posiadających pieniądze, wpływy lub zwykły fart. Ta część miasta działała również jako swoisty barbakan, broniący swoją mięsną tarczą z żebraków i desperatów bogatą część miasta, podczas ewentualnego ataku tego, co wygnało cywilizowanych ludzi za zamknięte, monumentalne fortyfikacje. W końcu wymordowanie rzeszy bezdomnych powinno zająć odpowiednio dużo czasu, by górne miasto mogło się przygotować na właściwą obronę.

 

Tym bardziej od kiedy w podziemiach slumsów zagnieździła się idea rebelii i komuś udało się stworzyć zalążki grup wyzwoleńczych. Szacowany czas przetrwania dzielnicy slumsów wzrósł o połowę.

 

---

 

Spod skórzanej kurtki wyjął paczkę tanich fajek. Żadnych innych nie dało się zdobyć odkąd utracono kontakt z karawanami ze wschodu. Z lekkim niesmakiem spojrzał na wymiętoszony papieros, po czym wsadził go od niechcenia do ust, zapalając go swoim siermiężnym zippo. Spojrzał z sentymentem na zapalniczkę. Srebrny podpalacz z wyłuszczonym wizerunkiem jastrzębia przeżył z nim tyle, co cały legion poszukiwaczy przygód razem wzięty.

 

Odkładając zapalniczkę do kieszeni w podszewce zahaczył dłonią o kaburę swojego pistoletu magnetycznego. Standardowa technologia silnika Gaussa, używająca nabojów, w których proch w łusce zastąpiono mikroakumulatorem, a mechanizm uderzający w spłonkę – potężnym elektromagnesem. Broń ta powoli zaczynała wypierać stare pistolety i karabiny używające naboi prochowych. Respekt zasłużyła sobie swoją niezawodnością i doskonałym stosunkiem dużego kalibru do małego odrzutu. Stąd też zaczynał przyjmować się stereotyp obdartego rebelianta ze starym, tanim Skorpionem vz. 61 albo Berettą 92, a broń Gaussa stawała się ikoną sił prawa wyższego stopnia oficerskiego.

 

Wyciągnął swój stary, wytarty portfel, by jeszcze raz skontemplować jego zawartość po ostatnich zakupach, drapiąc się po okolonym zarostem, nierzucającym się w oczy podbródku. Cztery tysiące dolarów Unii i drobne. Biorąc pod uwagę że za masło, chleb i dwa pudełka herbaty owocowej dziś rano zapłacił dziewięć tysięcy czterysta dwanaście dolarów, nie był to skarb Flinta. Inflacja to jednak wredna suka, nawet dla kogoś kto ma gdzieś ekonomię i gospodarkę. Tym bardziej że stróżom prawa – nawet z jego kategorii – nie płaciło się wiele więcej od minimalnej stawki socjalnej.

Wyblakłe zdjęcie jego byłej żony z nieśmiałym uśmiechem spoglądało na niego z portfela, rzucając na niego promyk otuchy. Ile to już lat? Dwadzieścia? Tak dawno nie zaznał ciepła, że bał się, czy nie zapomni jak to jest cieszyć się na myśl, że zastanie w swoim małym, zagraconym i przytulnym mieszkanku kogoś, kto powita go radosną iskrą w oku i codziennym, miłym "Co tam dzisiaj w pracy, kochanie?" albo "Cześć tygrysie, odgrzać ci pierogi?".

 

Kiedy wszedł do wąskiego zaułka, kątem oka dostrzegł, że z nieba niczym konfetti z zamarzniętego piekła zaczął nieśmiało prószyć śnieg. Pierwszy w tym roku. Niedługo rzeka zamarznie, dając swobodny dostęp do bram miasta karawanom. Ale także Bladym z kopalni…

 

---

 

Dwie pary złowrogich oczu spoglądały przez szczelinę w drzwiach klatki schodowej na mężczyznę w skórzanej kurtce, z papierosem wystającym z ust. Wlazł właśnie na ich rewir. A za przejście przez ich terytorium płaci się haracz.

