- Opowiadanie: T.L. - Niewyzwolony

Niewyzwolony

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niewyzwolony

I

 

Powietrze zafalowało, zapachniało ozonem.

Leżąca pośrodku wpisanego w okrąg heptagramu księga w ułamku sekundy zajęła się ogniem, oświetlając sporo pomieszczenie, którego jedynymi elementami wystroju były stojące pod ścianą stare biurko, zawalone stosem ksiąg, i krzesło. Płomień ogarniający tomiszcze nie spalał go, mimo to nad kręgiem zaczął zbierać się dym, z każdą chwilą gęstniejący.

Mężczyzna, który stał w pewnym oddaleniu uśmiechnął się. Wszystko przebiegało po jego myśli. Obserwował ze spokojem formujące się z dymu zarysy kolejno nóg, korpusu, rąk i głowy, stopniowo nabierających ostrości i barw, tworząc postać. Wreszcie proces materializacji dobiegł końca i mężczyzna patrzył na widmo człowieka, wiszące nieruchomo nad płonącą księgą.

Istota miała wygląd około czterdziestoletniego mężczyzny, ubranego w skórzaną kurtkę, czarne spodnie i ciężkie buty. Trudno było nazwać go przystojnym, ostrzyżone krótko włosy kontrastowały z kilkudniowym zarostem, usta wyginała parodia uśmiechu, zaś oczy zdawały się nieobecne, zapatrzone wgłąb.

Na twarzy mężczyzny przed kręgiem pojawiła się irytacja. Patrzył bowiem na własne odbicie, bynajmniej nie w krzywym zwierciadle.

– Nie baw się ze mną, demonie – powiedział. – Ukaż mi się w zwyczajnej postaci.

Demon usłuchał. Przemiana nastąpiła błyskawicznie; wizerunek mężczyzny został zastąpiony atletycznie zbudowanym stworzeniem, odzianym jedynie w przepaskę biodrową. Z czoła wyrastały mu dwa potężne rogi, zakrzywione do góry, a oczy były jednolicie białe i puste.

– Oto mam przed sobą Eligosa, demona posiadającego wiedzę przekraczającą wszelkie wyobrażenia. – powiedział mężczyzna. – Przebyłem długą drogę, aby się z tobą spotkać. Długą, krętą i niekoniecznie przyjemną.

– Masz przed sobą mój awatar w twoim planie astralnym, bądź, jeśli wolisz, wymiarze – odrzekł demon nie poruszając ustami, a jego potężny flegmatyczny głos dobiegał jakby ze wszystkich stron. – Porozumiewam się z tobą za pomocą telepatii, czego się domyślasz. Odpowiem na twoje pytania. Pytaj zatem.

Mężczyzna sięgnął pod połę kurtki i wyciągnął srebrną papierośnicę. Odpalił papierosa i zaciągnął się. Demon czekał nieruchomo.

– Mam nadzieję, że nie zmarnowałem czasu. Zapewne wiesz kim jestem, Eligosie?

– Jesteś istotą ludzką, nazywaną Nathaniel Russell, która pojawiła się w tym uniwersum, według niedokładnej ludzkiej miary czasu, trzydzieści dziewięć lat temu. Jesteś obdarzony talentem magicznym, który jest obiektem zawiści wśród tych nielicznych istot ludzkich, które odkryły i zrozumiały istnienie magii. Ludzie, w wyniku aktu kopulacji których zostałeś spłodzony, przestali istnieć, według niedokładnej ludzkiej miary czasu, trzydzieści siedem lat temu. Powodem była eksplozja, którą nieumyślnie spowodowałeś, Nathanielu Russell, nie panując nad przepełniającą cię energią.

– Wystarczy – powiedział Nathaniel. Na jego obliczu odmalowało się napięcie. – Podejrzewam, że cel naszego spotkania również nie jest ci obcy.

– Tak. Pragniesz zabić byt zwany Bogiem.

– Trafiony, zatopiony! – głos mężczyzny teraz drżał od ekscytacji. – Podobno jako jedyny w całym uniwersum możesz mi pomóc. To prawda?

– Tak.

– Zatem podaj mi natychmiast ten cholerny sposób!

– Zanim to uczynię, Nathanielu Russell, musisz wiedzieć, że formuła jest ryzykowna. Razem ze śmiercią Boga mogą pojawić się dziwne zjawiska, niemożliwe do przewidzenia. Cokolwiek się stanie, wszystkie istoty odczują, że coś stało się z ich Twórcą.

– Godzę się na to ryzyko.

– Jeszcze jedno. Przed tobą, Nathanielu Russell, egzystował inny człowiek, który zamierzał zabić Istotę Najwyższą i przyszedł do mnie po odpowiedź.

– Jak to? Kim był?

– Tysiąc osiemset trzydzieści dwa lata przed dzisiejszym dniem, według niedokładnej ludzkiej miary czasu, przybył do mnie mężczyzna zwany Hegezjaszem, którego nienawiść do Boga była równa twojej. Miał wówczas siedemdziesiąt lat, według niedokładnej ludzkiej miary czasu. Pragnął zniszczyć Absolut i zdradziłem mu odpowiednią formułę.

– Co się z nim stało? Wykorzystał ją?

– Zrezygnował. Umarł trzynaście dni później, według niedokładnej ludzkiej miary czasu, pogodzony ze sobą, śmiejąc się.

– Dlaczego zrezygnował?

– Uznał, że cel nie jest warty środków potrzebnych do jego osiągnięcia. Nie chciał, jak mówił, być gorszym od Stwórcy, i popełnić zło by zło ukarać.

– Jakie… – czoło Nathaniela zaszkliło się od potu, a głos wiązł mu w gardle. – Co muszę zrobić, żeby zabić Boga?

Demon powiedział. Nathaniel stał oniemiały, jego pobladła twarz nie wyrażała emocji. Toczył wewnętrzną walkę. Po chwili spojrzał na demona, a w jego oczach widać było zmianę, jakiś obłędny upór.

– Zdradź mi tę cholerną formułę – odezwał się cicho.

Łzy Nathaniela, obojętne na wszelkie problemy i dylematy płaczącego, konkurowały jedynie o pierwszeństwo rozpryśnięcia się na brudnej podłodze.

 

***

 

Nathaniel siedział w przestronnym barze, popijając piwo.

Rozmyślał o słowach demona i, przede wszystkim, o urzeczywistnieniu swoich planów. Czy mogę poddać się w tym momencie? – myślał. Poświęciłem wiele i zaszedłem tak daleko. Nareszcie znalazłem metodę!

Nareszcie jestem w stanie zabić Boga.

