- Opowiadanie: ElCyd91 - Odc 2. Cienie pustki - Kroniki Olgaradów: Szesnastu Braci

Odc 2. Cienie pustki - Kroniki Olgaradów: Szesnastu Braci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Odc 2. Cienie pustki - Kroniki Olgaradów: Szesnastu Braci

 

Po kilku dniach podróży dotarli do Norinburgu, skąd droga na Szarą Przełęcz była już prosta, prowadziła pięknym, zadbanym traktem, pozostało im się jakoś przedrzeć przez góry. Zakupili dwa świeże wierzchowce, gniadą klacz i kuca siwka, kuc niósł krasnoluda, klacz pólelfa.

– Masz jakiś pomysł jak się dostać do Alberunu? – zapytał Haill

– Hm! Zastanówmy się… Mamy trzy drogi, pod, przez i na około. Chyba, że jakiś uroczy smok postanowi nas podrzucić, to będzie jeszcze opcja nad górą.

– Nie licząc smoka, która jest najkrótsza? – Jstrzębiowi jakoś nie chciało się wierzyć, że w ogóle natrafiliby na jakieś smoki. Był to gatunek na skraju wymarcia i to ludziom głównie to zawdzięczały.

– Pod górą. Tyle, że za taki przywilej słono się płaci. Z tego, co wiem to sto sztuk złota w jedną stronę. – Haill aż nie mógł się powstrzymać od gwizdnięcia.

– Sto sztuk złota? – zagadnął chcąc się upewnić, czy aby uszy go nie zwodzą. Ku jego najszczerszej trwodze, krasnolud potwierdził swoje słowa kiwnięciem głowy. – Ale chyba nie od osoby?

– Nie. Na szczęście nie. Krasnoludzkie podziemne miasta straciłyby swój urok dla kupców, którzy i tak od późnej wiosny do wczesnej jesieni przeprawiają się przez Góry Żelazne, wykorzystując do tego Szarą Przełęcz.

– Wiem. Zakon dobrze jej strzeże, nawet teraz w środku zimy. Też pobierają za to opłaty?

– Tak. Trzydzieści sztuk złota od wierzchowca. Nieważne czy wiezie towary czy cudzą żyć. W zamian zapewniają ochronę i przewodnika. Krasnoludowie daliby ci mapę podziemi i radź sobie sam. Choćbyś miał miesiąc błądzić. No chyba, że dopłacisz za przewodnika. – mówił Uptegar, a po głosie wyraźnie dało się poznać, że uznaje to za szczyt złodziejstwa i to w pełni legalnego. Haill zaśmiał się głośno.

– To się nazywa biurokracja, przyjacielu. W twoich czasach jeszcze nie było czegoś takiego. Teraz w erze banków i papieru liczy się każdego miedziaka!

– Świat schodzi na psy. –odparł krasnolud, Haill znów buchnął mimowolnym śmiechem.

– Nawet nie wiesz jak bardzo!

– Nie wiem i wiedzieć nie chce, koszmary w nocy są mi potrzebne jak wrzut na rzyci. – zarechotał krasnolud. Jastrząb jakoś nie widział w tym nic zabawnego, ale nie zwracając na to uwagi śmiał się wraz ze swoim towarzyszem.

 

***

 

Trzy dni później byli już pod przełęczą, a przed ich oczami piętrzyły się wiecznie ośnieżone szczyty Gór Żelaznych, dom trzydziestu krasnoludzkich klanów z stolicą w Karen-dûr.

Mieli dwie drogi przez przełęcz lub przez górę krasnoludzkimi tunelami. Szybko się jednak okazało, że myto pobierane przez krasnoludów jest stanowczo za wysokie. Dla kupca sto pemińskich koron, czy ledienmarckich złotych było niewielką zapłatą za bezpieczeństwo karawany. Dla dwóch wędrowców była to stawka nie do przełknięcia.

Jednego z wartowników zainteresowała broń noszona przez półelfa. Elfickie noże bojowe zwyczajowo nazywane glasyami, tarcza z krasnoludzkiej stali węglowej zdobiona olgarackimi ornamentami, lekki topór do miotania i zbroja wykuta przez elfów. Uptegar poza swoją dębową tarczą i mieczem nie miał nic do zaoferowania, był druidem nie wojownikiem.

– Wypchaj się krasnoludzie! – huknął Jastrząb oburzony – Prędzej tym toporem w łeb cię zdzielę, niż ci go w łapska dam! – halabarda wartownika opadła nagle i ze świstem pomknęła w stronę gardła Hailla, ten z łatwością się uchyli, złapał drzewiec i uderzeniem toporka złamał go w pół. Złapał pewnie opadające ku ziemi gwieździste ostrze halabardy i cisnął je krasnoludowi pod nogi. Tamten odskoczył posłał mu gniewne spojrzenie z pod krzaczastych brwi.

– Nie przejdziecie przez ziemie Druina! – wysyczał przez zaciśnięte zęby dobywając miecza – Wynoście się stąd! – krzyknął na koniec, Haill obrócił swoją gniadą klacz w miejscu, zmusił ją by stanęła na tylnich kopytach, nie spuszczając z oczu wartownika. Był zły.

Klacz opadła na przednie kopyta, teraz już nie mieli wyjścia, mogli już iść tylko przez Szarą Przełęcz, ciesząca się zimą złą sławą. Zdradliwe rozpadliska, rumowiska, lawiny. Wiedzieli, że przeprawa będzie ciężka. W najbliższym ludzkim osiedlu kupili dwa oswojone venitale, wymieniając je za konie, wzięli też ciepłe futra i zapas strawy. Zapowiadał się ciężki przemarsz, Haill nie miał jednak najmniejszego zamiaru rozstawać się ze swoim ekwipunkiem, był dla niego zbyt cenny.

