
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Smok ślizgiem nieznacznie obniżał lot, kierując się ku południowej dzielnicy Sinan, zamieszkałej głównie przez kupców i bogatych mieszczan. Chciał jak najbardziej oddalić się od ustawionych półkolem wokół zamku baterii miotaczy, choć i tak niechronnie musiał znaleźć się w ich zasięgu. Abelion doskonale o tym wiedział, gdyż jak każdy czarodziej, miał sporą wiedzę z zakresu wojskowości. I wiedział także to, że cokolwiek zamierzała zrobić Nuena, nie uda się jej, ponieważ pojedynczy smok nie ma cienia szans przeciwko ufortyfikowanemu, dobrze przygotowanemu do obrony miastu. Abelion, rozdarty wewnętrznie, wciąż oszołomiony swoim odkryciem stał w bezruchu i bezsilnie obserwował poczynania smoczycy. Słyszał komendy wydawane przez dowódcę najbliższej baterii miotaczy i po chwili dobiegł go głośny jęk zwalnianych naprężeń oraz świst wypuszczanych pocisków. Jednakże nie dosięgły Nueny, która kołowała nad skrajem miasta, wypatrując okazji. Ale okazji nie stało, gdyż cały obszar powietrzny nad Sinan był w zasięgu machin miotających, wypuszczających raz za razem wiązki pocisków. Nuena początkowo omijała je z łatwością, jednym machnięciem skrzydeł zmieniajac kąt pozycji i wysokość. Ale nie mogła zbliżyć się do zamku, który był dodatkowo obstawiony przez kuszników na blankach. Z coraz też większą trudnością przychodziło jej odnajdywanie wolnej od deszczu pocisków przestrzeni. W pewnej chwili wzniosła się wysoko, tak wysoko, że jej sylwetka zdawała się sięgać chmur i niemal niknąć pośród nich. Umilkły machiny, kusznicy zastygli w bezruchu, komendy zamarłu na ustach dowódców. Na miasto opadła cisza, dzwoniąca w uszach, niepokojąca, śmiertelna cisza. Nikt się nie poruszał, na twarzach żołnierzy i mieszczan, nie drgnął ani mięsień, a gałki oczne, zogniskowane na maleńkim punkciku na nieboskłonie, zdawały się znieruchomieć na wieczność. Ale dla stojących z zadartymi głowami ludzi wieczność skończyła się po zaledwie kilkunastu uderzeniach serca. Maleńka plamka zaczęła teraz rosnąć w zastraszającym tempie. Smok gwałtownie pikował i dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że był to decydujący atak. Abelion stał jak sparaliżowany, czując bezsilność, rozgoryczenie, frustrację oraz gniew. Gniew na taki splot wypadków, jaki sprokurował nikt inny, tylko właśnie on sam. Nuena znakomicie wyczuła dystans, wykonując nagły zwrot przez lewe skrzydło, w ostatniej chwili unikając wejścia w zasięg miotaczy, gdy te juz miały plunąć kaskadą pocisków. I plunęły – w próżnię. Lotem skośnym smoczyca zatoczyła pełny okrąg nad miastem, wykorzystując prądy powietrza. Była zbyt szybka dla miotaczy, które nie nadążały się obracać za jej mknącą sylwetką. Gdy czarodziej dojrzał ją tuż nad spiczstymi, czerwonym gontami najwyższych domów, w jego serce wstąpiła nadzieja. Uda się jej, pomyślał z niedowierzaniem, zanim zastanowił się ewentualnymi konsekwencjami takiego obrotu wypadków. Bo jeśli regiment piechoty z Saparii nie sprosta zadaniu, to wtenczas zaczynala się rola jego, czarodzieja, obrońcy miasta przed magicznymi stworami. Zadrżał mimowolnie. Roztrząsając tę kwestię, pełną niemiłych mu implikacji, nie zauważył wachlarza pocisków, wystrzelonych przez baterię z południowej flanki, mknących na spotkanie z Nueną. Zdążył spostrzec jedynie jej reakcję. Raptownie zmieniła kierunek lotu i próbując rozpaczliwie wykręcić pod jak najostrzejszym kątem, zahaczyła jednak skrzydłem o kraniec wykusza murów obronnych, na szczęście dla niej nie obstawionych przez kuszników. Obróciwszy się na plecy, trcąc oparcie w powietrzu, runęła z głuchym łupnięciem na ziemię, niedaleko miejsca, gdzie tkwił spętany Sanir. Jej leżące bezwładnie ciało spowił kłąb kurzu i dymu a jednocześnie z setek gardeł wniebowziętych gapiów i kanonierów wydarł sie okrzyk radości. Abelion wstrząśnięty, patrzył na pospiesznie biegnących w jej stronę żołnierzy. Jak najprędzej mógł, sam zszedł z murów i podążyl ku miejscu, gdzie smoczyca powoli gramoliła się na nogi, ale było jasne dla niego, że