
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Doug od dłuższego czasu prowadził nierówną walkę ze snem. Szum silnika zlewał się z dźwiękiem wiatru, wpadającego przez uchyloną szybę kabiny jego ciężarówki. Monotonia drogi i sącząca się z głośników przygnębiająca muzyka sprawiały, że piasek zaczął zbierać mu się pod powiekami. Wolną ręką sięgnął na siedzenie pasażera i podniósł pudełko tabaki. Ostrożnie zaczął sypać ją na dłoń przytrzymującą kierownicę, po czym zaciągnął się z lubością. Sypki proszek niemal natychmiast przyniósł mu upragnione otrzeźwienie. Spojrzał na mijany właśnie znak – do celu było już niedaleko.
Chwilę później usłyszał wycie syren.
– Kurwa – wycedził przez zaciśnięte zęby i zerknął w lusterko. Przez chwilę miał nadzieję, że pojadą dalej, ale wyraźnie chodziło im o niego. Sam nie wiedział, czy tym razem szło o prędkość, czy o coś zupełnie innego. Wrzucił niższy bieg i posłusznie zjechał na pobocze. Jeden z radiowozów wyminął go i zatrzymał się przed tirem, natomiast drugi zagrodził mu drogę z tyłu. Doug ze zrezygnowaną miną wyłączył silnik i opuścił szybę do końca.
– Proszę natychmiast opuścić pojazd! – rozległo się z megafonu. – Ręce uniesione do góry!
Czworo funkcjonariuszy policji trzymało go na muszce a piąty wykrzykiwał do niego komendy.
W jednej chwili Doug zrobił się biały jak ściana i zaczął się trząść. Starając się opanować nagle nieposłuszne ciało, otworzył drzwi i powoli wyszedł przed ciężarówkę. Jeden z policjantów doskoczył do niego i błyskawicznie wykręcił mu ręce za plecy. Trzasnęły zapinane kajdanki. Chwilę później funkcjonariusz naparł na niego. Ból rozszedł się promieniście kiedy kolana uderzyły o asfalt. Drugi policjant otworzył drzwi tira na oścież i zaczął przeszukiwać wnętrze kabiny.
– Panowie… o co tutaj chodzi? – zapytał zdezorientowany Doug.
– Jest pan oskarżony o morderstwo. Ma pan prawo zachować milczenie, a wszystko co pan powie może zostać użyte przeciwko panu – odpowiedział policjant z megafonem.
– Morderstwo? Czyje morderstwo do cholery?!
Funkcjonariusze wymienili się znaczącymi spojrzeniami.
– Morderstwo pana żony, panie Williams.
*****
– Słoneczko pobaw się u siebie w pokoju, mamusia i tatuś musza porozmawiać – powiedziała ciepło Susan, klęcząc tuż koło małej Darli. – To nie zajmie długo, przyjdę do ciebie za chwilkę.
Ucałowała ją w czoło i odprowadziła wzrokiem, aż zamknęły się za nią drzwi.
– Jak to nie mamy pieniędzy? – zwróciła się z pozoru spokojnie do Douga. Jej lewa brew zaczęła lekko drżeć, tak jak to zwykle miało miejsce przed wybuchem gniewu. Susan była piękną kobietą, lecz teraz, kiedy jej twarz została wykrzywiona przez złość, wyglądała co najmniej okropnie.
– Tylko do końca tygodnia kochanie – odpowiedział spokojnie, siląc się wręcz na uśmiech.
– Do końca tygodnia… – brew zaczęła drżeć coraz bardziej. – Niby jak do kurwy nędzy wyobrażasz sobie, że przeżyjemy do końca tygodnia?! Może ty ochlejmordo, wyżyjesz na tych browarach, zawalających połowę jebanej lodówki, ale Darla i ja musimy coś jeść! – końcówkę zdania wykrzyczała mu prosto w twarz, po czym uderzyła go otwartą dłonią. Choć ciosy i słowa nie bolały już tak jak kiedyś, to ten raz był szczególny. Tym razem w Dougu coś pękło. Nigdy nie uderzył kobiety i tym razem też nie zamierzał. Ale spojrzał na nią tak, że aż się cofnęła.