Droga przez przełęcz okazała się prawdziwą katorgą, venitale parły naprzód, ale ich długim włochatym nogom nie przeszkadzał śnieg sięgający elfowi do kolan. Dla tych górskich kozic wielkości spasionego kuca tutejsze mrozy i halne wiatry były niczym lekka morska bryza dla żeglarza.

– No i co z tym ociepleniem do cholery! – krzyknął Hall próbując przekrzyczeć huraganowy wicher, jaki zastał ich na przełęczy drugiego dnia.

– Od razu widać, że z ciebie tępy najemnik nieuku jeden! – krzyknoł druid – Przysięgam następnym razem cię zabije, jak podsuniesz mi pomysł przedzierania się przez przełęcz w czasie cyklad!

– Co z ciebie za cholerny druid skoro nie powiedziałeś mi, że w czasie tych cholernych cykalad w Górach Żelaznych taka pogoda panuje!

– Zamknij mordę popaprańcu jeden! „Dobrze będzie”! No właśnie widzę jak jest dobrze! – dobrą godzinę się wykłócali czyja to wina, dopóki obaj nie ochrypli. Nie było już rady, mogli tylko iść naprzód. Tutaj, chłód szybko odbierał im siły, venitale spokojnie szły naprzód, brnąc w śniegu, baryłkowate ciała i gęste grube futro sprawiały, że siarczysty mróz nie robił na nich większego wrażenia. Uptengar jechał już od kilku godzin w dość niewygodnej pozycji, ale brnięcie w śniegu jeszcze bardziej by go wykończyło. Haill zsiadł ze swej kozy i zawzięcie ciągnął cały tabor za sobą. Krasnolud nabrał podziwu dla tego chudego jak szkapa elfa. Może i był filigranowej postury, ale siły i uporu nie można mu było odmówić.

Uptengar czuł się coraz słabszy. Ciążyły mu powieki… sędziwa siwa głowa kiwała się w rytm ruchów baryłkowatego cielska jego venitala. Przymknął oczy, zaraz się wzdrygnął i poprawił na kocu służącym mu za siodło. Ociężałe powieki opadły po raz drugi, znów wzdrygnął się. Kiedy podniósł je po raz trzeci jego elfi towarzysz zniknął gdzieś pośród zasp i zamieci. Venital stał wyprostowany, becząc żałośnie. Rogaty łeb opadł grzebiąc w białym puchu.

– Haill! – krzyknął krasnolud podrywając się z miejsca, zsunął się jednak z siodła i runął jak kłoda. Masywne ciało krasnoluda zniknęło w śniegu. Gdzieś pod nim musiał znajdować się kamień, o którego uderzyła sędziwa potylica. Umysł osunął się w błogi niebyt.

Kika minut później ze śnieżycy wyłonił się patrol Białej Straży, tropili ich od kilku godzin, sypiący z nieba gęsty śnieg utrudniał jednak wszelkie poszukiwania. Biała Straż każdej zimy, każdego jej dnia i o każdej porze przeczesywała Szarą Przełęcz w poszukiwaniu narwańców bez wyobraźni, próbujących przedzierać się przez góry w środku zimy. Zdarzało im się znajdować zamarznięte zwłoki zarówno ludzi, jaki i wierzchowców, dzięki intensywności patroli były to jednak rzadkie przypadki. Haill i Uptengar mieli szczęście.

Haill powoli otworzył umęczone oczy, zobaczył chylącą się nad nim postać w białym płaszczu, zaraz obok pojawiła się kolejna wyłaniając się z wszechogarniającej bieli. Podnieśli go i położyli na noszach, coś mówili, nie mógł jednak zrozumieć ani słowa, po chwili jego umysł znów zasnuła mgła niepamięci.

 

***

 

Ocknął się w jakimś pokoju, słysząc za oknami łomot wiatru. Usłyszał czyjeś głosy, skupił się by zrozumieć, co mówią.

– Co z nimi? – zapytał ktoś, dźwięczny silny głos sugerował, że to mężczyzna w średnim wieku.

– Elfowi nic nie będzie zakładam, że ocknie się niedługo. Był wycieńczony, dlatego doszło do utraty świadomości.

– A krasnolud?

– Jego stan jest stabilny, ma pękniętą czaszkę części potylicznej, ale to nic poważnego, gdyby spadł z większą siłą było by znacznie gorzej, na szczęście masa śniegu skutecznie złagodziła upadek. – Haill z przerażeniem rozejrzał się po pomieszczeniu szukając swego druha. Druid leżał na łóżku tuż obok, miał obandażowaną głowę. „Co ja najlepszego narobiłem?” zapytał sam siebie.

– Czy można ich przenieść do twierdzy?

– Myślę, że nie będzie to konieczne, podkurują się kilka dni i możemy ich wypuścić, poślemy tylko kogoś z nimi by wyprowadził ich z przełęczy. – Haill wstał i ruszył do drzwi, czuł się strasznie osłabiony, nogi uginały się pod nim z trudem stawiał kroki. Chwycił za okrągłą klamkę i przekręcił ją, zawiasy skrzypnęły cicho a jego oczom ukazało się całe zgromadzenie Białej Straży, było ich około dziesięciu.