 

Jeden z nich – żylasty rudzielec ubrany w luźny, szary dres z założonym kapturem spojrzał na towarzysza – podobnie, lecz na czerwono ubranego – i porozumiewawczo kiwnął głową. Ten energicznie pokręcił kapturem w szybkiej odpowiedzi, składając palce w niby-pistolet. Gość ma broń, czyli trafił im się cwaniak. A nikt nie chce tutaj cwaniaków.

 

Noże nie błysnęły w ciemności. Dopiero gdy drzwi bezszelestnie się uchyliły, zajaśniała stal.

 

Mężczyzna nieodwracalnie zbliżał się do miejsca ich zasadzki…

 

---

 

-Mogłoby być cieplej – rzucił sam do siebie Adrian, wytrącając się z marzycielskiej zadumy. Wepchnął niedbale portfel do tylnej kieszeni spodni i ruszył dalej uliczką. Przeczuwał czyjąś obecność i wzrok. Jak często podczas patroli slumsów. "Osobniki stanowiące zagrożenie dla społeczności" nigdy tutaj nie śpią.

 

Nagle gdzieś z boku dostrzegł ruch ludzkiej sylwetki. Błyskawicznie się odwrócił by dostrzec zakapturzonego bandytę w typowym, szarym dresie wychodzącego zza drzwi jednej z klatek schodowych. Noż bardzo wymownie sterczał z jego prawej dłoni – sytuacja nie była trudna do zrozumienia. A jako stróż prawa, miał prawo zareagować atakiem na wysoką szansę potencjalnej napaści.

 

Broni dobył odruchowo, wręcz mechanicznym, wyćwiczonym ruchem. Toporny, sporego rozmiaru pistolet Gaussa wyskoczył z kabury, witając oprycha maniakalnym uśmiechem otworu dziko gwintowanej lufy. Za chwilę gnat miał usłyszeć ulubiony okrzyk swojego pana "Zatrzymaj się i wylegitymuj, obywatelu" – jak zawsze, kiedy miał zainfekować kilku drani śmiertelną odmianą Ołowicy.

 

Tym razem jednak niczego takiego nie usłyszał. Zamiast słów, z ust Adriana wypłynęła strużka krwii. Jego kurtkę zbroczyła szkarłatna wstęga, spełzająca strumykiem z poderżniętego od ucha do ucha gardła przez wyrastającego za nim drugiego zbira.

 

Stróż chwycił wolną dłonią ziejącą dziurę w gardle, desperacko próbując zatamować krwotok. Groteska jego walki tylko pogłębiała przekonanie bezsilności w próbach zatrzymania ubywającego płynu życia. Tragizm bohatera. Ryzyko zawodowe.

 

Bandyci już tylko odczekali aż osunie się na kolana w rosnącej kałuży posoki, by zabrać mu portfel i giwerę, ulatniając się do swojej kryjówki. Rutynowo i jak zawsze.

 

Szary dres zamarł jednak w osłupieniu, kiedy zamordowany nieoczekiwanie podniósł głowę i uśmiechnął się szyderczo – dziura w gardle pomieściłaby dwie pięści, odsłaniając wewnętrzną stronę mięsistego przełyku i rozorane wyszczerbionym nożem tętnice, buchające parującą krwią w cieniu zaułka. A on stał i się uśmiechał, jakby właśnie ktoś opowiedział świetny dowcip. Wyglądał w tej chwili jak wampir z amerykańskiego filmu, rozbawiony dziecinnymi staraniami wieśniaków w nieudolnym zabiciu go.

 

Dłoń z pistoletem uniosła się niespiesznie na wysokość twarzy szarego, niczym pieczęć nad wyrokiem egzekucji. Usta potwora bezgłośnie wyrecytowały "Złamał pan regulamin", przy wtórze poruszających się, wyrwanych na wierzch mięśni szyi ociekających kolejnymi falami krwi, pulsującej z rany w rytm bicia serca. Zbir w czerwonym dresie stojący za swoją ofiarą pomyślał, że może nie przeciął gardła do końca i jedynie naciął skórę. Takie sytuacje także miał na szczęście opanowane, dlatego odruchowo wręcz rzucił się na plecy ofiary z zamaszystym ciosem noża prosto między łopatki celu.

