- Opowiadanie: sid12 - Inna Rzeczywistość

Inna Rzeczywistość

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Inna Rzeczywistość

SID

"INNA RZECZYWISTOŚĆ"

 

 

"Będąc tam, czułem strach i przenikliwe przerażenie, które mroziło krew w żyłach. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, gdzie się znajduję: w wyludnionym i być może nawiedzonym mieście. Jakim mieście? Nie mam pojęcia, ale wiem, że nie jestem tu sam. Panuje tu nastrój, którego nie potrafię opisać. Jest tu coś co sprawia wrażenie, że człowiek czuje się obserwowany".

 

 

 

1. Wyjazd

 

Postanowiłem wyrwać się ze szponów szarej codzienności, pomyślałem z pewnego rodzaju dumą (jeśli można to tak nazwać),… należy mi się trochę wolnego – tak powinienem wziąć urlop. To dobrze mi zrobi. Z dystansu spojrzę na niektóre trapiące mnie sprawy. Będę mógł wtedy racjonalnie je skrytykować i łatwiej będzie mi je rozwiązać…

 

Mieszkam na przedmieściach Krakowa, do którego codziennie jeżdżę do pracy. Mam na imię Wiktor i pracuję w drukarni, ale już od jakiegoś czasu trapią mnie drobne problemy. Rodzina, a tak właściwie tylko mój syn – Kamil żyjemy sobie w spokojnej mieścinie – tak jak już wspomniałem, na przedmieściach. Mamy ładny dom niedaleko lasów i pól i dobrze nam z tym. Problemy, które mnie trapią są związane głównie z obowiązkami w rodzinie (sam wychowuję syna. Jego matka zginęła w wypadku samochodowym, kiedy mały miał zaledwie 4 latka. Czasami wracam myślami do tamtego zdarzenia i zastanawiam się co mogło pójść nie tak, co mogło zawieść. Nie potrafię sobie wyobrazić tego, że osoba, którą pokochałem całym swym sercem odeszła. Moja kochana Weronika odeszła. Dlaczego to ona musiała zginąć)…

 

(…szliśmy przez park razem z synem i znad przeciwka nadjeżdżał ciężarowy samochód. Od razu zauważyłem, że kierowca jest nietrzeźwy i jechał bardzo szybko… aż za szybko. Nie sposób było ogarnąć z jaką prędkością i to mnie przeraziło. Moja żona stała w samym polu atakującej ciężarówki. Wiedziałem co się zaraz wydarzy, jeżeli nie zareaguję w porę – zginie. Odłożyłem małego w bezpieczne miejsce i natychmiast krzyknąłem:

 

– Kochanie uważaj!!! Proszę cię – ZEJDŹ Z CHODNIKA!!!

 

I w ułamku sekundy gnałem w jej kierunku… Niestety ciężarówka okazała się za szybka i z całą siłą uderzyła w Weronikę, która natychmiast straciła przytomność. Polała się krew – dużo krwi, po czym Weronika wylądowała kilka metrów dalej koło niebieskiego kontenera na śmieci. Ciężarówka pojechała dalej, tak jakby kierowca w ogóle nie zauważył mojej żony. Bez chwili wahania i na moment zapominając o synu pognałem w kierunku leżącego ciała żony, bezustannie drąc się na całe gardło:

 

– NIEEEEE!!!NIEEEE!!!

 

Po kilku sekundach byłem przy niej i ze zdziwieniem spostrzegłem, że jest przytomna. Mimo, że jej ciało drży i mocno krwawi. Pomyślałem, że być może będzie jeszcze szansa na uratowanie jej życia – na uratowanie naszego życia. Z trudnością spojrzała mi w oczy, które napełniły się łzami, co po chwili udzieliło się mnie.

 

– Kochasz mnie – szepnęła, a jej łzy spływały po policzkach i mieszały się z krwią

 

– Nad życie – powiedziałem nagle i po policzkach spływały mi łzy – nie zostawiaj mnie. Potrzebuję cię.

 

– Zaopiekuj się Kamilkiem – z jej ust wypadły kolejne słowa

 

– Proszę cię nie zostawiaj mnie – wyszlochałem – bez ciebie moje życie nie ma sensu. Jak ja sobie poradzę nie mając ciebie u boku

 

– Poradzisz sobie – Weronika wypowiedział te słowa ze smutkiem – mój kochany, ja wiem, że mnie kochasz i będę wiedziała – te słowa wypowiedziała z trudem – ale widzisz w jakim jestem stanie, jestem teraz na skraju śmierci

 

– Proszę cię, nie mów tak – błagałem przez gęsto płynące łzy – jestem taki bezsilny i będę bardziej bezsilny kiedy cię stracę. Nie opuszczaj mnie

 

– Muszę – powiedziała spokojnie – kocham…

 

To było jej ostatnie słowo, słowo które wypowiedziała czując jak dusza ulatuje z jej ciała. Jej głowa obsunęła się na bok i bezwładnie zwisała na moich ramionach. Uniosłem załzawioną twarz w stronę nieba.

 

– Dlaczego jesteś taki okrutny Boże – powiedziałem – dlaczego zabierasz mi moją ukochaną osobę, jedyną osobę, którą pokochałem całym swym sercem.

 

Po tych słowach przytuliłem twarz do jej piersi i zaniosłem się histerycznym płaczem. Płakałem tak długo, dopóki nie poczułem na ramieniu dłoni mojego synka.

 

– Tatku, co sie stajo? – spytał maluch i spojrzał na martwe ciało matki

 

Na jego jasnej twarzyczce pojawił się wyraz smutku.

 

– Co sie stajo mamie?

 

Nie ukrywałem przed synem nic i natychmiast odpowiedziałem na jego pytanie.

 

– Mamusia odeszła, kochanie

 

Kamilek natychmiast zaniósł się płaczem przytulając się do mnie. Słyszałem zawodzący płacz synka, mocno przytulonego do mojego ramienia. Tłum gapiów zebrał się wokoło i z fascynacją przyglądał się sytuacji. Po chwili pewien młody mężczyzna spytał mnie łagodnie, czy może mi w czymś pomóc.

 

– Wynocha stąd! – krzyknąłem w jego kierunku drżącym głosem spoglądając na niego przez załzawioną twarz – wynoście się wszyscy. Widzieliście co się wydarzyło, a teraz wynocha. Słyszeliście – wynocha

 

Po tych słowach ponownie zaniosłem się płaczem przytulając do siebie mocno własnego syna i ciało żony…)

 

– Tak było – powiedziałem do siebie ze smutkiem, siedząc przy biurku i przeglądając różne dokumenty – tak było

 

Spojrzałem w okno i pomyślałem, że najlepiej byłoby gdybym gdzieś pojechał – na przykład… w góry (chociaż na kilka dni). Tak podejrzewam, że mógłbym lepiej wypocząć. Przesunąłem wzrokiem po pokoju. Sądząc po jego stanie mogę łatwo określić, że panuje w nim potworny bałagan – od jakiegoś czasu tu nie sprzątałem. W sumie to nie dałbym rady ze względu na obraz żony w mojej głowie – jej strata odcisnęła na mojej duszy duży ślad smutku ( mimo, że od śmierci Weroniki minęły dopiero dwa lata), ale to nie pozostawia wątpliwości, że ostatnio gdzieś trudno mi się pozbierać. Dlatego ten wyjazd w góry może być dobrym pomysłem, nawet bardzo dobrym.

 

Tylko co z Kamilkiem? Pomyślałem. Co zrobić z moim synkiem, kiedy wyjadę w góry?

 

Dłuższą chwilę zastanawiałem się nad tymi pytaniami i doszedłem do wniosku, że na czas mojego pobytu w górach Kamilek zostanie u babci. Tak – to dobry pomysł, zawiozę go do babci, pomyślałem, jeszcze dziś, a jutro wyjeżdżam w góry.

 

Po kilku minutach wyszedłem z gabinetu (o ile w ogóle można ten pokój tak nazwać) i udałem się do pokoju gościnnego, w którym Kamilek oglądał bajki w TV. Spojrzałem na niego z troską, osobę zapatrzoną w pudło z obrazkami i rzekłem:

 

– Co oglądasz synku?

 

Kamilek odwrócił głowę.

 

– Dzonego Blawo – rzekł po chwili i szeroko się uśmiechnął

 

Spojrzałem mu głęboko w oczy i kontynuowałem rozmowę:

 

– Nie chciałbyś jechać do babci na kilka dni?

 

Kamilek uśmiechnął się jeszcze szerzej nie odrywając ode mnie wzroku.

 

– Tak… ce. Hula jade do babci! – wykrzyknął z radością – kiedy pojade

 

– Dzisiaj – powtórzyłem – leć do pokoju i wyciągnij walizkę.

 

Kamilek zeskoczył z fotela i potruchtał do swojego pokoju, a ja po kilku sekundach ruszyłem za nim…

 

Znalazłem się po chwili w niedużym pokoju gdzie wszystkie ściany były pomalowane na zielono. Kamilek stał przy swojej sosnowej szafie i nie bardzo wiedział co ma zrobić. Na ten widok żal mi się go trochę zrobiło. Synek spojrzał na mnie swoimi szarymi oczami. Od razu spostrzegłem, że pogubił się we własnym pokoju – i to mnie trochę zaniepokoiło. Chcąc ułatwić mu orientację rzekłem:

 

– Kochanie… twoja ciemna walizka leży w szafie

 

Kamilek spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Po chwili odwrócił głowę i podszedł do szafy, bez namysłu ją otwierając. Przyglądałem mu się z ojcowską cierpliwością o niczym nie myśląc. Kamilek wyciągnął walizkę z szafy i położył na łóżku. Zbliżyłem się do niego i pomogłem mu ją otworzyć.

 

– Tu w półce masz ubranka – rzekłem do niego przerywając zalegającą w pokoju ciszę wskazując na kredens obok łóżka – wyciągnij sobie dwie pary majteczek, jakieś spodenki, koszulkę…

 

– Wiem tatku – przerwał mi i po raz kolejny się uśmiechnął.

 

Podszedł do kredensu i wyciągnął to co mu kazałem.

 

– A stalpetki? – zapytał

 

Obrzuciłem go uśmiechem.

 

– Jesteś bystry chłopcze. Weź dwie pary – nie zaszkodzi jak się lepiej zabezpieczysz. W każdej chwili mogą ci się przydać

 

Kiedy spakowaliśmy ubranka, Kamilek podbiegł do półki, w której trzymał swoje ulubione zabawki. Przyglądałem mu się z uwagą jak je wyciągał… bąka, jakieś klocki, kilka małych samochodzików i maskotkę, do której mocno się przywiązał. Był to brązowy miś, z którym nie rozstawał się w ogóle od śmierci matki.

 

Po chwili podszedł i położył wszystkie zabawki obok mnie. Ja umieściłem je w walizce i spytałem:

 

– To wszystko?

 

Kamilek uśmiechnął się i rzekł:

 

– Tak tatku

 

Bez słowa zamknąłem walizkę i położyłem ją na ziemi spoglądając na synka, który także mnie się przyglądał. Na jego twarzy gościł promienny uśmiech. Postanowiłem wziąć walizkę, kiedy mały się odezwał:

 

– Ja chcę wziąć

 

Spojrzałem na niego pytająco, ale także po chwili rzekłem:

 

– Jeżeli uniesiesz

 

– Uniose

 

– W takim razie ja idę do kuchni

 

Synek spojrzał na mnie.

 

– Dobze – rzekł – ja zaraz psyjde

 

Wyszedłem z pokoju syna i udałem się do kuchni. Chciałem napić się zimnego piwka, dlatego też wyciągnąłem puszkę z lodówki pośpiesznie ją otwierając – tak jakby zależało to od mojego życia.