– Wychodzę Susan – wycedził bardzo powoli. Chwycił kurtkę i ostatkiem sił powstrzymał się by nie trzasnąć drzwiami. Tir stał tuż przed domem i w tym momencie wydawał się dla Douga wybawieniem. Zakręcił kluczykami w powietrzu, po czym włożył je do zamka. Susan stała w progu domu. Zobaczył jej odbicie w szybie ale się nie odwrócił. Tym razem nie znalazł na to siły.
*****
Rozpędzał się w szybkim tempie. W tym momencie miał gdzieś przepisy i niespecjalnie przejmował się opcją zapłacenia mandatu. Teraz liczyła się tylko droga i pęd powietrza, świszczącego przez uchylone okno. Palił papierosa nie wyjmując go nawet z ust, popiół ozdabiał mu kolana i upadał na wycieraczkę. Po obu bokach drogi ciągnął się gęsty i w jakiś nieuchwytny sposób ponury las. Słońce z trudem przesączało przez niego swoje wątłe promienie. „Kiedyś była inna…” – rozmyślał Doug. Starał się przypomnieć sobie, kiedy Susan, jego Susan, stała się tym kim jest teraz. Owszem miewali mniejsze lub większe kłótnie, tak jak to już w życiu bywa, ale zawsze wiedział, że może na nią liczyć. Teraz już nie był tego taki pewien. Zaczęło się od ciąży – pęknięta prezerwatywa, a potem niekończący się lament, nawet wtedy gdy rodzice bez większych oporów zaoferowali swoją pomoc. Czuł, że obwiniała go o to, chociaż wiedział, że kocha Darlę. Potem kłótnie były coraz częstsze i poważniejsze. Siniaki, zadrapania, jego rzeczy lądujące przed domem, raz nawet rzuciła się na jego znajomą, tylko dlatego, że odprowadziła Douga do domu. Miał dość.
– Chciałbym żebyś gryzła ziemię, suko – wyszeptał, zaciskając dłonie na kierownicy. Zawstydził się, że to powiedział, ale był tak wściekły, że odpędził od siebie poczucie winy.
Z zamyślenia wyrwał go widok mężczyzny w garniturze. Stał na poboczu, z kciukiem uniesionym ku górze. Doug stwierdził, że potrzebuje czyjegoś towarzystwa, więc złamał swoją zasadę, by nie zabierać ze sobą autostopowiczów i zatrzymał się niedaleko machającego. Mężczyzna wsiadł od strony pasażera.
– Witam! Dokąd pan zmierza? – zapytał wchodzący. Był przystojnym mężczyzną w średnim wieku, nosił bródkę przyciętą na nieco arystokratyczną modłę i był właścicielem ciemnych, głębokich oczu.
– Właściwie to… a pan dokąd?
– Do najbliższego miasta. Potrzebuję uzupełnić stan gotówki i wychylić szklaneczkę whisky – odpowiedział nieznajomy, szczerząc swoje nienaturalnie białe zęby. – Ależ, gdzie się podziały moje maniery! Nazywam się Malachiasz – dokończył wyciągając dłoń w stronę Douga.
– Doug… – uścisk dłoni jego nowego towarzysza podróży był pewny i silny. – A więc do miasta.
Ruszyli. Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu, które przerwał kierowca.
– Malachiasz… to jakieś egzotyczne imię. Jest pan stąd?