Obrzucił ponurym wzrokiem licznych, lekko podchmielonych i rozochoconych ludzi, pijących różne alkohole. Rozmawiali, śmiali się, flirtowali beztrosko i po prostu żyli. Był przekonany, że żadne z nich nie wie o istnieniu magii, a kwestią Boga zbytnio się nie przejmują, w każdym razie nie teraz, w czasie zabawy i rozpusty, tych cywilizowanych godów.

Przepełniały go wątpliwości. Czy udźwignie moralną odpowiedzialność – nie za śmierć Boga, a za cenę, którą musi być ona okupiona? A przecież trzeba to zrobić! Ktoś winien odpłacić za nieszczęście ludzkiego losu!

Jestem jedynym, który chce i potrafi. Muszę wypełnić swoje zadanie.

Wtedy zdarzyło się coś, co miało przesądzić o wszystkim.

Do baru weszła kobieta. Była atrakcyjna. I od razu zwróciła na Nathaniela uwagę.

Wolnym, zmysłowym krokiem ruszyła w stronę jego stolika, umiejscowionego pod ścianą, na końcu lokalu. Miała na sobie krótką, dopasowaną sukienkę barwy rubinowej ze sporym dekoltem, zaś krągłość piersi nie była podtrzymywana żadną zbędną bielizną; buty na wysokim obcasie wystukiwały miarowy rytm przy każdym delikatnym zetknięciu z podłogą, a ognistoczerwone włosy kaskadami spływały na nagie ramiona. Ręce i smukłą szyję zdobiły subtelne tatuaże. Kobietę omiatały pożądliwe spojrzenia mijanych mężczyzn; robiła wrażenie i miała tego świadomość.

Nathaniela przeszedł dreszcz, wyczuł bowiem aurę magiczną bijącą od kobiety. A więc magiczka, pomyślał. Trudno w dzisiejszych czasach spotkać osobę zajmującą się czarodziejstwem w takim miejscu. Cóż za przypadek.

Mimo wszystko miał nadzieję, że kobieta nie idzie do niego. Bał się, że podejmie nierozważne kroki, że może… Ale przecież musiał w końcu podjąć działanie!

– Widziałam już różne reakcje na moją osobę, niemniej twoja przebija wszystko.

Nathaniel uświadomił sobie, że kobieta stoi obok niego, a on zamarł z rozdziawionymi ustami. Zdobył się na wymuszony uśmiech.

– Rozmyślałem… o Bogu.

– Jeżeli chcesz w ten sposób powiedzieć, że wyglądam bosko, możesz zrobić to wprost – zaśmiała się i puściła mu oko, a jego uśmiech momentalnie stał się nieco mniej wymuszony. – Mogę się dosiąść?

W zasadzie było to bardziej oznajmienie niż pytanie – kobieta zajęła miejsce przy jego stoliku zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.

Jak ćma do ognia, pomyślał.

Kiwnęła na barmana; widać była tu stałym bywalcem, gdyż ten przywitał ją serdecznym skinieniem głowy i zaczął napełniać kufel piwem.

– Jak to się dzieje – powiedziała, uśmiechając się szelmowsko – że jest tu tylu przystojniejszych mężczyzn, a tymczasem przychodzę do ciebie. Masz w sobie coś magicznego. Dosłownie.

– Rozumiem. Więc wyczułaś moją aurę.

– Tak, mimo, że skrzętnie próbujesz ją ukryć. Twoja moc widocznie jest duża, zbyt duża, by od tak schować ją do kieszeni. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, że widzę maga w zwykłej knajpie. Osoby parające się Arkanami zwykle chodzą do tajnych elitarnych klubów. Wszak „jesteśmy lepsi, dzięki magii staliśmy się nadludźmi, mamy potęgę, reszta populacji to ciemna masa”.

– Więc dlaczego ty tu jesteś?

– Właśnie dlatego. Nie lubię tamtejszej wzniosłej atmosfery. Większość uczęszczających tam osób to zadufane w sobie buce tudzież kiepy, których ulubionym tematem jest ich własna rzekoma niebiańskość. Tutaj jest przyjemniej, bo… normalniej. Ależ to Albert zmierza ku nam.

Kelner przyniósł kufel kobiety, ta przywitała go wylewnie. Wymienili kilka uprzejmości. W tym czasie Nathaniel mógł przyjrzeć się jej dokładniej.

Miała około trzydziestu lat i, jak mu się zdawało, nie poddawała się żadnym upiększającym zabiegom magicznym. Nie malowała się też zbytnio – nie było takiej potrzeby. Lekkie zarysy zmarszczek w kącikach ust, zapewne od częstego uśmiechania, wcale nie postarzały jej ładnej i symetrycznej twarzy, wręcz przeciwnie, dodawały uroku, zaś w błękitnych oczach tliły się ogniki wesołości.

Kelner odchodząc obrzucił Nathaniela niechętnym spojrzeniem. Intuicja prostego człowieka, czy zwykła zazdrość? – pomyślał. Przecież jeszcze nic nie postanowiłem. Jeszcze nie.

Kobieta wyciągnęła kufel w stronę Nathaniela.

– Za spotkanie dwóch czarodziejskich osobowości – ponownie puściła mu oko. – Jestem Isabel.

– Nathaniel.

Stuknęli się naczyniami i wypili nieco alkoholu.

– Słyszałam o tobie. Jesteś Nathaniel Russell. Wiem już, dlaczego nie udało ci się ukryć swojej mocy. Mówią, że jesteś bardzo utalentowany. Nawet ci najbardziej narcyzowaci magowie.

– To miło.

– Nie ciesz się zbyt szybko. Mówią też inne rzeczy. Żeś dziwak i pustelnik. Że marnujesz swój dar na mrzonki i niepoważne eksperymenty. Że odciąłeś się od całej magicznej bohemy, by zająć się właśnie owym marnowaniem.

– Ha! To wszystko prawda. Nie sądziłem, że jeszcze się mnie pamięta w kręgach tak zacnych. Teraz moja kolej – ja również słyszałem o tobie, nazywasz się Isabel Ann Hawkins. Zajmowałaś się Bogiem, metafizyką i religią. Czytałem twoją książkę, „Beznamiętność Absolutu”.

– O, zatem punkt dla Nathaniela! I co o niej sądzisz?

Bzdurna i idiotyczna, pomyślał.

– Interesująca – powiedział.

– Cieszę się, że tak uważasz. Włożyłam w nią sporo wysiłku. Niestety, nie udało mi się rozwinąć wielu wątków. Żałuję też, że książka mogła ukazać się jedynie w naszych kręgach, ponieważ większość eksperymentów opierała się na magii. Pracowałam nad kontynuacją, ale zarzuciłam ten projekt. Dopóki mogą przeczytać ją tylko magowie, nie ma sensu się wysilać. Nic to, trudno, zgodziliśmy się na zasady ustanowione przez Zrzeszenie. Może, kiedy cała ludzkość dowie się o tej sile…

– W książce pisałaś, że uważasz Boga za obojętnego. Miałbym tu obiekcję. Jeśli można.