 

Ucieszyłem się, kiedy piwko schłodziło moje spragnione gardło. Na tą chwilę przestałem myśleć o Weronice, o rozterkach i o problemach w pracy. Zapomniałem także (tylko na chwilę) o wyjeździe w góry i o Kamilku, który będzie jeszcze dzisiaj spał u babci, kiedy ja będę siedział w górach i rozkoszował się tamtejszym świeżym powietrzem. Zapomniałem ogólnie o wszystkim, kiedy mój organizm wchłaniał ostatnie łyki chłodnego piwka. Myślałem, że to będzie koniec z wszystkimi problemami. Koniec z pustką w rodzinie po stracie ukochanej żony… Moje myśli okazały się błędne i zaraz po tym kiedy puszka była pusta powróciły rozterki i wszystko co trapi mnie od ostatnich miesięcy. Wiedziałem, że marzenia i inne pozytywne przemyślenia nie znajdą już miejsca w moim życiu. Odkładając puszkę na stół kątem oka dostrzegłem, że Kamilek stoi w wejściu do kuchni ze swoją walizką przy prawej nodze. Nic przed nim nie ukrywałem. Odwróciłem głowę i moje oczy natychmiast napełniły się łzami. Kamilek podszedł do mnie i rzekł:

 

– Tatku nie płacz

 

Uklęknąłem.

 

– Nie potrafię – powiedziałem drżącym głosem, kiedy po moich policzkach spływały łzy – nie potrafię tak żyć bez mamusi. Nie potrafię

 

Synek przytulił się do mnie.

 

– Kocham cię tatku – orzekł swoim delikatnym głosem – jesteś jedyną osobą, która pozostała w moim życiu, i którą kocham tak samo mocno jak mamusie. Tylko mamusi już nie ma. Jedynie ty mi pozostałeś – po tych słowach zaniósł się płaczem

 

Dobrze, że cenisz miłość, pomyślałem w duchu, takiego cię kocham

 

– Jak będę cię zawoził do babci to po drodze wstąpimy do mamusi na cmentarz

 

Kamilek spojrzał na mnie swoją załzawioną twarzą. Milczał, jednak nie trwało to długo.

 

– Dobrze… – powiedział wreszcie – chodźmy już

 

Wstałem z klęczek i w milczeniu wyszliśmy z kuchni. Udaliśmy się na ganek (milcząc), po czym pomogłem Kamilkowi zawiązać buciki. Po chwili wyszliśmy na podwórko (wciąż milcząc), które było skąpane w promieniach słońca. Skierowałem swe kroki do naszego samochodu – srebrnego BMW, który stał na podjeździe. Po chwili usytuowałem Kamilka w foteliku, który znajdował się na tylnym siedzeniu, a jego ciemną walizkę umieściłem w bagażniku, po czym sam udałem się na swoje miejsce przy kierownicy. Głęboko westchnąłem zapalając w między czasie samochód. Pomyślałem ponownie o Weronice i moją duszę ponownie ścisnął smutek. Usłyszałem nawet, że Kamilek cicho popłakuje na swoim foteliku, ale nie miałem zamiaru mu przerywać. Niech się wypłacze – ma do tego prawo. Ostrożnie wycofałem samochód na ulicę i skręciłem w lewo na trasę, która miała nas poprowadzić do babci Kamilka. Wcześniej jednak mieliśmy zamiar zatrzymać się na kilka minut na cmentarzu.

 

Na skrzyżowaniu skręciłem w lewo i dalej droga była bardzo prosta. Pomyślałem sobie dlaczego akurat muszę jechać w góry, a nie na przykład nad morze, czy choćby na jakieś pole namiotowe. Z drugiej jednak strony nie ma to chyba takiego znaczenia.

 

– Tatku? – usłyszałem za plecami

 

Nie odwracając głowy odpowiedziałem.

 

– Tak synku?

 

Chwila ciszy – potem głos Kamilka odezwał się ponownie:

 

– Cemu jade do babci?

 

Nie zastanawiając się nad odpowiedzią rzekłem od razu:

 

– Muszę wyjechać na kilka dni. Ostatnio w pracy mam drobne problemy, które pojawiły się znikąd. Dlatego uważam, że te kilka dni dobrze mi zrobią. Będę mógł wtedy lepiej spojrzeć na moje rozterki

 

– Aha – rzekł Kamilek i to było wszystko co miał do powiedzenia w tym temacie – rozumiem

 

Nie byłbym pewien, czy rozumiesz, pomyślałem, i czy kiedykolwiek zrozumiesz. Po chwili skręciłem na niewielki podjazd po prawej stronie i zaparkowałem samochód pod dużym dębem. Po raz drugi westchnąłem. Podszedłem do drzwi, przy których siedział Kamilek i spokojnie je otworzyłem. Syn spojrzał na mnie, ale nic nie mówił. Od razu wiedział, że dojechaliśmy na miejsce. Pomogłem mu wyjść z fotelika wcześniej odpinając pasy bezpieczeństwa. Po chwili znaleźliśmy się przy bramie wejściowej spoglądając ze smutkiem na wszystkie groby. Kamilkowi udzielił się nastrój tego miejsca i ponownie wybuchnął płaczem. Kiedy staniemy nad grobem Weroniki z pewnością uronimy więcej łez. Synek złapał mnie za rękę i lekko pociągnął w kierunku cmentarza. Przekroczyliśmy bramę i teraz już powolnym krokiem szliśmy między grobami. Po krótkiej chwili skręciliśmy w alejkę po prawej stronie. Kamilek wzmocnił uścisk i wyszeptał:

 

– Gdzie mamusia lezy?

 

Spojrzałem w jego oczy, które zdążyły wyschnąć już od łez. Ojcowskim, ciepłym tonem rzekłem wskazując na ostatni grób w alejce znajdujący się po lewej stronie:

 

– Tam

 

Mały potruchtał szybciej w jego kierunku i usiadł na ławce z dłońmi na kolanach. Spoglądał na grób. Po chwili do niego dołączyłem i w skupieniu odmówiłem modlitwę. Nie wiedziałem potem co się wydarzyło? Zacząłem mówić na głos w stronę grobu. Na początku syn obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, ale także podjął rozmowę z milczącym grobem.

 

– Kochanie – rzekłem – mówiłaś mi przed śmiercią, że sobie poradzę. Że będę w stanie się pozbierać. W pewnym sensie miałaś rację, ale bez ciebie nie mam po co żyć. Bez przerwy o tobie myślę, śnisz mi się po nocach, a w dodatku mam wrażenie, że tracę pracę. To wszystko przez to, że odeszłaś, chociaż nie powinnaś umierać w tak młodym wieku. Ja z Kamilkiem staramy się jakoś pogodzić z twoją śmiercią, ale beznadziejnie nam to wychodzi

 

– Mamusiu – dorzucił Kamilek i zaniósł się głośnym płaczem

 

Spojrzałem na niego z oczami pełnymi łez.

 

– Dałbym wszystko, żeby cię chociaż przytulić i żebyś ty także nas przytuliła. Chociaż na krótką chwilę…

 

Po tych słowach także się rozpłakałem zakrywając twarz rękoma. Po chwili synek się do mnie przytulił cały czas płacząc, ale już trochę ciszej. Siedzieliśmy tak przytuleni do siebie kilka minut, po czym synek podniósł załzawioną twarz i łamiącym głosem rzekł:

 

– Musimy już jechać – spojrzał na grób matki i dokończył słowami – kocham cię mamusiu i zawsze będę cię kochał

 

Skinąłem głową i podnieśliśmy się z ławki. Odchodząc od grobu przelotnie przesunąłem wzrokiem po marmurowej tabliczce, na której były wyryte informacje o mojej żonie:

 

Ś.P

WERONIKA LISOWSKA – MARSKA

 

ŻYŁA LAT 26

UMARŁA MŁODO, ALE TRAGICZNIE

+POKÓJ JEJ DUSZY+

 

*UR. 26.05.1966.R

 

+ZM. 18.07.1992.R

 

+PROSI O MODLITWĘ+

 

 

– Zawsze się o ciebie modlę, kochanie – dodałem na koniec – i zawsze będę cię wspominał

 

Po tych słowach wyszliśmy z cmentarza. Ponownie umieściłem Kamilka w foteliku na tylnym siedzeniu, kiedy on spojrzał mi w oczy.

 

– Ty ciągle płaczesz, tatku – rzekł nagle – nie płacz już, bo robi mi się smutno

 

Pierwszy raz w życiu posłuchałem własnego syna i pozbierałem się w sobie.

 

– Dobrze Kamilku – stwierdziłem – przestanę… przynajmniej się postaram

 

Po tych słowach wytarłem ostatnie łzy z twarzy rękawem i zamknąłem drzwi samochodu. Usiadłem za kierownicą, bez słowa zapaliłem silnik samochodu i ruszyłem z miejsca. Przez dłuższą chwilę panowała grobowa cisza, kiedy nagle Kamilek się odezwał.

 

– Jak sie czujesz, tatku?

 

Nie odwracając głowy odpowiedziałem:

 

– Jakoś się trzymam synku

 

I znowu cisza, która większość czasu zalegała w samochodzie. Tak – to prawda. Zalegała już do końca wycieczki. Wjechałem na spore podwórko (brama na szczęście była otwarta) i zgasiłem silnik samochodu. Przez dłuższą chwilę siedziałem bez ruchu. Po kilku minutach synek odezwał się znowu:

 

– Tatku?

 

– Tak… już jesteśmy na miejscu – rzekłem natychmiast – tylko się chwilę zamyśliłem – tu przerwałem, ale po chwili dokończyłem swoją myśl słowami – wysiadka

 

Kamilek zaczął się szarpać z pasami fotelika. Widocznie sam chciał je odpiąć, ale nie bardzo wiedział jak. Wyszedłem z samochodu i otworzyłem drzwi po jego stronie.

 

– Daj to bohaterze – orzekłem – pomogę ci

 

Synek posłał mi nieśmiały uśmiech i po chwili był już wolny.

 

– Dziękuję

 

Po kilku sekundach wygramolił się z samochodu, a ja w między czasie wyciągałem jego walizkę z bagażnika. Spojrzeliśmy sobie w oczy i ruszyliśmy w kierunku drzwi wejściowych. Nawet do nich nie doszliśmy, a babcia zdążyła już je otworzyć. Rozpostarła ramiona niczym ptak swoje skrzydła i zaczęła w kółko powtarzać jedno słowo:

 

– Wnuczuś, wnuczuś…

 

Zbliżyliśmy się do drzwi i Kamilek przytulił się do babci, która posłała mi troskliwe spojrzenie.

 

– Jesteś blady synu – rzekła niemal od razu – możesz jesteś chory

 

– Nie… nie jestem chory, mamo – odrzekłem zdobywając się na uśmiech – to tylko przemęczenie. Chce się gdzieś urwać, wyjechać na kilka dni, żeby wypocząć.

 

Babcia mi nie przerywała. Pozwoliła mi mówić.

 

– Dlatego przywiozłem ci Kamilka na kilka dni – dodałem – zostanie tu tak długo, dopóki nie wrócę. A nie potrafię tego powiedzieć ile mnie nie będzie.

 

Babcia kiwała głową, a Kamilek spojrzał mi w oczy.

 

– Przytul tatusia na pożegnanie – powiedziałem w jego kierunku

 

Synek mocno mnie uścisnął i wyszeptał mi do ucha:

 

– Jak długo cię nie będzie?

 

Ująłem jego główkę i odpowiedziałem:

 

– Nie potrafię ci powiedzieć, kiedy wrócę. Muszę sobie przemyśleć kilka spraw, a za ten czas pomieszkasz troszkę u babci

 

Kamilek mało się nie rozpłakał.

 

– Proszę cię nie płacz już dzisiaj

 

Jednak to nie pomogło. Po raz n-ty synek zaniósł się dzisiaj płaczem, tak jakby miał wrażenie, że jak stracił matkę to ojca też już nie zobaczy.

 

– Proszę cię mamo, żebyś go dzisiaj już nie smuciła – skierowałem te słowa w jej kierunku – za dużo dzisiaj przeszedł

 

– Dobrze synku – orzekła – jedź już i szybko wracaj

 

Ucałowałem syna w czoło.