nie zdąży stanąć do boju przeciwko uzbrojonym w halabardy wojom. Abelion nie namyślał się, wiedząc, że tylko tak będzie mógł pomóc Nuenie, nie mysleć, a działać, zaś konsekwencjami swych poczynań martwić się będzie później. Ścisnął mocno w ręce laskę magiczną, jakby chciał wlać w nią całą energię i skierował ją ku nadbiegającym żołnierzom. Zdążył jedynie pomyśleć, że zaklęcie ogniomiotające, jakim zamierzał ich poczęstować, zdoła co najwyżej smalić zbroje płytowe halabardników, w bardzo niewielkim stopniu pomagajac Nuenie, a gubiąc jednocześnie siebie. Nie myśleć, ale działać, powtórzył sobie tę maksymę wszystkich straceńców. I tą decyzją wydał na siebie wyrok, pragnąc tylko w niewielkim stopniu dać Nuenie zadośćuczynienie za to, co narozrabiał, tym symbolicznym gestem coś zyskać chociażby w jej oczach. Z niewiarą i rozpaczą skazańca wymamrotał zaklęcie, posyłając na wprost siebie, dokładnie nie celując, ognisty promień. Chciał odstraszyć halabardników, bo sądził, że tylko na tyle go stać, więc gdy ujrzał efekt swego czaru, w pierwszej chwili pomyślał, iż jego wzrok, podobnie jak rozum, znalazł się w stanie krytycznym. Kiedy magiczny promień dotknął ziemi, wtedy wystrzelił z niej słup ognia wysoki na kilkadziesiąt metrów, przesłaniając całą widoczność i pochłaniając wszystkich żołnierzy, jak gdyby nigdy nie istnieli. Abelion, nie zastanawiając się nad tym fenomenem, będąc jak w amoku, upojony nie rzeczywistą siłą, potoczył laską wokół, wszędzie wzniecając płomienne fontanny. W zasięgu jego wzroku gorzały ogniem stojące najbliżej zamku domy rzemielśników, bławatników i lichwiarzy, dalej magazyny, spichlerze i koszary, nienasycona pożoga pochłaniała wciąż nowe obiekty. Zdumiony dziełem zniszczenia, czarodziej obejrzał się za siebie , nadziewając się na świdrujące go dwie pary oczu. Smoczych oczu. Oczywiście wtedy zrozumiał. Jego wątłe zaklęcie zostało spotęgowane do rozmiarów po wielokroć przekraczających moc największego czarodzieja, utwarzając pierwszy w dziejach magiczny mezalians obydwu gatunków – smoków i ludzi. Abelion na miękich nogach podszedł do Nueny, czując już w nozdrzach gryzący dym, a na plecach podmuchy iście piekielnego żaru. Spojrzał na smoczycę, i chociaż nie mogli sobie nic powiedzieć, słowa nie były potrzebne, bo najczęściej tylko mącą w umysłach, tak jak to miało miejsce podczas ich pierwszego spotkania w lesie. Teraz, złączeni pierwotną więzią, na moment zamienili się duszami, doświadczając czegoś, co dotąd nigdy nikomu nie było jeszcze dane. Należało się jednak spieszyć, gdyż pierścień ognia w końcu kiedyś wygaśnie. Przy Sanirze wciąż stało dwóch oszołomionych strażników. Abelion bez problemów, jedynie drobną, hipnotyczną sugestią nakazał im rozkuć smoka z grubych, stalowych łańcuchów. I Nuena, i Sanir powoli dochodzili do siebie, rozprostowując skrzydła i wyginając grzbiety, choć widać było, że nie są w dobrej formie. Obydwoje stanęli na tylnych łapach i z ogłuszającym łopotem potężnych skrzydeł ociężale wznieśli się w powietrze, z ogromnym trudem pokonując wały i płonące domy, odlatując w stroną gór. Czarodziej nie wiedział, jak dlugo stał pod murem, ale jakież to mialo znaczenie? Znad dogasających zgliszcz ciągnął swąd dymu, skądś dobiegały glosy przerażonych i zrozpaczonych ludzi, zapewne lokatorów spalonych domów, gwar niósł się także znad murów. Abelion nie ruszal się z miejsca. Nie mial już nic do zrobienia. W końcu zobaczył zmierzającą w jego stronę jakąś postać. Gdy podeszła bliżej, rozpoznal Ragnisa. Czy dowódca straży miejskiej od razu przebije go mieczem? Czy wykrzyczy w twarz oskarżenia i inwektywy? Jednakże stary wiarus, który z niejednego pieca chleb jadł, stanął tylko przed nim, a z jego pobrużdżonego, beznamiętnego oblicza nie dało się nic wyczytać. Po chwili skinął ręką na nadchodzących strażników, a ci wzięli czarodzieja pod ręce, stanowczo, acz z pewnym respektem i podążyli do zamku. A ściślej – do kazamatów. Abelion, czekając na wyrok, siedział w celi, wciąż otumaniony przebiegiem wypadkow. Czy gdzieś popełnił błąd? Niewątpliwie