– To z hebrajskiego, ale nie, nie jestem Żydem. Cóż wydaje mi się, że mój ojciec miał po prostu takie widzimisię – odrzekł z uśmiechem, w którym jednak ciężko było dostrzec rozbawienie. – Ale dość o mnie. To ty Doug, jeśli oczywiście pozwolisz mi mówić sobie po imieniu, masz jakiś dręczący cię problem. Nie rób takiej zdziwionej miny, nawet średnio rozgarnięty szympans by to wyczuł.
Bezpośredni ton, jakim zwracał się do niego nieznajomy, wzbudzał zaufanie.
– Wolałbym o tym nie mówić…
– Twoja wola. Papierosa? – czerwone Marlboro skusiły Douga i poczęstował się jednym. Wraz ze spalającym się tytoniem, czuł, że wzrasta w nim ochota podzielenia się z kimś swoim bólem. Chociaż nie należał do osób, które uwielbiały żalić się innym, to postanowił pójść za ciosem i złamać kolejną zasadę.
– Nie układa mi się ostatnio z żoną – westchnął ciężko i wyrzuciwszy peta za okno, sięgnął po następnego.
– Ty jej nienawidzisz, Doug – skonstatował zupełnie niespodziewanie Malachiasz.
– Że co?! Ja ją koch… – urwał wpół zdania. Pierwszy impuls nakazał mu zdzielić rozmówcę za taką obelgę. Ale to był tylko impuls, który został wyparty przez gorzką prawdę.
Doug Williams nienawidził swojej żony.
*****
Nadgarstki piekły go nieznośnie. Podróż radiowozem trwała już dobre pół godziny, a on ciągle nie mógł dojść do siebie. Susan nie żyje. On jest oskarżony o jej zamordowanie. Co z małą Darlą? Jak do tego w ogóle doszło? Setki pytań kłębiły mu się teraz pod czaszką. Przerażony uświadomił sobie, że życzył jej śmierci, że mówił jak bardzo ją nienawidzi. Ale teraz nie czuł ulgi. I nawet nie chodziło tutaj o zarzuty. Susan nie mogła po prostu umrzeć. Stalowe kleszcze trzymały go za gardło i nie chciały puścić. Chwilę później zaczął płakać.
– Rychło w czas palancie – szepnął mu prosto do ucha policjant siedzący tuż koło niego.
Zbliżali się do aresztu. Radiowóz zatrzymał się tuż przed samym wejściem i Doug został brutalnie wypchnięty na zewnątrz. Był środek nocy i przynajmniej nie było gapiów. Doug czuł, że nie zniósłby teraz wzroku innych ludzi. Czuł się zażenowany, zmęczony, ale przede wszystkim zrozpaczony. Poprowadzono go schodami w górę i znalazł się za drzwiami komisariatu. Funkcjonariusz za biurkiem zmierzył wzrokiem nowo przybyłych i powiedział coś przez krótkofalówkę. Oni zaś szli dalej, jasno oświetlonym korytarzem, aż znaleźli się przed rzędem cel. Menele, narkomani i inni zatrzymani gnieździli się na pryczach albo w kątach za kratami. Policjant z wyraźną nadwagą, odpiął od paska pęk kluczy i otworzył jedną z cel. Zaskrzypiały dawno nie oliwione zawiasy.
– Rozprawa odbędzie się pojutrze. Materiał dowodowy został zebrany a zarzuty przedstawione sądowi. Jeśli chce pan zadzwonić do adwokata, ma to pan prawo zrobić teraz. Jeśli nie, takowy zostanie przyznany panu z urzędu – wyrecytował strażnik, po czym wprowadził go do środka i zamknął za nim kratę. Doug opadł ciężko na jedną z pryczy. Siedząca obok zaniedbana kobieta obrzuciła go niechętnym spojrzeniem i wróciła do obgryzania paznokci. Bolała go głowa i nie wiedział czy to, że nie ściągnięto mu kajdanek jest tylko niedopatrzeniem, czy też celowym zabiegiem. Przechylił się na bok i podciągnął nogi. W końcu zapadł w niespokojny sen.