 

Ten plan byłby na prawdę bardzo dobry, gdyby nie usłyszał obrzydliwego chrupnięcia wybijanego z barku ramienia, które chwyciło go z żelazną siłą za gardło. Ramię należało do niedoszłego denata, wybite ze stawu pod nieludzkim kątem w tył bez żadnej pomocy, umożliwiając groteskowy chwyt na wyprostowanej ręce bez odwracania się. Monstrum nawet nie spojrzało w tył na nożownika, jak gdyby jego ramię miało samo zająć się tym problemem.

 

Palce wbiły się w skórę szyi z siłą kleszczy kowalskich, miażdżąc tętnice i mięśnie, jak rozgrzane masło. Oczy czerwonego wyszły z orbit, po czym zakrztusił się zduszoną resztą głosu i osunął się z łoskotem na ziemię, już jako worek martwego mięsa, roztaczając wokół siebie szkarłatną aureolę na bruku.

 

Szary zbir otworzył szerzej oczy w przerażeniu. Chciał biec, lecz poczuł że jego nogi odmawiają posłuszeństwa, będąc za bardzo zainteresowanymi swoimi konwulsjami i galaretowatym drżeniem mięśni. Poczuł wilgotne ciepło w kroczu.

 

-"Kara: śmierć" – Powiedział bezgłośnym, świszczącym dźwiękiem zamordowany potwór. Pistolet poderwał się energicznie, wyzwalając chmurę błękitnego dymu płynu chłodniczego z lufy, przy wtórze metalicznego huku przebijającego się do uszu niczym gwóźdź wbijany w wieko trumny.

 

Szary dołączył milcząco do towarzysza na chodniku. Z otworu w wielkości dłoni, ziejącego z jego twarzy wypływały resztki jego strachu, wraz z mózgiem i odłamkami strzaskanej czaszki.

 

Funkcjonariusz podszedł do truchła, sięgając do kieszeni bandytów. Portfele nie były pełne, lecz ich zawartość powinna wystarczyć na pokrycie zakupu nowej kurtki. Uśmiechnął się ponuro, odgiął kołnierz do góry, ukrywając śmiertelną ranę i ruszył przed siebie.

 

***

 

-Dobra, słuchajcie żółtodzioby bo nie będę powtarzał drugi raz – Powiedział barczysty, starszy facet w zielonym podkoszulku, ciasno opinającym pokaźnie wymodelowane mięśnie. – Po pierwsze, nie spodziewajcie się sławy i chwały za sam fakt, że pofatygowaliście się, by dołączyć do rebelii. Na to trzeba sobie zasłużyć. W boju, słowie lub czynie. Na dzień dzieisjszy dalej jesteście czystymi, białymi, nic nie znaczącymi tablicami.

 

Pokój był dość obszerny – stary, podziemny magazyn odpadów w opuszczonej fabryce opon. Smród przetworzonej gumy skutecznie odciągał szabrowników i nieproszonych gości. Idealne miejsce na kwaterę główną.

 

W kilku rzędach krzeseł siedzieli nowi rekruci – ''mięsko" zasilające zastępy nadciągającej Rebelii. Bez doświadczenia, wyszkolenia, zdolności bojowych. I z niczym do stracenia. "Sierżant", jak buntownicy potocznie nazywali dowódcę w zielonym podkoszulku, przechadzał się równym krokiem przed szeregami, dumnie demonstrując wielką kaburę z monumentalnym Desert Eagle'm u boku.

 

-Jesteście tu by walczyć o swoją przyszłość. Nie o ''lepszą'' przyszłość. O jakąkolwiek przyszłość. Bogaci u góry żyją jak dawniej, a nam zostaje bieda i śmierć z głodu i mrozu. Dlatego tu jesteście. By odebrać to, co należy do nas wszystkich. By walczyć o to, co należy do was! O godne życie na równi z każdym!

 

Tutaj Sierżant zrobił efektowną pauzę na krótki pomruk aprobaty świeżaków. I dwóch, zakapiorowatych strażników pod bronią przy wejściu. Takie momenty ciszy w przemówieniu zawsze robiły wrażenie.