nie jeden, może popadł w szaleństwo, ale najbardziej szaloną konkluzją bylo to, iż nie żałowal niczego i gdyby mógl cofnąć czas, wszystko zrobiłby tak samo. Nikt nie przyszedł do jego celi i nie odczytał mu wyroku. Ale wiedzial już, że zapadł, gdyż z dziedzińca dobiegał go wymowny werbel młotków uderzających w drewno wznoszonej szubienicy. __________________________________________________________________________ Czy nastał już świt? Czy szubienica była gotowa, czekając, aż wypełni się jej doniosłe przeznaczenie? I czy w ogóle nadal przebywał w swojej celi? Wyglądała jakoś inaczej, aż się zorientował, że to, co brał za ściany, było ciemną przestrzenią o barwie zielonkawej pleśni. Zdumiony postąpił kilka kroków. I wtedy jak gdyby odsłoniła się kurtyna. Zobaczył je wszystkie. Mityczne, posągowe, znieruchomiałe, może uśpione smoki. Ale nie, spostrzegł nagle, że wpatrywały się w niego żywymi oczyma o barwie kryształu górskiego. Wzdrygnął się, przestraszony, ale i zafascynowany. Dopiero gdy odwrócił glowę, nie mogąc dłużej znieść natężenia zaciekawionych spojrzeń legendarnych stworzeń, ujrzał Nuenę i Sanira, którzy jako jedyni ze smoczej koloni byli w ludzkich postaciach, dokładnie takich, jakimi ich zapamiętał. Podeszli do niego, lekko się uśmiechając. Pierwszy jednak odezwał się Abelion. – Gdzie ja jestem? – Witaj w Naraen, naszej kryjówce. Jesteś pierwszym człowiekiem, który się tu znalazł – odrzekła Nuena, wpatrując się w niego wzrokiem smutnym i pełnym współczucia, jakiego dotąd nie miał okazji u niej poznać. Podobnie Sanir w niczym nie przypominał groźnego strażnika z górskiej przełęczy. Ze skruszoną miną powiedział: – Bylem głupcem, że dalem się tobie nabrać, i zaatakowalem Sinan. Choć powiem, ażebyś za bardzo nie wbil się w dumę, iż zrobiłem to raczej z nudów i próżności, niźli przez twoją intrygę. Krzywo się uśmiechając powiedział jeszcze – Jesteś jednak pierwszym człowiekiem, który najpierw mnie pokonal, a potem uratowal. I Nuena: – Jak wiesz, Sanir byl strażnikiem, strzegącym ocalale z wojny smoki, poukrywane w pieczarach. Zawsze w gorącej wodzie kąpany, nudził się straszliwie, sam jak palec. Gdy ty się napatoczyłeś, zrobił najgłupszą, ale w jakimś sensie wybaczalną rzecz. Zaatakowal miasto, widząc nadarzającą się sposobność wzięcia rewanżu na rodzaju ludzkim. Oczywiście próbowałam go powstrzymać, ale było za późno. Jedyna nadzieja leżała w twojej pomocy, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie oczekiwalam, że zrobisz to, co zrobiłeś. Abelion nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, choć tak samo wcześniej nie marzył o tym, że Nuena będzie mu kiedyś dziękować. Ale jedna rzecz go jeszcze nękała. – Czy umarłem? – Nie, to nie jest piekło – odparła z rozbawieniem Nuena. – Możesz czuć się tu bezpiecznie i zostać, jak długo zechcesz. W Narean czas biegnie inaczej. Niestety, wciąż także przebywasz w swojej celi. To miejsce może rozciągać czas nieomal w nieskonczoność i możesz być pewnym, że jesteśmy szczęśliwi, mogąc choć tyle dla ciebie zrobić. – Co się w końcu ze mną stanie? – Niestety, nie możemy cię calkowicie uwolnić. Ostatecznie umrzesz tak, jak masz umrzeć z wyroku twoich ziomków – odparła cicho Nuena. – Rozumiem – odrzekł Abalion, rozglądając się po nowym otoczeniu. – Ale na pewno będę wam przeszkadzał. – Na pewno nie – Nuena potrząsnęła głową. -Co więcej, zrobimy wszystko, abyś czuł się tu komfortowo. My – wskazała na Sanira – tak długo, jak tu będziesz, pozostaniemy w ludzkich postaciach. – Ale czy…? – zaczął Abelion, nie wiedząc, jak skończyć. – Sanir to mój brat – odrzekła domyślnie Nuena – i odtąd, by zadośćuczynić swój nie mądry postępek, będzie ci służył jako osobisty strażnik.
Niestety, skleiło się, a nie wiem, czemu. W ogóle z wrzuceniem tej trzeciej części mam niesamowite problemy. Miesiąc temu nie dało się, też z przyczyn technicznych. Zmieniła się tu chyba opcja kopiuj-wklej, tylko, jak widzę, inni jakoś nie mają z tym problemu...
Nas pytasz, takie same ofiary niedorobionego edytora?
Zrób chociaż rewizję przecinkologiczną.