– Można.

– Bóg nie jest obojętny. Jest zły. To okrutny tyran, przeraźliwy despota, który bawi się nami, gardzi i z radością przyjmuje nasze cierpienie. Kpi z nas. Spójrz na ludzką egzystencję – jest niczym innym, jak zatrważająco wymyślną torturą.

Isabel przyglądała mu się z lekkim zdziwieniem.

– Pomyśl – kontynuował z coraz większym zapałem. – Dorastamy, jesteśmy piękni, zdrowi, sprawni, radośni. Znajdujemy miłość, kochamy z wzajemnością, jest cudownie. Słowem znajdujemy szczęście. Jakkolwiek trwa to tylko chwilę, później tracimy wszystko. Oto łańcuch utraty. Starzejemy się, stajemy chorowici i zmęczeni, miłość mija, radość i zdrowie też. Przestaje być pięknie, kończy się szczęście, zaczyna męka i upokorzenie. Osoby, które pokochaliśmy, umierają. Czasem musimy przyglądać się ich cierpieniu, co jest dużo straszniejsze od naszego własnego bólu. Słabniemy. Obumieramy. I jesteśmy bezradni. Nasza śmierć rozpoczyna się w chwili narodzin. Nic nie można zrobić! Ogarnięci żalem i wściekłością, wreszcie umieramy i my, a nasza śmierć jest równie bezwartościowa i nieistotna jak nasze życie.

Isabel uniosła brew. Nathaniel uzmysłowił sobie, że mówi ze zbytnim przejęciem i emanuje z niego nienawiść. Uciekaj, pomyślał. Uciekaj, proszę.

– Wybacz, trochę się uniosłem

– Rozumiem. To trudny temat. Nie ma nic złego w emocjach tego rodzaju. Zdaje się, że jesteś bardzo wrażliwy. Pełen empatii. To rzadkie

Jakby na podkreślenie swych słów pogłaskała go po dłoni. Nie rób tego. Uciekaj.

– Ludzie ukuli piękny termin – ciągnął Nathaniel, już spokojniej. – Piękny i zdradziecki tak jak pięknym jest niejeden wąż – przemijanie. Tymczasem jest to ładne określenie despotyzmu Boga. Pomysłowość Stwórcy przekracza wszelkie granice, prawdziwy z niego artysta w dziedzinie wymyślania chorób i katastrof.

– Wygląda na to, że nasze koncepcje nie różnią się aż tak bardzo – powiedziała Isabel z uśmiechem. – Ty uważasz, że nieszczęścia są spowodowane przez złego demiurga. Ja uważam, że ten demiurg jest obojętny.

Nathaniel zapalił papierosa.

– Różnią się. Bardzo. W książce faktycznie pisałaś, że istnienie jest trudne i ma to związek z obojętnością Najwyższego, ale radziłaś się z tym stanem rzeczy pogodzić, bo po śmierci czeka nas nagroda. Ja w nagrodę nie wierzę. I nie godzę się na te okrucieństwa.

Isabel wyglądała na zaskoczoną.

– Przecież nie możesz nic zmienić.

Mogę. Zmienię.

– To prawda – uśmiechnął się głupkowato. – Starałem się kiedyś, nic z tego nie wyszło. Wiesz, zwyczajnie nie chcę się poddać. To nie do przyjęcia. Albo zawsze już będę niewyzwolony.

Isabel ponownie pogłaskała go po dłoni, lecz tym razem nie cofnęła ręki.

– Tak bardzo chciałabym ci pomóc. Całym sercem. Całą duszą.

Tymi słowami przypieczętowała swój los, czego nie mogła się domyślać. Idea, której zalążek zaistniał w umyśle Nathaniela, kiedy kobieta podeszła do jego stolika, zaczęła się rozwijać i zmieniła w lawinę myśli.

Rozmawiali jeszcze długo, a od wypitego alkoholu zaszumiało im w głowach. Nie mówili już o Bogu, dużo opowiadali o sobie, żartowali i śmiali się. Zaiskrzyło. Obydwoje wiedzieli, do czego to zmierza i stało się wedle ich przewidywań.

Pocałunek był długi, namiętny i łapczywy.

 

***

 

Kochali się w jej pobliskim mieszkaniu, dziko i radośnie, ale i z niejaką starannością. Ona starała się, bo spodobał jej się ten straceńczy romantyk, tajemniczy i niepokorny, żyjący mimo oczywistości klęski; był inny od wszystkich mężczyzn, których znała. On zaś starał się, bo miał nadzieję obecną chwilą przyjemności wynagrodzić kobiecie to, co nadchodziło.

Chociaż bronił się przed tym, mimowolnie wyczuwał własny cynizm. Czuł, że wykorzystuje Isabel podwójnie, teraz i później. Gardził sobą, patrząc na jej zagryzione wargi, włosy rozrzucone na poduszce, na piękne kształty kobiety. Wiedział też, że gdyby teraz zrezygnował, nigdy już się nie zdecyduje.

Szczytowali niemal jednocześnie; Isabel cicho jęknęła, wbiła paznokcie w plecy Nathaniela i wyprężyła się, wstrząsana spazmami rozkoszy.

Jej oczy, pełne miłosnego uniesienia, mówiły „Dziękuję”, jego krzyczały „Wybacz mi”.

 

***

 

Po wszystkim pocałowała go i wtuliła mocno w jego pierś.

– Byłeś cudowny. To chyba najlepsza… Jedna z najlepszych nocy mojego życia.

Nie odpowiedział, był zamyślony i nieobecny.

Isabel po kilku minutach zasnęła. Wsłuchiwał się w jej równy oddech, kontemplował ciepło ciała i bicie serca. Marzył, by nigdy nie spotkać tej kobiety.

Już nie mogę się zatrzymać, myślał. To musi być ona. Jakie to w końcu ma znaczenie?

Posłał do diabła wątpliwości, delikatnie położył dłoń na czole Isabel i wyszeptał kilka słów.

Ofiara ani drgnęła, nieświadoma, że zasypia w ramionach własnego kata.

 

***

 

Isabel budziła się powoli, nieśpiesznie. Miała problem z zebraniem myśli, była osobliwie rozkojarzona. Gdy otworzyła oczy, ujrzała polanę otoczoną gęstym lasem, którą oświetlały promienie wysokiego południowego słońca. W polu widzenia kobiety znajdowały się jedynie drzewa poruszane lekkimi podmuchami wiatru. Zdziwiła się, miała wrażenie, że nie powinna być teraz w tym miejscu. Z jeszcze większym zdziwieniem przyjęła to, że stoi. I jest naga, a w kilku miejscach krępuje ją gruba lina. Co się dzieje? – pomyślała. Powinnam leżeć w łóżku, obok…

Spróbowała się poruszyć, bezskutecznie. Narastający niepokój nieco ją otrzeźwił. Zwróciła uwagę, że mimo braku ubrania, nie czuje zimna. Ani nic innego, całe jej ciało było jakby zdrętwiałe.