 

– Niedługo wrócę – i tak odszedłem w stronę samochodu

 

Wsiadłem do niego i bez słowa uruchomiłem silnik. Spojrzałem przed siebie i dostrzegłem płaczącego syna i obejmującą go babcię. Pomachałem im na koniec i wycofałem samochód z podjazdu.

 

Podczas powrotu do domu ponownie ogarnęło mnie uczucie smutku i jeszcze coś… Myśl, która pojawiła się w mojej głowie mówiła mi, że syna już nie zobaczę. To wywołało u mnie coś w rodzaju lęku, coś co miało mnie pokierować na złą ścieżkę. Po pół godzinie jazdy wjechałem na podjazd naszego podwórka i zgasiłem silnik. Czułem pustkę i tego się bałem. Wiedziałem, że synek jest teraz w dobrych rękach i nie grozi mu nic strasznego. Właśnie ta ostatnia myśl sprawiła, że poczułem się trochę lepiej. Miałem stuprocentową pewność, że Kamilek jest bezpieczny i to podnosiło mnie na duchu.

 

Wysiadłem z samochodu i bez słowa udałem się do budynku. Dochodziła ósma wieczorem i poczułem się senny. Wziąłem szybki prysznic i padłem wyczerpany na łóżko w sypialni, które całkiem niedawno dzieliłem z Weroniką. Nie miałem siły myśleć i rozpaczać. Natychmiast zasnąłem zapominając o dzisiejszym dniu – kompletnie wymazując go z pamięci…

 

Obudziłem się wypoczęty i pełen sił na nowy dzień. Zerknąłem na zegarek i ze zdziwieniem spostrzegłem, że jest godzina jedenasta.

 

– Boże Przenajświętszy – rzekłem – spałem piętnaście godzin

 

Wstałem i przeciągnąłem się czując jak kości przyjemnie chrupią. Pierwsze co zrobiłem to zaliczyłem poranną toaletę. Po dziesięciu minutach zacząłem sobie szykować jakieś wyrafinowane śniadanie, które po kolejnych dziesięciu minutach pochłonąłem z ogromnym apetytem. Kolejną godzinę poświęciłem na pakowanie się i szykowanie do wyjazdu.

 

Koło godziny pierwszej po południu wyniosłem trzy nieduże walizki na ganek, po czym wróciłem do kuchni, żeby zaliczyć pierwsze zimne piwko – tak na deser. Okazuje się, że miałem szczęście – w lodówce stała ostatnia puszka. Bez namysłu po nią sięgnąłem i otworzyłem szybkim ruchem. Wykonałem kilka dużych haustów i wyrzuciłem pustą puszkę do kosza. Byłem zadowolony z siebie, że ochłodziłem swój spragniony piwka organizm. Lekko potrząsnąłem głową i wyszedłem z kuchni, wcześniej upewniając się czy wszystko powyłączane jest z gniazdek. Okazuje się, że tak. Sprawdziłem to samo w innych pokojach i pomieszczeniach, oraz w moim gabinecie, w którym panuje wieczny burdel. Okazuje się, że wszystko powyłączałem. To tak na wszelki wypadek, pomyślałem, zabezpieczenie się przed burzą jeszcze nikomu nie zaszkodziło. przynajmniej będę miał czyste sumienie, że dom będzie stał. Rozejrzałem się jeszcze uważnie i uznałem, że wszystko już zrobiłem. W takim razie udałem się na ganek. Włożyłem buty, wziąłem w ręce trzy walizki i wyszedłem z budynku zamykając drzwi na cztery spusty. Po chwili ruszyłem do swojego srebrnego BMW i włożyłem dwie większe z trzech walizek do bagażnika. Trzecią mniejszą (podobną bardziej do nesesera) położyłem na siedzeniu pasażera, kiedy siadałem za kierownicą. Głęboko westchnąłem i uruchomiłem silnik. Po krótkiej chwili bez słowa wrzuciłem bieg wsteczny i wycofałem samochód na ulicę. Ruszyłem w trasę…

 

Jechałem długo. Na miejsce dojechałem około godziny siedemnastej. Zaparkowałem samochód na parkingu płacąc za postój, po czym udałem się do rejestracji w celu ulokowania się w jakimś spokojnym miejscu – najlepiej najbliżej gór. Tak – Tatry to piękne góry, ale nie wiedziałem dlaczego chce miejsce najbliżej podnóża gór. Zresztą… czy to takie ważne. Przyjechałem tu po to, żeby wypocząć i przemyśleć kilka spraw.

 

Wszedłem do budynku z rejestracją i podszedłem do niewielkiej drewnianej lady. Mężczyzna za nią siedzący był młody. Uśmiechnął się do mnie i spytał mnie czym może mi służyć.

 

– Chciałbym wynająć jakiś domek… najlepiej blisko podnóża gór – powiedziałem

 

Mężczyzna odwrócił głowę i zaczął grzebać w jakichś kartkach.

 

– Jest taki jeden – rzekł po chwili odwracając głowę – wczoraj się zwolnił

 

Przyjrzałem mu się z uwagą.

 

– Jak go znajdę? – spytałem

 

Mężczyzna uśmiechnął się do mnie po raz drugi.

 

– Nie będzie miał pan problemu – rzekł – domki są ponumerowane i nazwane

 

Uśmiechnąłem się.

 

– A ten mój jak się nazywa? – zadałem kolejne pytanie

 

Mężczyzna odpowiedział od razu:

 

– Domek ma numer 26 i nazywa się Weronika

 

Uderzyło mnie słowo Weronika. Pomyślałem sobie, że to prawdopodobnie jakiś znak. Moja żona umarła w wieku 26 lat i miała na imię Weronika.

 

– Bierze pan? – spytał mężczyzna

 

Spojrzałem mu w oczy i natychmiast odpowiedziałem:

 

– Biorę

 

Mężczyzna wyciągnął jakiś papierek i rzekł:

 

– Proszę tu podpisać

 

Wyżej było napisane drukowanymi literami: WYNAJEM DOMKU. Bez namysłu złożyłem podpis, mężczyzna schował kartkę pod ladę, wręczył mi klucze od domku i powiedział na koniec:

 

– Życzę miłego pobytu

 

Uśmiechnąłem się do niego ponownie i dokończyłem słowami:

 

– Dziękuję

 

Po tych słowach wyszedłem z budynku i udałem się do samochodu. Zapaliłem go i wyjechałem z parkingu. Żwirową drogą pojechałem do Weroniki, śledząc wcześniejsze domki. Z numerem 16 Michał, z numerem 18 Paweł, z numerem 19 Monika, z numerem 23 Karolina, z numerem 25 Karol i zaraz po Karolu domek numer 26 Weronika i bez namysłu zaparkowałem samochód koło niego. Głęboko westchnąłem i wysiadłem. Wyciągnąłem walizki i podszedłem do drzwi wejściowych. Wkładając klucz do zamka usłyszałem głos, który brzmiał :"Przyjdź dzisiaj do mnie". Potem zamilkł. Zastanowiłem się chwilę i pomyślałem, że to widocznie jakieś przesłyszenie. Jednak jakaś część mojej jaźni mówiła mi, że powinienem iść, ponieważ ktoś pragnie się ze mną spotkać. Zignorowałem także i ten głos i wszedłem do domku. Zaraz jak zamknąłem drzwi słowa się powtórzyły: "Przyjdź dzisiaj do mnie". Usiadłem na łóżku i zacząłem ponownie myśleć. Może rzeczywiście ktoś chce się ze mną spotkać?, zapytałem sam siebie w myślach, jeżeli tak to nie wiem nawet gdzie iść, żeby się z nią spotkać – kimkolwiek jest. Idź w góry, podpowiedziała mi jaźń, a wkrótce znajdziesz coś co pozwoli ci się spotkać z tą osobą.

 

– W góry? – spytałem sam siebie… tym razem na głos

 

Tak, w góry, naprowadzała mnie jaźń, najlepiej zaraz. Potem już nic nie było słychać. W mojej głowie zapanowała cisza.

 

Położyłem się na łóżku spoglądając na jasny sufit i zastanawiając nad sensem tych słów. Może rzeczywiście powinienem jeszcze zaraz wyruszyć w te góry, pomyślałem, może naprawdę ktoś potrzebuje się ze mną spotkać i porozmawiać.

 

Myślałem tak pięć minut i podjąłem decyzję… Rozpakuje walizki i wyruszam w drogę. Nie wiem co to może być, pomyślałem ponownie, ale jeżeli się tam nie udam, to nigdy się nie dowiem…

 

Wstałem i zacząłem rozpakowywać walizki, cały czas myśląc nad słowami "Przyjdź do mnie dzisiaj" – czymkolwiek były musiały coś oznaczać… Kiedy skończyłem z walizkami bez namysłu sięgnąłem po klucze od domku i od auta( tymi sprawdzę czy srebrne BMW jest zamknięte i zabezpieczone przed niepowołanymi osobami ). Zamknięte, pomyślałem, dobrze. Wróciłem do drzwi domku i zamknąłem je także. Rozejrzałem się wokoło i ruszyłem przed siebie kierując się w stronę gór jednym z najprostszych szlaków…

 

Do pierwszych niewielkich wzniesień dotarłem bardzo szybko cały czas uważnie stawiając kroki i rozglądając się wokoło. W miarę jak podążałem coraz dalej, wzniesienia się wypiętrzały – to właśnie mnie zaniepokoiło. Przecież jestem dopiero u podnóża gór, a już bez trudu dostrzegam… cóż może ja poszedłem innym szlakiem. Może dlatego te góry stają się coraz większe. Zerknąłem w lewo i zobaczyłem, że podążam prawidłowym szlakiem. Jednak coś tu było nie tak. Coś jest nie tak, powtórzyłem w myślach. Rozejrzałem się już po raz któryś po okolicy i uznałem, że to niemożliwe, żeby góry wypiętrzały się tak szybko. Może jednak zboczyłem ze szlaku i… udałem się w zupełnie innym kierunku. Tatry to nie są strasznie wysokie góry, lecz nastrój, który mi od kilku minut towarzyszy jest jakiś – obcy. Tak – to prawda – obcy i straszny.

 

Nagle – zza niewielkiego wzniesienia wyłoniły się spiczaste wierzchołki gór (z pewnością nie należały do Tatr). Nasze góry nie mają takich spiczastych wzniesień, pomyślałem, dziwne mi się to wydaje – naprawdę dziwne.

 

Mimo wszystko szedłem przed siebie powolnym i rytmicznym krokiem, uważnie fotografując oczami nieznaną mi okolicę. Wyjętą wprost z innego świata. Nagle usłyszałem znowu ten sam głos, tylko teraz rozszyfrowałem, że należy do kobiety. Głos melodyjny i delikatny. Z całą pewnością nie należy do mojej zmarłej żony, pomyślałem, chociaż mógłbym go jej przypisać, ale tego nie zrobię. Nie mogę, nie potrafię…

 

Dotarłem na szczyt wzniesienia i to co ujrzałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Przede mną rozciągał się widok tak fantastyczny, że aż przerażający. Spiczaste wierzchołki były tak wysokie, że nie sposób było określić jak wysoko mogły sięgać. Przeogromne i przepiękne… Nie sposób wyobrazić sobie, co może mnie jeszcze spotkać. Futurystyczne góry wyrastające przed moimi oczyma sprawiały wrażenie niekończących się. W dodatku po mojej lewej i prawej stronie pojawiły się niezwykłe drzewa chyląc się ku mnie. Byłem zachwycony tymi widokami i miałem wrażenie, a raczej byłem pewien, że to wszystko to tylko złudzenie. Że po chwili obudzę się w domu spragniony piwka…

 

 

TAK SIĘ NIE STAŁO

 

Cały czas stałem na niewielkim wzniesieniu otoczony przepięknymi drzewami i spiczastymi górami. Urzeczony tymi zjawiskami nie zauważyłem w oddali błyszczącego fragmentu stali, który świecił swym srebrnym kolorem. Po raz kolejny usłyszałem kobiecy głos. Jestem jedynie płatkiem róży, mówił, starganym przez wiatr. Bez woli życia. Niewolnikiem losu… Potem umilkł.