– My idziemy do Alberunu. – rzekł nim jeszcze którykolwiek z nich zdążył się odezwać. Podeszło do niego dwóch Strażników jeden z nich rzekł stanowczo.

– Musicie wracać do łóżka ker, w tym stanie nie wolno wam wstawać, waszemu towarzyszowi nic nie jest, dojdzie do siebie lada dzień – złapali go za ramiona i zaprowadzili wprost na posłanie, nie protestował, nie miał siły. Ledwie przymknął oczy i znów pogrążył się w głębokim śnie.

 

***

 

Kiedy przebudził się po raz kolejny pierwsze, co zauważył był wielki wilczy pysk olgarcakiego akolity Zakonu.

– Już nie śpisz, to dobrze – rzekł olgarad we wspólnym języku – Jesteś wraz ze swym towarzyszem w sanatorium Świętych Sanitariuszy w Alberunie, jesteście bezpieczni. Wyczuwam twój niepokój o twego towarzysza Uptengara. Wstrząs mózgu, jakiego doznał podczas upadku był silny, lecz niegroźny. – olgarad o czarnym jak smoła futrze, świdrował go spojrzeniem nieprzeniknionych złotych tęczówek – Przedzieranie się przez przełęcz podczas cyklad, było bardzo nieroztropne Haillu Kestadzie synu Elestada zwany Jastrzębiem.

– Skąd znasz moje imię ker? – zapytał Haill wspierając się na łokciach.

– My. Pradawni, wiemy wiele, o wiele więcej niż mógłby śnić jakikolwiek człowiek, elf czy mag. Pustka, nie ma przed nami tajemnic.

– Pradawni? Jesteś jednym z Pradawnych? – Jastrząb nie chciał wierzyć własnym uszom, mityczny prastary olgarad stał tuż obok niego, zwyczajnie z nim rozmawiając jak ze starym druhem.

– Tak. Zewom mnie Healemar’taksha – olgarackim imię epitet, zabrzmiało obco w jego uszach znaczyło to jednak: Kruczy Cień w Blasku Dnia, jeśli poprawnie odgadł znaczenie słów z mowy wilczego ludu. – Proszę cię jednak byś nie kaleczył mowy mych przodków i mówił mi Halmar.

– Mistrz Halmar?

– Tak. Wiem też, że gorąco przegniesz spotkać się z Benaayame’indesh, Chodzącym w Świetle. Mój Mistrz prosił mnie bym niezwłocznie cię do niego zaprowadził, kiedy tylko się obudzisz. Zatem ubierz się ker Haill i nie każmy dłużej czekać Białemu Wilkowi.

– A co z Uptengarem?

– Mistrz Ben osobiście poinformuję ker Uptengara o efekcie i zakończeniu rozmowy. Nie przejmuj się tym. – Mistrz Halmar wskazał mu krzesło, na którym wisiało jego odzienie. Haill ubrał się pośpiesznie obył twarz w miednicy i rzucił okiem w swoje lustrzane odbicie, był zbyt rozgorączkowany faktem, że osobiście pozna Białego Wilka, że nie zauważył pewnego braku, jego ekwipunek wraz z pancerzem i bronią zniknął. Mistrz Halmar czekał cierpliwe aż Jastrząb się ogarnie, nie popędzał go w żaden sposób. Haill stanął przed dwu i pól metrowym Olgaradem, odchrząknął i rzekł.

– Jestem gotowy na spotkanie z Białym Wilkiem, Kruczy Cieniu. – Mistrz Halmar przytaknął powoli przymykając na chwile powieki.

– Chodźmy zatem synu Elestada, Benaayame’indesh czeka.

Nie miał pojęcia, jak długo szli szerokimi korytarzami twierdzy, nie potrafił nawet zgadnąć ile razy skręcali, po ilu schodach wchodzili, czy też schodzili. Ciężko mu było nawet wyobrazić sobie ogrom Alberunu i liczbę akolitów, która w nim przebywała. Jego umysł zwyczajnie nie potrafił ogarnąć tego wszystkiego, wciąż zawładnięty jedną myślą, nareszcie spotka Wielkiego Mistrza, żywą legendę tych czasów.

 

***

 

Medytował. Tak samo jak zwykł czynić, gdy pozostali zakonnicy spożywali obiad w Wielkiej Sali. Siedział w swojej komnacie, ze stopami założonymi na podudzia. On już nie potrzebował posiłków, ani snu. Jego ciało odpoczywało medytując, kiedy jego dusza wędrowała pośród szarości pustki, wędrował tam, gdzie trafiają tylko dusze zmarłych śmiertelników.

Za Zwierciadłem Liry w świecie szarości i eterycznych zwiewnych istot, które jeszcze się nie pogodziły z tym, że czas już najwyższy powrócić do Stwórcy. Zza lustra spoglądały na świat śmiertelników i swe utracone wcielenia. Tutaj ni miejsce, ni czas, nie miały znaczenia, była tylko szarość i cisza, domena Anioła Śmierci, to on przeprowadzał dusze przez pustkę, by mogły odnaleźć pokój u boku Wszechojca.

Tutaj po śmierci, trafiały dusze wszystkich zmarłych istot, elfów, krasnoludów, ludzi, olgaradów, tesajan nawet orków i gnomów. Benaayame’indesh, spotykał w pustce je wszystkie, skłócone tak samo jak ich wciąż żyjący bracia i siostry, tak samo się nienawidzący i tak samo cierpiący. Pustka była stanem przejściowym, między życiem ziemskim a światłem Stwórcy. Jedne dusze przystawały tu na chwile, inne na dłużej. Wszystkie jednak wracały do Praojca.