– Co to znaczy? – powiedziała cicho. – Gdzie ja jestem?

– Przywiozłem cię głęboko do lasu – usłyszała głos, który wydał jej się znajomy i po chwili namysłu przypomniała sobie: to głos Nathaniela. Teraz jednak brzmiał jakoś inaczej. Straszniej. Pomimo usilnych prób, nie udało jej się odwrócić. – Nie męcz się. Jesteś obezwładniona magią. Liny i pal, do którego cię przywiązałem, mają tylko utrzymać cię w pionie. Tego wymaga rytuał.

Isabel poczuła panikę.

– O czym ty mówisz? Co mi zrobiłeś? Jaki rytuał?

Nathaniel wyłonił się zza jej pleców i stanął naprzeciw. Nic się w nim nie zmieniło, ten sam zarost, ten sam strój, ta sama postawa. Nie licząc twarzy. Chorobliwa bladość połączona z czającym się w jego oczach obłędem i okolicznościami tej dziwnej rozmowy ostatecznie otrzeźwiły ją z całego otępienia.

– Co ty wyprawiasz, Nathaniel? Wypuść mnie natychmiast!

– Wczoraj rozmawialiśmy o Bogu – mówił Nathaniel beznamiętnie. – Moim wrogu i jedynym celu. Myliłaś się, twierdząc, że nic nie mogę zmienić. Całe życie poświęciłem, by znaleźć metodę zabicia Boga. I znalazłem, wiesz? Teraz stoimy o krok od śmierci Istoty Najwyższej. Pamiętasz, powiedziałaś, że chcesz mi pomóc. Pomożesz.

– To była metafora, przecież nikt naprawdę… Czego ty ode mnie chcesz? Błagam, nie krzywdź mnie!

Nathaniel zapalił papierosa. Ręka lekko mu drżała.

– Całym sercem. Całą duszą. To twoje słowa. Ja potrzebuję jedynie duszy.

– Jak to? Wypuść mnie, kretynie!

– Kluczowym elementem rytuału jest poświęcenie. Poświęcić należy duszę innego człowieka.

– Zabijesz mnie?

– Nie. To będzie coś gorszego. Ból przekroczy wszelkie wyobrażenia ludzi znających fizyczne cierpienie. Podczas rytuału dusza przejdzie niebywałą katorgę. Niebywałą do tego stopnia, że psyche, twoja psyche, zostanie zniszczona, a to pozwoli rozerwać kurtynę rzeczywistości i wyjść poza nią. Wprost na Boga, z niesamowitą siłą, która zakończy jego bytowanie. Bo tylko męka duszy, tej ogromnej sfery człowieka, ćwiartowanie jej, może wyzwolić moc wystarczająco – nieskończenie – dużą. Tak powiedział mi demon. Udręka torturowanej esencji człowieka jest jedyną metodą.

– Jesteś szalony! To niemożliwe!

– Ależ możliwe. Wyobrażasz sobie? Koniec Boga! Koniec tego monstrum! Poświęciłem całe życie… Tysiące książek, traktatów, pism, eksperymentów, przemyśleń, rozmów, wściekłości i rezygnacji, lecz nareszcie! Nareszcie dokonam tego szlachetnego mordu w imieniu wszystkich ludzi, wszystkich skrzywdzonych i opuszczonych, schorowanych i torturowanych egzystencją. Ale niestety, niestety! koszty muszą zostać poniesione, i, niestety, to ty, moja droga Isabel, je poniesiesz. Wiem, że jesteś gotowa na to poświęcenie. Jeśli nie ty, to kto?

Isabel była przerażona. Jak to się mogło stać? Dlaczego?

– Niech mi ktoś pomoże, niech ktoś go powstrzyma – zaszlochała.

– Proszę bardzo! – wrzasnął z furią Nathaniel. – Chciałbym, żeby ktoś mnie powstrzymał! Chciałbym, żebym nie musiał cię krzywdzić! – rozłożył szeroko ręce i rozejrzał wyzywająco. – Czekam! Jeżeli ktoś ma zamiar mnie powstrzymać, niech zrobi to teraz!

Zamarł w tej pozycji na kilkanaście sekund, a Isabel liczyła na cud.

Nic się nie stało.

Nathaniel opuścił ramiona i zwrócił się do niej ponownie, mówiąc spokojnie i wyrozumiale, jakby tłumaczył coś dziecku.

– Nie chcę tego robić, ale nie mam wyjścia, zrozum. Poboli i przestanie. A dzięki temu dokonamy czegoś wielkiego. No, szykuj się! To nasze zwycięstwo.

Zbliżył się z szerokim uśmiechem i pocałował ją w policzek, a Isabel zrozumiała, że ma do czynienia z szaleńcem. Nie miała już nadziei. Obserwowała z mieszaniną przerażenia i fascynacji, jak Nathaniel kładzie ręce na jej głowie i wypowiada donośnym głosem słowa w języku, którego nie znała.

Nagle postać mężczyzny otoczyła złota aura, przypominająca płomień, a jego ubranie rozsypało się w proch. Oblicze Nathaniela wykrzywiały rozkosz i potęga. Zaczął powoli wznosić się w powietrze.

To ostatnie, co widziała.

Z całego jej jestestwa wydobył się przeszywający, nieludzki okrzyk, który obiegł cały świat.

 

***

 

Nathaniel poczuł moc przepływającą przez wszystkie komórki jego ciała, moc tak wielką, że uzewnętrzniła się w postaci złotej aury. Wszystkie żyły i tętnice pulsowały w jej rytm, mężczyzna był przekonany, że już nie przepływa przez nie krew, a ogień. Bez zdziwienia przyjął dezintegrację swojej odzieży, zbyt lichej by wytrzymać obecną siłę właściciela.

Euforia i pewność zwycięstwa przepełniały jego świadomość, a gdy zaczął się wznosić, czuł, że tak musi być. Krzyku Isabel już nie słyszał.

Przepływająca przez niego niszczycielska metafizyczna siła, doprowadziła go na szczyty ekstazy i mężczyzna tracił świadomość, łącząc w jedno z energią, skierowaną poza rzeczywistość, pragnącą jedynie zniszczyć Boga.

Wszystkie zmysły, myśli i uczucia zniknęły i mężczyzna nie wiedział, co się z nim dzieje; układ zdarzeń był dla Nathaniela niezwykle pomyślny, bowiem ludzki umysł nie zdołałby pojąć tego, co właśnie miało nastąpić.