 

Kiedy zapadła cisza oderwałem wzrok od widoku gór i ujrzałem w oddali srebrny blask czegoś metalowego. Wiedziony ciekawością ruszyłem w jego kierunku.

 

 

2. Tajemnicze przejście

 

Po kilku minutach zbliżyłem się do tego srebrnego światła i dostrzegłem, że jest to furtka. Zdziwiłem się na ten widok i przyjąłem go dosyć chłodno… Przybita, czy przykręcona była do niej drewniana tabliczka z napisanym słowem – tylko, że to słowo było wykonane krwią i brzmiało:

 

 

 

KRAKÓW

 

Drżącą ręką pchnąłem furtkę. Otworzyła się bezdźwięcznie, a kiedy się zatrzymała zrobiłem kilka kroków i znalazłem się po jej drugiej stronie. Furtka trzasnęła za moimi plecami z łoskotem, na co moje serce odpowiedziało podskokiem do gardła… Ogarnął mnie strach, ale starałem się zachować świeżość umysłu.

 

Po trzech minutach stania w bezruchu, po raz n-ty rozejrzałem się po okolicy i na drżących nogach ruszyłem dalej – nie wiedziałem co się ze mną dzieje, ale na pewno nie była to przyjemna rzecz.

 

Znalazłem się między innymi drzewami – tym razem białymi i martwymi. Spoglądały na mnie swoimi niewidzialnymi oczami, wzmagając u mnie tylko strach. Na szczęście nie trwało to długo i po kilku sekundach dotarłem do dużej, wyżartej na wylot przez rdzę bramy. Na tej także była tabliczka, napisana tym samym krwistym pismem. Jedyna różnica, którą zobaczyłem to wyraz, który został na niej napisany. Brzmiał:

 

 

 

ZAPRASZAMY

 

W dwóch górnych rogach spoczywały dwie śmiejące się w grymasie złości wyrzeźbione twarze. Kobiety i mężczyzny. Twarze, które tak samo przyzywały jak napis na tabliczce. Nieświadomie z łomocącym sercem pchnąłem jedno z dwóch skrzydeł. Otworzyło się przeraźliwie skrzypiąc. Na ten dźwięk wykrzywiłem twarz w grymasie strachu i obrzydzenia – nie tylko tego dźwięku, ale także tego co się wokół mnie działo. Po krótkiej chwili przekroczyłem bramę…

 

Z początku nic nie ujrzałem. Panował niemal namacalny mrok. Mrok, który przeraził mnie jeszcze bardziej zanim dostrzegłem w oddali srebrną furtkę, a potem wyżartą przez rdzę bramę. To prawda – byłem przerażony, ale jeżeli tu jestem to nie zleje się od razu w majtki, uciekając gdzie pieprz rośnie. Postanowiłem (mimo, że strach wstrząsał mną jak galaretą) – iść przed siebie. Zobaczymy co się jeszcze stanie, pomyślałem i wyrznąłem orła. Moje oczy na chwilę napełniły się łzami, ale po chwili wyschnęły. Usiadłem na ziemi i chwyciłem się za pulsujące bólem kolano. Było zakrwawione – czułem to pod własnymi palcami. Postanowiłem wymacać winowajcę, o którego się potknąłem. Po chwili odczułem go i ze zdziwieniem (chociaż wokół panował mrok), ze zdziwieniem spostrzegłem, że jest to but. Nie jakiś tam but – to był dziecięcy bucik i kiedy do tego doszedłem pojąłem jedną ważną rzecz. Tu musiało się coś stać, pomyślałem, i nie było to nic przyjemnego. Dowodem jest ten bucik…

 

Podniosłem się z ziemi i nie zważając na nic ruszyłem dalej przed siebie niosąc w prawej ręce dziecięcy bucik. Zapomniałem o bólu kolana, ponieważ w mojej głowie pojawiło się pytanie, na które chciałem znać odpowiedź. Co tu się wydarzyło? No właśnie – co?… Tego jednak nie wiedziałem i nie mogłem pojąć zjawisk, które do tej pory mnie spotkały. Jednak szedłem – teraz już mniej się bałem, czułem tylko niepokój. Strach ustąpił podnieceniu. Moje ciało domagało się teraz niezwykłych przygód.

 

Poczułem odór stęchlizny i powiew wilgoci, a to dlatego, że od jakiegoś czasu droga prowadziła w dół. Znalazłem się w jakimś pomieszczeniu. Wyraźnie odczuwałem bliskość ścian po bokach, a ten smród był przeogromny. Przed sobą miałem ścianę, do której przymocowana była prowizoryczna drabina. Był to kawałek odrobinę oświetlony. Wiedziałem, że jakiś etap mojej wędrówki się skończył, a zaczyna się nowy – jak na razie nieznany, ale…

 

Przerwałem swoją myśl i zbliżyłem się do drabiny w ścianie (przynajmniej takie odniosłem wrażenie, że ta drabina jest przymocowana do ściany. A czasami się zdarza, że te moje wrażenia mogą się okazać błędne). Głęboko odetchnąłem i zacząłem wchodzić na górę – robiąc to uważnie i powoli. Po kilku sekundach moje wspinanie się zostało przerwane. Chwilowo siłowałem się z tym czymś, co zagrodziło mi dalszą wspinaczkę – jednak po chwili zrozumiałem, że to jest czymś w rodzaju włazu, którego głową się nie otworzy. Uśmiechnąłem się na tę myśl i wyciągnąłem dłoń w kierunku dziwnej przeszkody. Starałem się nie spaść, trzymając się prawą dłonią drabiny, a lewą mając wyciągniętą do góry. Przed wchodzeniem po drabinie dziecięcy bucik wepchnąłem do tylnej kieszeni spodni. Nie wiem po co – w sumie… to wcale mnie to nie obchodziło. Praktycznie nie jest to takie ważne…

 

Pchnąłem dziwną przeszkodę, a ta z łatwością odskoczyła i wylądowała wyżej – prawdopodobnie na jakimś betonowym podłożu. Bez namysłu ruszyłem w kierunku przejścia w kształcie koła. Na samej górze widziałem niebo o barwie mocnej purpury, naznaczone dużą ilością czarnych chmur.

 

Kiedy przedarłem się przez okrągłe przejście uderzył mnie powiew wiatru. Ze zdziwieniem (już po raz któryś) spostrzegłem, że znajduję się w jakimś mieście, w którym czas stracił jakiekolwiek znaczenie. Spojrzałem w dół – czarna dziura, z której wyszedłem to po prostu wejście do tuneli biegnących pod ulicami miasta. Zrobiłem kilka kroków przed siebie spoglądając na pustkę na ulicy – ciemne oczodoły w miejscach okien oraz odwrócone paszcze drzwi.

 

 

3. Inny świat

 

Po chwili namysłu zrobiłem kilka kolejnych kroków przed siebie uważnie kontrolując sytuację. Byłem sam. Wiedziałem, że nikt nie przeżył. Jednak towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że jestem przez kogoś obserwowany. A może przez COŚ?, pomyślałem i nagle zdałem sobie sprawę z tego, że to prawda. Najprawdziwsza prawda w sercu tego horroru. Chęć przeżywania przygód minęła jak ucięta nożem. Podniecenie ustąpiło – ponownie pojawił się strach albo nawet przerażenie. Niemal od razu spostrzegłem, że moje ciało drży, a na myśl o pustce w tym mieście, o uczuciu obserwowania przez COŚ lub kogoś trzęsie się jak galareta. Skręciłem w prawo i zaraz na początku uliczki dostrzegłem fragment znanego mi budynku, ale nie wiedziałem, czy to był budynek, czy tylko wytwór mojej chorej wyobraźni. Cały czas starałem się pojąć co takiego się dzieje i gdzie w ogóle się znajduję. Nawiedzały mnie przeróżne myśli – jedne były straszne a inne wraz wzbudzały obrzydzenie. Skręciłem w kolejną uliczkę i zaraz dostrzegłem, że budynki w niej umieszczone są krótko mówiąc prawie zrównane z ziemią – wszystkie waliły się nawet pod lekkimi uderzeniami wiatru. Sprawiały wrażenie bardziej martwych od tych, które widziałem wcześniej. Kilka metrów dalej zobaczyłem drugi dziecięcy bucik, ten sam, identyczny but, który natychmiast wziąłem ze sobą – nie wiem po co, ale widocznie do czegoś mi się przyda tak samo jak ten pierwszy. Skręciłem w kolejną uliczkę cały czas idąc po gruzach zwalonych budynków, które już nie przypominały budynków. Odczułem jeszcze coś – mianowicie podłoże nie było twarde – a powinno. To co czułem to jakaś maź czy coś w tym rodzaju. Czy to były lotne piaski?, zapytałem sam siebie, ale natychmiast odrzuciłem tą myśl. Przystanąłem w miejscu i przykucnąłem zastanawiając się co to może być. Nagle moje nozdrza wypełnił potworny odór zgnilizny. Nie wiedziałem co tu było, ponieważ od jakiegoś czasu pojawiła się mgła, która osiadła na ziemi uniemożliwiając mi krytycznie ocenić sytuację. Wyciągnąłem dłoń i ze zdziwieniem spostrzegłem (oczywiście przez dotyk), że dotykam ludzkiej ręki. Energicznie się cofnąłem i już nie musiałem oceniać gdzie się znajduję. Podążam od jakiegoś czasu po martwych i rozkładających się ciałach tutejszych mieszkańców. Wzdrygnąłem się na tą myśl i postanowiłem się jak najszybciej wydostać z tego zaułka. Ruszyłem szybkim krokiem przed siebie i po kilku minutach dotarłem na jakiś plac główny. To co ujrzałem mocno mnie przeraziło. Prawdopodobnie Sukiennice (mimo, że były w połowie zniszczone) spoglądały na mnie swymi bezdusznymi, pustymi i czarnymi oczami niczym jakiś potwór. Na głównym placu nie zauważyłem gołębi, tylko pękniętą ziemię, z której wystawała spora liczba grobów – tak jakby to było jakieś ogromne cmentarzysko, pomyślałem i odwróciłem głowę w prawo. Dostrzegłem doszczętnie zniszczony Kościół Mariacki (przynajmniej tak mi się zdawało, że to był ten kościół) przypominający teraz stertę gruzu. Na purpurowym niebie górowały czarne jak smoła chmury. Domyśliłem się od razu, że wydostanie stąd będzie mnie kosztowało sporo wysiłku, a poza tym przerażenie dawało o sobie znać. Oj – dawało, dawało – i to bardzo dotkliwie… W tej chwili nie wiedziałem co mam robić, i w którym kierunku iść.

 

Natychmiast w mojej głowie pojawił się obraz srebrnej furtki i tabliczki z krwawym napisem: KRAKÓW, a dalej bramy zeżartej przez rdzę, na której wypisany był także krwią inny napis, który brzmiał: ZAPRASZAMY. Właśnie ten obraz, który uformował się w mojej głowie pozwolił określić, gdzie się obecnie znajduję…

 

To była jakaś inna wersja Krakowa…

 

To była – ALTERNATYWNA WERSJA KRAKOWA…

 

Przez kilka dobrych minut stałem w miejscu nerwowo rozglądając się po okolicy. Krótko mówiąc nie mogłem pojąć co się tu wcześniej wydarzyło. Powróciłem myślami do mojego srebrnego BMW, który stoi koło domku. Myśl ta przerwana została natychmiast przez makabryczny śmiech. Długi, przeciągły ryk nienawiści, który zaczął rozbrzmiewać w mojej głowie przerażającym echem.

 

Dosłownie przez kilka sekund nie bardzo wiedziałem co mam ze sobą zrobić. Do czasu – kiedy w oddali błysnęło tajemnicze światło,… zrozumiałem, że to jakiś ślad – tylko… przez kogo jest nadawany? Kto chce mi ułatwić wędrówkę w nie wiadomo jakim celu? To co mnie do tej pory spotkało było chyba rozgrzewką, w porównaniu do tego co mnie jeszcze czeka.