Mistrz Ben wyczuł coś, coś dziwnego w otaczającej go eterycznej przestrzeni, niemalże można było to nazwać zapachem, ale w pustce nie istniało pojęcie zapachu, bo istniał tylko jeden zmysł, zmysł ducha, empatia, zmysł magiczny. Wszystko, co wyczuwały inne zmysły było tu tylko iluzją, lekką i mglistą, jak ciepły zefirek znad rozgrzanego w słońcu morza. Niczym, czemu należało ufać. Magowie jedni nie gubili się pośród tych urojeń, wyczuwając każdą najdrobniejszą zmianę tego mglistego świata.

Im dalej zgłębiał się w szare korytarze, tym mocniej wyczuwał zachwianie w otaczającej go energii. Iluzoryczna ziemia pod jego stopami zaczęła drżeć, zupełnie jakby była żywą istotą, do jego uszu docierały setki bezwładnych dźwięków, tworzących chaotyczny niezrozumiały chór. Ich natężenie to rosło to malało, raniąc jego wrażliwe uszy, pośpiesznie wzniósł wokół siebie barierę, która wytłumiała ten nieznośny hałas, w skupieniu eliminował dźwięk po dźwięku, z coraz większą pewnością wyczuwając w kotłujących się falach energii, esencje spaczenia.

Gdzieś w pobliżu czaił się Cień żerujący na duszy zmarłego, zmagający się z Aniołem Śmierci pragnącym przeprowadzić dusze przez pustkę, do Pryzmatu Liry skąd wróciłaby w objęcia Praojca. Teraz słyszał już szepty, urywki słów, skupił wokół siebie moc i kierując się szeptami ruszył w dół korytarza, by na szerokim holu zastać wypaczoną dusze. Spaczenie bijące od niej było niczym odór zgnilizny, nasilający się z każdym krokiem, Cień oplatał ją swą istotą, żywiąc się jej smutkiem, bólem i żalem.

Anioł Śmierci przebywał gdzieś w pobliżu był blisko, wyczuwał jego wibracje, były jak obietnica spokoju i ciszy. Mistrz Ben przez chwile obserwował to milczące starcie dwóch przeciwnych sił. Światło kontra ciemność, niekończący się konflikt dobra ze złem, trwający od niezliczonych eonów. Cień próbował za wszelką cenę odepchnąć Śmierć od swego żywiciela, by móc ucztować w nieskończoność. Anioł Śmierci był jednak nieustępliwy, czekał, samemu gromadząc wokół siebie cząsteczki czystej eterycznej mocy. Wiedział, że Anioł Śmierci i tak uwolni dusze, ale nie mógł pozwolić by do tego czasu Cień bezkarnie żywił się okaleczoną przez życie duszą. Moralność i sumienie, nie pozwalały mu bezczynnie przyglądać się tej walce.

Zszedł po schodach, Istota Cienia z miejsca wyczuła jego obecność, eteryczne oczy Cienia zapłonęły krwawym blaskiem wiecznie nienasyconego głodu. Kiedy tylko stopa Chodzącego w Świetle dotknęła chłodnej marmurowej posadzki, Cień rzucił się na niego ze wściekłą furią, wydając z siebie straszliwy, ogłuszający pisk. Mistrz Ben sięgnął w głąb siebie, dotykając świadomością najczystszej esencji swego istnienia i ugodził nią wprost w świetliste rubinowe ślepia plugawego stworzenia. Cień wydał z siebie jeszcze straszliwszy pisk. Wtedy wprost z szarej ściany holu wynurzył się drugi zwabiony wyciem pobratymca, później ukazały się kolejne. Ben spojrzał na Śmierć, w jej pustych zamglonych oczach błysnęła dziwna iskra.

– Zajmę się nimi Chodzący w Świetle, ty oswobodź dusze. – rzekła Śmierć spoglądając na niego, nagle rozległ się budzący grozę buczący pomruk, nasilający się z każdą sekundą. To wibrująca energia Anioła wydawała ten dźwięk, jego moc podwoiła się, potroiłaby po chwili wzrosnąć pięciokrotnie. Cienie nie były bezczynne swym przeraźliwym piskiem wzywając swych krewniaków, cały holl wypełnił się ich plugawą esencją. Energia Anioła Śmierci rozpychała się w eterycznej przestrzeni, otaczając Wielkiego Mistrza szczelnym kokonem.

Kiedy tylko zapewniła mu bezpieczeństwo Mistrz Ben zabrał się do dzieła, wbił swe wilcze pazury w ohydny łeb Cienia, piszczącego jak żywcem obdzierane ze skóry zwierze. Spojrzał mu w wiecznie głodne połyskujące rubinowe ślepia.

– Wypuść go. – zawarczał Ben, posyłając w stronę cienia czyste światło. – Wypuść go i wracaj do otchłani z którejś wypełzł maszkaro. – wbił pazury głębiej słysząc dźwięk łudząco podobny do pękających kości. Demoniczna istota wyrwała mu się, jego pazury rozerwały delikatną, zwiewna strukturę istoty Cienia, czuł czerń spaczenia spływającą po jego pazurach, wżerającą się w jego ducha.

