
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Gereth C. Fitch obudził się o wpół do ósmej, a przynajmniej tak twierdził ustawiony na tryb dwudziestoczterogodzinny, cyfrowy budzik. Poranne promienie słońca wypełniały cały pokój. Coś tu nie pasowało. No tak, okna jego sypialni wychodziły prosto za zachód. O ósmej rano słońce nie miało tu prawa wstępu. I było tego światła zdecydowanie za dużo. Chcąc nie chcąc, podniósł się ociężale z łóżka i podszedł do okna. Widok, który ukazał się jego oczom, niemal ściął go z nóg. Na niebie były dwa słońca. Wiedział, że takie rzeczy się zdarzają. Nie tak dawno temu wybuchła jakaś supernowa i przez dwa tygodnie były na niebie dwa słońca, ale wtedy zapowiadali to od dobrych kilku miesięcy. Poza tym, teraz oba „słońca” były na zachodniej stronie nieba. O wpół do ósmej rano. Może po prostu wybuchły dwie supernowe… Może, tylko dlaczego nic o tym nie mówili w mediach? Gdy udał się w kuchni, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Przez kuchenne okno też mógł zaobserwować dwa słońca. Tyle że jedyne okno w kuchni wychodziło na wschód. Ach tak, to teraz w sumie były już cztery. Gereth aż bał się sprawdzić jak wygląda sytuacja na północnej i południowej części nieba, choć w zasadzie jeśli były cztery słońca, to równie dobrze mogłoby ich być osiem. Tylko które było prawdziwe? A może wszystkie? W sumie co za różnica?
A może to apokalipsa? Z tego co wiedział, żaden prorok nie zapowiadał czegoś takiego, ale w końcu, czy świat musi się kończyć tak, jak zostało to przepowiedziane? Włączył telewizor. Tak, telewizja niewątpliwie mogła rozwiać wszystkie wątpliwości. W końcu od kogo innego można oczekiwać odpowiedzi w dzisiejszych czasach? Dziennikarze byli zawsze i wszędzie pierwsi. Nie tym razem. Chociaż może dziennikarze byli, jednak telewizor Geretha pokazywał jedynie szumy. Z telewizji zatem niczego się nie dowie. Tylko dlaczego był taki spokojny? Na niebie świeciły cztery słońca (co najmniej), telewizja nie działała, a on sobie z tego nic nie robił.
Wyszedł przed dom. Po obu stronach ulicy ciągnęły się jednakowe, niewielkie domki jednorodzinne. Niby wszystko w normie, tyle że jak okiem sięgnąć, nie było ani śladu życia. Dziwne. Gdyby mieszkał jeszcze na jakimś odludziu, ale żył przecież w dosyć gęsto zaludnionej dzielnicy. Czyżby wszyscy opuścili miasto? Nie, to nie to. Wszystko wskazywało na to, że nikogo tu nigdy po prostu nie było. Ale jak to? Wczoraj roiło się tu od dzieci, dorosłych, psów i kotów, teraz zaś było pusto. Przeraźliwie pusto. Był poniedziałkowy poranek. Wszędzie powinno być pełno dzieci idących do szkoły, dorosłych spieszących do pracy… Geretha ogarnęło nagłe poczucie nieogarniętej samotności. Samotności, jaka towarzyszy ostatniemu człowiekowi na ziemi.
Cisza aż dźwięczała w uszach. Pocieszało go tylko, przynajmniej do pewnego stopnia, to, że na niebie były, wbrew wcześniejszym obawom, tylko cztery słońca. Ładne tylko. Wprawdzie lepiej to niż osiem, ale cztery to i tak o trzy za dużo.