 

Ruszyłem w kierunku światła potykając się co chwila o wystające groby. Jednak owe groby wcale mnie nie obchodziły. Interesowało mnie jedynie to światło, które do siebie przyciągało – HIPNOTYZOWAŁO.

 

Nie zwracając uwagi na czas (bo on tu chyba nie istnieje – nie po tym co się tu wydarzyło) skierowałem się w uliczkę, w której błysnęło białe światło. Nie zważając na nic szedłem przed siebie, zagłębiając się w tej uliczce mimo, że strach paraliżował moje ciało.. Nagle przystanąłem…

 

Moje uszy wypełnił jakiś dźwięk. Nie był to ludzki dźwięk. To było – coś podobnego do skamlenia jakiegoś zwierza. Jednak to skamlenie wydało mi się trochę dziwne. Zrobiłem kilka kroków przed siebie uważnie badając uszami dziwaczny dźwięk. Moją głowę nawiedziła myśl, która wydała się bardzo prawdopodobna. Może to jakiś stwór nie z tego świata. COŚ ze świata cieni i śmierci, odezwała się moja pamięć… i nagle w odpowiedzi w ciemności rozbłysły dwa czerwono krwiste ślepia. Po kilku sekundach nieznane stworzenie wydobyło z siebie długi dźwięk przywodzący na myśl krzyk zarzynanych świń. Po kilku sekundach odgłos ucichł, ale ślepia wciąż się świeciły. Przystanąłem ponownie i jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w te czerwone obwódki…

 

Nagle kolor zniknął mi z oczu i zapadła cisza – w sumie cały czas panowała od momentu, kiedy stwór ucichł. Co on chce zrob…, pomyślałem i moja myśl została przerwana przez stukot potężnych kopyt potwora. Wiedziałem, że zaraz mnie staranuje, ale…

 

Potwór mnie nie staranował i odetchnąłem z ulgą. Jednak przebiegł obok mnie niemal dotykając swoim cielskiem mojej odsłoniętej lewej ręki. Poczułem smród – to był potworny smród. Niemożliwie silny odór zaschniętego kału. Natychmiast zebrało mi się na wymioty. Uczucie było tak silne, że nie zdołałem go powstrzymać – zwróciłem zieloną papkę na zniszczona betonową drogę. Potwór słysząc odgłos rzygającego faceta przystanął na chwilę i z uwagą (specyficzną uwagą jak na takie stworzenie jak on) wysłuchiwał. Zainteresowanie minęło tak szybko jak się pojawiło. Stwór odwrócił głowę od źródła dźwięku i pomknął przed siebie, pozostawiając za sobą smród kału.

 

Po chwili tupot kopyt stwora umilkł, a ja wytarłem usta rękawem i ruszyłem dalej – w głąb nieznanej mi uliczki.

 

Dosyć długo trwała moja droga. Zacząłem wątpić w to, czy kiedykolwiek coś się zmieni. Moje przypuszczenia zostały szybko rozwiane – dostrzegłem znowu to samo światło.

 

Doprowadziło mnie do rozwidlenia drogi i wskazało tą na prawo, po czym zniknęło. Przełknąłem ślinę i skierowałem się w uliczkę po prawej. Tym razem spostrzegłem, że zamiast ciemności panuje jeszcze tajemnicza cisza. Jednak wciąż szedłem. Zrozumiałem, że mam jakąś misję do wykonania, dlatego też prowadzony jestem przez mroczne odstępy Alternatywnej wersji Krakowa.

 

Po kolejnej długiej wędrówce dostrzegłem słabe oświetlenie drogi. Światło, pomyślałem i wiedziałem, że tamten obszar jest obszarem miłym. Przyspieszyłem kroku nie zdając sobie sprawy z tego, że chętnie pędzę do kolebki zła tego miasta. Nie byłem tego w ogóle świadomy, że pędzę na spotkanie ze śmiercią.

 

Po chwili znalazłem się w obrębie światła i z uwagą oglądałem jego uroki – jeżeli można to tak nazwać. Spora liczba zwalonych budynków leżała porozrzucana wokoło. Niektóre porośnięte gęstymi pnączami jeszcze stały, ale sądząc po ich stanie też czeka ich podobny los.

 

Stojąc tak i podziwiając to co mnie otaczało usłyszałem, potężny niczym dochodzący spod ziemi głos:

 

– WITAM CIĘ PRZYBYSZU W MOICH SKROMNYCH PROGACH!!!

 

Skierowałem głowę w stronę, z której dobiegł do mnie obcy głos. Nikogo jednak tam nie dostrzegłem.

 

– Kim jesteś? – spytałem łamiącym się głosem

 

Obcy wybuchnął swoim śmiechem – tak potężnym, że mało nie runąłem na ziemię.

 

– JESTEM TYM, KTÓREGO MIEWASZ W SWOICH SENNYCH KOSZMARACH

 

Strach dawał mi się we znaki, ale kontynuowałem rozmowę z nieznajomym.

 

– Nigdy cię nie widziałem w swoich snach

 

– WIDZIAŁEŚ, WIDZIAŁEŚ – zagrzmiał głos znikąd – ALE TWOJA DUSZA NIE CHCIAŁA MNIE WIDZIEĆ

 

– Nie rozumiem

 

– NIE ZROZUMIESZ PRZYBYSZU

 

– Przecież to co się teraz dzieje to nie jest sen. To dzieje się naprawdę

 

– TO PRAWDA – zawył nieznajomy – MASZ MISJĘ DO WYKONANIA

 

– Jaką misję? Skąd?

 

– MUSISZ URATOWAĆ UKOCHANĄ

 

– Przecież moja Weronika nie żyje już dwa lata, to w jaki sposób mam tego dokonać?

 

– TOBIE SIĘ WYDAJE, ŻE ONA UMARŁA, ALE ONA CAŁY CZAS ŻYJE I CZEKA NA CIEBIE

 

– Mogę chociaż wiedzieć jak masz na imię?

 

– NIE MAM IMIENIA – rzekł nieznajomy – ZWĄ MNIE TEŻ BOGIEM CIEMNOŚCI ALBO DEMONEM. JESTEM NIEMATERIALNY, CZYLI NIE MOŻESZ MNIE ZOBACZYĆ, ALE MOŻESZ MNIE USŁYSZEĆ

 

Chwilę się zastanowiłem.

 

– Jak mam tego dokonać i co się tu do jasnej cholery dzieje.

 

– MUSISZ IŚĆ TĘDY – kontynuował swoją myśl demon – DALSZA DROGA POWINNA CIĘ DOBRZE POPROWADZIĆ

 

– Żądam odpowiedzi na pytanie, głupi bogu ciemności – podniosłem głos – jak mam tego dokonać?

 

– NIE TOLERUJĘ TAKIEGO ZACHOWANIA!!! CHCESZ WIEDZIEĆ CO SIĘ TO DZIEJE?

 

– Chcę! – krzyknąłem – jeżeli możesz mi powiedzieć to chcę

 

– CHODZI O TO PRZYBYSZU, ŻE CALA TA SYTUACJA JEST ZWIĄZANA Z MARIASEM – rzekł demon – TO ON JEST SPRAWCĄ TEGO WSZYSTKIEGO, DLATEGO NIE POTRAFIŁBYM ODPOWIEDZIEC NA TWOJE PYTANIE, PONIEWAŻ NIE ZNAM NA NIE ODPOWIEDZI

 

– Kim jest ten Marias?

 

– STWOREM NIE Z TEGO ŚWIATA – powiedział demon – I TYLE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ. KAŻDY KTO GO SPOTYKA MUSI STOCZYĆ Z NIM WALKĘ

 

– Teraz już rozumiem – orzekłem – to ten, który śmierdzi zaschniętym gównem

 

– CO CHCESZ PRZEZ TO POWIEDZIEĆ?

 

– To, że go już widziałem i widocznie go nie zainteresowałem. Krótko mówiąc olał mnie.

 

– TO GŁUPIE STWORZENIE POTRAFI TYLKO ZABIJAĆ I ŻADNEGO POŻYTKU Z NIEGO NIE MA

 

– Tylko wyje, biega i śmierdzi gównem

 

– NO CÓŻ PRZYBYSZU – stwierdził po chwili demon – TYM RAZEM CI SIĘ UPIEKŁO. JA NIE MOGĘ Z TOBĄ WALCZYĆ, DLATEGO TEŻ WSKARZĘ CI DROGĘ, ŻEBYŚ MÓGŁ IŚĆ DALEJ. JA JESTEM TYLKO CIENIEM I SŁUŻĘ TYLKO DO WYDAWANIA ROZKAZÓW. WIDZĘ, ŻE JESTEŚ TWARDY I SOLIDNIE STOISZ NA ZIEMI. Z HONOREM BRONISZ SWYCH RACJI I WYPOWIADASZ SIĘ W SPOSÓB STANOWCZY. ZANIM CIĘ SKIERUJĘ W DALSZĄ DROGĘ WEŹ ODE MNIE PREZENT. MYŚLĘ, ŻE TO BĘDZIE DOWÓD MOJEJ CHOJNOŚCI WOBEC CIEBIE PRZYBYSZU. POWINIEN CIĘ ON ZAWSZE CHRONIĆ I ZAPOBIEGAĆ PRZYKRYM ZDARZEIOM. OTRZYMASZ DZIĘKI NIEMU NOWE UMIEJĘTNOŚCI, ALE TO JUŻ ZALEŻY OD CIEBIE W JAKIM KIERUNKU JE WYKORZYSTASZ. NIE MAM DO CIEBIE ŻALU ZA TO, ŻE WYZWAŁEŚ MNIE OD GŁUPKA. WIEM, ŻE MNIE NIE LUBISZ, ALE WIEDZ, ŻE TEN PREZENT – TEN AMULET JEST WYRAZEM MOJEJ CHOJNOŚCI WOBEC CIEBIE. NOŚ GO I CEŃ, PONIEWAŻ POMOŻE CI W RÓŻNYCH PRZECIWNOŚCIACH LOSU, A NOSZĄC GO BĘDZIESZ ZAWSZE LICZYŁ NA MOJĄ POMOC. WYSTARCZY, ŻE PODNIESIESZ GO NA WYSOKOŚĆ OCZU I WYPOWIESZ SŁOWA "DEMONIE, POTRZEBUJĘ TWOJEJ POMOCY". JA BĘDĘ WIEDZIAŁ, ŻE MNIE WZYWASZ I OD RAZU POSTARAM SIĘ ZARADZIĆ NA TWOJE ROZTERKI. OD TEJ CHWILI ZAWSZE MOŻESZ NA MNIE LICZYĆ, PONIEWAŻ ZAWSZE BĘDĘ W TYM AMULECIE – tu umilkł, ale po chwili dokończył swój monolog słowami – AMULET LEŻY PRZED TOBĄ NA ZIEMI. WEŹ GO PROSZĘ I ZAŁÓŻ.

 

Podniosłem kawałek błękitnego kamienia umieszczonego na złotym naszyjniku i bez namysłu założyłem go sobie na szyję.

 

– Już – orzekłem – co dalej?

 

– WIDZISZ TĄ CZARNĄ DZIURĘ PO PRAWEJ

 

Skierowałem wzrok w tamtym kierunku. Wspomniana dziura była dużej wielkości i ziała ciemnością.

 

– Tak – rzekłem – widzę

 

– WEJDZIESZ DO NIEJ – odrzekł demon – NIE MUSISZ SIĘ MARTWIĆ O TO CZY STRACISZ RÓWNOWAGĘ, CZY COŚ PODOBNEGO – AMULET OŚWIETLI CI DROGĘ I BEŻ TRUDU BĘDZIESZ MÓGŁ SIE PORUSZAC W CIEMNOŚCI.

 

– Rozumiem

 

– PO JAKIMŚ CZASIE DOTRZESZ DO NIEWIELKIEGO ROZGAŁĘZIENIA…

 

– Tak

 

– SKRĘCISZ W LEWO I BĘDZIESZ SZEDŁ TAK JAKIŚ CZAS

 

– Uhm

 

– PO KILKU MINUTACH DOTRZESZ DO NIEWIELKIEGO WZNIESIENIA, PO OBU STRONACH POWINNY ROSNĄĆ POTĘŻNE I STRZELISTE DRZEWA.