 

-Jednak muszę was ostrzec – Dodał z ponurą powagą dowódca. – To nie to samo co niegdyś, podczas rewolucji francuskiej czy rosyjskiej. Odkąd oddano do służby tak zwanych ''Pograniczników", nasze życie zamieniło się w piekło i skończyły się złote czasy otwartych bitew. Dla tych, którzy nie są wtajemniczeni, wyjaśnię, kim albo czym jest to nowe zagrożenie.

 

Sierżant usiadł okrakiem na odwróconym krześle. Zapalił stare cygaro, delektując się bukietem dymu.

 

-Otóż – kontynuował po chwili – Pogranicznicy to prototypowi żołnierze, stworzeni dzięki bioinżynierii i nanotechnologii. Są silniejsi, szybsi i bardziej czujni od zwykłego gliny czy trepa wojskowego, lecz co ważniejsze: te abominacje natury mają metabolizm czterysta razy szybszy od przeciętnego człowieka, co oznacza, że po ranie postrzałowej z ciężkiej breneki, w ciągu jednego dnia zostaje im blizna, a następnego nie ma po tym nawet śladu. Jakby tego było mało, są niewrażliwi na ból i potrafią kontrolować wszystkie procesy swojego organizmu, w tym tempo bicia serca, szybkości produkowania krwi przez szpik kostny, a nawet wydajność własnej pamięci i percepcji. Ich nadludzka żywotność sprawia, że posiadają cały wachlarz dodatkowych możliwości bojowych, jak wybijanie sobie kończyn ze stawów dla większego zakresu ruchów, lub dorównywanie prędkością biegu jadącemu samochodowi.

 

Kolejna pauza, by zmierzyć spojrzeniem świeżaków. Strach. To dobrze. Znaczy że wciąż są ludźmi, z których on zamierza dopiero wyrzeźbić armię wojowników na własne rozkazy.

 

-No i ostatni gwóźdź do trumny: jedynym sposobem zabicia ich, jest zadanie ciężkich zniszczeń w obrębie móżgu. Praktycznie nie da się ich utopić, wykrwawić, pociąć, zmiażdżyć, rozstrzelać, wysadzić w powietrze, spalić, otruć, stopić ani zamrozić na śmierć, o ile obrażenia nie dosięgną około dziewięćdziesięciu procent tkanki mózgowej. W innym wypadku, nano-droidy, odbudowujące ich organizm, wystrzelą do działania, utrzymując ich bez trudu przy życiu. A kiedy zombiaki wrócą do swojego lekarza, ten wyhoduje z ich DNA nowe kończyny do przeszczepu w ciągu dwóch, trzech dni, a po całym waszym trudzie nie zostanie nawet pryszcz na dupie.

 

Wśród szeregów ponownie poniósł się pomruk, tym razem napiętej nerwowości. Widząc to, Sierżant ulitował się i postanowił nieco podnieść morale żółtodziobów:

 

-Nie martwcie się jednak, jest i dobra wiadomość – Tutaj uśmiechnął się szelmowsko. – Ich metabolizm ma swoją cenę. Ludzkie ciało nie jest w stanie wytrzymać takiego tempa, nawet pomimo ich technologii medycznej. Dlatego drugim sposobem na uśmiercenie Pogranicznika jest śmierć naturalna. Dokładnie z wybiciem piętnastego roku od włączenia mikrochipu, produkującego pierwsze nano-droidy z białka, żelaza i chromu w ich krwi, mózg Pogranicznika obumiera jak zapleśniała gąbka. Dlatego też w czynnej służbie znajduje się jedynie osiem takich potworów. Nie zapominajcie jednak, że cała reszta psów i trepów systemu to zwykli ludzie, którzy giną od strzału w klatę, więc nie srać po gaciach. Po prostu kiedy zobaczycie zombie ze spluwą albo kataną elektryczną – celujcie w głowę, lub co bardziej mądre: spierdalajcie, bo wierzcie mi, nie da się tak łatwo ich trafić – Uśmiechnął się już bardziej pogodnie i chwycił się pod boki, jak dumny ojciec na widok swoich pociech. – No, a teraz wasza pierwsza nagroda za to, że wytrzymaliście moją gadaninę. Wypierdalać do kwatermistrza po przydział giwer i amunicji, za dwa dni mamy pierwszą robotę. Rozkręcamy nową, podziemną fabrykę broni – Młodziaki westchnęły z przejęciem i spojrzały między sobą z iskrą w oku. Sierżant zrzucił ich jednak z powrotem na ziemię. – No, to czego tu jeszcze sterczycie, czopy niemyte?! Ruszać dupska, raz raz raz!