Zaraz! Telewizja nie działała, ale przecież prenumerował „The Blackwood News”. Rozejrzał się z nadzieją. Tak! Na chodniku leżał egzemplarz dzisiejszej niewątpliwie gazety. Że też od razu go nie zauważył. Artykuł na pierwszej stronie opatrzony był wielkim zdjęciem, które przedstawiało… No właśnie, przedstawiało nikogo innego, jak jego samego stojącego przed domem, odzianego w, jak sam musiał przyznać, mało gustowny szlafrok w stylu kiczowato-daleko-wschodnim i czytającego gazetę. Spojrzał na siebie i rozejrzał się wokół. Wszystko się zgadzało. Zupełnie jakby zdjęcie zostało zrobione w tej właśnie chwili. A ten szlafrok z marnej imitacji jedwabiu wyglądał rzeczywiście tandetnie…
Wielkie litery pod zdjęciem obwieszczały: „Gereth C. Fitch ostatnim człowiekiem na Ziemi.” Treść artykułu była raczej lakoniczna. Mówiła tylko: „Gereth C. Fitch, zamieszkały w Blackwood przy 47 Union Street, został dzisiaj ostatnim człowiekiem na Ziemi. Czytaj więcej na stronie 47.” Tak, nawet jeśli nie uznawał zdjęcia za wystarczający dowód, to musiał przyznać, że niewątpliwie chodziło o niego, dane osobowe i adres się zgadzały. Przewertował szybko gazetę w poszukiwaniu obiecanego dalszego ciągu. Jak się szybko okazało, na darmo. Wszystkie strony, oprócz pierwszej były puste. Sprawdziły się jednak jego obawy. Wszystko wskazywało na to, że został sam.
Przypomniał sobie film, w którym Will Smith też był ostatnim na Ziemi. Tyle że on miał jeszcze psa. I nie miał czterech słońc na niebie. Prawda, miał za to hordę wampirów. W sumie, to nadliczbowe gwiazdy zdawały się całkiem znośne, jeśli tak na to spojrzeć.
I znowu coś nie pasowało. Ktoś przecież musiał napisać ten artykuł, wydrukować gazetę, w końcu ją dostarczyć. Może to tylko jakieś głupie żarty. Jednak wciąż pozostawało wrażenie, jakby nikogo tu nigdy nie było. Poczucie całkowitej samotności. O co chodzi? I skąd to prześladujące go odczucie? No tak! Przecież był policyjnym telepatą. Potrafił wyczuć obecność innych ludzi. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Ogarnęło go kolejne dziwne uczucie, jakby ktoś planował wszystkie dzisiejsze zdarzenia i miał problemy z zachowaniem ciągłości fabuły. Nieważne. Zamknął oczy, skupił się. I nic. Całkowita pustka. Wyczuwał tylko siebie. I to wszędzie wokół. Może jakby użył wzmacniacza… Oficjalnie używał go tylko w pracy. Oficjalnie żaden wzmacniacz nie miał prawa znaleźć się poza komisariatem. To wszystko było zbyt zasadnicze w zaistniałej sytuacji. Skoro został sam na świecie, czy obowiązywały go jeszcze jakieś regulaminy? Może to była właśnie okazja, na którą czekało sklecone przez niego przed dwoma laty urządzenie. Nigdy go nawet nie przetestował. Nie wiedział czy działa, ale co miał do stracenia? Jeśli nie był jednak ostatnim człowiekiem na ziemi, to całkiem sporo, ale nie miał wyjścia.
Pobiegł z powrotem do sypialni. Otworzył szafę i spod sterty wrzuconych byle jak ubrań, wygrzebał metalowe pudło wielkości kuchenki mikrofalowej. W sumie to obudowa rzeczywiście była wzięta ze starej mikrofalówki. Policyjne wzmacniacze były dużo mniejsze, ale czy to ważne? Ważne, żeby działał jak należy. I tu pojawiał się kolejny problem. Skoro nigdy nie przetestował wykonanego chałupniczo urządzenia, nie mógł być do końca pewien, czy zadziała ono zgodnie ze swoim przeznaczeniem, czy na przykład nie usmaży mózgu nieszczęsnemu użytkownikowi. A, pal to sześć. Najwyżej zginie ostatni człowiek na ziemi. Sam i tak przecież nie zapewniłby przetrwania gatunku.
Rozwinął przewody i podpiął do skroni elektrody. Podłączył wzmacniacz do prądu. Zakres ustawił na maksimum. Nie szukał konkretnej osoby w pobliżu, ale wszystkich na jak największym obszarze. Wyciągnął dłoń w kierunku włącznika i nagle zawahał się. Czyżby zwariował? Chciał podłączyć się do niesprawdzonego urządzenia, które mogło go zabić, żeby sprawdzić, czy nie jest przypadkiem ostatnim człowiekiem na ziemi? Rzeczywiście, brzmiało to dosyć niedorzecznie. Ale czy nie było niedorzeczne to, co działo się dziś od samego rana? Najpierw cztery słońca na niebie, potem opustoszała okolica i w końcu ta osobliwa gazeta z jeszcze osobliwszym zdjęciem na pierwszej stronie. A, raz kozie śmierć. Wcisnął włącznik. Maszyna zaburczała. Gereth zamknął oczy, przygryzł dolną wargę, zacisnął dłonie w pięści, a właściwie tylko lewą dłoń, gdyż prawa wciąż czuwała w pobliżu włącznika, choć dobrze wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, to nie ma żadnych szans na reakcję. Denerwował się jak cholera. Już zaraz pójdzie pierwszy impuls…
Chyba się udało. Wszystko wskazywało na to, że jednak żył. To oznaczało, że wzmacniacz działał. Tak, ogarniał teraz telepatycznie dużo większy obszar. Niewiele to jednak pomogło, bo teren, który obejmował, chociaż był większy, wciąż pozostawał pusty. Skoncentrował się ze wszystkich sił. I nic. W całym Blackwood nie znalazł nikogo. Chociaż to nie do końca prawda. Znowu wyczuł siebie. Wszędzie. O co chodzi? Telepaci nigdy nie wyczuwali samych siebie, a on nie dość że wyczuwał, to jeszcze wszędzie. Wyłączył niechętnie wzmacniacz i odkleił od skroni elektrody. Miał jednak nadzieję, że jednak kogoś znajdzie.
Nasunęło mu się kolejne pytanie. „Dlaczego ja?” Co go wyróżniało spośród kilkunastu tysięcy innych mieszkańców Blackwood. To że był telepatą? Marna pociecha. W samej policji pracowało ich kilkunastu.
Wciąż nic nie wiedział, a źródła, z których mógłby pozyskać jakąś informację, wyczerpały się. Ale przecież jego sąsiedzi też co rano dostawali gazety, może tylko jego egzemplarz był wybrakowany. Chociaż, czemu mieliby dostać, skoro zniknęli? Z drugiej strony, dlaczego mieliby nie dostać? Za dużo tych wątpliwości. Jeśli nie sprawdzi, nigdy się nie dowie. Zbiegł pospiesznie po schodach i wybiegł znowu na zewnątrz. Jeffersonowie z domu obok też prenumerowali gazetę. Mili ludzie, on był urzędnikiem w ratuszu, ona nauczycielką matematyki. Mieli sześcioletniego synka. Na chodniku przed ich domem spoczywał nietknięty egzemplarz „The Blackwood News”. Porwał go natychmiast. Nagle coś go tknęło. Wyrzuty sumienia? Kradł sąsiadom gazetę. Ale czy można ukraść cokolwiek komuś, kogo nie ma na świecie? Czy w ogóle kradzież jest możliwa, skoro został całkowicie sam? Wzruszył ramionami i rozwinął pospiesznie gazetę. Pierwsza strona wyglądała tak samo jak w jego egzemplarzu. Prawie tak samo. Na zdjęciu nadal stał i czytał aktualny numer „The Blackwood News”, ale nie przed swoim domem, lecz przed domem Jeffersonów. Otworzył gazetę w poszukiwaniu czterdziestej siódmej strony. Nic z tego, egzemplarz Jeffersonów był w środku tak samo pusty, jak jego. Złożył gazetę i już miał ją wyrzucić do śmietnika, gdy zauważył artykulik na ostatniej stronie. Jego treść jednak była równie rozbudowana, jak tego na pierwszej stronie.
„Dzisiejszego ranka Blackwood dotknęła czasowa przerwa w dostępie do telewizji kablowej. Trwają pracę naprawcze.”
Nareszcie coś zaczęło się wyjaśniać. Wprawdzie na niebie wciąż świeciły cztery słońca, a wokół nie było żywej duszy, ale przynajmniej sprawa braku sygnału telewizyjnego się wyjaśniła. Na jej miejsce jednak wskoczył od razu inny problem. Był pewien, że w jego egzemplarzu gazety nie było tego artykułu. No i to zdjęcie. Dlaczego było inne niż to poprzednie? Pytania się nawarstwiały. Była jednak nadzieja. Może telewizja zacznie działać i czegoś się w końcu dowie.
Pobiegł znowu do domu. Był coraz bardziej podenerwowany. Włączył telewizor. Obrazu dalej nie było. Ale był dźwięk! Właśnie leciały wiadomości. Znów obudził się w nim jakiś niepokój. Prezenter mówił dziwnie znajomym głosem. Ale przecież nie pierwszy raz oglądał wiadomości, toteż mógł znać głos prezentera. To wyjaśnienie nie uspokoiło go, ale odrzucił wszelkie wątpliwości. Miał nareszcie jakieś okno na świat. W końcu mógł się dowiedzieć czegoś o tej absurdalnej sytuacji.
– Dziś we wczesnych godzinach rannych zamieszkały w Blackwood przy 47 Union Street Gereth C. Fitch został ostatnim człowiekiem na Ziemi. Najciekawszym wersem w historii literatury zostało jednogłośnie wybrane ostatnie zdanie z powieści „Przygody Filda Crahana”. Polecamy je szczególnie ostatniemu człowiekowi na ziemi. Książkę można dostać w bibliotece miejskiej w Blackwood. Dziękujemy Gerethowi C. Fitchowi za uwagę.
Potem rozległa się znana melodyjka oznajmiająca koniec serwisu informacyjnego. Gereth poczekał jeszcze chwilę, by sprawdzić, co dalej będzie. Po chwili rozległa się znów ta sama melodyjka, tym razem jednak zapowiadająca początek kolejnego wydania serwisu informacyjnego. Gereth przysłuchał się z uwagą i nadzieją. Może tym razem powiedzą coś więcej…
– Dzień dobry państwu. Dziś we wczesnych godzinach rannych zamieszkały w Blackwood…
Ech… Niestety, znowu to samo. Przełączył na inny kanał.
– …ion Street Gereth C Fitch…
Znów zmienił kanał.
– …ostatnim człowiekiem na ziemi.
Wyłączył telewizor. I co dalej? Co mógł zrobić na opustoszałym świecie? Z czterema słońcami… Cóż, zasadniczo, mógł zrobić wszystko. Tylko co? Wszystko jakby straciło sens… Ale chwila! Coś w wiadomościach mówili o jakiejś książce… Jak ona się nazywała? Włączył pospiesznie telewizor. Może powtórzą jeszcze raz…
– …lecamy ją szczególnie ostatniemu człowiekowi na ziemi. Książkę można dostać w bibliotece miejskiej w Blackwood. Dziękujemy Gerethowi C. Fitchowi za uwagę.
Spóźnił się. To nic, może powtórzą jeszcze raz. Wysłuchał do końca melodyjki. Chwila napięcia… I tak! Znowu rozpoczął się serwis informacyjny. I ponownie, na początek wiadomość o tym, że został ostatnim człowiekiem na ziemi… Ile razy można tego słuchać? Do znudzenia… Wolałby usłyszeć coś o tym, dlaczego został ostatnim człowiekiem na ziemi, albo chociaż czemu na niebie są cztery słońca. Prezenter w końcu przeszedł do książki. „Przygody Filda Crahana.” Wyłączył telewizor. Nie miał ochoty wysłuchiwać znów, że został sam na świecie. Biblioteka miejska… Gereth zamyślił się. Dawno tam nie był, mimo iż codziennie jadąc do pracy przejeżdżał obok. Nie wiedział co prawda, w czym mogłaby mu pomóc jakaś książka, ale co miał innego do roboty? Postanowił od razu udać się do biblioteki. Tylko najpierw musiał się ubrać. Ale właściwie czemu miałby się ubierać? Skoro na całym świecie, a przynajmniej w Blackwood nie było innego człowieka, to czemu nie mógłby iść do biblioteki w szlafroku? Nawet tak kiczowatym. Zrezygnował z ubierania się. Założył tylko buty. Musiał wyglądać naprawdę głupio. Ale z pewnością nie tak niedorzecznie jak cztery słońca na niebie.
Wkrótce jego oczom ukazał się okazały gmach z czerwonej cegły. Biblioteka miejska. Obok gmachu ratusza, była jednym z najstarszych budynków w Blackwood. Dopiero gdy wszedł do środka uświadomił sobie, że w sumie nie wiedział, gdzie znaleźć „Przygody Filda Crahana”. Nie znał nawet autora, a skoro wszyscy ludzie zniknęli, to zapewne nie było też bibliotekarza, który mógłby mu pomóc. Szybko okazało się, że jednak się mylił. Za kontuarem stał mężczyzna. Gdy podniósł głowę, Gereth aż zdębiał. Twarz bibliotekarza, jeśli pominąć brodę i okulary w rogowych oprawkach, była niewątpliwie twarzą Geretha. Chciał coś powiedzieć, lecz tamten uciszył go kładąc palec na ustach i wskazał znak wiszący nad głową. „Proszę zachować ciszę”. Gereth zupełnie się pogubił, ale zastosował do nakazu. Otworzył usta, by zapytać o poszukiwaną książkę, lecz bibliotekarz tylko uśmiechnął się z politowaniem i wskazał pierwszy regał po swojej prawej ręce. Gereth bez pytań udał się we wskazanym kierunku. Nie miał problemu z odszukaniem na regale książki, gdyż cały był wypełniony tą jedną pozycją. Wziął pierwszy egzemplarz z brzegu i otworzył od razu na ostatniej stronie. W wiadomościach mówili przecież o ostatnim zdaniu. Na ostatniej stronie było tylko jedno.
„Wielki kocur Jeff powiedział do chłopca: Jesteś tylko sobą w sobie, możesz więc iść tylko tam, gdzie chcesz iść, ale najlepiej idź do domu.”
Co za bełkot. Nic nie rozumiał, ale podświadomie jakby czuł, że ta sentencja ma jakiś ukryty sens. Czuł, że odnosi się to w jakiś sposób do niego i sytuacji, w jakiej się znalazł. Niedorzeczność zawarta w tym zdaniu jakoś wiązała się z absurdem otaczającego go świata. A gdyby tak zabrał jeden egzemplarz ze sobą? Nie wiedział, do czego mógłby mu się przydać, ale czuł, że jest to jakaś wskazówka. Co prawda rozumiał na razie tylko fragment: „najlepiej idź do domu”, ale może sytuacja rozwinie się i całość nabierze sensu. Udał się w kierunku kontuaru, żeby wypożyczyć książkę, lecz bibliotekarza już nie było.
– Halo! – zawołał. – Proszę pana!
Nie uzyskał jednak odpowiedzi. Po chwili bezowocnego oczekiwania postanowił jednak zabrać ze sobą książkę. Zatrzymał się na szczycie schodów i zamyślił się. Miał już książkę. Co teraz powinien zrobić? Nie miał żadnego pomysłu. Gdy media zawiodły, miał nadzieję, że książka w czymś mu pomoże, a tymczasem jedyna sensowna rada, jaką znalazł, zalecała mu wrócić do domu. Nie widział powodów, dla których miałby się do niej nie zastosować. Zwłaszcza, że nie miał żadnej alternatywy. Ruszył niespiesznie wzdłuż Union Street. Wszystkie cztery słońca zbliżały się z wolna ku górowaniu. Ciepły wiatr rozwiewał poły jego szlafroka. Może i w mieście nikogo nie było, ale mimo wszystko czuł się trochę nieswojo paradując po ulicy w szlafroku.
Rzucił książkę na kuchenny stół. Nie miał pojęcia, czym mógłby się zająć. Może na początek powinien się ubrać. Wybrał luźne jeansy i biały t-shirt. W sumie nie miało to większego znaczenia, poza tym, że chciał poczuć się trochę swobodniej. I co dalej? Co mógł robić ostatni człowiek na ziemi? A może tylko w Blackwood? Właśnie, nie miał przecież pewności czy reszta świata też jest opustoszała. A gdyby tak pojechać gdzieś dalej i sprawdzić? Na południe od Blackwood było parę miasteczek. Może to i na nic, ale zawsze to jakieś działanie. Władował na przednie siedzenie swojej ciemnozielonej Toyoty Land Cruiser metalową skrzynkę wzmacniacza telepatycznego domowej roboty. Na wierzch rzucił jeszcze obie dzisiejsze gazety i książkę „wypożyczoną” z biblioteki. Odniósł dziwne wrażenie, nie pierwsze dziś zresztą. Słońca, choć były w górowaniu, zdawały się świecić jakby słabiej. Nie ważne. Postanowił nie przejmować się dłużej niecodziennymi zjawiskami astronomicznymi, gdyż wiedział, że i tak nic by z tego nie zrozumiał.
Upewnił się jeszcze, że w schowku ma mapę samochodową. Dziwna sprawa, ale nigdy jeszcze nie był tam, dokąd teraz się wybierał. Akurat na południe nigdy się nie zapuszczał, teraz jednak to wyjście wydawało się najbardziej sensowne, gdyż najbliższe miejscowości były właśnie na południe od Blackwood.
Skręcił w prawo przy gmachu biblioteki. Zastanowił się przez chwilę, czy bibliotekarz, który poprzednio zniknął bez uprzedzenia, pojawił się może z powrotem. Po pewnym czasie dojechał w końcu do granic Blackwood. Dalej musiał kierować się mapą. Zatrzymał samochód na chodniku i wyjął ze schowka arkusz zalaminowanego papieru. Właściwie to równie dobrze mógł zatrzymać się na środku ulicy, ale siła przyzwyczajenia zwyciężyła. Rozłożył mapę i pospiesznie odnalazł miejsce, w którym się znajdował. Dziwne, od granic Blackwood w kierunku południowym, na mapie rozciągała się niewyraźna, zamazana plama. Zupełnie jakby ktoś czymś oblał mapę, a potem usilnie starał się ją wytrzeć, pogarszając tym tylko sprawę. Ale przecież papier był zalaminowany, jak więc mógł zostać zalany? Gereth złożył bezużyteczny plan i wrzucił z powrotem do schowka. Trudno, musiał kierować się wyczuciem i drogowskazami. Jego wzrok przykuł znak stojący nieopodal, dawniej żegnający opuszczających miasto. Teraz jego treść mówiła: „Wracaj do domu, Gerethcie.” Zignorował polecenie z bilbordu, odpalił silnik i ruszył dalej. Nie zajechał jednak daleko. Po pokonaniu jakiejś pół mili znowu musiał się zatrzymać. Dalszej części drogi nie było. Właściwie nie było dalszej części niczego. Była tylko szara, rozmazana plama, przypominająca zniszczony fragment mapy. Gereth widział już kiedyś takie coś. Tak, to przypominało granicę percepcji. Gdy wchodził do umysłu podejrzanego, tak właśnie przedstawiała się niezarejestrowana przez niego część rzeczywistości. Ale przecież jakby był w czyjejś świadomości, to by o tym wiedział. I przynajmniej wyczułby obecność tego kogoś. To wszystko nie miało sensu.
– Jakby cokolwiek dzisiaj miało – mruknął z przekąsem. Wrzucił wsteczny i zawrócił. Czuł się coraz bardziej osaczony. Postanowił spróbować na północ od Blackwood.
Gdy przejeżdżał koło budynku biblioteki, zaświtała mu w głowie pewna myśl. „Bibliotekarz!” Wszystko wskazywało, że on był częścią tej pokręconej rzeczywistości. Jeśli tak, to może od niego zdoła się czegoś dowiedzieć. Wcisnął hamulec. Samochód zatrzymał się z piskiem opon na środku skrzyżowania. Gereth nie dbał o to. Wyskoczył z pojazdu i pobiegł do biblioteki, przeskakując na schodach po dwa stopnie. Wpadł do budynku. Bibliotekarz był na swoim miejscu. Spojrzał na niego z tym samym, co przedtem, pobłażliwym uśmieszkiem i wskazał na tabliczkę wzywającą do zachowania ciszy. Gereth zlekceważył to.
– Co tu się dzieje? – niemal krzyknął do bibliotekarza.
– Czytałeś książkę. – Tamten odpowiedział półszeptem.
– Jaką książkę? „Przygody Filda Crahana”, czy jak mu tam?
Bibliotekarz skinął głową z niezmiennym uśmieszkiem na twarzy.
– To jest jakiś bełkot. Mogę iść tam gdzie chcę? Próbowałem wyjechać z Blackwood i nie mogłem.
Bibliotekarz tym razem pokręcił głową. Uśmiech na jego twarzy nabrał jakiegoś protekcjonalnego wyrazu.
– Nic nie zrozumiałeś – powiedział i dał Gerethowi chwilę na zastanowienie się. –Wracaj do domu, Gerethcie – dodał.
Gerethowi zakręciło się w głowie. Już przedtem niczego nie rozumiał, ale teraz absurd zadawał się być wręczy namacalny. Nie powiedział już ani słowa. Wyszedł z biblioteki i, jak poprzednio, zatrzymał się na szczycie schodów. Daleko na horyzoncie, ze wszystkich stron rozciągała się rozmazana plama, która przedtem uniemożliwiła mu podróż na południe. Poprzednio na pewno jej nie było. Słońca też świeciły coraz słabiej. Gereth zbiegł szybko po schodach i wskoczył do samochodu. Wycofał odrobinę i skręcił w Union Street. Nie było sensu próbować opuszczać Blackwood. Plama obejmowała już zapewne także część miasta. Nie miał też wątpliwości, że pętla granicy świadomości zacieśnia się coraz bardziej. Wszystko wokół zdawało się wręcz krzyczeć, żeby wracał do domu.
Gdy dojechał na miejsce, nie miał już żadnych wątpliwości – słońca świeciły coraz słabiej. Teraz mógł już niemal spojrzeć na nie bez mrużenia oczu. Nawet się nad tym nie zastanawiał. Zabrał z samochodu tylko książkę i ruszył szybkim krokiem do domu. Zauważył, że nazwisko na skrzynce na listy sąsiadów, którym ukradł gazetę jest rozmazane i niemożliwe do odczytania. Jak oni się nazywali? Nieważne, Gereth czuł, że grozi mu niebezpieczeństwo, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, to plama nieświadomości pochłonie wszystko, łącznie z nim samym. Wbiegł do domu. W głowie wciąż brzmiały mu słowa bibliotekarza. Książka. Czuł, że to ona była kluczem do wszystkiego. Otworzył ją znowu na ostatniej stronie. Wciąż nic nie rozumiał. „Jesteś tylko sobą w sobie”? „Możesz iść tylko tam, gdzie chcesz”? „Idź do domu”? Był już przecież w domu, a zatem to nie o to chodziło. Na zewnątrz panował już półmrok, mimo iż była najwyżej druga po południu. Słońca niewątpliwie gasły. Nie miał dużo czasu. Zauważył, że okładka książki, którą trzymał w dłoniach jest rozmazana i niewyraźna. Nie pamiętał co przedstawiała. Musiał się skoncentrować. Tyle że te słowa nie miały sensu.
„Wielki kocur Jeff powiedział do chłopca: Jesteś tylko sobą w sobie, możesz więc iść tylko tam, gdzie chcesz iść, ale najlepiej idź do domu.”
Przeczytał zdanie na głos. Niewiele mu to pomogło. Moment! „Jesteś tylko sobą w sobie!” Jesteś sobą w sobie. Zrozumiał. Zamknął oczy, oczyścił umysł, skoncentrował się.
Otworzył oczy. Leżał na leżance w swoim biurze na komisariacie. Okna były zasłonięte. Nad jego głową wisiał żyrandol z czterema żarówkami. Pamiętał już wszystko. Wszyscy mówili, że to niemożliwe, a on, Gereth C. Fitch jednak tego dokonał. Wszedł telepatycznie do swojego własnego umysłu. Co prawda ledwo udało mu się uciec, ale jednak dokonał tego, co wszyscy uważali za sprzeczność logiczną. Co więcej, nikt wcześniej nie wszedł jeszcze tak głęboko w ludzką świadomość. Ha! To wyjaśniało, dlaczego był zupełnie sam. Nie chciał nawet myśleć co by się stało, gdyby nie zdążył się wydostać. Prawdopodobnie pochłonęła by go jego własna nieświadomość. Wzdrygnął się. Ale było już po wszystkim. Udało mu się.
Uśmiechnął się i usiadł na leżance. Trochę kręciło mu się jeszcze w głowie. Na stoliku obok leżała książka. „Przygody Filda Crahana”. A więc to tak. Jego podświadomość zamieściła wskazówkę dla niego w książce, którą właśnie czytał. Otworzył ją na ostatniej stronie. Po zdaniu, które umożliwiło mu ucieczkę nie było śladu. Właśnie uświadomił sobie, skąd znał głos prezentera telewizyjnego. To był jego własny głos. Najwidoczniej jego podświadomość starała się jak mogła, żeby tylko mu pomóc. Wszystkie niedorzeczności, jakie go spotkały, nabrały nagle sensu. Gereth zamknął książkę i odłożył na miejsce. Podszedł do okna i odsłonił żaluzje. No nie! Ku zachodowi chyliły się właśnie cztery słońca.
Zaczeło się naprawdę interesująco, ale potem niestety tekst mnie rozczarował. Przede wszystkim szczegółowe opisy wszystkiego, o czym myśli bohater, sa nużące i jest ich zdecydowanie za dużo w stosunku do "akcji". Dodatkowo są momenty, gdzie, mimo drobiazgowemo przedstawienia toku myślenia bohatera, tekst wydaje się naciągany. Ale ogólnie napisany jest całkiem sprawnie i pewnie sprawdziłby się jako scenariusz odcinka The Twiligh Zone.
www.portal.herbatkauheleny.pl
Od pewnego do pewnego momentu kojarzył mi się tekst z "Truman Show". Ale przestał, na sam koniec zaś pomyślałem o pętli czasowej.
Tekst rozczarował mnie pozytywnie, jeśli można tak nietypowo określić wrażenie. Będzie strasznie, apokalipsa jak w banku, kosmici krwiożerczy i tak dalej --- a tu masz, telepata wtelepacił się w siebie, uciąwszy sobie drzemkę w pracy. Więc niemal wszystkie subiektywne usterki opowiadania zapisuję na konto pana telepaty --- poza ostatnią. Tymi czterema słońcami...
Dłużyzny, bardzo liczne powtórzenia (i słów, i całych kwestii), drobne potknięcia interpunkcyjne, kilka literówek.
Jak bohater mógł zapomnieć, że jest telepatą? Ja, gdybym znalazła się w dziwnej bądź zagrażającej mi sytuacji, sięgnęłabym po tę umiejętność jako pierwszą w odruchu samoobrony.
Siła przyzwyczajenia kazała mu zaparkować na poboczu zamiast na środku drogi, ale nie kazała mu się ubrać, zanim wyszedł z domu?
"Można by" i "pochłonęła by" łącznie, a nie rozdzielnie.
Ogólnie czyta się nieźle, ale co do treści mam mieszane uczucia. Odnoszę wrażenie, że do jednego garnka wrzucono kilka znanych mi z różnych źródeł motywów, ale nie wymieszano ich dość dobrze, by stworzyły spójną całość. No i, podobnie jak Adam, uważam, że cztery słońca na koniec to nadużycie.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Trochę się usprawiedliwię, choć nie lubię tego robić. Jeśli chodzi o "można by" i "pochłonęła by", to najmocniej przepraszam i biję się w piersi. Mea culpa. Zazwyczaj zwracam na to uwagę, ale tym razem jakoś mi umknęło.
Jeśli zaś chodzi o cztery słońca na końcu, to moim celem było zarysowanie pewnego rodzaju pętli (niekoniecznie czasowej), ale nie narzucam swojej wizji, prawo czytelnika, by odebrał tekst na swój sposób.
Dziękuję serdecznie za komentarze, postaram się wziąć je sobie do serca ;)