Spazmatycznym ruchem rąk zrzucił czarne krople mrocznej esencji na podłogę szarego holu, zasyczały spadając na podłodze zasnutą popiołem żalów i utraconych wspomnień. Cień odsunął się ciągnąc za sobą swego nosiciela, zasyczał i znów rzucił się do ataku chcąc rozerwać intruza swymi długimi szponami, rozdziawiając szeroko paszcze, Ben złapał go za nadgarstki znów posyłając mu fale świetlistej energii. Stwór zawył wijąc się w stalowym uścisku, świetlista siła niszczyła jego strukturę, okaleczając go tak jak on okaleczał uwięzioną dusze. Mistrz Ben odrzucił jego wielkie łapy i ugodził w samo wypaczone, demoniczne serce, zacisnął na nim pazury i wyrwał je. Cień wydał z siebie wrzask, jakiego nie dało się porównać z niczym znanym śmiertelnikom, zwiną się, skurczył i obrócił w popiół. Czarna połyskująca kula jego esencji paliła dłonie Wielkiego Mistrza, czuł jak wnika w niego spaczenie, słyszał pojedyncze krople syczące w kontakcie z chłodną posadzką. Serce demona zaczęło dymić, by w końcu zniknąć całe.

Cienia nie można było zabić, nawet tu w pustce, można go było tylko zmusić by wrócił do otchłani. Wygnać go, wypalić do cna, by pozostały po nim tylko strzępy. Łapy paliły go żywym ogniem, jak gdyby trzymał w rękach nie esencje zła, lecz rozgrzany do białości kawał żelaza, wyglądały jakby parowały, kłując go nieznośnym bólem.

Śmierć z powodzeniem odegnała pozostałe cienie zmuszając je by powróciły do swej domeny. Anioł odrzucił zbędną energie pozostając pod postacią monstrualnego człowieka, w której zwykł mu się objawiać.

Oswobodzony duch zakołysał się, wydał z siebie przenikliwy jęk i runął w dół. Mistrz Ben złapał go w locie. Był to za życia młody elf, nie miał nawet trzydziestu lat jak na elfa nie był nawet podrostkiem, był jeszcze dzieckiem. Elf otworzył oczy a jego głos potoczył się echem po pustych korytarzach.

– Gdzie ja jestem? I kim ty jesteś? – zapytał spoglądając na Wielkiego Mistrza, Anioł Śmierci stał tuż obok pozostając poza zasięgiem wzroku uwolnionej duszy.

– Nazywam się Benaayame’indesh, a Ty jesteś w pustce.

– Pustce? – elf usiadł rozglądając się – Więc… Więc umarłem?

– Tak. – rzekł nagle Anioł wychylając się zza kolumny, choć Mistrz Ben wciąż widział kolosalnego człowieka odzianego w szary płaszcz, elfowi zapewne objawił się pod inną postacią, był tego pewien. – Twoje ziemskie życie dobiegło końca bracie.

– Wiem. – odparł elf smutno. – Czułem to, kiedy opuszczałem ciało, wiedziałem nawet, że złożą mnie w ofierze Mattachusowi . – Mistrz Ben rzucił Śmierci pytające spojrzenie, puste oczy spoczęły na nim a sine usta przemówiły.

– To jeden z bogów panteonu kotowatych istot, zamieszkujących południową krainę waszej błękitnej kuli. Bardzo niebezpieczne i agresywne istoty.

– Mellaten się od nas odwróciła – rzekł elf kryjąc twarz w dłoniach, nie słyszał słów Anioła Śmierci – Enkayan znów zebrali żniwo wśród elehavan. Nie wystarcza im, że im służymy, że wznosimy te ich przeklęte świątynie i harujemy na ich polach cały zasrany rok bez chwili wytchnienia, za miskę prosa i kilka kukurydzianych placków. Nie wystarcza im, że służymy im dniem i nocą. Składają nas w ofierze swym przeklętym bogom! Polują na nas jak na zwierzęta, jesteśmy dla nich niczym! – głos elfa zaczął się łamać – Ale przecież nie jesteśmy niczym… prawda? Mamy przecież rodziny, matki, ojców, ukochanych, dzieci. – duch elfa zaczął cicho łkać – Mamy przecież uczucia… troszczymy się, kochamy, czujemy ból, gdy wyrywają nam serca. Żyjemy, mimo uścisku biedy i ciągłego strachu o życie własne i najbliższych. Żyjemy, choć nie mamy nadziei. Żyjemy, mimo że nie ma dla nas przyszłości… – Biały Wilk ukląkł przy nim i rzekł ściskając jego ramie.

– Zawsze jest nadzieja olenerevan.

– Gdzie? Za Słoną Wodą? Gdzie nikt nawet nie wie o naszym istnieniu? – rzekł elfi duch, spoglądając w błękitne oczy olgarada – Nie. Ja nie żyje, tak samo jak od wieków umierają inni elehavan. Jesteśmy zgubieni.

– A czyż świat, na którym żyjemy nie jest cudowny?

– A co jest cudownego w wyrywaniu komuś serca? Dosłownie, wprost z klatki piersiowej, obsydianowym nożem…

– Posłuchaj go elfie – wtrącił Anioł Śmierci

– Twoje życie wypełnione było ciężką niewolniczą pracą, dla tych, którzy uważali cię za swych panów byłeś niczym. Ale to nie prawda, byłeś i jesteś wspaniałą istotą stworzoną przez Stwórcę, a w twoim życiu były cudowne chwile, które warto zapamiętać. Widzę je w twoich oczach bracie. Nie pomożesz już swoim bliskim jako śmiertelnik, zawsze jest jednak nadzieja. Dla twego ludu także, my lud Tal’allena zawsze stawaliśmy w obronie uciśnionych, my olgaradowie, stojący na straży kruchej równowagi naszego świata, świata nas wszystkich, elfów, ludzi, olgaradów i wielu innych ras. Miej nadzieje elfie i jeszcze nadejdzie dzień gdy Elayvin upomni się o wolność swych dzieci. – rzekł Mistrz Ben, sam nie będąc pewien, co właśnie obiecał, ani na co się porywa skazując wielu na pewną zgubę. – Wstań. – dodał po chwili pomagając elfowi podnieść się z posadzki. – Ruszaj do światła przyjacielu i niech Stwórca nad tobą czuwa.