 

 

II

 

Spokojny szum lasu. Wesoły śpiew ptaków. Męka nie do zniesienia.

Pytania pojawiały się w rytm pulsujące w całym ciele bólu.

Kim jestem? Gdzie jestem? Co się stało?

Dlaczego tak mi źle?

Co ja zrobiłem?

Z trudem otworzył oczy, jednak poraził go blask dnia. Odczekał chwilę i spróbował ponownie, tym razem ostrożniej. Ujrzał nad sobą błękitne niebo z sunącymi po nim kłębami chmur. Coś latało tam wysoko. Wysilił wzrok i dostrzegł. Jastrząb. Piękny. Chciałbym być tym jastrzębiem, wyzwolonym, wolnym jak on…

Nagle przypomniał sobie wszystko, a jednocześnie wstrząsnął nim bolesny skurcz wymiotów. Wielkim wysiłkiem woli wypluł z ust zawartość żołądka.

I zemdlał.

 

***

 

Nie wiedział, ile czasu minęło, kiedy ponownie się obudził.

Ból zelżał, ale wciąż był dojmujący, podobnie jak chłód. Trawiła go gorączka i wstrząsały bolesne dreszcze. To znak, że żyję, pomyślał.

Pamiętając o wcześniejszym doświadczeniu, otwierał oczy powoli, by zdążyły przyzwyczaić się do światła.

Słońce wznosiło się powoli. Wstawał nowy dzień.

Musiałem leżeć tu przez całą noc. Albo przez kilka nocy.

Spróbował unieść się na drżących rękach i upadł ciężko. Wziął kilka głębokich oddechów i spróbował ponownie.

Tym razem zdołał wytrzymać wystarczająco długo, by się rozejrzeć.

Las, polana, drzewa, trawa, kamienie – wszystko wyglądało tak jak wcześniej. Jak wcześniej, zanim…

Wtedy dostrzegł leżące w pewnym oddaleniu nagie ciało kobiety, wygięte w groteskowej pozycji. Jej twarz, kiedyś wesoła i ładna, zamarła w niemym krzyku.

Pal i liny gdzieś zniknęły.

Wyczerpany opadł na twardą, zimną ziemię, starając odsunąć się nieco od swoich wymiocin. Ból narastał.

Isabel. Biedna Isabel. Ta ofiara była konieczna.

Poczuł strach.

A jeśli mi się nie udało? Czy dokonał się mój cel? Co w ogóle się stało?

Demon. On zna odpowiedź. Muszę znowu go przywołać.

Jakkolwiek, był zbyt wyczerpany by się poruszyć i nie miał co do tego wątpliwości.

Łatwo powiedzieć, pomyślał z goryczą, zanim raz jeszcze pogrążył się w pustce niepamięci.

 

***

 

Zaczynało zmierzchać, gdy znów odzyskał przytomność.

Ból i gorączka nie ustępowały, a chłód coraz bardziej mu doskwierał, ale czuł się lepiej. To ciekawe, pomyślał. Wciąż nie wyciągnąłem kopyt.

Z nieco mniejszym niż wcześniej wysiłkiem uniósł się na łokciach, wiedział jednak, że wciąż jest zbyt słaby, by wstać.

Spojrzał na Isabel. Kiedyś była to żywa istota ze wszystkimi właściwościami. Teraz widział przed sobą jedynie przedmiot, kukłę o ludzkim kształcie, która niedługo zacznie się rozkładać. Wolał umrzeć do tego czasu.

Nagle kątem oka wyłowił jakiś ruch.

Odwrócił się w tamtą stronę. Zdało mu się, że widzi człowieka idącego przez las. Serce Nathaniela zaczęło bić szybciej. To moja odpowiedź. To moja szansa.

Zamierzał już krzyknąć – lub przynajmniej spróbować krzyknąć – lecz w tym momencie tamten dostrzegł go i ruszył w jego kierunku. Nathaniel postanowił zachować siły na spotkanie.

Ów człowiek, wkraczający dziarskim krokiem na polanę, okazał się być około dwudziestopięcioletnim mężczyzną, jasnowłosym i muskularnym, ubranym w hawajską koszulę i jeansy.

– Co tu się stało? – zawołał. – Co z tobą, chłopie?

– Nie wiem – skrzeczącym od pragnienia głosem skłamał Nathaniel. – Nie pamiętam. Kim jesteś?

– Nazywam się Karim. Dlaczego jesteś nagi, chłopie? Mieszkam w miasteczku dwa kilometry na zachód. Wyszedłem na wieczorny spacer. Nie wyglądasz najlepiej.

Wszystkie istoty odczują, że coś stało się z jej stwórcą. Słowa demona.

– Powiedz mi, Karim… Powiedz mi, czy zaobserwowałeś w ostatnich dniach cokolwiek dziwnego? Jakby coś się zmieniło, jakby stało się… Ogromnie… Jakieś niepokojące zjawiska? Powiedz mi.

Karim popatrzył na niego zdumiony.

– O co ci chodzi? Musiałeś uderzyć się w głowę, chłopie. Ostatnim dziwnym zdarzeniem było zerwanie zaręczyn przez moją narzeczoną. Tydzień przed ślubem. Oprócz tego nic.

Dopiero teraz dostrzegł Isabel. Pobladły, podszedł i nachylił się nad jej zwłokami.

– Chłopie, ona chyba nie żyje – mówił szybciej, z niepokojem. – Znałeś ją? Co tu się stało?

– Więc… nic się nie zmieniło? Nie słyszałeś o…

– O czym ty mówisz, chłopie? Nic niezwykłego. Powinieneś iść do szpitala. Pobiegnę do domu i zadzwonię po karetkę – uśmiechnął się. – Spokojnie, wydobrzejesz.

– Zaczekaj. Karim… podaj mi rękę. Wstanę i pójdę z tobą.

– Jesteś pewien, chłopie? To kawał drogi.

– Tak.

Karim podszedł i wyciągnął do niego pomocną dłoń. Nathaniel ujął ją i spojrzał Karimowi w oczy.

– Przepraszam, nie mam czasu na szpital – powiedział.

I wyrzucił z siebie jakieś słowa.

Ciałem Karima szarpnęło, po czym znieruchomiał. Splecione w mocnym uścisku ręce otoczył srebrny promień, wzdłuż którego w stronę Nathaniela spływały falujące impulsy. Trwało to kilka minut. Po tym czasie Karim upadł sztywno na ziemię.

Nathaniel potrząsnął głową. Odetchnął. Energia życiowa, odebrana mężczyźnie, sprawiła, że odzyskał siłę i witalność, a gorączka nieco spadła. Powoli, ostrożnie podniósł się i przeciągnął, aż chrupnęły wszystkie kości. Czuł upojenie towarzyszące magii wampirycznej, nie zapomniał jednak o swoich troskach. Musiał dowiedzieć się, czy doprowadził swoją misję do końca, czy Bóg wciąż istnieje.