*****
– Tutaj będzie w porządku?
– Spieszysz się dokądś? Znam jedną miłą knajpkę, a myślę, że szklaneczka whisky dobrze Ci zrobi. I tak nie sądzę żebyś miał dzisiaj ochotę wracać do domu – spojrzenie Malachiasza było nieustępliwe.
Doug udał, że się zastanawia, ale tak naprawdę podjął już decyzję. Zaparkowali niedaleko stacji benzynowej. Jego towarzysz wyskoczył z ciężarówki i wygładził marynarkę. Zachodzące słońce odbijało się w szkłach ciemnych okularów, które włożył w międzyczasie. W milczeniu szli główną ulicą, aż w końcu zatrzymali się przy jednym z barów. Malachiasz usadowił ich przy stoliku na zewnątrz. Niedługo potem pojawiła się kelnerka.
– Co mogę dla panów zrobić?
– Witam, prosiłbym butelkę Jacka Danielsa i dwie szklanki. A i oczywiście odrobina lodu nie zaszkodzi – uśmiechnął się do niej szarmancko, aż na jej policzkach pojawiły się rumieńce.
– Nie mógłbyś po prostu odejść? – spytał Malachiasz, kiedy szklanki były już pełne.
– To nie takie proste – zaczął Doug. – Sam rozumiesz, podział majątku, rodzina no i oczywiście nasza córka.
– To zrozumiałe – jego rozmówca zamyślił się głęboko. Po czym spojrzał na niego z nieprzyjemnym błyskiem w oku. – Życzyłeś jej kiedykolwiek śmierci? To na pewno byłoby jakieś rozwiązanie.
– Nie podoba mi się kierunek w jakim ta rozmowa zmierza.
– Nie pierwszy i nie ostatni miewasz takie myśli. Ja sam…
– Co ty sam?
– Ja sam zostałem kiedyś zdradzony. Oszukany. Wiem jak to jest życzyć komuś śmierci, Doug.
Zrobili po kolejnym łyku. Trunek cudownie otępiał a papieros dopełniał dzieła jak wisienka na torcie.
– Nigdy jej nawet nie uderzyłem – Doug zapatrzył się na tlącego się w popielniczce peta.
– Może czas przestać się umartwiać – Malachiasz patrzył mu prosto w oczy. Jego wzrok był świdrujący i natarczywy, budził ukryte głęboko emocje. Doug zacisnął palce na brzegu szklanki, aż pobielały mu kostki. Widział ją martwą, czuł jak jego rany goją się, jak krwotok zostaje zatamowany. Gniew, kumulowany przez lata ulatywał gdzieś w niepamięć, a uśmiech w końcu pojawiał się na jego twarzy.
– „Za jedno życie – tysiąc żywotów uratowanych od gnicia i rozkładu. Jedna śmierć w zamian za sto żywotów – przecież to prosty rachunek!” – wyrecytował Malachiasz. Williams ocknął się jakby z transu i dopił resztkę whisky. Lód zastukał o szkło.
– Kto tak powiedział?
– Widzę, że nie czytywałeś Dostojewskiego. Zastanów się nad tym przyjacielu – Malachiasz wstał i poklepał go po ramieniu. – Może się jeszcze kiedyś spotkamy. Ja na pewno mam taką nadzieję.
Po tych słowach uśmiechnął się szeroko i na moment Doug dostrzegł w nim coś nienaturalnego. Było to jednak tak nieuchwytne, że uznał to za skutek wlanego w siebie alkoholu. Po jego odejściu jeszcze długo siedział samotnie, paląc papierosa za papierosem i pociągając łyk za łykiem. Przez cały ten czas, mroczne myśli nie odstępowały go na krok.
*****
– Wszystkie dowody wskazują na pana. Może mi pan w końcu powiedzieć dlaczego pan to zrobił?
– Nie zabiłem mojej żony.
– Trudno mi w to uwierzyć. Gdzie pan był wczoraj w wieczorem?
– Byłem poza domem. Nie wróciłem na noc.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
– Nie. To znaczy tak, ale nie wiem jak się z tymi osobami skontaktować.
– Kim są te osoby?
– Autostopowicz i… i prostytutka.
– To nie wystarczy, panie Williams. Pana alibi jest nic nie warte.
– Nie zabiłem mojej żony.
– Czyli nie przyznaje się pan do winy?
– Nie.
– Pana adwokat będzie tutaj jutro rano. Żegnam.
*****
Doug ledwo trzymał się na nogach. Był na przemian wściekły i smutny. Słowa Malachiasza kołatały mu się gdzieś pod czaszką, a jego wyobraźnia podsuwała mu makabryczne obrazy. Był już niedaleko stacji. Stanął nieopodal głównej drogi i wysikał się. W pobliżu stała kobieta, która pokazywała swoje wdzięki przejeżdżającym. Alkohol zaszumiał mu w głowie. Zapiął rozporek i ruszył w jej stronę. Była młoda i nie mogła długo wykonywać swojego zawodu, bo doświadczenie nie zostawiło na niej swojego piętna. Jej skóra nadal była gładka, a w oczach nie było widać zrezygnowania i rutyny.
– Ile? – zapytał niewyraźnie, trzymając ją za ramię dla złapania równowagi.
Otaksowała go wzrokiem z góry na dół.
– Za pełen serwis biorę dwie stówki.
Doug sięgnął do jej piersi, ale złapała go za rękę zdecydowanym ruchem.
– O nie kotku, płatne z góry – musnęła wargami końcówkę jego ucha.
Williams wyciągnął portfel. W tym krótkim momencie przed oczami stanęła mu Susan. Ale nie ta Susan która się stała po zajściu w ciążę, natomiast ta którą pokochał. Jej ciepły uśmiech, delikatne dłonie, kojący ton jej głosu. Jej śmiech kiedy opowiadał jej jakiś niewybredny żart, wyraz politowania na jej ślicznej twarzy, kiedy wydurniał się, żeby poprawić jej humor. Te trzy lata, kiedy liczyli się tylko oni, kiedy planowali budowę domu, wychowanie dziecka i…
A potem zobaczył ją teraz. Chorobliwie zazdrosną, nie starająca się zrozumieć jego problemów, agresywną i złośliwą. Jej słodka twarz była wykrzywiona nieludzkim grymasem, jej słowa były obelgami rzucanymi w jego stronę a jej gesty wyrażały tylko nienawiść. Jej twarz była we krwi…
Niemalże zdarł z niej bluzkę, kiedy wyjęła pieniądze. Chwycił ją za piersi i ścisnął tak, że aż pisnęła. Ona nie pozostawał mu dłużna i wsadziła mu rękę w spodnie. Nie trzeba było długo czekać. Przewrócił ją na trawę niedaleko drogi i nerwowymi ruchami ściągnął z niej ubranie. Potem wszedł w nią brutalnie i ugryzł w ramię. Nie trwało to długo. Po kilkunastu posuwistych ruchach i sztucznych jękach prostytutki, było po wszystkim. Doug przewrócił się na plecy i spojrzał w niebo. Gwiazdy świeciły i wirowały. Ona wstała i zaczęła się ubierać.
– Zostań ze mną Susan…
– Nie stać cię na to. Poza tym nazywam się Lacey.
*****
– Proszę się obudzić. Pana adwokat już jest.
Doug przetarł oczy. Był cały obolały, ale przynajmniej ściągnięto mu kajdanki. Przez chwilę nie pamiętał gdzie jest i co się stało. Ale rozpacz wróciła, gdy tylko nieco otrzeźwiał. Strażnik czekał przy otwartej kracie. Doug podążył za nim aż do pokoju w którym stało biurko i dwa krzesła. Był świadomy, że za weneckim lustrem na pewno ktoś go obserwuje.
– Witam panie Williams.
– Ma… Malachiasz?!
– We własnej osobie. Wygląda na to, że przypadła mi niewdzięczna rola obrony przegranej sprawy – uśmiechnął się smutno i wskazał mu krzesło naprzeciwko.
– Nie zabiłem jej! – krzyknął nachylając się nad nim.
– Usiądź – coś w jego sposobie mówienia kazało mu wykonać polecenie. Doug zajął miejsce naprzeciwko i wlepił wzrok w Malachiasza.
– Jak się czujesz? – zapytał adwokat z zatroskaną miną.
– Jak gówno. Ale o co tutaj chodzi? Kim ty właściwie do jasnej cholery jesteś?!
– Aktualnie twoim adwokatem. Panie Williams co pan robił wczoraj w nocy? Muszę wiedzieć, jeśli mam panu jakoś pomóc.
– Nie zabiłem jej! Nie zrobiłbym tego, rozumiesz?! – Doug poczuł, że łzy ściekają mu po policzkach. Kompletnie przestawał panować na sobą. Malachiasz zaśmiał się tak, że ciarki przeszły mu po plecach.
– Spałem w ciężarówce. Upiłem się i byłem z dziwką, ale potem położyłem się spać! Wczoraj rano, kiedy tylko byłem zdolny do tego, wsiadłem za kierownicę i pojechałem do domu. Ale jak pewnie wiesz zgarnęli mnie po drodze – tłumaczył Doug.
– Jak widać niewiedza jest błogosławieństwem. Powiedz mi tylko jedno Doug… Czy czujesz ulgę?
Jego udręczone spojrzenie musiało wystarczyć za odpowiedź.
*****
Było ciepłe popołudnie. Doug Williams został oczyszczony z zarzutów i wypuszczony na wolność. Nie wiedział jak jego adwokat tego dokonał, ale stał na zewnątrz gmachu sądu i wdychał świeże powietrze głęboko do płuc. Darla czekała w jednym z domów opieki i trzeba było ją odebrać. Właśnie miał łapać taksówkę, kiedy drogę zagrodził mu Malachiasz.
– Cóż, tym razem zbrodnia nie doczekała się kary – powiedział beztroskim tonem patrząc mu głęboko w oczy.
– Na pewno znajdą człowieka odpowiedzialnego za to… za to okropieństwo.
– Na pewno… – Malachiasz uśmiechnął się pod nosem i poklepał go po ramieniu.
Doug skinął mu głową i podszedł do krawędzi jezdni.
– Jeszcze jedno przyjacielu – zagadnął adwokat. – Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent – po czym dotknął jego czoła. Doug wytrzeszczył oczy. Wspomnienia wróciły w okamgnieniu.
*****
– Kiedy przyjdzie po mnie tatuś?
Opiekunka była zakłopotana. Uklękła przy małej Darli i przytuliła ją mocno. Nikt nigdy nie powiedział jej jak przekazać takie wieści pięcioletniemu dziecku. Czuła się bardziej bezradna, niż dzieci którymi się opiekowała.
– Tatuś i mamusia nie przyjdą, kochanie.
– Ale dlaczego?
Jak powiedzieć dziecku, że matka została zamordowana, a ojciec popełnił samobójstwo? Opiekunka milczała.
– Ja się nią zajmę – powiedział przystojny mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach. I uśmiechnął się demonicznie.
Ja powiem krótko: mnie wciągnęło. Może nie jestem zbyt doświadczony i nie czytałem zbyt wielu opowiadań tutaj, ale jak dla mnie dobre.
Nie powstrzymam się jednak od wytknięcia paru błędów:
1. Autostopowicz zaoferował Dougowi papierosa. Chwilę wcześniej napisałeś, że kierowca już palił
2. Nie znam się zbytnio na więziennictwie (na aresztach też nie - nigdy nie odwiedzałem), ale dziwne wydaje mi się, że zamknęli go razem z kobietą. Jednak jak mówiłem, w tym temacie wiem tyle, co widziałem na filmach, więc moja opinia może być błędna
3. "Zrobili po kolejnym łyku" - ta forma wydaje mi się nieco dziwna. Może raczej wzięli po kolejnym łyku...
4. " która pokazywała swoje wdzięki" - tutaj to słowo "pokazywała" tak mi troszkę zazgrzytało
"Ale nie ta Susan która się stała po zajściu w ciążę, natomiast ta którą pokochał" - ogonek przy "a" ci się zgubił.
Ze spraw technicznych, miejscami występuje u ciebie mała zaimkoza. Zwłaszcza we fragmencie z prostytutką, w którym bohater rozmyśla na temat własnej żony. "Jej" pojawia się zdecydowanie zbyt często niż jest to konieczne. Jeśli chodzi o język to - moim zdaniem przynajmniej - jest sprawnie. Nie czytałem żadnych innych twoich tekstów, ale po przeczytaniu tego odnoszę wrażenie, że jesteś człowiekiem, który wie mniej więcej o co chodzi w pisarskim rzemiośle, ale nie ma doświadczenia. Bo brakowało mi tu trochę stylistycznych fajerwerków, a ja akurat lubię je od czasu do czasu.
Fabularnie jest bardzo przewidywalnie. Opowiadanie doczytałem do końca właściwie tylko dlatego, że nie jest źle napisane. Wierz mi, że motyw diabła/szatana/demona użyty w podobny sposób został już setki razy, a ty do utartego motywu nie dodałeś nic nowego.
Ode mnie zatem trójka z plusem.
Nieźle, Autorze. Zaliczyłeś co prawda kilka drobnych wpadek, na co wskazał vyzart, ale jest nieźle.
Użycie znanego pomysłu miewa takie konsekwencje, że od pewnego momentu czytelnik zaczyna wiedzieć, co będzie dalej. Na przykład od opisu autostopowicza... Ale nie przejmuj się, to nie przeszkodziło mi w czytaniu do końca.
- Kurwa – wycedził przez zaciśnięte zęby i zerknął w lusterko.
Jeden z radiowozów wyminął go i zatrzymał się przed tirem, natomiast drugi zagrodził mu drogę z tyłu. Doug ze zrezygnowaną miną wyłączył silnik i opuścił szybę do końca.
Czworo funkcjonariuszy policji trzymało go na muszce a piąty wykrzykiwał do niego komendy.
Z czepiania: nie mam pojęcia dlaczego i po co, ale miejsce akcji wygląda na interstacie gdzieś w USA. (Swoją drogą: odwoływać się do rosyjskiej literatury, nie było niczego bliżej?) Skoro droga, to i terminologia drogowa. Jeżeli pojazd nadjechał z tyłu, to stojące na poboczu auto Douga, ominął, nie wyminął. Skoro w USA, to ci ich grubaśni officers w liczbie jeden bądź dwóch przypadają na jedno terenowe autko. Czworo, a gdzie kobieta? Piąty --- a czym przyjechał? Wszak samochody były dwa: wskazuje na to użyecie spójnika "natomiast". No i interpunkcja...
Poza tym nie było źle. Pomieszanie czasów skutecznie uatrakcyjniło tekst.
Jeden bardzo poważny zarzut, który zresztą pojawił się już wcześniej – delikatnie mówiąc tekst nie grzeszy oryginalnością. Poza tym całkiem nieźle.
Pozdrawiam
Smutna kobieta z ogórkiem.
Jak przedmówcy --- tekst jest sprawnie zrealizowany, ale w sumie wiadomo, co się stanie od momentu, gdy poznajemy imię autostopowicza. A druga sprawa to niezręczności językowe, których sporo się wałęsa po opowiadaniu.
pozdrawiam
I po co to było?