– Choć za mną bracie, wracajmy do domu. – rzekła Śmierć do elfa prowadząc go korytarzem, eteryczna przestrzeń przed nimi nagle się rozerwała jak cięta nożem. Wielki Mistrz poczuł jak wszędzie w koło rozchodzi się kojące ożywcze ciepło, spojrzał na swoje wypalone przez spaczenie dłonie, na jego oczach rany znikały gojąc się. Po chwili jego dłonie były całe, choć wciąż nieznośnie piekły. Po chwili portal się zamknął, a całe ciepło zniknęło, wessane przez przestrzeń pustki.

– Nigdy nie potrafiłem zrozumieć fenomenu waszego istnienia Olgaradowie. Wasze dusze kryją w sobie ogromną siłę i potencjał. – rzekł Anioł Śmierci pojawiając się tuż za jego plecami – Wy i tesajanie, jesteście do siebie bardzo podobni, mimo że jako gatunki pochodzicie z osobnych rdzeni. – Śmierć spojrzała na jego ręce, dotknęła ich swoimi eterycznymi dłońmi przynosząc mu ukojenie. – Inne rasy również kryją w sobie potencjał, ale wy i tesajanie jesteście wyjątkowi, potraficie odczuwać moc, a wasi magowie należą do najpotężniejszych na waszym świecie. Choć jesteście dumni, to nie unosicie się pychą, sprawiedliwi, waleczni, lojalni wobec swych przekonań. Nie wiem, co planował Stwórca powołując wasze gatunki do istnienia, wiem jednak, że jesteście niezbędni temu światu, tak jak deszcz w czasie suszy. Jesteście jego równowagą. Niech prowadzi cię Stwórca synu Pierwszego i niech czuwa nad twą duszą. – rzekł Anioł Śmierci jednym dotknięciem wypychając go ze swej domeny, zmuszając jego ducha by powrócił do wciąż pogrążonego w medytacji ciała.

Teraz po przebudzeniu, nareszcie mógł zaufać swoim zmysłom. To, co widział, słyszał i czuł, było rzeczywiste, materialne i namacalne. Nie była iluzja, choć czuł się dziwnie znów wracając do swego ciała. Czuł się tu jak obcy, jakby właśnie powrócił do świata sennych mar gdzie nic nie jest prawdziwe. To już nie był jego świat, to już nie była Ziemia jaką znał kiedyś, kiedy był jeszcze młody. Jego czas jeszcze nie nadszedł, jeszcze zbyt wiele było do zrobienia, ta myśl napawała go smutkiem, chciałby nareszcie odpocząć, zanurzyć się w bezmiarze bieli i kojącego dusze ciepła. „Jeszcze nie teraz Benjaminie. Jeszcze nie teraz.” pomyślał, spoglądając na ołtarzyk, na którym wciąż ćmiły się kadzidła. Myślą wezwał swych uczniów delikatnie muskając ich świadomości, dając im znać, że pragnie się z nimi niezwłocznie spotkać.

Nie zwlekali licząc na słowa wyjaśnienia, porzucili swe dotychczasowe obowiązki i niezwłocznie wyruszyli na spotkanie z swym starym Mistrzem, minęła jednak dłuższa chwila nim przybyli do jego komnaty. Mistrz Alte’menarah niedościgniony władca pieczęci ziemi, przybył, aż z odległych koszar gdzie szkolił młodych rekrutów w sztuce walki zwanej Tańcem Krwawego Flaminga, pałeczkę dowodzenia przekazał asystującemu mu tangari’tana Mistrzowi Volfirkowi. Alyetakesh’unukera, Mistrzyni Pieczęci Wiatru musiała przebyć pół twierdzy, aż ze szpitala Świętych Sanitariuszy, na szczęście nie przyszła jej w udziale żadna skomplikowana operacja. Najbliżej z jego trójki uczniów miał Healemar’taksha pan ognistego podmuchu, najstarszy z jego uczniów, przebywał zapewne gdzieś głęboko w podziemiach twierdzy studiując w jednej z bibliotek prastare teksty zapisane w sanskrycie, esperanto i łacinie, językach nieużywanych od tysiącleci. Gdy trójka jego uczniów wreszcie się zjawiła, Wielki Mistrz przemówił, w jego głosie dało się słyszeć wielki smutek.

– Coś się dzieje na zachodzie moje dzieci… coś bardzo złego.

– Czyżby orkowie znów wychylali łby zza Lodowego Grzbietu? – zapytał Altemener, nie słynął z cierpliwości.

– Czyżby Farendür znów był zagrożony? – wtrącił Halmar po dłuższej chwili.

– Nie. Nie o Farendür tu chodzi. – odparł Mistrz Ben, jego uczniowie czekali więc, aż poskłada myśli i rozwinie swoją myśl. – Chodzi o krainę na południe od Farendüru, krainę potężnych prastarych lasów, rozległych trawiastych równin i wysokich wydm. Krainę rządzoną przez wielkie koty uciskające elfi lud.

– Nie znoszę kotów – prychnął rozłoszczony Altemener siląc się na spokój, mimowolnie obnażając długie wilcze kły.

– Koty tyrani… jeszcze tego moje oczy nie widziały – zauważył Halmar

– Dziwactwa tego świata nie znają granic – rzekła Alya

– Masz słuszność Porywisty Wietrze, są na niebie i ziemi rzeczy, które ni śniły się najśmielszym filozofom – odparł Biały Wilk zwracając się do swej uczennicy.

– Wiec, co czynimy Chodzący w Świetle? – zapytała Alya

– Nie mam pewności, niezwłocznie powinniśmy wysłać wojowników.

– Ilu? – zapytał Altemener prostując się jak żołnierz na warcie, tylko czekając na jedno skinienie swego Mistrza.

– Spokojnie Gorąca Wodo, opanuj się. Nie możemy działać pochopnie. – wtrącił Halmar – Skoro to elfów mamy oswobadzać z pod jarzma wielkich kotów, nie może my wysłać tam olgaradów, nie możemy też, jak na razie, prosić o pomoc plemiona tesajan. Mogą zniewolonym elfom przypominać ich kotowatych panów. Drużyna, która wyślemy musi się jednak składać z wytrawnych wojowników.

– Masz słuszność Kruczy Cieniu – odparł Altemenar z niechęcią przyznając mu racje.

– Drużyna. – przemówiła po chwili Alya, zastanawiając się głęboko nad całokształtem sytuacji. – Musi się składać z członków różnych nacji, nie może też być zbyt duża, wyczuwam, że w tym elfim ludzie nadal drzemie ogromna siła.

– Lud walczący o swoją wolność, jest silny i zdeterminowany, potrzebują jednak kogoś, kto ich wyszkoli i poprowadzi do bitwy. – rzekł Halmar po chwili namysłu – Potrzebują tangari’tana.

– Już wiem, co uczynimy. – odrzekł nagle Wielki Mistrz, sięgając do kieszonki płaszcza i pokazując swym uczniom prastary medalion w kształcie ośmioramiennej gwiazdy z błękitnym szafirem stanowiącym jej centrum.

 

***

 

Wreszcie dotarli do mosiężnych dębowych drzwi na których wyryto symbol Zakonu, rozdziawioną stylizowaną paszcze białego wilka o błyszczących oczach w kolorze intensywnego błękitu. Haill był pewien, że przy jego tworzeniu ktoś posłużył się magią, bo wilczy pysk mimo kanciastych kształtów wyglądał niemal jak żywy.

Przy drzwiach stało dwóch olgarackich wartowników Zakonu, obaj byli, nawet jak na olgarackie standardy, nad wyraz wyrośnięci licząc lekką stopą mieli po około trzy metry wzrostu. Za plecami zwisały im, sądząc po rękojeściach, tradycyjne olgarackie szable. To była ulubiona broń olgaradów, wielkie, jednosieczne i zabójcze, w rękach wprawionego wojownika stanowiły niezwykle śmiercionośną broń. Haill sami widział jak zarzynali nimi orków w bitwie na Szafranowych Polach, widział nawet jak odbijali nimi bełty i strzały.

Kiedy Jastrząb przechodził obok nich czuł ściekającą po plecach stróżkę lodowatego strachu. „Na Stwórcę, nie chciałbym stawać przeciw nim do bitwy” pomyślał Jastrząb, to nie było tchórzostwo z jego strony, tylko podszept zdrowego rozsądku.

Białego Wilka zastali pochylonego nad ołtarzykiem, kiedy przy pomocy świeczki podpalał wonne kadzidło. Haill właśnie sobie uświadomił skąd ten lekki zaduch i zapach wdzierający się w nozdrza z każdym oddechem.

– Witaj synu Elestada, co cię sprowadza do Alberunu w tak niesprzyjającej aurze? – przemówił Biały Wilk gdy tylko Mistrz Halmar zamknął za sobą drzwi do komnaty. – Duchy pustki szeptały mi, że wybierasz się na jakąś niebezpieczną wyprawę. – Haill, był zaskoczony… „Ciekawe co jeszcze szeptały mu o mnie duchy pustki?” zapytał sam siebie

– Po za tym niewiele chłopcze, wiem jednak, że gdzieś w twoim umyśle błądzi obraz mokradeł Mer’arellin i wyobrażenia o tym co za nimi. – Jastrząb odchrząknął znacząco czuł się, jakby był na przesłuchaniu oskarżony o dezercje.

– Tak Mistrzu, twa mądrość jest wielka. – odparł nie wiedząc co odpowiedzieć.

– Nie spinaj się tak Jastrzębiu. Powiedz mi dlaczego tu przybyłeś i co cię popycha do tak szalonej przygody. – odparł Wielki Mistrz uspakajająco.

– Przybywam tutaj wraz z moim towarzyszem Uptengarem Dębową Tarczą, by prosić Zakon Białego Wilka o pomoc. – rzekł Haill po chwili, spoglądając na Białego Wilka i uświadomił sobie skąd ten przydomek. Haill służył w Wielkiej Armii podczas Farendürskiej plagi i wojny z Cesarstwem Ossen. Nigdy jednak nie widział Mistrza Bena bliska. Jego futro było śnieżno białe, jak płatki śniegu które dopiero opadły na ziemie. Biła z niego zadziewająca poświata, nawet w nędznym blasku świec. Była niezwykle subtelną, jednocześnie będąc niezwykle wyraźną, zupełnie jakby było obsypane srebrnym pyłem.

– Rozumiem, że chodzi o pomoc w zorganizowani tej wyprawy. – rzekł Wielki Mistrz wyrywając go z zamyślenia, Haill odchrząknął znacząco i odparł.

– Tak.

– W sumie. Sam jestem ciekaw co jest za mokradłami ludu tesajan i górami południowego grzbietu. – rzekł Wielki Mistrz, przeczesując pazurami podbródek. – Minęły całe wieki odkąd byłem tam po raz ostatni. Usiądźmy. Ty również Healemar’taksha.

Wcześniej Haill nie zauważył tej niewielkiej wnęki z lewej strony komnaty, umeblowanie było dość skąpe jak na Wielkiego Mistrza tak szacownego i prastarego bractwa. Poza stojakiem na mapy, kilkoma biblioteczkami, których półki uginały się pod ciężarem opasłych ksiąg, wielkiej szafy i potężnego dębowego biurka nie było tu nic więcej, ledwie trzy krzesła.

– Więc. Jaką pomoc chcielibyście uzyskać – zapytał Wielki Mistrz siadając na wygodnym wiązowym krześle.

– Finansową. – skwitował krótko elf, nie miał w zwyczaju owijać w bawełnę. Mistrz Ben zaśmiał się krótko, choć wilcze gardło nie mogło wydać z siebie typowo ludzkiego śmiechu, jasnym było że jest to śmiech rozbawienia.

– Wiedziałem, że to usłyszę. Ciężko było spodziewać się czegoś innego. – Haill wyciągnął z jednej z kieszeni zwinięty w rulon kawałek papieru związany lnianym sznurkiem.

– Oto szczegółowy plan wydatków. – podał zwitek Mistrzowi, ostrym jak brzytwa pazurem z łatwością rozerwał sznurek, rozwinął spokojnie papier rozkładając go na biurku.

– Och. Jakie drobne pismo. – rzekł po chwili, mrużąc błękitne oczy. – Jakbym widział rękę Alte’menaraha. Tak samo pochyłe i kształtne. – Mistrz uważnie przestudiował zawartość papieru, w sumie może trwało trzy sekundy. – Dokąd więc planujecie wyprawę?

– Jak najdalej. Nie ustaliliśmy konkretnych granic, całe południe to nadal obszar niezbadany, będziemy poszukiwać śladów innych cywilizacji nie znanych ludziom północy.

– Z pewnością. – odparł Mistrz Ben, za jego plecami ze stojaka nagle wyskoczyła mapa, rozwinęła się i zawisła nieruchomo metr nad biurkiem, Wielki Mistrz przyjrzał się jej uważnie. Mapa przedstawiała znany mieszkańcom północy obszar świata, czyli Sembie, Farendür i Kerestad, a przynajmniej jego część. Na południu od Kerestadu rozciągała się Pustynia Arnok na której żyły tylko plemiona ludzkich nomadów. Farendür zaś kończył się na mokradłach jaszczuroludzi i Gór Kallenhbor. Mapa wręcz sugerowała, że na południu Farendüru jest coś jeszcze. – Mapa nie jest jednak zbyt dokładna, na południe od Mer’arellin są lasy deszczowe, ogromna puszcza o nieznanych rozmiarach. Wiecznie zielona i wiecznie wilgotna. – nagle mapa uzupełniła się o wielki pas zieleni na południe od gór – Z pewnością jest tam wiele rzek i jezior ale nie znamy ich położenia, po czterech tysiącach lat mogły zupełnie zmienić swój bieg.

– Z tego co pamiętam, za naszych czasów kontynent na południe od Farendüru przypominał kształtem jajko zwrócone szerszą częścią na północny-zachód, ale po czterdziestu wiekach ruchów tektonicznych i erozji mógł zmienić kształt. Mógł, ale nie musiał – odezwał się nagle Mistrz Halmar, a na mapie przybyły zarys nowego kontynentu.

– Z pewnością nie zmienił jednak położenia – zauważył Mistrz Ben, Haill bezradnie przyglądał się całej sytacji, nie mógł nawet marzyć o tym by równać się wiedzą z Pradawnymi. – Nie zauważyłem w żadnej ze starych kronik wzmiankach o trzęsieniach ziemi, na skale jakiej należało by się spodziewać przy przemieszczeni tak ogromnej masy ladu. W czasie naszego Snu nie wczułem również żadnej destabilizacji w strukturze planety.

– Ja również Mistrzu.

– Hm… – Biały Wilk rozłożył się wygodnie na swoim wiązowym bujanym krześle, spoglądając błękitnymi oczami na młodego półelfa. – Wysyłaliśmy już ekspedycje na południe Kerestadu, na wschód Sembii i Sułtanatu Adżkard.

– Wiem o czym myślisz Mistrzu i zgadzam się z tobą. – wtrącił Kruczy Cień również zatapiając w Jastrzębiu swoje spojrzenie. Haill przez chwile spoglądał to na jednego to na drugiego olgarada. „No to już wiem, jak się czuje smakowite jagnię, na które gapią się dwa głodne wilki.”, pemiński weteran uśmiechnął się niepewnie nie obnażając uzębienia, wśród olgaradów było to niestosowne. O dziwo, żaden z Pradawnych nie skomentował jego myśli, mimo że z pewnością je usłyszeli.

– Niech żyje przygoda – odezwał się w końcu, po czym dodał w myślach „Coś za łatwo mi poszło”.

Koniec

Komentarze

no dobra za dwie godziny kończy mi się czas edycji... źle zrobiłem dawając dwa teksty na raz. 

Nowa Fantastyka