Spojrzał na Karima. Mężczyzna był nieprzytomny, ale żył. Z czasem jego energia życiowa się zregeneruje, zajmie to dzień albo dwa.

– I tak masz szczęście. Zniszczyłem duszę kobiety. Zaopiekuj się ciałem Isabel i zapewnij godny pochówek, kiedy się obudzisz.

Doskwierał mu chłód, potrzebował ubrania, więc mozolnie ściągnął je z Karima. Koszula była nieco za duża, spodnie pasowały, lekko znoszone sportowe buty również. Bokserki pozostawił właścicielowi.

Spojrzał na Isabel.

– Przepraszam – szepnął.

I pobiegł w kierunku, z którego nadszedł mężczyzna. Myślał już tylko o spotkaniu z Eligosem. Wyłącznie demon mógł udzielić mu odpowiedzi.

Niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Zbliżał się deszcz.

 

***

 

– Przywołałem cię najszybciej jak mogłem, demonie. Obserwowałeś mnie podczas rytuału?

– Tak. Wiele różnych istot zwróciło wtedy uwagę na twoje działania.

– Powiedz zatem… czy udało mi się? Czy formuła zadziałała? Zabiłem Boga?

– Nie. Nic się nie stało. Nie wykroczyłeś poza rzeczywistość. Wiedziałbym. W trakcie rytuału zgromadziła się ogromna ilość energii, zdolna zniszczyć wszechświat, gdyby doszło do implozji, lecz rozproszyła się ona po uniwersum, jako, że nie było na czym jej zogniskować.

– Nie… To niemożliwe!

– To wszystko, co wiem na ten temat.

– A co z Isabel? Czy cierpiała, tak jak mówiłeś?

– Tak, właśnie z powodu męki duszy kobiety wytworzyła się tak wielka moc. Teraz jej anima nie istnieje. Ona już nie cierpi. Wszechświat trwa dalej. O Bogu nic mi nie wiadomo.

– Oszukałeś mnie! Wiedziałeś, że formuła nie działa!

– Nie mogłem tego wiedzieć. Byłeś pierwszym, który spróbował. Przecież wiesz. Przykro mi, Nathanielu Russell.

– Przykro ci? Przecież demony nie są zdolne do odczuwania uczuć! Zwłaszcza takich!

– To prawda. Wiemy jednakże, co to znaczy porażka.

 

***

 

Rozpoczął się dla Nathaniela okres bezsilnej rozpaczy.

Nie miał już żadnej nadziei, na cokolwiek. Upijał się po barach miasteczka, o którym mówił Karim, a które nazywało się Pied Cow, kradł alkohol i pieniądze ze sklepów, spał w lesie lub na parkowych ławkach, wypalał setki papierosów.

Z całych sił starał się zagłuszyć gorycz porażki i poczucia winy. Często myślał o Isabel, kobiecie, dla której był jednocześnie kochankiem i oprawcą. Żałował, że zaślepiła go nienawiść i rutyna pewności, gdyż dopiero teraz uświadomił sobie, że Bóg mógł przecież w ogóle nie istnieć. Gardził sobą i nie był w stanie pogodzić się z wyrządzonymi okropieństwami.

Oprócz tego nie obchodziło go już nic; nastał czas udręki.

 

***

 

I złożyło się tak, że po kilkunastu dniach pijackiej szamotaniny Nathaniel wstąpił do świątyni.

Traf chciał, że był to katolicki kościół. Wyglądało, że msza właśnie się skończyła bowiem spora grupa ludzi wypływała przez główne wejście. Mijając go, spoglądali nań uważnie, a patrząc nie mogli dostrzec tragedii tego człowieka, jego żalu i grzechu, zbrodni, której się dopuścił, próbując popełnić inną; widzieli więc wyłącznie jego brudną, obdartą i śmierdzącą alkoholem powierzchowność, i gardzili nim. Butelka wódki, opróżniona do połowy, którą trzymał w ręku, ich opinii nie poprawiała. Szemrano, dochodziły go słowa i zdania w rodzaju „Nieudacznik”, „Pijak”, „Przegrał swoje życie”, „Po co tacy ludzie się rodzili?”.

Nathaniel nie zwracał uwagi na te głosy, od czasu do czasu popijając z butelki, i zmierzał nieco zamaszystym krokiem w stronę budynku.

Jedna z kobiet, starawa już, otyła i lekko pomarszczona, zagrodziła mu drogę z marsową miną.

– Chcesz wejść w takim stanie do świętego miejsca? Chcesz obrazić Boga?

Nathaniel początkowo nie zwrócił na nią uwagi, dopiero po chwili jego oczy napotkały gniewne spojrzenie staruszki.

– Chciałem go zabić – wykrztusił bełkotliwie. – Boga. Chciałem zabić Boga. Nie zasłużył na istnienie. Ale, cholera, on chyba nie istnieje. Wszystko marność. Wszystko.

Zaszlochał sucho. Kiedy się opanował, kobiety już przed nim nie było; odwrócił się i zobaczył, że tamta pośpiesznie próbuje dogonić ludzi, od których się odłączyła. Nathaniel wzruszył ramionami i wszedł do świątyni.

Kościół był dużym budynkiem o przestronnym wnętrzu, dość skromnie urządzonym. Wypełniały go malowidła różnej jakości i szereg ascetycznych, drewnianych ław. Jedynym wyjątkiem był złocony ołtarz, na który przez malutkie okienko padało światło dnia. W centralnym punkcie znajdował się przybity do krzyża Jezus, patrzący na Nathaniela nieco obojętnym i znużonym wzrokiem.

Mężczyzna zajął miejsce w jednej z tylnych naw, w mroku naprzeciw ołtarza. Wyciągnął butelkę w stronę figury Zbawiciela i powiedział:

– Twoje zdrowie.

Wódka paliła, odkaszlnął.

Myślał, że jest sam, lecz okazało się, że jakaś przygarbiona staruszka o dobrotliwej twarzy wraz z drobnym, kilkuletnim chłopcem zamarudzili w jednej z bocznych kaplic. Nie dostrzegli Nathaniela, skrytego w cieniu.

– Babciu – odezwał się nieśmiało chłopiec – a gdzie jest ten Bóg?

– Tutaj, wnusiu – odpowiedziała kobieta, kładąc mu rękę na piersi. – W sercu. Bóg jest w tobie.

Chłopiec uśmiechnął się, tak jak uśmiechają się tylko dzieci potraktowane poważnie przez dorosłych. Po chwili wyszli z kościoła.

Kobieta nie miała pojęcia, że jej słowa, oprócz chłopca, wywarły wpływ na kogoś jeszcze. Niedostrzeżony Nathaniel siedział z półotwartymi ustami, oniemiały od nadzwyczajnej myśli, która zaświtała mu w głowie.

Po chwili on również opuścił świątynię, zostawiając butelkę wódki na ławce.

 

***

 

– Więc to tak… – mówił do siebie, nie bacząc na przechodzących ludzi ani nawet na to, gdzie idzie. – To takie oczywiste. Nie może być inaczej! A ja szukałem wszędzie. Nawet poza rzeczywistością! Pod latarnią w istocie najciemniej. Dobrze się ukrył. Ale teraz już wiem. Wiem, gdzie jest – zaśmiał się chrapliwie i zawołał na cały głos – Bóg jest we mnie! We mnie! Znalazłem. Znalazłem. I po co się tak chował?

Jeżeli Nathaniel podświadomie wyczuwał absurdalność i nielogiczność swoich słów, to nie chciał bądź nie potrafił już tego dostrzec; zbyt wielka była jego desperacja i potrzeba znalezienia jakiegokolwiek pocieszenia, choćby najbardziej nonsensownego.

– W takim razie – ciągnął – jeżeli chcę zabić Boga, należy zabić siebie. Sprytnie to obmyślił, ten stwórca. Samobójstwo – bogobójstwo. Samobójstwo! Wszystko buntuje się przeciw zabiciu samego siebie, wszystkie komórki ciała, wszelka instynktowna ludzka wola istnienia, nie wspominając o religiach i społeczeństwach. Każda istota chce żyć. A więc jestże samobójstwo najwyższą wolnością? Buntem przeciw wszystkiemu, wszystkim prawom boskim i naturalnym, wszystkim niedorzecznym ludziom, tak zawzięcie wierzącym w wartość swej egzystencji, walczącym za wszelką cenę o swoje życie, chcącym trwać jeszcze miesiąc, tydzień, dzień… Ludzie dostrzegają tak mało, tak mało myślą.

Zaśmiał się.

– Głupcy! Samobójstwo to wolność absolutna, to finalna destrukcja boskości! A być może i koniec udręki…

Przejęty wagą swojego odkrycia, omal nie wpadł na stojącego przed nim człowieka. W zamyśleniu, powoli otaksował wzrokiem osobę około pięćdziesięcioletniego, korpulentnego mężczyzny o ogorzałej twarzy, przyglądającego mu się z mieszaniną odrazy i niechęci.

Dopiero po chwili Nathaniel zwrócił uwagę na policyjny mundur. I pistolet, luźno tkwiący w kaburze.

– A więc policjant – powiedział wolno. – Stary i gruby. Czego chcesz, stary i gruby policjancie?

Funkcjonariusz nie przejął się zniewagą od tego podpitego, a może i szalonego ludzkiego wraku. Nie pierwsza i nie ostatnia.

– Zakłócasz spokój, chłopcze. Łazisz, gadasz do siebie, wrzeszczysz. Straszysz przechodniów. Uspokój się, albo będę zmuszony zabrać cię na posterunek.

Nathaniel nachmurzył się.

– Po cóż miałbym iść na posterunek? Czy nie rozumiesz, człowiecze? Mam do wykonania wielkie zadanie. Coś, co przekracza wszelkie twoje wyobrażenia.

Tamten parsknął.

– Ty? A jakież to wielkie zadanie masz do wykonania, jeśli można wiedzieć?

– Boga zabić, nędzę ludzką pomścić.

I nim policjant zdążył zareagować, Nathaniel z całej siły grzmotnął go pięścią w twarz; w normalnych warunkach ten wychudzony – przecież w ostatnich dniach żywił się głównie alkoholem – i nędzny człowieczek nie miałby szans z nieco podstarzałym, ale wciąż krzepkim mężczyzną; jednak zaskoczenie połączone z determinacją i siłą, jaką Nathaniel włożył w cios sprawiły, że policjant przewrócił się jak długi.

Nathaniel podbiegł i kopnął tamtego w szczękę, po czym wyrwał z kabury jego broń i błyskawicznie odbezpieczył.

– Co robisz, wariacie? – wyrwało się z zakrwawionych ust policjanta. – Mam żonę i dzieci – dodał ciszej, z nutą błagania.

Nathaniel roześmiał się głośno i obłąkańczo.

– Mówiłem ci, stary policjancie, lecz ty mi nie uwierzyłeś. Dlaczego ludzie nigdy nie słuchają uważnie, z namysłem? Mam wielkie zadanie! Zabiję Boga i będziesz tego świadkiem. To zaszczyt dla ciebie. Oto nadszedł czas.

Przystawił sobie pistolet do głowy.

– Przestań, opętańcze! – wrzasnął policjant bezradnie, wciąż leżąc.

– Zaprawdę powiadam ci, jeszcze dzisiaj przestaniesz istnieć wraz ze mną. Wykonało się – rzekł w uniesieniu Nathaniel, a te słowa były skierowane już wyłącznie do niego.

Zamknął oczy. Uśmiechnął się.

I pociągnął za spust.

 

***

 

Tak kończy się historia szaleńca, który zapragnął zabić Boga.

Radować się wszelako należy nad jego losem, nie smucić.

Nathaniel Russell ostatecznie stał się wyzwolony.

Koniec

Komentarze

Pierwsze spostrzeżenie przed dokładną lekturą: oryginalna metoda zapisu dialogu, radziłbym zmienić.

Zmieniło podczas wklejania z OpenOffice. Poprawione. Miłej lektury.

 

Widać "na wejsćiu", że tekst jest niedoszlifowany. 

" Leżąca pośrodku wpisanego w okrąg heptagramu księga w ułamku sekundy zajęła się ogniem, oświetlając sporo pomieszczenie, którego jedynym elementem wystroju było stojące pod ścianą stare biurko, zawalone stosem ksiąg, i krzesło. "

W pomieszczeniu znjdowały się dwa elementy - biurko i krzesło.  O tym informuje nas pierwsze zdanie.

A więc - " Leżąca pośrodku wpisanego w okrąg heptagramu księga w ułamku sekundy zajęła się ogniem, oświetlając sporo pomieszczenie, którego jedynymi elementam wystroju były stojące pod ścianą stare biurko, zawalone stosem ksiąg, i krzesło. "

A co oznaczją ciemne, okrągłe punkty, początkujące zapis dialogów?  To oznaczenie wahadla Foucalta?

Pozdrowienia.

Wahadła Foucaulta poprawione, zauważyłem błąd już po dodaniu tekstu. Fragment również poprawiłem, mimo że nie uważam moje wersji za zapis całkowicie niepoprawny.

