- Opowiadanie: tonnycamonte - Samuraj

Samuraj

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Samuraj

SAMURAJ

 

 

1.

 

Nad lasami słońce powoli kładło cienie. Zza drzew wyszedł strażnik wioski, jeden z wielu – w czarnym kombinezonie, z mieczem przewieszonym przez plecy i pistoletem włożonym za gruby pas z mosiężną klamrą. Twarz miał pomalowaną na biało, zaś dookoła oczu i ust miał czarną farbę. Taki zwyczaj w wiosce. Każda wioska prócz swojego sołtysa i samuraja miała także strażnika – ci zaś, z pomalowanymi twarzami krążyli po rubieżach dookoła wioski patrolując teren i wpuszczając bądź przeganiając nieproszonych gości. Strażnik był nieco poddenerwowany – był to jego pierwszy patrol i wiedział jak każe tradycja – jeśli przybysza nie ma na liście to nie może go odesłać, musi go zabić. Część mieszkańców i sąsiadów uznawało to za chory zwyczaj, ale ponoć to udowadniało że strażnik się niczego nie boi oraz że jest przygotowany psychicznie na służbę. Dlatego strażnik wypatrywał gości i miał nadzieję że spotka jakiegoś łachmytę który i tak niepotrzebnie psuje powietrze na tym świecie. Ale strażnik myślał też realnie – trwała wojna pomiędzy suwerenami a cesarzem oraz gorsza w skutkach wojna gangów o terytoria. Słońce powoli zachodziło – niedługo strażnik miał zamiar zaszyć się w drzewach i budząc się co godzina przesuwać się o daną odległość, tak by okrążyć wioskę. Niebo było takie piękne – nieco upstrzone chmurami miało barwę pomarańczy. Strażnik zerknął na pustynię – zawsze to miejsce napawało go strachem, zarówno za dnia jak i nocy. I to właśnie jak z najgorszych koszmarów z pustyni przylazło fatum. Strażnik na początku nie mógł uwierzyć własnym oczom – z pustyni wyszedł człowiek, w długim, czarnym płaszczu, bez konia ani żadnych bagaży. „Jakiś biedak albo świr”– ucieszył się strażnik – „łatwo będzie go trumnąć”, po czym ochoczo poprawił sobie miecz i pistolet – choć nie zamierzał ich użyć, miał swoje dziedziczne noże z fikuśnymi końcówkami.

– Hej – zawołał gromkim głosem– gdzie to idziecie?

Postać nic nie odpowiadała tylko dalej zmierzała w stronę wioski.

= Hej – zawołał ponownie – język w gębie wam odjęło? Kto wy?

Postać nadal milczała i nadal zbliżała się. Strażnik powoli dostrzegał kontury postaci – rozmierzwione czarne włosy sterczące w każdą stronę, pół przymknięte oczy i szrama na ustach. Poza tym nic szczególnego w nim nie widział. Ale postać nadal się zbliżała. W sykiem wyciągnął dziedziczny sztylet z interesująco zakończoną klingą i zawołał:

– Albo się zatrzymasz albo cię… – zająknął się – ee… zabiję! – dokończył.

Postać zatrzymała się i powiedziała:

– Krzyczy pan żebym się zatrzymał zamiast mnie zatrzymać. Ostrzega mnie pan że mnie zabije zamiast zabić. Pan jest strażnik? Dawniej strażnicy pytali tylko kto? A potem puszczali. Albo zabijali.

Strażnik został zbity z tropu. Stał zapatrzony w postać i nagle ścięło mu nogi – postać odpięła płaszcz i strażnik zobaczył miecz. Lecz nie był to zwykły miecz. Strażnik poczuł że w tym momencie stanął na krawędzi życia i śmierci. Zawsze może spasować i puścić go. To był samuraj, członek elitarnej społeczności wyszkolonej do zabijania. Nie wszyscy, bo samurajowie dzielili się na stopień umiejętności. Strażnik spojrzał na jego płaszcz – był cały czarny, co oznacza że to był samuraj naprawdę wysokiego stopnia, niewielu czarnych samurajów chodziło po wojnie po świecie. Sam pamiętał że było ich masę, naprawdę dobrzy w swoim fachu, ale powybijali się podczas jednej z bitw i bardzo mało ich zostało a z dzisiejszych mało kto awansował. A ten który się zbliżał nie wydawał mu się starszy niż 25 lat.

– Nie zbliżaj się, pogadajmy – wypalił strażnik i pożałował swych słów, ale samuraj zatrzymał się – czego chcesz.

– Mam datapad z wiadomością do sołtysa Von Chiyaa.

– Pokaż

– Chyba pan śni – odpowiedział samuraj – zlecenie z klauzulą „do rąk własnych”.

Strażnik głośno westchnął – sołtys na pewno by go pozbawił stanowiska gdyby się dowiedział że złamał Prawo Kurierskie.

– Dobra – westchnął – właź.

 

Samuraj uśmiechnął się i ukłonił. I postąpił krok w tył. Strażnik zmrużył oczy i choć miał chować sztylet to wstrzymał się z decyzją.

– Mogę zapytać ile ma pan lat? – zapytał spokojnie samuraj nadal ze spuszczoną głową

– 21 – odpowiedział strażnik

– Niewiele pan młodszy ode mnie. W zasadzie powinniśmy do siebie mówić per „ty”. Może w innych okolicznościach. Ale widać że nie zna pan zasad?

– Jakich kurwa zasad? – znów wypalił strażnik i znów ugryzł się w język

Uśmiech samuraja się poszerzył.

– Jeśli grozisz samurajowi to tak jakbyś go wyzywał na pojedynek. A jeśli grozisz mu śmiercią, to będzie pojedynek na śmierć i życie – samuraj podniósł głowę i szybkim ruchem wyjął miecz z pochwy – długi, samurajski miecz, nieco emanujący niebieskim kolorem. Strażnik ustawił się w pozycji bojowej.

– W porządku – krzyknął strażnik – giń skurwielu – po czym rzucił się na spokojnie stojącego samuraja.

 

Wszystko dookoła wirowało, adrenalina robiła swoje. Podbiegł do samuraja i zaczął kilka chwytów. Jedne miały atakować drugie zaś mylić. Jedną ręką starał się zmylić przeciwnika zaś drugą wbić sztylet w jakieś czułe miejsce. Problem w tym że samuraj nie dość że nie miał praktycznie słabych punktów (jego płaszcz był niesamowicie twardy) to jeszcze spokojnie i z tym swoim uśmiechem odparowywał ataki. Strażnik, już nieźle zmęczony i okropnie wściekły w końcu wycelował w miejsce które nie osłaniał płaszcz – tuż nad pasem. Wtem samuraj nagle spoważniał, i wolną ręką wykręcił rękę strażnikowi, który usłyszał tylko chrupnięcie i poczuł wielką falę bólu. Samuraj go obrócił i popchnął w przód. Ręka strażnika była dziwnie powykręcana w kilku miejscach . Samuraj powoli się do niego zbliżał z mieczem który emanował niebieskie światło. Wiatr rozwiewał poły jego płaszcza zaś strażnik powoli rozróżniał szczegóły – rozmierzwione włosy, martwe spojrzenie a przede wszystkim szrama przecinająca usta na skos. Strażnik wyjął miecz z pochwy przewieszonej na plecach i zaczął krzyczeć.

– Stój! Przecież wiesz że ci nic nie zrobię – gdy samuraj znalazł się dostatecznie blisko zamachnął się mieczem i nagle stracił czucie w ręce. To były sekundy – strażnik zobaczył jak jego ręka z mieczem opada na ziemię, zobaczył ostrze przed oczami i niesamowity ból ciągnący się od brzucha do ramienia. Samuraj wykonał obrót i kopnął go z całych sił. Strażnik przeleciał kilka metrów i wylądował w trawie. Oddychał szybko, ciepło z torsu rozlewało się po całym ciele. Ślina pomieszana z krwią tworzyła bańki które szybko pryskały. Niebo miało intensywny kolor purpury i rubinowe chmury leniwie krążyły po niebie.

„O nie” – pomyślał – „ja chyba umieram, co będzie z Caroline”. I na tym skończyła się jego świadomość. Nad nim stanął samuraj z jego rodzinnym sztyletem. Samuraj kucnął.

– Nie zabijaj. Nie zabijaj. – strażnik powtarzał tylko jedne słowo w kółko

– Dobranoc – mruknął samuraj i jednym szybkim ruchem wbił mu sztylet w serce aż po rękojeść.

 

Strażnik był już spokojny.

 

2.

 

Wioska Merrlupian była zwykłą chłopską wioską położoną w środku lasu, utrzymującą się głównie z gospodarowania ziemią oraz z wydobycia ołowiu. Pomimo iż miała status wioski to chcąc nie chcąc miała wielkość średniego miasta pomimo iż nie miała typowo miejskiej infrastruktury, była otoczona wielkimi palami które składały się na mur obronny to miała kamienne budynki, kilkunastu strażników krążących wokół wioski, milicję, oddanego wiosce sołtysa oraz jednego Czerwonego Samuraja, który korzystając ze służby używał sobie w najlepsze z Evittą McLoughan. Czerwony płaszcz wisiał wdzięcznie na oparciu krzesła, miecz leżał na podłodze obok czarnej koszuli, damskich majtek, czarnych spodni, czerwonej sukienki i białego biustonosza. Dopiero przy samym łóżku leżały męskie majtki. Na łóżku leżał niejaki Shilya Deevon, lat 25, od niedawna Czerwony Samuraj który przybył tutaj na praktyki za schorowanego już ciężko Dascombe'a. Był szatynem o karmelkowych oczach, kilkudniowym zaroście i twarzy a'la Bogart, więc nic dziwnego że szybko wskoczył do łóżka Evitty. O niej zaś krążyły różne plotki – począwszy co do jej wieku, od przeszłości (mówiono że była przemytniczką i że zwiedziła kawał galaktyki) do tego że nie ma faceta który jej się nie oprze. Teraz mając ją wtuloną w swoją pierś, Shilya myślał paląc już kolejnego z rzędu, kim naprawdę jest Evitta – o poranku bywa chłodna, popołudnia z nią to często przegadywanie się o małe szczegóły zaś wieczory i noce – tutaj naprawdę się otwiera. Gdy czuje jak się zaciska jak szczytuje, albo gdy śpi i mruczy coś przez sen, wtedy budzi się prawdziwa Evitta – mała, zagubiona dziewczynka bez przeszłości i przyszłości. Shilya wypuścił dym i tępo się w niego wpatrując myślał o sobie – samuraj, który kiedyś miał wielkie marzenia gdyby tylko Czarni się nie powybijali. Wtedy zesłano go tutaj i wiedział że skończy jak Dascombe – zgnije w tej dziurze a na końcu wyślą go do Redamaru na krótką emeryturę. Rozmyślania przerwało mu pukanie. Evitta cichutko się poruszyła, odgranęła piękne blond włosy i spojrzała na niego swoimi dużymi niebieskimi oczami. Oczami o których mówiło się że za nie niejedną planetę ktoś sprzedał.

– Co się dzieje kochanie?

– Tak?! – Shilya krzyknął

– Myślę że to pana zainteresuje – Shilya niespokojnie poruszył się w uścisku Evitty – Czarny Samuraj przybył do wioski.

– Znów się uchlałeś Matt czy nie dymałeś – ziewnęła Evitta

– Gdzieżby znowu – głos zza drzwi zahuczał – cała wioska trąbi – tyle co Matt, służący

skończył zza okna dobiegł go hałas ludzi przegadujących się nawzajem. Shilya nie zwlekał, skompletował garderobę, narzucił płaszcz i z mieczem w ręce po prostu wyskoczył przez okno. Bywając u różnych kochanek miał tą sztukę opanowaną do perfekcji, a gdy dochodziła do tego jego kondycja samuraja to była to dosyć prosta ucieczka – wyskok przez okno, odbicie się nogami od przeciwległej ściany w kierunku kolejnej i tak do samego dołu. Tutaj było tylko trzecie piętro więc poszło gładko. Biegł wśród ludzi i rozpychał ich na bok. W końcu go dojrzał. Na początku nie mógł uwierzyć – każdy mógł kupić sobie czarny płaszcz ale w miarę jak się zbliżał to jego wątpliwości padały jedna po drugiej. Długi czarny płaszcz połyskujący w słońcu, czarne, ciężkie buty, do tego w tym samym kolorze grube spodnie i prawdopodobnie podkoszulek. Ale największy podziw budził miecz – długi samurajski miecz, przypięty do pasa z błyszczącą czarno-srebrną rękojeścią. Shilya wpatrywał się w niego – ciemne blond włosy zaczesane w tył, oczy bez wyrazu, nieco blada twarz i ta szrama przecinająca na ukos usta. Samuraj powoli szedł patrząc tępo w ziemię i nie zwracając uwagi na otaczających go ludzi – a Shilya zauważał kolejne szczegóły – pas miał wielką klamrę a obok niej były przyczepione dwa pistolety, zaś poniżej do nogawek były przypięte dwa karabiny, po jednym na nogę. Zatrzymał się przy Shilyi i nawet nie zaszczyciwszy go spojrzeniem zapytał

– Jest sołtys Von Chiyaa?

– Jest. A kto pyta? – odpowiedział Shilya

– Dla ciebie nikt – i tajemniczy samuraj skierował się w stronę wielkiego budynku, który za czasów teokracji sprawował rolę świątyni, jednak po Wielkiej Wojnie Pięciu Religii stał się urzędem w wiosce. Był to trzy piętrowy budynek, uwieńczony wielką, drewnianą kopułą którą podtrzymywały cztery pale. Pale miały ostre zakończenia i jeszcze były pokryte czerwoną farbą. Jednak najstarsi twierdzili co innego – zamiast farby była na tych palach ludzka krew, po sprawowaniu tamtejszej religii. Praktycznie cała wioska zebrała się i podążała za samurajem do urzędu. Na czele tego tłumu szedł Shilya i co chwila uspokajał tłum który chciał się zbliżyć. Doskonale wiedział ile szans ma zwykły człowiek z czarnym samurajem. Sam się zastanawiał ile on by miał z nim szans. Samuraj wszedł do budynku a tam czekał już na niego komitet powitalny – około dwudziestu zbrojnych, ubranych w mundury, kamizelki kuloodporne i kaski oraz uzbrojeni w karabiny. Na samym końcu sali stał sołtys Von Chiyaa – wysoki, umieśniony, z czupryną rudych włosów na głowie. Był ubrany w zwykły biały podkoszulek i czarne spodnie z wielkim pasem z ozdobną klamrą. Pomieszczenie było małe i duszne – ściany były koloru nijakiego, zaś okna były duże i wpuszczały dużo światła.

 

– Witaj tajemniczy gościu – zaczął sołtys Von Chiyaa – czymże mogę ci pomóc?

 

Samuraj nic się nie odezwał tylko postąpił kilka kroków dalej. Zbrojni, z odbezpieczonymi karabinami pilnie obserwowali gościa.

– Sołtys Thomas Von Chiyaa?

– Burmistrz Thomas Von Chiyaa, przybyszu – Von Chiyaa dumnie podniósł głowę – a ty kim jesteś?

– Dla ciebie nikim – mruknął samuraj – mam dla ciebie datapad od Andersa.

Burmistrz zmrużył oczy. Anders nie odzywał się już od kilku lat, a na ogół gdy się odzywał to nie oznaczało nic dobrego. „Wojna jednak?” – przeszło mu przez myśl.

– Pokaż to – Von Chiyaa wyciągnął rękę. Samuraj pochylił głowę i spod płaszcza wyciągnął datapad i rzucił go w stronę sołtysa. Sołtys zaczął lekturę.

 

„THOMAS VONCHIYAA/SOŁTYS MERRLUPIAN/18-05-3155

 

KONFLIKT POMIĘDZY SUWERENAMI A CESARSTWEM ROZPĘTANA/CESARZ AMEIRC NIE ŻYJE/GANG OUTLIIESA ELIMINUJE KOLEJNYCH LUDZI I OBCYCH/WŁADZA ZOSTAŁA OBALONA OBECNA WŁADZA NIEWAŻNA/RÓB CO CHCESZ

 

 

N.

 

 

PS: ZABIJ POSŁAŃCA ZA DUŻO WIDZIAŁ”

 

 

Sołtys w milczeniu pokiwał głową i dwukrotnie zakaszlał. Samuraj rozejrzał się i usłyszał szum. Po czym ujrzał zbrojnych mierzących w niego. Spojrzał na sołtysa – ten mierzył do niego z pistoletu. Samuraj pokiwał głową.

– Dawniej mówili że nie zabija się posłańca który przynosi złe wieści. Możliwe. Wiesz, nie mam nic do ciebie, ale muszę cię zabić.

– Dlaczego?

– Podobno za dużo widziałeś… – krzyk z ulicy przerwał przemowę. Jakiś rozhisteryzowany głos krzyczał na przemian „skurwysyn” i jakoś dziwnie brzmiące imię. Wszyscy obecni w sali, oprócz samuraja, odwrócili się, zaś ten wbił wzrok w ziemię.

– Co się tam stało? – mruknął burmistrz.

Upocony człowiek wbiegł do sali i cały zdyszany. Na widok samuraja otworzył szeroko oczy i wskazując palcem krzyczał:

– Ten skurwysyn zabił młodego Albiniego! Najmłodszego strażnika! Zabrał mu broń i odciął rękę. Ty skurwysynu, powinieneś zdychać tyle razy ile moja córka wylała łez!

– Cel! – krzyknął sołtys i rozległ się szum. Samuraj, nadal z pochyloną głową uśmiechnął się. Sołtys Von Chiyaa wyciągnął pistolet i skierował w stronę samuraja – Takiego śmiecia jak ty nikt nie będzie wspominał, a Caroline znajdzie sobie innego typa. Lubisz szachy samuraju?

– Lubię zabijać – mruknął samuraj, nadal spokojny

– W takim razie… – sołtys wycelował w głowę samuraja a zbrojni poczynili podobne ruchy – ZABIĆ GO!!!

Tłum na placu ucichł. Ojciec Caroline chwycił się framugi i zbladł. Pomimo iż było jasno, z okien widać było blaski, niczym ze stroboskopu, zaś wokół rozlegał się dźwięk strzałów który wwiercał się w mózg. Shilya stał i kręcił głową a w głowie miał tylko jedną myśl „kretyni, kretyni”. Samurajów, zwłaszcza Czarnych rzadko sięgały kule. Strzały ustały. Shilya skłonił głowę i pogłaskał rękojeść miecza – teraz on stoczy ciężką walkę.

 

Tymczasem obecni w sali z niedowierzaniem patrzyli na okrągłe czarne coś na podłodze. Sołtys był wyraźnie zakłopotany. Małe czarne coś się rozwinęło i okazało się że to samuraj owinął się swoim płaszczu.

 

– Mówiłem ci że lubię zabijać. Kiedyś lubiłem szachy. Mój ruch.

 

To były ułamki sekund – zbrojni nawet nie spotrzegli się a samuraj już był przy burmistrzu.

Niech żaden nawet nie próbuje się ruszyć bo wasz sołtys będzie wywrócony na wierzch.

 

Nie zadziałało. Kula odbila się od płaszcza i cichym brzdękiem upadła na podłogę. Samuraj powoli zamknął i otwarł powieki i popatrzył sołtysowi głęboko w oczy.

Jeden ruch.

Miecz błysnął i głowa sołtysa odbiła się od jednego zbrojnego. Trysła krew a zbrojni jak jeden sięgnęli do magazynków.

– Szach – mruknął samuraj

Krew drzyzgała na podłogę. Pierwsi trzej zbrojni upadli na podłogę z wywróconymi wnętrznościami. Kolejny dostał skosem przez tors. Kolejnych dwóch straciło życie jednym ciosem. Samuraj kucając obrócił się na jednej nodze i zamiast miecza w ręce miał dwa karabiny których magazynki opróżnił w kilku kolejnych zbrojnych. Rzucił karabiny na bok i zobaczył z lewej czterech – wyciągnął dwa pistolety i trafił ich prosto w głowy. Potem skoczył, odbił się od ściany i znalazł się pomiędzy pięcioma którzy zdążyli załadować karabiny. Ich głowy wzniosły się pod sufit. Ojciec Caroline stał z rozszerzonymi oczami. Dwóch ostatnich zbrojnych zdażyło mu tylko szepnąć „Spierdalaj stąd!” po czym został obryzgany ich krwią. Nagle samuraj znalazł się przy nim – zimne oczy zaglądały w głąb jego duszy a gorący pistolet był przy jego podbródku.

 

– Pozdrów zięcia – i ojciec Caroline usłyszał tylko strzał i pogrążył się w oczach samuraja.

 

Tłum stał przed budynkiem – około osiemdziesięciu mieszkańców wioski którzy pozostali przy życiu. Samuraj spokojnie wrócił po broń, przeładował ją i wytarł skrwawiony miecz o płaszcz i schował go do pochwy. Gdy wyszedł słońce oświetliło go dokładnie – blada cera, zimne czarne oczy i czarna fryzura. Najbardziej uwagę wzbudzała blizna biegnąca na ukos przez usta. Nienawistne spojrzenia padały na niego. Tylko Czerwony Samuraj, Shilya patrzył w ziemię – to nie było nic dziwnego, w końcu Czarny Samuraj nie bawi się w negocjacje. Z tłumu wyłonił się służący Evitty, Matt i szepnął Shilyii do ucha:

– No co samuraju, zasrany obrońco wioski, zabij gada – niby do niego szeptał jednak te słowa pochwyciła cała wioska która naraz zaczęła „dajesz, dajesz” a Shilya obiecał sobie że Matt nie dożyje wieczora.

Tajemniczy Czarny Samuraju o nieznanym mi imieniu, ja, Shilya Deevon, obrońca tej wioski, Czerwony Samuraj, muszę pomścić mych podopiecznych, dlatego wyzywam cię na pojedynek na śmierć i życie.

 

Czarny Samuraj się uśmiechnął.

– Jaką mam gwarancję że mieszkańcy nie zabiją mnie jak wygram.

– Daję Ci na to moje słowo… – zaczął Shilya

– …które możesz wsadzić sobie wiesz gdzie – przerwał mu samuraj – niech te psy przysięgnął.

Tłum dziko zahuczał

– Spokój! – krzyknął Shilya – przysięgnijcie

 

Nie przysięgli.

 

– Jeżeli cię zaatakują to będziesz miał prawo nas wyrżnąć – krzyknął ktoś z tłumu a salwa śmiechu go poparła

 

– W porządku – powiedział samuraj i razem z czerwonym wyciągnęli miecze.

 

– Przysięgam walczyć do końca mych sił w obronie swojej – mówili jednocześnie

– … i mych pobratymców – powiedział czerwony

 

– Niech los zarządzi kto silniejszy a niech mój wróg patrzy na mnie zabijając mnie – po czym nacięli sobie kciuki.

 

Rzucili się na siebie, zabrzęczały miecze. Czerwony samuraj początkowo wydawał się szybszy od czarnego, który jednak doskonale blokował ataki. Czerwony próbował i w bok, w twarz, brzuch, przy próbie podcięcia nóg czarny zwinnie podskoczył. Za to wystarczył jeden atak czarnego i Shilya miał złamany noc który buchnął krwią. Tłum zaryczał. Oboje samurajowie odskoczyli od siebie. Czarny samuraj spokojnie patrzył za to Shilya był cały zdyszany.

– Wolisz bliznę czy grób – zapytał czarny

– Pierdol się – krzyknął Shilya

– Rozumiem – czarny znów się uśmiechnął i znów natarli na siebie. Shilyii było ciężko utrzymać miecz w rękach, czarny samuraj znał wiele sztuczek które miały na celu wytrącenie miecza lecz to okazało się jego zgubą. Shilya znalazł czuły punkt, uderzył łokciem. Coś chrupło, czarny głośno sapnął i odskoczyli od siebie

– Zabić skurwiela – krzyknął ktoś z tłumu

– Spokój! – krzyknął Shilya

Czarnemu już nie było tak do śmiechu – miał prawdopodobnie złamaną rękę. Ale to wcale nie zadowoliło Shilyii. Znów natarli i to był koniec. Shilya poczuł cios w brzuch. Stracił potem czucie w nodze – upadając poczuł przenikliwy ból zamiast lewej nogi i spostrzegł że nie ma prawej ręki w której trzymał miecz. Upadł na ziemię i czarny samuraj jednym kopniakiem złamał mu szczękę i przyduszał butem. Czerwony ujrzał jak tłum napiera na czarnego. I to była ostatnia rzecz zanim krew zalała mu oczy. Słyszał potem jęki, trzaski, cięcia i świsty powietrza. Płynęły mu łzy. Usłyszał krzyk Caroline. Słyszał jak padają obok ciała i jak co chwila ciepła krew oblewa go. Nastała cisza. Przetarł oczy i pierwsze co to zobaczył pokiereszowane zwłoki Matta. Czarny samuraj dumnie stał nad nim zaś z jego miecza kapała krew.

Mógłbym cię kretynie zabić, ale za bardzo cię pokaleczyłem – znów ten paskudny uśmiech – miast tego czekam na twój odwet tak jak ktoś kto mi zrobił tą pizdę na ustach czeka na mój – Czarny samuraj zrobił znak X na oku Shilyii i schował miecz – żyjesz tylko dlatego że złamałeś mi rękę – po wypowiedzeniu tej wioski raz na zawsze opuścił wioskę Merrlupian. Shilya leżał i płakał. Gorzko płakał, zaś łzy szczypały go w świeżą ranę. Płakał aż stracił przytomność.

 

3.

 

– Shilly, Shilly – miły kobiecy głos przywrócił go do świadomości.

– Eve – jęknął Shilya

Evitta słodko się uśmiechnęła.

– Jestem tu by ci pomóc – Shilya zobaczył że nie leży na środku wioski ale jest w jakimś pomieszczeniu w którym szumiało – nie jesteś jedynym którym ten skurwiel zalazł za skórę, chcesz odwetu?

– Oczywiście że chce – dwóch typów pojawiło się nad nim. Jeden miał długie kruczoczarne włosy i miał miecz na plecach. „Najemnik” – pomyślał Shilya. Drugi był ubrany w białą koszulę. Oboje mieli wytatuowane fantazyjnie zrobione „N” na rękach.

– Pan Nikolau pyta czy zechce pan zaoferować swoją pomoc.

Shilya jęknął i czuł że odpływa. Ostatnie co zarejestrował to że Evitta stwierdziła że chce. I zrobiło mu się ciemno.

 

4.

 

Czarny samuraj powoli wychodził z lasu – usztywnił sobie rękę i czuł jak go boli mimo to przerażały go sny – wszyscy ludzie których wczoraj zabił, których miał krew na rękach. Wyszedł na łąkę i znów zobaczył pustynię. „Pustynia hartuje” – powtarzał mistrz Brian. „Ja cię zahartuję skurwielu” – pomyślał. Podążał w stronę pustyni. Nie wiedział gdzie zmierzał ale stosował się do rady Claudii „Idź tam gdzie serce, tam twoje miejsce” i choć wiedział że to bez sensu to tak robił bo już nie miał nic do stracenia. Wyrżnął całą wioskę i zostawił tamtego chłopaka na pewną śmierć w męczarniach. Chłopak był niewiele młodszy od niego. Może w innych okolicznościach mógł być jego mistrzem. Chłopak był niezły w walce i zastanawiał się dlaczego go zesłano w takie zadupie.

Musiał znaleźć Andersa i dowiedzieć się czemu trzeba było go zabić – nie po to jest Czarnym Samurajem by można go skazywać na śmierć. Śmiało ruszył w pustynię – każdy krok przybliżał go do końca.

Koniec

Komentarze

 

Szkoda, że ten samuraj nie posiadał czarnego konia Dillingera - tak czarnego jak najczarniejsza sadza w bardzo czarnym kominie. 

Pozdrawiam.

Przeczytałem pierwszy rozdział i wystarczy. Chciałem nawet błędy powymieniać, ale za dużo by tego było. Każde zdanie by trzeba po kolei analizować.  Tekst jest kompletnie niestrawny, do napisania od nowa.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Quetzalcoatlu Tęczowopióry, czemuś nie powstrzymał mnie od próby czytania?

 Idę po relanium i syrop od kaszlu.

 Co zdanie, to coś do poprawienia. Marzenie szalonego korektora...

Ja dobrnąłem do końca i powiem, że ogólna koncepcja momentami bardzo ciekawa, ale niestety odstraszają liczne błędy stylistyczne, wyrazowe i interpunkcyjne (choć te ostatnie akurat najmniej). Zdarzają się też niestety niekonsekwencje. No i większość (jeśli nie wszystkie) wulgaryzmów jest zbędna.

Napomknę jeszcze tylko, że stanowczo za mało "samurajowości" było w tych samurajach. Właściwie to tylko miecze... Przydałby się jakiś kodeks honorowy, jakieś Bushido. No niby coś tam jest na początku o wyzywaniu samuraja na pojedynek, ale to zdecydowanie za mało, jak dla mnie.

Dziękuję za wszystkim za opinie - na pewno się do nich zastosuję. I gorące dzięki dla Suzuki M. - oprócz "Pamiętnika Rzemieślnika" S. Kinga takie coś było mi potrzebne, praktyczne i podręczne :)

Nowa Fantastyka