 

– Rozumiem

 

– PRZEJDZIESZ MIĘDZY NIMI I DOJDZIESZ DO BRUKOWANEJ ULICY

 

– Tak, ale powiedz mi dlaczego są takie nagłe zmiany krajobrazów

 

– TO SPRAWKA MARIASA – rzekł demon – TEŻ NIE POTRAFIĘ TEGO WYJAŚNIĆ

 

– Rozumiem

 

– KIEDY ZNAJDZIESZ SIĘ NA TEJ BRUKOWANEJ ULICY POWINIENEŚ DOSTRZEC OBRAZ WALĄCYCH SIĘ BUDYNKÓW

 

– Tak

 

– PÓJDZIESZ PROSTO I NA KOŃCU ULICY ZOBACZYSZ W DALI ZIELONE ŚWIATŁO

 

– Zielone światło… rozumiem

 

– PÓJDZIESZ W JEGO KIERUNKU OMIJAJĄC ZWALONE JUŻ BUDYNKI – AMULET CAŁY CZAS BĘDZIE OŚWIETLAŁ CI DROGĘ

 

– Rozumiem

 

– PO JAKIMŚ CZASIE ZOBACZYSZ OGROMNY BIAŁY DĄB

 

– Ogromny biały dąb

 

– I TERAZ BARDZO UWAŻNIE MNIE POSŁUCHAJ

 

– Tak?

 

– TEN DĄB MA DOBRĄ I ZŁĄ STRONĘ

 

– Nie rozumiem

 

– MUSISZ GO OMINĄĆ PO LEWEJ STRONIE – PAMIĘTAJ PO LEWEJ STRONIE

 

– Po lewej stronie,… ale dlaczego?

 

– PONIEWAŻ JEŻELI OMINIESZ GO PO PRAWEJ TRAFISZ DO KRAINY CIENI, Z KTÓREJ PRAWDOPODOBNIE PRZYBYŁ MARIAS

 

– A po lewej?

 

– JAK OMINIESZ DĄB PO LEWEJ TRAFISZ DO SCHODÓW, KTÓRE PROWADZĄ DO GÓRY. JEST ICH CHYBA 50

 

– Rozumiem

 

– ZACZNIESZ PO NICH WCHODZIĆ, A KIEDY DOTRZESZ NA SZCZYT ZOBACZYSZ TUNEL

 

– Szczyt i tunel

 

– W TYM TUNELU SPOTKASZ UKOCHANĄ I PÓJDZIECIE DALEJ RAZEM

 

– W tunelu spotkam ukochaną i pójdę z nią dalej

 

– PO KRÓTKIM CZASIE ZNAJDZIECIE SIĘ NA PERONIE I WSIĄDZIECIE DO PIERWSZEGO LEPSZEGO POCIĄGU

 

– Peron i pierwszy lepszy pociąg

 

– OD CZASU JAK SPOTKASZ UKOCHANĄ I W CZASIE JAK BĘDZIECIE JECHAĆ W POCIĄGU NIE MOŻESZ SIĘ DO NIEJ ODEZWAĆ ANI SŁOWEM. ONA TAKŻE JUŻ WIE, ŻE NIE MOŻE SIĘ DO CIEBIE ODZYWAĆ

 

– Dlaczego?

 

– DLATEGO, ŻE JAK TY SIĘ DO NIEJ ODEZWIESZ W POCIĄGU, TO STRACISZ JUŻ JĄ NA ZAWSZE WRAZ Z AMULETEM

 

– A kiedy będę się mógł do niej odezwać?

 

– KIEDY WYJEDZIECIE Z OBRĘBU MIASTA. BĘDZIECIE WTEDY WIDZIEĆ GÓRY

 

– Takie warunki. To niesprawiedliwe

 

– JA NIE USTALAM WARUNKÓW

 

– A kto?

 

– MARIAS – rzekł demon – TO ON DO TEGO WSZYSTKIEGO DOPROWADZIŁ

 

– Nie możesz go jakoś zabić?

 

– PRÓBOWAŁEM, ALE BEZ SKUTKU

 

– A co z Weroniką – jak ją znajdę?

 

– MUSICIE SIĘ SPIESZYĆ. BĘDZIECIE MIELI OGRANICZONY CZAS I PAMIĘTAJ, ŻE NIE MOŻESZ SIĘ DO NIEJ ODEZWAĆ – W PRZECIWNYM RAZIE STRACISZ JĄ NA ZAWSZE

 

– Musimy

 

– TAK, A TERAZ CZAS BYŚ WYRUSZYŁ NA RATUNEK UKOCHANEJ

 

Zbliżyłem się do czarnej dziury.

 

– Racja demonie – orzekłem – już czas

 

To były moje ostatnie słowa, które skierowałem w jego kierunku. Wszedłem w dziurę, a amulet (jak mówił demon) oświetlił mi drogę.

 

– PAMIĘTAJ PRZYBYSZU – usłyszałem za plecami – OMIŃ DĄB Z LEWEJ, OMIŃ DĄB Z LEWEJ – i tak w kółko aż do wyciszenia

 

– Będę pamiętał demonie – rzekłem – ominę go z lewej

 

Szedłem przez jakiś korytarz, jeżeli można go tak nazwać ze zdziwieniem patrząc na drogę, którą oświetlał mi mój błękitny amulet. Rozglądając się wokoło starałem się odtworzyć jak najmożliwiej drogę do peronu, a wcześniej do spotkania z Weroniką. Po dziesięciu minutach dotarłem do wspomnianego przez demona rozwidlenia. Droga w prawo prowadziła w ciemność, a ta na lewo była posypana żwirem. Bez namysłu skierowałem się w tą na lewo. Korytarz się już skończył i zaczęła się polana z rozsianymi wokoło niewielkimi topolami. Jednak po jakimś czasie podłoże, po którym się poruszałem zaczęło się odrobinę wznosić. Na purpurowym niebie wciąż królowały czarne chmury. Głęboko westchnąłem i spojrzałem przed siebie. W oddali zauważyłem korony drzew, między którymi za chwilę się znajdę. Między drzewa dotarłem po około pięciu minutach i to co ujrzałem mocno mnie zszokowało. Takich wysokich drzew jeszcze nigdy w życiu nie widziałem tak samo jak te góry, które widziałem zanim znalazłem się w tym dziwnym Krakowie. Szedłem i uważnie się im przyglądałem. Ten widok po prostu zapierał dech w piersiach. Nie sposób uwierzyć w to jakie one były ogromne. Przez to podziwianie nie zauważyłem, że wzniesienie z łagodnego zmieniło się na strome, ale wcale się tym nie przejąłem.

 

Krótko mówiąc w ogóle mnie to nie obchodziło. Dotarłem na szczyt wzniesienia po kolejnych dziesięciu minutach i to co teraz zobaczyłem wcale mnie nie zszokowało. Raczej obrzydło mi już takie patrzenie się na zrujnowane budynki, ale w końcu muszę dotrzeć na ten peron, żeby wyjechać już z tego miasta – oczywiście z Weroniką. Pewnie ruszyłem przed siebie – nie bałem się już, ponieważ mój organizm przyzwyczaił się do nastroju tu panującego. Oglądałem budynki – puste i zrujnowane. Zastanawiałem się, gdzie mogli podziać się inni mieszkańcy – co się z nimi stało. Praktycznie ta pustka zaczęła dawać mi się we znaki, a amulet na mojej szyi oświetlał mi drogę przepięknym blaskiem. Przepięknym, błękitnym blaskiem, powtórzyłem w myślach. Głęboko westchnąłem i spojrzałem się do tyłu – za moimi plecami rozpościerał się mrok. Wcale się tym nie przejąłem i odwróciłem głowę z powrotem do przodu. Nagle w oddali dostrzegłem jasnozielone światło. Ucieszyłem się na jego widok i przyspieszyłem kroku, zwinnie manewrując między gruzami zwalonych budynków. Po kilku minutach dotarłem do ogromnego , białego dębu. Chwilę się zastanowiłem, po czym ruszyłem przed siebie nieznacznie się do niego zbliżając. Nagle w mojej głowie pojawił się głos demona powtarzającego "OMIŃ DĄB Z LEWEJ". Odwróciłem głowę w prawą stronę dębu i dostrzegłem tam ciemność. Jednak oprócz ciemności usłyszałem płacz, krzyki i jęki ludzi, którzy trafili tam przez swoją nieuwagę i teraz proszą o pomoc.

 

– Nie pomogę wam – powiedziałem w kierunku prawej strony dębu – nie będę taki głupi i nie ominę dębu po prawej. Przykro mi bardzo

 

Po tych słowach odwróciłem się na pięcie, kierując się na lewo. Wiedziałem, że dobrze idę i byłem z siebie zadowolony. Dąb – mimo, że biały i ogromny ział złością w moim kierunku, że zboczyłem z trasy i nie skręciłem w prawo. Jednak ja dobrze wiedziałem, że idę dobrze. Świadczyło o tym moje uczucie. Strach minął i ustąpił radości. Wiedziałem, że za kilka minut spotkam żonę. Wiem też, że przez jakiś czas nie mogę się do niej odezwać, bo jeżeli to zrobię stracę ją na zawsze – oczywiście wraz z tym przepięknym, błękitnym amuletem.

 

Moja droga była wyboista, ponieważ kilka razy mało nie wylądowałem ponownie na skaleczonym kolanie. Na horyzoncie zaczęły malować się szerokie drewniane schody i zrozumiałem, że zbliżam się do końca swej wędrówki. Tak szczerze mówiąc te schody to inaczej sobie wyobrażałem, ale lepsze takie niż żadne.

 

Kiedy dotarłem do podnóża schodów niemal od razu spostrzegłem, że te schody długo już nie wytrzymają. W niektórych miejscach widać było spore pęknięcia, a w jeszcze innych drewniane schody rozsypały się w drobny mak. Głęboko odetchnąłem i zacząłem po nich ostrożnie wchodzić. Pod ciężarem mojego ciała owe schody niepokojąco skrzypiały, ale mimo to szedłem dalej. Dotarłszy do ich połowy usłyszałem za sobą pohukiwanie sowy i przez ten odgłos moje ciało pokryło się gęsią skórką. Oprócz sowy czułem jeszcze czyjąś obecność, ale nie potrafiłem racjonalnie określić kto może mnie obserwować. Przełknąłem ciężko ślinę i ruszyłem się z miejsca – ze zdziwieniem spostrzegłem, że się zatrzymałem. Po kilku minutach niepokoju dotarłem na szczyt schodów uważnie rozglądając się za siebie. Przede mną rzeczywiście pojawił się tunel. Był ogromny z półokrągłym dachem.

 

– Już prawie koniec – powiedziałem do siebie

 

Ruszyłem przed siebie przyglądając się z uwagą tunelowi i wmawiając sobie przeróżne głupstwa. Nie wiem nawet po co to robię. Po co mówię do siebie. Podobno ci co mówią do siebie mają kiepskich rozmówców. To chyba prawda, pomyślałem i ujrzałem w oddali jakąś postać leżącą po prawej stronie tunelu – tuż przy półokrągłej ścianie. Na początku nie mogłem określić kim była, ale kiedy się wystarczająco zbliżyłem dostrzegłem, że to Weronika. Leżała na ziemi i powoli oddychała. Była w tym samym ubraniu, kiedy została zabita przez ciężarówkę. To było ubranie, które nosiła na sobie w tamtym dniu. Krótka jasna koszulka i niebieskie spodenki jeansowe. Całe ubranie było zakrwawione i wygląda na to, że Weronika nie miała zamiaru na razie się go pozbywać. Podszedłem do niej i uklęknąłem. Po chwili wstała i chciała coś powiedzieć, ale ja w porę zamknąłem jej usta przykładając do nich mój palec. Dałem jej znak głową, że nie może się na razie odzywać i widocznie ona od razu pojęła o co w tym wszystkim chodzi. Niezdarnie podniosła się z ziemi. Słyszałem jak jej drobne kości przyjemnie chrupią. Dziewczyna obrzuciła mnie ciepłym i troskliwym spojrzeniem, po czym mocno się do mnie przytuliła. Trwaliśmy w tej pozycji dosyć długą chwilę. Weronika podniosła się na nogi i wskazała palcem drogę, w kierunku której powinniśmy iść. Pokiwałem głową zgadzając się z nią, po czym już razem ruszyliśmy w dalszą drogę – prosto na peron.

 

Szliśmy dobre dziesięć minut albo nawet dłużej cały czas milcząc i porozumiewając się tylko mimiką i gestami. O dziwo bardzo dobrze zrozumiałem moją żonę. Jej gest mówił, że po śmierci w parku nie trafiła od razu do nieba – jak bywa w większości przypadków,… przynajmniej tak mi się wydaje – tylko wylądowała tutaj… w tej dziwnej i przerażającej wersji Krakowa.

 

Dostrzegłem, że zielone światło, które wcześniej zobaczyłem przybiera na sile… Wystarczyła tylko krótka chwila i…

 

…i znaleźliśmy się wreszcie na tym peronie. Było to chyba jedyne miejsce, w którym dostrzegłem kilkoro ocalałych mieszkańców. Większość z nich nie wiedziała co ze sobą zrobić. Zobaczyłem tylko dwoje dzieci – dziewczynkę i chłopczyka, którzy siedzieli na jakiejś ławce i byli do siebie przytuleni. Płakały i ja szczerze mówiąc domyśliłem się, że straciły dosłownie wszystko. Rodziców, kolegów i koleżanki oraz to co ich chyba najbardziej zabolało – STRACILI SWOJE DZIECIŃSTWO. Koło nich stała jakaś staruszka – prawdopodobnie ich babcia. Zrozumiałem, że tylko ona im została. Wiedziałem, że ta staruszka zaopiekuje się tą dwójką zapłakanych dzieci….

 

Inni mieszkańcy byli także zagubieni. Wszystkich nie było dużo – trzydziestu może czterdziestu. Zobaczyłem nawet takiego staruszka, który cały czas trzymał palec w swoim nosie – widocznie czegoś tam szukał i chyba wiadomo czego. Uśmiechnąłem się na jego widok i poprowadziłem żonę do najbliższej wolnej ławki i usiadłem z nią na niej. Moja żona przytuliła głowę do mojego torsu mocno obejmując moje ciało. Siedziała tak bez ruchu kilka minut. Prawie ją odzyskałem – o ile któryś z nas nie puści pary z ust przed wyjazdem z miasta.

 

Po kilku długich minutach z potężnych głośników wydobył się mechaniczny głos, który brzmiał:

 

– ZA TRZY MINUTY NA PERON 2 WJEDZIE POCIĄG POSPIESZNY KURSUJĄCY NA TRASIE "KRAKÓW ZA KILKA LAT – TATRY". PRZED POJAWIENIEM SIĘ POCIĄGU PROSIMY O ODSUNIĘCIE SIĘ OD KRAWĘDZI TORÓW I STANIĘCIE PRZED NIEBIESKĄ LINIĄ. DBAMY O WASZE BEZPIECZEŃSTWO – tutaj chwila ciszy – ŻYCZYMY PRZYJEMNEJ PODRÓŻY

 

Potem mechaniczny głos ucichł. Zielone światło, które mnie tu przez chwilę prowadziło (jeśli mogę to tak ująć) – zniknęło.

 

Rzeczywiście po trzech minutach pojawił się potężny czarny pociąg z wypisaną na przodzie tabliczką. Litery były białe. Napis brzmiał: "Od stacji Kraków za kilka lat do stacji Tatry". Wstałem i podszedłem z żoną do niebieskiej linii wyznaczającej bezpieczną odległość od pociągu. Po chwili znaleźliśmy się wewnątrz pociągu i zajęliśmy odpowiednie miejsce blisko wyjścia. Weronika usiadła przy oknie, a zająłem swoje miejsce tuż obok niej. Po kilku minutach pociąg ruszył z miejsca.

 

Jeszcze trochę, pomyślałem, jeszcze trochę i będzie po wszystkim. Spojrzałem na żonę, która spoglądała przez okno, za którym z ogromną prędkością przesuwały się obrazy znikającego za naszymi plecami przeklętego miasta.

 

Usadowiłem się wygodnie w fotelu. Na mojej twarzy wykwitł grymas zadowolenia i radości. Powróciłem myślami do Kamilka, który spędza teraz czas u babci. Niedługo się spotkamy, pomyślałem widząc ten obraz, w trójkę.

 

Nie spostrzegłem nawet, że zbliżamy się do gór – widać było już ich szczyty. Jeszcze trochę, powtarzałem sobie w myślach. Jednak ta myśl została przerwana przez obraz Mariasa stojącego przede mną. Teraz widziałem go bardzo dokładnie, ponieważ w pociągu było trochę widniej.

 

Było to skrzyżowanie byka z krową. Miał malutką głowę umieszczoną na potężnym karku. Widok tej głowy był zabawny w stosunku do potężnego cielska, które było całe czarne z licznymi miejscami obrzuconymi brązowa mazią. Wiedziałem czym jest ta maź. Inni pasażerowie też widzieli stwora, a ci, którzy siedzieli blisko niego zatykali nosy i usta rękoma, żeby tylko nie wdychać tego potwornego smrodu zaschniętego kału. Stwór zaczął iść przed siebie. Weronika nie zwracała na to w ogóle uwagi chociaż też by go zobaczyła – cały czas przyglądała się krajobrazom pojawiającym się i znikającym za oknem pociągu. Natomiast stwór cały czas szedł przed siebie – jednak nagle przemówił. Z jego gardła wydobył się dźwięk przywodzący na myśl potężne beknięcie:

 

– Wiktorze, prawie ci się udało

 

Weronika odwróciła głowę i spojrzała na stwora. Natychmiast zakryła sobie usta i nos rękoma. Wszyscy sobie zakrywali nosy i usta oprócz mnie.

 

– Czego jeszcze chcesz Mariasie? – zapytałem wstając z fotela. Żona spojrzała na mnie pytająco, a ja wyszedłem na środek przedziału podążając w kierunku stwora bardzo powoli – czego chcesz?

 

Stwór odpowiedział swoim beknięciem:

 

– Śmierci

 

Byłem już tak blisko, że odór kału stawał się nie do wytrzymania jednak szedłem dalej aż do momentu kiedy moje czoło zetknęło się z czołem stwora, które było bardzo szorstkie i lodowate. Przeszedł mnie dreszcz, ale się nie cofnąłem.

 

– Powtórz czego chcesz zawszony łajno ryju!!! – krzyknąłem mu w twarz

 

– Śmierci – powtórzył stwór niemal od razu

 

Prawą ręką zerwałem amulet z szyi i uniosłem go nad głowę.

 

– Jeżeli jej chcesz – powiedziałem z uniesionym amuletem – to jej dostaniesz

 

Oderwałem swoje od jego czoła i z całych sił chwyciłem go za potężny kark wbijając w nie swoje paznokcie.

 

– NIEEEEEE!!! WIKTORZE NIE RÓB TEGO!!! – krzyknęła za moimi plecami Weronika

 

Nie posłuchałem jej. Światło amuletu rozbłysło tak silnym blaskiem, że po prostu oślepiło stwora. Nie czekając ani chwili wbiłem amulet ostrym końcem prosto w twarz stwora, który zaczął się rzucać w moim uścisku, który też mocno utkwiłem w jego karku. Usłyszałem okrzyk bólu, który stwór wydobył z siebie ze sterczącym w swojej twarzy błękitnym amuletem. Po minucie padł martwy na środek przedziału, a amulet, który wbiłem mu w pysk zniknął – został tylko złoty łańcuch leżący obok stwora. Cała ta sytuacja wywołała panikę w pociągu. Ludzie gorączkowo przylgnęli do drzwi pędzącego pociągu z myślą wydostania się na zewnątrz. Odwróciłem się do żony. Była blada jak ściana i płakała. Nie odzywała się już – wiedziała, że odezwała się za wcześnie, dlatego płakała…

 

Pociąg zaczął się trząść przez co ludzie przy drzwiach pociągu tylko bardziej spanikowali. Obok mnie zaczął się tworzyć jakiś wir – niebiesko biały wir, który jak się tylko pojawił rozszerzał się coraz bardziej. To także wszczęło panikę wśród ludzi. Wir urósł już wystarczająco bym odczuł jego siłę. Przyciągał mnie do siebie – chciał mnie pożreć. Wyciągnąłem ręce do Weroniki, które ujęła bez namysłu. Przytuliliśmy się do siebie mocno mimo, że wir zaczynał mnie wciągać. Chciał, żebym w niego wpadł i zagłębił się w jego sercu. Poczułem też, że jakaś siła rozdziela mnie i Weronikę. Cały czas ją trzymając złożyłem jej na ustach długi, namiętny pocałunek. Niestety ta siła okazała się potworna i oderwała mnie od Weroniki. Oczami pełnymi bólu i łez spojrzałem na obraz, który uformował mi się po sekundzie. Za Weroniką stała zjawa Mariasa, która trzymała w paszczy jakiś sztylet – z pewnością nie był to amulet. Zjawa uniosła moją żonę do góry i wbiła owy sztylet w plecy. Wyszedł on na wylot. Weronika otworzyła usta, z których po chwili polała się krew, a potem bezwładnie upadła na ziemię.

 

– NIEEEEEEEEEEEEE!!! – krzyknąłem przez łzy – NIEEEEEEEEEEEE!!!

 

Po chwili obraz zniknął mi z oczu. Zrozumiałem, że to nie jest żaden wir tylko portal, który prawdopodobnie chce mnie gdzieś przenieść…

 

Jedynie co widziałem jeszcze to, jak pociąg, w którym przed chwilą się znajdowałem, wyleciał w powietrze wyrzucając w powietrze odłamki stali i szkła. Wielka kula ognia po chwili zmieniła się w czarny dym. Obok pojawiła się biała zjawa mojej żony, która pokazała mi swoimi rękami wielkie serce – dowód naszej miłości, po czym poleciała w stronę nieba. Też cię kocham, pomyślałem, zawsze będę cię kochał. Po tej myśli obraz pociągu zniknął mi z oczu. Straciłem amulet i Weronikę, pomyślałem z żalem i mało się nie rozpłakałem. Mało brakowało… teraz wiem, że jakoś wrócę do domu, ale ten ślad po ostatnim spotkaniu z żoną długo będzie tkwił w mojej duszy. Teraz już naprawdę nie wyobrażam sobie bez niej życia. Tak myślałem, kiedy cofałem się do tyłu – tak jakby w czasie – ale wiedziałem, że to nie jest nic związanego z czasem. To był portal i gdzieś przenosił moje ciało…

 

Tak – to był portal…

 

4.Portal

 

Ze zdziwieniem oglądałem obrazy, które ukazywały się moim oczom, kiedy leciałem w portalu. Byłem przed chwilą na peronie. Teraz mknę przez tunel, żeby potem przelecieć nad pięćdziesięcioma stopniami drewnianych schodów. Miałem rację – tak się stało. Przemknąłem nad schodami, potem obok ogromnego białego dębu. Mknąłem może z prędkością światła albo szybciej – tylko, że ja to wszystko widziałem w spowolnionym tempie. Chyba. Na pewno. Po chwili zobaczyłem gruzy tych budynków, które już zakończyły swój żywot i tych, które do swojego kresu się już zbliżają. Potem zobaczyłem znowu te ogromne i okropnie wysokie drzewa. Po kilku kolejnych sekundach znalazłem się ponownie obok rozwidlenia i ostro skręciłem w prawo mknąc przez ciemność. Po chwili dotarłem na plac, na którym rozmawiałem z demonem i portal ani mnie nie zatrzymując, ani nie przyspieszając, skręcił mną w lewo. Poruszał mną jak marionetką. Znowu ta ciemna uliczka i ostry zakręt w lewo na tym rozwidleniu, kiedy ostatni raz widziałem białe światło. I znowu znalazłem się na znajomej uliczce, gdzie spotkałem obsranego Mariasa. Po chwili wystrzeliłem z tej uliczki jak z procy i znalazłem się ponownie na placu głównym Alternatywnej wersji Krakowa. Gruzy Kościoła Mariackiego, do połowy zniszczone Sukiennice i wystające groby. Po chwili ten obraz zniknął mi z oczu i wleciałem w uliczki, z których wyszedłem na ten plac i na których znalazłem wcześniej dziecięcy bucik. Mknąłem przez zakręty jedne znane a jedne w ogóle nieznane. Kolejny i ostatni zakręt w lewo i znalazłem się w punkcie wyjścia mojej wędrówki. Krótko mówiąc wróciłem do początku. Zanim wylądowałem na ziemi obok okrągłej dziury prowadzącej do podziemnych kanałów, jednocześnie mocno uderzając głową o ziemię i tracąc przytomność usłyszałem słowa Mariasa przypominające potężne beknięcie: "WYNOŚ SIĘ STĄD!!!"…

 

Potem leżałem już na ziemi. Uderzyłem się mocno i dlatego straciłem przytomność leżąc na niej bez ruchu…

 

 

 

 

 

5. Co dalej?

 

 

Obudziłem się dopiero po kilku minutach od upadku. Portal wyrzucił mnie dokładnie w tym samym miejscu, kiedy wyszedłem z tej dziury i po raz pierwszy spojrzałem na martwe miasto. Spojrzałem w dziurę, gdzie biegną tunele pod miastem. Nie wiedziałem co ze sobą począć. Straciłem amulet i ukochaną, a także wiarę w siebie i we własne możliwości. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Teraz to ja w ogóle nie dam sobie rady w życiu, nie będę potrafił już żyć. Miałem szansę odzyskać Weronikę, ale tą szansę straciłem. Weronika odezwała się w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy właśnie wyjeżdżaliśmy pociągiem z miasta. Ludzie spanikowali, kiedy zabiłem stwora amuletem, przytuliłem się do żony i obdarowałem ją długim, namiętnym pocałunkiem, po czym zostaliśmy rozdzieleni i Weronika zginęła dźgnięta dziwnym sztyletem przez Mariasa – a raczej jego ducha, a potem… a potem nieoczekiwanie porwał mnie jakiś portal. I to wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy.

 

Głęboko westchnąłem i zrozumiałem, że nic już nie mogę zrobić – dlatego też wszedłem do okrągłej dziury w ziemi ostrożnie schodząc po drabinie. Kiedy znalazłem się na dole ponownie poczułem tan sam smród stęchlizny i wilgoć tu panującą. Wyciągnąłem dwa znalezione dziecięce buciki, które trzymałem w kieszeni i cisnąłem nimi w jakiś kąt. Wylądowały w wodzie, ponieważ usłyszałem ich plusk. Starając się wyczuć gdzie są ściany ruszyłem w drogę powrotną cały czas mając przed oczami obraz ginącej od sztyletu Mariasa mojej kochanej Weroniki. Po kilku dobrych minutach teren zaczął się wznosić. Wiedziałem, że jak się stąd wydostanę nie ujrzę już strzelistych gór i pięknych drzew na wzniesieniu, tylko nasze stare i dobre góry.

 

Po chwili dotarłem do bramy i bez namysłu przez nią przeszedłem. Szedłem dalej nie zatrzymując się już. Minąłem białe drzewa po obu stronach i po kolejnej chwili stanąłem przed srebrną furtką. Otworzyłem ją przechodząc na drugą stronę. Znalazłem się w jakiś krzakach i bez namysłu przedarłem się przez nie zostawiając za plecami otwartą furtkę. Po chwili wyszedłem na otwartą przestrzeń i spostrzegłem, że miałem rację. Nie było strzelistych gór, tylko nasze Tatry. W oddali po prawej stronie dostrzegłem Morskie Oko, a na lewo niewielki pagórek z rosnącymi po obu stronach połamanymi drzewami. Koniec wędrówki, pomyślałem, nie mam już ochoty na pobyt w Tatrach. Ani dziś, ani jutro, ani przez kilka następnych lat. Ruszyłem przed siebie. Wchodząc po pagórku skierowałem się prosto do domku już o niczym nie myśląc. Dotarłem do niego po prawie półgodzinnej drodze i bez namysłu otworzyłem drzwi. Wszedłem do środka, powyciągałem walizki, spakowałem się i przygotowałem się do odjazdu. Kiedy byłem już prawie gotowy udałem się jeszcze do łazienki w celu dokładnego umycia ręki, którą trzymałem kark Mariasa.

 

Po umyciu się cały czas w milczeniu – mając wciąż obraz Weroniki przed oczami i będąc przepełnionym smutkiem wyszedłem z domku. Inni uznali by mnie za osobę nie zdolną do życia – i w sumie kryło się w tym dużo prawdy. Do końca życia nie przestanę myśleć o Weronice. Podszedłem do samochodu. Wrzucając wcześniej wszystkie walizki na tylne siedzenia, usiadłem za kierownicą i od razu odpaliłem samochód. Wyjechałem na żwirową drogę i ruszyłem do domu. Jutro pojadę po Kamilka do babci, ale dzisiaj jeszcze będę chciał ochłonąć po nieznanych i nieprzyjemnych zdarzeniach, które spotkały mnie w Alternatywnej wersji Krakowa. Co będę robił dalej? Nie potrafię tego powiedzieć i chyba już nigdy nie będę znał odpowiedzi na to pytanie. Zatrzymałem samochód obok budynku rejestracji. Zgasiłem samochód i wszedłem do środka i bez słowa podszedłem do lady. Wciąż bez słowa położyłem na ladzie klucz od domku i nic nie mówiąc zacząłem się kierować do drzwi wejściowych. Młody mężczyzna za ladą obrzucił mnie pytającym spojrzeniem i rzekł:

 

– Panie… – spojrzał na kartkę z moim podpisem – Panie Wiktorze

 

Nie odpowiedziałem. Bez słowa wyszedłem z budynku, zbliżyłem się do samochodu i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Samochód chwilę zawarczał i odpalił. Ruszyłem w trasę.

 

 

 

P.S.

 

Opowiadanie powstało na podstawie snu mojego kolegi. Wszystko jest idealnie takie samo jak mu się przyśniło. Jednakże bardzo mi przypomina ono powieść Stephena Kinga – Worek Kości :)

 

 

 

 

"SID"

Turów, 2 – 21 lipca 2008 rok

 

 

Koniec

Komentarze

Postanowiłem wyrwać się ze szponów szarej codzienności, pomyślałem z pewnego rodzaju dumą (jeśli można to tak nazwać),... należy mi się trochę wolnego - tak powinienem wziąć urlop. – To zdanie to interpunkcyjna masakra.

 

Będę mógł wtedy racjonalnie je skrytykować i łatwiej będzie mi je rozwiązać... – błąd znaczeniowy. Przeczytaj w słowniku, co znaczy – krytykować coś.

 

Mam na imię Wiktor i pracuję w drukarni, ale już od jakiegoś czasu trapią mnie drobne problemy. – Co ma praca w drukarni do trapiących bohatera drobnych problemów? To powinno być na dwa zdania podzielone.

 

Rodzina, a tak właściwie tylko mój syn - Kamil żyjemy sobie w spokojnej mieścinie - tak jak już wspomniałem, na przedmieściach. – Właśnie, już wspomniałeś. Więc nie rób z czytelnika debila.

 

Moja kochana Weronika odeszła. Dlaczego to ona musiała zginąć)... – znak zapytania zamiast wielokropka.

 

(...szliśmy przez park razem z synem i znad przeciwka nadjeżdżał ciężarowy samochód. – To znaczy wyfrunął nagle przed nich? Z naprzeciwka.

 

Nie sposób było ogarnąć z jaką prędkością i to mnie przeraziło. – A gdyby miał przy sobie fotoradar i to sprawdził, bałby się mniej?

 

Moja żona stała w samym polu atakującej ciężarówki. – Ciężarówka to był jakiś transformers, że atakowała tą biedną kobiecinę? A może jej czymś podpadła, na oponę napluła, czy cuś…

 

Po kilku sekundach byłem przy niej i ze zdziwieniem spostrzegłem, że jest przytomna. – Przecież jak ją pierdolnęła ta złowroga, mściwa ciężarówka, to pisałeś, że straciła przytomność? Jebnięcie o chodnik ją otrzeźwiło?

 

To Twój kolega ma zajebistą pamięć, skoro zdołał zapamiętać tak rozbudowany sen. Ja doczytałem do końca sceny z zakamuflowanym transformersem mordującym bohaterowi żonę i zwątpiłem.I przyznam się, że przyniej płakałem. Niestety, ze śmiechu. Już pomijam błędy, ale głupota głównego bohatera jak i gapiów poraża niczym grom z jasnego nieba.

Tekst z całą pewnością niestrawny, do napisania od nowa.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

NIEEEEEEEEEEE!! 

Nie będę tego czytać.

 

Tekst z całą pewnością niestrawny, do napisania od nowa.  -  i o to chodzi.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Historia jest jakby totalnie wyprana z emocji. A w miejscach, gdzie powinny być, widać jedynie nieudolną imitację. Nie wiem, czym to jest spowodowane, ale całkowicie obrzydza czytanie.

Proponuję zajrzeć do Kinga. Zazwyczaj wiarygodnie opisuje uczucia bohaterów.

pozdrawiam

I po co to było?

Pisałem ją dosyć dawno bo w 2008 - historia była już chyba z pięć razy poprawiana, aż mi się później odechciało kolejny raz poprawiać. Podejrzewałem, że po tylu poprawkach będzie ok.

Są dwie przyczyny dlaczego ten tekst wciąż nie jest taki jaki powinien być:

Po pierwsze sen, bo to on jest tematem opowiadania, a zazwyczaj nie da się idealnie przełożyć snu, nawet jak się go pamięta w szczegółach - głównie to opowiadanie potraktowałem jako eksperyment :)

Drugą przyczyną były moje ówczesne umiejętności pisarskie - teraz piszę znacznie lepiej :)

Do syf. - dzięki za propozycję Kinga, ale akurat znam go i czytam jego powieści od 6 lat. Przekonałem się że wiarygodnie ukazuje uczucia, ale nie ma co marzyć że kiedykolwiek osiągnę jego poziom - może ciężką pracą, ćwiczeniami pisarskimi odrobinę się zbliżę do jego stylu (broń Boże nie mam zamiaru się do niego upodabniać).

Opowiadanie poprawię w najbliższym czasie i wrzucę jego poprawioną wersję :)

Pozdrawiam

(...) uważnie badając uszami dziwaczny dźwięk. ---> nie pisz tak, bo skrętu kiszek można dostać ze śmiechu. A kiedy czytelnik rechocze, chociaż powinien w tym miejscu drżeć, przejęty trwogą, nie jest dobrze... Ja rozumiem, oniryczność, wszelkie dziwactwa senne, majaki i nielogiczności --- ale to trzeba opowiedzieć poprawnym językiem. Badać uszami. Jak to się robi? Czy aby nie chodziło Tobie o uważne wsłuchiwanie się? 

To tylko jeden kwiatuszek, zerwany na ogromnym polu. Gdybym wszystkie chciał zebrać w bukiet, blady świt zastałby mnie przed minitorem... 

Motyw zejścia w piekielne czeluści w celu odzyskania ukochanej / nego nie jest nowy, ale podałeś inną jego wersję, i za to Ci chwała. Ale zacznij pisać po polsku, jasno, zrozumiale, bez wysilania się na skazane na niepowodzenie udziwnienia... I pilnuj logiki. Kamilek, czterolatek, raz mówi i reaguje jak dziecko, raz jak dorosły, świadomy sytuacji. Sen snem, ale bez przesady...

Nowa Fantastyka