 

***

 

 

Koniec

Komentarze

(...) w odpicowanej i wypolerowanej na picuś glancuś wersji.

---------------------------------

(...) te abominacje natury (...)

abominacja ż I, DCMs. ~cji, blm
przestarz. odraza, obrzydzenie, wstręt
Uczucie abominacji.
Wzbudzić w kimś abominację.

-------------------------------

Powiedział bezgłośnym, świszczącym dźwiękiem zamordowany potwór. ---> ??? super...

(...) witając oprycha maniakalnym uśmiechem otworu dziko gwintowanej lufy. ---> a jak uśmiecha się otwór lufy, gwintowanej w sposób udomowiony?

Do północy można cytować...

"Popielate, spowite kożuchem ciężkich chmur niebo zalęgło nad miastem niczym dym, okalający zgliszcza zapadłej cywilizacji." - zalęgło czy zalegało? I skoro było nad miastem, to jak mogło je okalać?

"Dzielnica biedoty potrafiłą tylko potęgować swą aurą i złą słąwą ponury nastrój setek wdów, tysięcy głodujących i niezliczonej rzeszy bezdomnych desperatów zdolnych zrobić absolutnie wszystko, by zdobyć następną działkę lub kawałek chleba." pomijając słąwę, czy tylko ja coś widzę dziwnego w twierdzeniu że dzielnica biedoty promieniuje złą aurą i czyni bardziej nieszczęśliwymi biednych i głodnych ludzi? Gdzie tu przyczyna, a gdzie skutek?

"Tym bardziej od kiedy w podziemiach slumsów zagnieździła się idea rebelii i komuś udało się stworzyć zalążki grup wyzwoleńczych. Szacowany czas przetrwania dzielnicy slumsów wzrósł o połowę." - nie mam pojęcia, kto szacował ten czas i czemu on wzrósł. Nie wiem, może jakiś niedomyślny jestem.

Mała rada: nie przesadzaj z kwiecistością. Moje próby wczucia się w tragizm sytuacji psuł trochę fakt, że czasami wybuchałem śmiechem, czasami zaś zastanawiałem się, jak to możliwe, że łotr wyrastał za naszym zombiakiem (powinno być wyrosnął, jeśli już).

A poza tym? Całkiem sensowny tekst. Początek mnie trochę źle nastawił, ale potem się wciągnąłem.

nierzucającym się w oczy podbródku. - nie bardzo rozumiem, nierzucający się w oczy, czyli jaki?
niczym konfetti z zamarzniętego piekła - tego porównania też nie rozumiem
nano-droidy - ja bym napisał raczej, nanoboty albo nanity, wiem, że to oklepane nazyw, ale nano-droidy brzmią, jak dla mnie, jakoś dziwnie

Ogólnie całkiem przyjemny tekst. Na początku wprawdzie spodziewałem się zupełnie czegoś innego, ale to przecież nie jest wada ;)

Dwa razy "spowite", co najmniej raz w złym znaczeniu... Niebo zalęgnąć się nie może, już raczej kożuch chmur na niebie może, aczkolwiek to nadal nie do końca chyba to, o co chodziło autorowi.

Później znów podwójne "zagnieździł*". I tak dalej, i tak dalej.

Być może coś jest w tym tekście, ale nie miałam siły tego wyławiać. Trochę szkoda, ale tylko trochę.

Zaimkoza poraża. Szyk niektórych zdań również.

Wyblakłe zdjęcie jego byłej żony z nieśmiałym uśmiechem spoglądało na niego z portfela, rzucając na niego promyk otuchy.  --- W portfelu trzymał zdjęcie byłej żony. Jej nieśmiały uśmiech zawsze dodawał mu otuchy.

Źle się czyta. Nieporadność językowa odpycha od tekstu. Trzeba przeczytać opowiadanie na głos ze dwa albo trzy razy. Łatwiej wyłapać najgorsze buble.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka