- Opowiadanie: KaelGorann - Life Inc.

Life Inc.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Life Inc.

Henry Falkner złożył ociekający wodą parasol i wszedł przez przeszklone drzwi kliniki. Pogoda była wyjątkowo paskudna tego poranka, ale Falkner był jak zawsze pogodny.

 

– Dzień dobry, panno Connor – rzucił do recepcjonistki.

 

– Dzień dobry panie prezesie.

 

– Doktor Stanford jest jak zwykle u siebie?

 

– Jak zwykle na poziomie dziewiątym, panie prezesie. – Odpowiedź recepcjonistki brzmiała codziennie od pięciu lat tak samo. "Tak, to już pięć lat" – pomyślał smutno Falkner. – " Pięć długich lat".

 

*

 

Vincent Stanford stał wpatrzony bezmyślnie w miarowy ruch systemu pomp tłoczących bez ustanku powietrze i krew. Zastępowały w tym organy dwóch postaci leżących na łóżkach pod plastykowymi kloszami. Deszcz monotonnie bębnił o szyby. Vincent spojrzał przez okno na zalane deszczem miasto. "To już równo pięć lat" – pomyślał. – "Wtedy też padało". Zapatrzył się w krople spływające leniwie po szkle. Rozmyślał. Z zadumy wyrwało go pukanie do drzwi.

 

– Wejdź Henry – rzucił krótko. Drzwi uchyliły się i do pomieszczenia wsunął się niewysoki, rezolutny człowieczek. Przychodził tu co rano.

 

– Witaj Vincencie.

 

– Wiesz, Henry, że dzisiaj mija pięć lat? – zapytał Stanford łamiącym się głosem, nie odrywając wzroku od okna.

 

– Wiem Vincencie, wiem – westchnął smutno Falkner. Już dawno zrezygnował z prób pocieszania przyjaciela, z tych różnych nic nieznaczących słów, że "zrobił co w jego mocy", że "nic więcej nie mógł zrobić". To było jasne że zrobił co w jego mocy i zrobiłby jeszcze więcej, gdyby tylko mógł. Przecież to była jego żona i jego siedmioletni synek.

 

– Wiesz Henry, czasami myślę, że to Bóg mnie pokarał.

 

– Hm?

 

– Wiesz, za moją zuchwałość. Przez te wszystkie lata, ile razy udało mi się kogoś ściągnąć z tamtej strony, czułem się jakbym z Nim wygrał, śmiałem Mu się w twarz. Sam wiesz, że ilekroć trafiał do mnie pacjent i lekarze nic już nie mogli zrobić, bo „nastąpiła śmierć pnia mózgu”, to ode mnie człowiek wychodził o własnych siłach. To dawało mi poczucie potęgi, wszechmocy. Czułem, że mam moc równą Jemu. I wtedy oni… Nie dałem rady… – Głos Vincenta załamał się, po jego policzku spłynęła łza.

 

Henry zapatrzył się najpierw w postać młodej kobiety, a potem chłopca, obie spoczywające bez życia na szpitalnych łóżkach podpięte do aparatury podtrzymującej podstawowe funkcje życiowe. Było mu ich żal, tak cholernie żal. Od kiedy zginęli pięć lat temu w tym tragicznym wypadku, Vincent postarzał się niesamowicie. Był przed czterdziestką, a włosy miał już mocno naznaczone siwizną, jego twarz pokryła się siatką zmarszczek. Przesiadywał w tym pokoju całymi dniami, wzywali go tylko do wyjątkowo beznadziejnych przypadków. Był najlepszy. Ze wszystkich ludzi, którzy do niego trafili, nie udało mu się ożywić tylko własnej rodziny. Ale wciąż miał nadzieję. Tylko ten leciutki płomyczek wciąż utrzymywał go przy życiu. Wszyscy byli pewni, że po tak długim czasie, już nic nie da się zrobić. On jednak nigdy nie pozwolił odłączyć najbliższych od aparatury, wciąż wpatrywał się w ekrany. Nieustannie regulował urządzenia w nadziei, że wychwyci choć jeden, najdrobniejszy sygnał.

 

*

 

Deszcz wciąż padał. Henry Falkner siedział w fotelu przy dużym mahoniowym biurku w swoim gabinecie. Popijał brandy wpatrując się w ogromne logo kliniki umieszczone na przeciwległej ścianie. "Life Inc." – głosił napis. "Szkoda, że nie dla wszystkich" – pomyślał smutno. Poranne wizyty w pokoju, w którym leżeli Stanfordowie zawsze wpędzały Henry'ego w melancholijny nastrój. Zazwyczaj był pogodny, jednak obcowanie z niewymownym w swej bezsilności cierpieniem przyjaciela odbierało mu całą radość. Codziennie był świadkiem, jak Vincent stopniowo umiera, jak traci chęć do życia.

 

– Przepraszam panie prezesie. – Zza uchylonych drzwi wyłoniła się smukła twarz doktora Murraya.

 

– Słucham, doktorze? – spytał Henry, choć domyślał się już o co chodzi.

 

– Mamy trudny przypadek. Nie możemy sobie poradzić, zastanawialiśmy się, czy może…

 

– Rozumiem – Falkner przerwał Murrayowi w pół słowa. – Spróbuję. – Odstawił niemal opróżnioną szklankę na biurko i wstał.

 

*

 

– Vincencie, wiem , że to dla ciebie ciężki dzień… – zaczął Falkner. Vincent siedział przy łóżku swojego syna zwrócony plecami do Henry'ego.

 

– Rozumiem, że macie ciężki przypadek i nawet Murray i Roché sobie nie mogą poradzić – rzucił nie odwracając się do swojego rozmówcy. Henry skinął głową, Vincent znał go doskonale. Murray i Roché byli wybitnymi specjalistami, najlepszymi, jednak ich umiejętności nie umywały się do kunsztu i biegłości Vincenta Stanforda. Nawet teraz gdy był złamany utratą bliskich.

 

– Dobrze, zobaczę co da się zrobić. – Uśmiechnął się smutno, choć nikt poza Henrym, który oglądał go codziennie, nie nazwałby tego uśmiechem. Dźwignął się z krzesła i odwrócił powoli do przyjaciela. Kiedyś od razu popędziłby do pacjenta nie chcąc stracić ani jednej cennej chwili, teraz jednak wszystko jakby mu zobojętniało.

 

– Zaopiekuj się moją rodziną, Henry. – Beznamiętnie wypowiedziana prośba była już tylko jednym z licznych, powtarzanych często rytuałów. Przez te wszystkie lata, kiedy Vincent był wzywany do trudnego przypadku, Henry zawsze czuwał przy jego rodzinie. Tylko jemu Vincent był w stanie powierzyć pieczę nad nimi.

 

*

 

Vincent mył ręce. Młody Sean McArthur Jr. był wciąż nieprzytomny, ale teraz już tylko nieprzytomny. Oddychał spokojnie, miarowo i co najważniejsze, samodzielnie. To był rzeczywiście trudny przypadek. Dawno takiego nie było. Był już nieźle martwy zanim Vincent przybył, ale udało się. Zresztą jak zawsze. Prawie zawsze… Spojrzał w niewielkie lustro zawieszone nad umywalką. Tak dawno nie widział własnego odbicia. Prawie się nie rozpoznał.

 

Deszcz padał w najlepsze i nic nie wskazywało, by miał zamiar kiedykolwiek przestać.

 

Wtem drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem. Stał w nich zdyszany, czerwony na twarzy Henry Falkner.

 

– Vincent! Szybko! – wydyszał. – Lilian! Jej wskaźnik! – Henry z trudem łapał oddech. – Poruszył się!

 

Wiadomość uderzyła Stanforda z siłą gromu. Przez dłuższą chwilę informacja nie docierała do niego, gdy jednak przebiła się przez mur zaskoczenia do jego wyniszczonego latami niepewności umysłu, nikły płomyczek, który już w nim dogorywał, buchnął niesamowitym żarem, niczym gasnąca już zapałka, która w ostatniej chwili napotyka na odpowiednio suchy fragment ściółki i wybucha trawiącym lasy żywiołem.

 

Vincent otrząsnął się z osłupienia. Wybiegł z pokoju. Lilian! Nie było chwili do stracenia. Czekał na to pięć lat. Całe pięć długich lat. Wybiegł z korytarza na klatkę schodową i ruszył w górę przeskakując po dwa stopnie. Wpadł zdyszany do pokoju. Na miejscu byli już Murray i Roché, nie ważyli się jednak zrobić niczego. Po prostu byli gotowi w razie, gdyby Vincent ich potrzebował.

 

Wskaźniki rzeczywiście wykazywały szczątkowe funkcje życiowe mózgu. Vincent opanował się na ile mógł. Musiał teraz zachować nadludzki spokój, być precyzyjnym jak maszyna, wspiąć się na szczyt swoich możliwości. Wyregulował urządzenia odczytowe. Do pokoju wpadł ledwo żywy Falkner. Nie był przyzwyczajony do wysiłku fizycznego. Dyszał ciężko. Vincent umocował na ciele Lilian elektrody defibrylatora. W środku cały dygotał. Jego serce pompowało krew z zawrotną prędkością. Myśli szalały mu po głowie. "A co jeśli się nie uda?" "Musi się udać, udawało się już setki, nie, tysiące razy." Musiał się uspokoić. Odpędził myśli. Poprawił elektrody na skroniach żony. Napięcie wśród trzech obserwujących całą procedurę mężczyzn również sięgało zenitu. Teraz już tylko ustawić odpowiednie parametry prądu. Podszedł do aparatu. Ustawił potencjometry na odpowiednie wartości.

 

– Vincent – syknął ostrzegawczo Roché, gdy ten już chciał włączyć aparaturę. No tak! Jak mógł o tym nie pomyśleć? Pięć lat. Jak mógł zapomnieć? Szybko wykonał obliczenia w pamięci i zmniejszył wprowadzone wcześniej ustawienia. Włączył aparat. Ciało Lilian naprężyło się pod wpływem przepływającego przezeń prądu. Raz, dwa, trzy, cztery. Wyłączył aparat. Teraz pozostało już tylko czekać na reakcję. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie. Serce Vincenta waliło jak oszalałe. Murray śledził uważnie wskazówkę sekundową swojego zegarka. Po morderczo długim pół minuty wszystkie ekrany ożyły. Lilian wciągnęła powietrze. Znowu żyła. Stanford odetchnął z ulgą. Teraz pozostawało tylko czekać aż się wybudzi.

 

*

 

Henry uchylił drzwi i po cichu wsunął się do pokoju. Vincent wciąż siedział na krześle przy łóżku swojej żony. Trwał tak już od trzech dni. Lilian jeszcze się nie wybudziła. Henry zbliżył się do przyjaciela i wręczył mu kubek.

 

– Przyniosłem ci kawy, Vincencie.

 

– Dziękuję, Henry. – Stanford przyjął naczynie i upił porządny łyk. Był wymizerowany, ale jego twarz wydawała się jaśniejsza, choć pod jego oczami malowały się wyraźne cienie zmęczenia. Falkner wiedział, że nie było sensu namawiać go, żeby zdrzemnął się choć chwilę, usiadł więc tylko na krześle pod ścianą. Zapatrzył się w okno. Deszcz padał bez ustanku od dnia, w którym udało się ożywić Lilian. Leżała teraz na łóżku już bez plastykowego zabezpieczenia. Oddychała samodzielnie. Funkcje pomp przejęły na powrót jej własne organy. Henry zapatrzył się w chłopca leżącego na łóżku obok. On wciąż był martwy, lecz Vincent nie myślał teraz o tym. Ale skoro Lilian udało się ożywić, to Jimmy'ego przecież też się uda. Raptem Vincent zerwał się z krzesła. Kubek, który wypuścił z ręki uderzył o podłogę barwiąc jasną wykładzinę ciemną plamą kawy. Stanford pochylił się nad żoną. Henry zbliżył się nieco. Zachował odpowiednio dyskretny dystans, ale stał na tyle blisko, by móc obserwować całą sytuację. Lilian miała otwarte oczy.

 

– Vinnie – wyszeptała z trudem, Vincent uśmiechnął się przez łzy. Wzruszenie ścisnęło mu gardło. Tak dawno tego nie słyszał. Tylko ona tak do niego mówiła.

 

– Vinnie, my już nie wrócimy.

 

Powieki Lilian znów opadły, wydała z piersi przeciągłe westchnienie, wskaźniki znów pokazały "brak funkcji życiowych". Zapadła grobowa cisza. Tylko szum aparatury… I ten cholerny deszcz wciąż uparcie bębniący o szyby.

 

*

 

Sean McArthur Jr. otworzył oczy. Leżał na łóżku szpitalnym. Za oknem świeciło słońce.

Koniec

Komentarze

Hmm... Muszę przyznać, że czytało mi się "lekko" i przyjemnie. Dobra robota.

"Zastępowały w tym organy dwóch postaci leżących na łóżkach pod plastykowymi kloszami" - postaci leżących na łóżkach - nie najlepiej to brzmi, delikatnie mówiąc. W ogóle całe zdanie jest trudne do zrozumienia, ja musiałem przeczytać je kilkakrotnie.

Poza tym przecinki, powtórzenia i czasem kiepski szyk zdania.

Fajne, chociaż szkoda, że nie wyjaśniono w tekście dlaczego wszystkich udało się wskrzesić, a żony i syna akurat nie, i dlaczego, po wskrzeszeniu, nie mieli zamiaru wracać.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nawet chciałem dać więcej wyjaśnień, ale postanowiłem zostawić miejsce na domysły i spekulacje

Jak dla mnie --- bardzo dobre opowiadanie. Mocne.

Pierwsza rzecz jaka rzuciła mi się w oczy – niepotrzebnie na samym początku powtarzasz trzy razy informację o pięciu latach, raz wystarczy.

Ogólnie całość jest całkiem nieźle napisana, ale niektóre zdania mocno szwankują, np. Po morderczo długim pół minuty wszystkie ekrany ożyły.

I największa wada, chociaż jednocześnie najbardziej subiektywna – spodziewałam się mocniejszej puenty.  

4/6

Smutna kobieta z ogórkiem.

Jedynym, co tak naprawdę razi mnie w tym tekście jest łatwość, z jaką udało się przywrócić żobę bohatera do życia. Rozumiem, że Vincent był jakimś niesamowicie niesamowitym chirurgiem, więc szczerze powiedziawszy spodziewałem się jakichś fajnerwerków podczas przywracania żony do życia. Jakiegoś fajnego opisu operacji, bo akurat opowiadań z tego zakresu jest tu bardzo niewiele. Tak więc koniec końców, czuję się trochę zawiedziony.

Niemniej jednak, opowiadanie jest napisane sprawnie i - co najważniejsze - nie spodziewałem się, że tak się skończy. Zaskoczyłeś mnie, a to zdecydowany plus dla ciebie, autorze.

Dziękuję za wszystkie komentarze. Muszę przyznać, że jest to tak na dobrą sprawę moje pierwsze "prawdziwe" opowiadanie. Jestem mile zaskoczony tak pozytywnym odbiorem.

Witaj!

 

Bardzo dobra rzecz. Mocne, zaskakujące zakończenie i brak rażących oczy błędów. Mi też zabrakło jakichś "fajerwerków" podczas operacji, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie to było w tym tekście najważniejsze. Mimo wszystko jakoś nie czuć, że proces ożywiania jest taki trudny. Kilka elektrod, maszyna trochę prądu i wciśnięcie przycisku z napisem "OŻYW". Nie czuć tutaj kunsztu tego lekarza. Mimo tego podobało mi się i chętnie podwyższę Ci ocenę.

 

Pozdrawiam

Naviedzony

Przywracanie do życia okazało się dość prostą procedurą, co moim zdaniem jest największą wadą tekstu.
Ogólne wrażenie jest dobre, zakończenie było bardzo udane.

Nowa Fantastyka