Jakkolwiek, był zbyt wyczerpany by się poruszyć i nie miał co do tego wątpliwości. - być może się mylę, ale w tym zdaniu czegoś brakuje albo "jakkolwiek" zostało niewłaściwie użyte.

Ogólnie to tekst wciągający. Jestem co prawda raczej nowym użytkownikiem, więc moja opinia może być niewiele warta, ale, jak dla mnie, świetne opowiadanie.

Cześc mam kilka pytań i uwag;

Co z demonem? czemu niczego nie chciał w zamian? Zawsze demony czegoś chcą. Tak mi sie wydaje.

Po drugi, jak Nathaniel spotyka Karima ten mówi, ze mieszka w mioateczku oddalonym o dwa kilometry, po czym mówi, ze to kawał drogi.

Całkiem przyjemny tekst. Ciekawa fabula i rozwiązania. Masz 5 z mojej strony.

pozdrawiam

O właśnie. CzubekxD przypomniał mi o jeszcze jednej rzeczy. Tak mnie trochę zaniepokoiło, kiedy Nathaniel stwierdzi, że może Bóg nie istnieje. Z pierwszej rozmowy z demonem wywnioskowałem, że ów nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Chociaż z drugiej strony, był też pewien, że zna sposób na Jego zabicie, sam już nie wiem...

@Kael z demonem nie byłbym taki pewien, one zawsze kręcą. Mógł nie wiedzieć co z Bogiem i czy rytuałał zadziała. 

Sam rytuał mógł sie nie powieść, a bohater po prostu sfiksował.

@ Kael Gorann

1. "Jakkolwiek" w tym miejscu odnosi się do niepokoju Nathaniela, jego potrzeby spotkania z demonem i upewnienia się o swoim powodzeniu oraz niemożności, by to uczynić. Jakkolwiek (by chciał), nie mógł się ruszyć.

2. Nathanielowi przychodzi na myśl, że Bóg może w ogóle nie istnieć, bowiem jego jedyna nadzieja na zabicie Stwórcy zawiodła. Jest w ropaczy, desperacji, jest bliski obłędu. W istocie, całe życie był przekonany o istnieniu Boga. Być może nie podkreśliłem tego wystarczająco wyraźnie.

 @ CzubekxD

1. To zależy od ujęcia. W tej części demonologii, z którą zapoznałem się podczas przygotowań do pisania, samo przywołanie demona pozwalało objąć nad nim władzę, czasem potrzebne były do tego jakieś symbole, pierścienie, pieczęci. U mnie za ów symbol uznać można heptagram na podłodze. A czy demon kłamał i czy bohater nie był szalony od samego początku, to kwestia interpretacji.

2. Ogólnie rzecz biorąc, dwa kilometry to faktycznie nie jest duża odległość. Jednak przejście ich z człowiekiem będącym na skraju wyczerpania, i to jeszcze przez las, czyni z tego dwukilometrowego odcinka naprawdę ciężką ekspedycję.

 

Dziękuję za Wasze uwagi i opinie! 

Wciąż mam wątpliwości co do tego "jakkolwiek". Brakuje mi właśnie takiego "by chciał." Może ktoś bardziej obeznany  by rozwiał wątpliwości...

jakkolwiek
1. zaimek zastępujący wyrażenia: jakoś, w jakiś sposób, byle jak, bez względu na to, jak
Jakkolwiek postąpisz, pomyśl przedtem o przyszłości.
Zrób to jakkolwiek.
2. wyraz zastępujący spójniki: chociaż, mimo że
Jakkolwiek zawinił, nie sądź go zbyt surowo.
Jakkolwiek nie miał ujmującej powierzchowności, był powszechnie lubiany.

--------------------------

Demon. On zna odpowiedź. Muszę znowu go przywołać.
Jakkolwiek, był zbyt wyczerpany by się poruszyć i nie miał co do tego wątpliwości.
Łatwo powiedzieć, pomyślał z goryczą, zanim raz jeszcze pogrążył się w pustce niepamięci.

Jesteś przekonany, Autorze, że to właściwe użycie spornego zaimka?

Radować się czym lub z czego.

Mocno rozbudowana, a przez to rozwodniona historia. Kwestię, czy pretensje do Boga miał Nathaniel uzasadnione, czy nie, pomijam jako zależną od własnych poglądów każdego z czytelników.

Zaczyna się ciekawie, potem opowiadanie przeradza się w sentymentalno - ckliwą sztampę. Przegadana, a nawet rozwlekła historia.

Zdecydowanie za dużo zaimków. 

Pozdrówko. 

3/6  

@ AdamKB

1. "Jakkolwiek" jest zatem w porządku, chociaż bardziej pasowałoby "bez względu na to".

2. "Radować się" - w istocie, celna uwaga.

3. Pretensje do Boga były uzasadnione w mniemaniu Nathaniela. Po trosze był N. szaleńcem, a o złym demiurgu można poczytać w tekstach o manichejczykach, u Ciorana lub Herve Rousseau. Wątpię, by wielu czytelników podzielało pogląd (i szaleństwo) Nathaniela.

 

@ RogerRedeye

1. Założeniem opowiadania było ukazanie beznadziejności ludzkich działań i rozpaczy egzystencji. Oczywiście można uznać to również za "sentymentalno - ckliwą sztampę".

2. Rzeczywiście, przesadziłem z zaimkami.

Pozdrawiam i dziękuję za Wasze opinie!

Mylnie odczytałeś jedno ze znaczeń. Nie: bez względu na to, lecz bez względu na to, jak. Podstaw po kolei "zamienniki" do zdania... Albo dopisz kilka słów między spójnikiem a przecinkiem...

A tak przy okazji: bardzo często nie chodzi o formalną poprawność, ale o pierwsze wrażenie, jakie odnosi czytelnik, natykając się na słowo, użyte w znaczeniu, w jakim rzadko się go stosuje. Oraz o "zgranie" z kontekstem.

Moim zdaniem tekst dobry, wciąga, ma drugie dno. Były potknięcia natury technicznej, pewne niejasności logiczne, ale w ostatecznym rozrachunku opowiadanie przyjemne w odbiorze.

Odnośnie sprawy "darmowej" pracy demona, to on jednak dostał zapłatę. Opierając się na zasadach religii katolickiej, Natachaniel, (SPOILER!) jako morderca, niszczyciel animy i samobójca, ma szanse na trefienie do piekła. Problematyczna jest niepoczytalność głównego bohatera, ale jego dusza może wpaść w łapy Złego.

Pozdrawiam.

@Kalep  W tym wypadku chodziło mi o jakies wymierne korzyści dla demona. Nie wiem może słodki kotek chodziaż, co by go na ruszt mógł wrzucić ;) Ale ten spór pozostawymy demonologom.

Nie dałam rady się "wgłąbić". Może innego dnia.

Nowa Fantastyka